Strona główna » Obyczajowe i romanse » Łut szczęścia

Łut szczęścia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66460-24-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Łut szczęścia

Bo za każdym nieoczekiwanym zdarzeniem w życiu, może kryć się szczęście! 1968. Jean ma sześć lat, gdy z dnia na dzień trafia pod opiekę babci. Na całe lato. Na zawsze. Nie przewidział tego. Podobnie jak ona. Babcia Lucette nie należy do osób łatwych, ale ma dobre serce. Jean, któremu buzia się nie zamyka, jest jak powiew świeżości w życiu starszej pani, która żyła sobie spokojnie, a jej głównym zajęciem były wizyty na cmentarzu i robienie na drutach. Każde z nich jest na innym etapie życia – ona widziała już wszystko, jego wszystko dziwi – Jean i Lucette będą się nawzajem oswajać, czekając na powrót matki chłopca. Razem, w społeczeństwie przeżywającym głębokie przemiany, odkrywają, że proste przyjemności są solą życia. Niezwykła i sympatyczna para jest gwarancją niezłej dawki dobrego humoru!

Polecane książki

W szkołach często używa się niewłaściwych druków arkuszy ocen. Występują w nich błędy, takie jak niezgodność danych w arkuszu innej dokumentacji kształcenia brak wymaganych wpisów. Publikacja wskazuje, jak właściwie postępować, wypełniając arkusz i jakich uchybień należy unikać. Z publikacji dowiesz...
Monografia to pierwsza w Polsce publikacja książkowa podejmująca zagadnienie realistycznej koncepcji prawa duńskiego filozofa Alfa Rossa. Znaczący wpływ idei Rossa na współczesną filozofię prawa nie ulega wątpliwości, jego propozycje zachowują bowiem aktualność również z perspektywy współczesnych pr...
Lady Emily poślubiła miłość swego życia, hrabiego Folbroke, z nadzieją, że wybranek z czasem ją pokocha. Hrabia już po trzech miesiącach wspólnego życia opuścił wiejski majątek i przeniósł się do Londynu. Emily znosiła z godnością ten afront, ale po trzech latach uznała, że ma dość! Chce odzyskać mę...
Barbara Kaśnikowska - menedżerka, trenerka NLP, coachKsiążka jest wyważonym zestawem teorii i praktyki. Znajdujemy w niej dawkę prosto i przejrzyście podanej wiedzy teoretycznej oraz opisy przypadków, które pozwalają łatwo umiejscowić teorię w rzeczywistości. Ale największą wartością tej książki...
Zabawne opowiadanie o chłopcu, który bardzo chce mieć prawdziwego psa. Niestety Filip ma alergię na sierść, więc robi sobie wymarzone zwierzę z mopa. Wkrótce okazuje się, że pies żyje i w dodatku mówi po angielsku. Filip i jego kuzynka Ola zaczynają kombinować, jak zarobić dzięki niezwykłemu przyjac...
Poczucie własnej wartości daje siłę wewnętrzną i spokój ducha ważne w podejmowaniu trudnych decyzji oraz utrzymywaniu prawidłowych relacji społecznych. Wykład zawiera opisy wielu skutecznych narzędzi pozwalających uniezależnić się od innych, poprawić poziom samoakceptacji i rozwinąć odwagę przyd...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Aurélie Valognes

«Au petit bonheur la chance!» by Aurélie VALOGNES
© Librairie Artheme Fayard, 2018Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2019 for the Polish translation by Agnieszka Rasińska-Bóbr (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-RymkiewiczRedakcja: Bożena SękKorekta: Iwona Wyrwisz, Edyta Malinowska-Klimiuk, Aleksandra PietrzyńskaISBN: 978-83-66460-24-9Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba KsiążkiWięcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.plWYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28e-mail: info@soniadraga.plwww.soniadraga.plwww.facebook.com/WydawnictwoSoniaDragaE-wydanie 2019Konwersja:eLitera s.c..TEJ AUTORKI:Przegwizdane

Moje życie jest tym,

co i jak z niego zapamiętuję.

GABRIEL GARCÍA MÁRQUEZ

1

Uciekać gdzie pieprz rośnie

Jean jest marzycielem: ciągle chodzi z głową w chmurach, zatopiony w myślach. Nic więc dziwnego, że zaskakuje go każdy kamień na drodze i co chwilę pada jak długi. Za każdym razem chłopczyk momentalnie wstaje, mamrocząc: „Nawet mnie nie zabolało”. By pamiętać, żeby się nie rozpłakać. I wmówić sobie, że nic go nie boli.

Ma sześć lat, kolana szybko się goją i nie jest mu wstyd: Jean nie przejmuje się opinią innych ludzi, przed którymi przewraca się kilkanaście razy dziennie. Po każdym upadku idzie dalej jakby nigdy nic, podśpiewując.

Jego mama Marie chciałaby nauczyć go chodzić bez potykania się. Pragnęłaby oszczędzić mu niepotrzebnych upadków, równie bolesnych dla nich obojga. Może powinna była mu doradzić, by wyżej podnosił stopy? Ale chodzenie to coś innego niż jedzenie lub czytanie, tego nie da się nikogo nauczyć.

Inni chłopcy w jego wieku się nie wywracają, a jeśli już, to tak rzadko, że robią z tego dramat: wybuchają płaczem z powodu drobnych zadrapań. Jean jest twardzielem, potrafi znieść niemal wszystko. A gdy nie leży na ziemi, idzie prosto. W przeciwieństwie do klientów baru, w którym pracuje Marie – oni ledwie trzymają się na nogach, opuszczając go wieczorem.

Marie powinna uważać się za szczęśliwą: na razie syn niczego sobie nie złamał. Jego serce nie poznało nawet goryczy pierwszego miłosnego zawodu. Może z wyjątkiem momentu, gdy odkrył, że nie będzie się mógł z nią ożenić. To niezgodne z panującym obyczajem, chociaż Marie nie ma męża, chociaż jest jeszcze bardzo młoda, chociaż nie wydaje się już bardzo zakochana w jego ojcu. Więc Jean przyciska ją mocno do siebie, aż w końcu zasypia. Nieraz Marie jest tak wykończona po całym dniu pracy, że sama zapada w sen, wdychając zapach swojego małego mężczyzny. Jean wie, że w te noce nie będą go dręczyć koszmary. Ona jest tutaj. Przy nim. Zawsze.

Aż do tego wieczoru, gdy mama budzi go ze snu. Jest noc. Nagle robi się bardzo zimno. Jean mocniej przytula do siebie misia. Podnosi powiekę i widzi, jak Marie bierze białą walizeczkę, tę z naklejkami Disneya. Pakuje ją w milczeniu. Jej oczy robią się puste. Płyną z nich łzy smutku. Złości. Determinacji. Tym razem przebrała się miarka. On już nigdy więcej jej nie skrzywdzi. W wieku dwudziestu ośmiu lat Marie postanawia wziąć swoje młode życie we własne ręce. I zabiera ze sobą Jeana.

Na zewnątrz chłopczyk chwyta ją mocno za szyję. Marie idzie bardzo szybko, przyspiesza kroku, gdy tylko usłyszy choćby najcichszy szelest liści, i często ogląda się za siebie. Jean stara się być jak najlżejszy. Nie chce podzielić losu psa, którego właśnie zostawiła u sąsiadki.

Chłopcu ściska się serce. Czuje, że się rozpłacze. „Nawet mnie nie zabolało”, mruczy do siebie. Przywierając całym ciałem do mamy, która czule głaska go po włosach, jakby chciała zgarnąć z nich cały smutek, wtula nos w jej kark. Jej szyja ma ten szczególny zapach: nieporównywalnej z niczym mieszanki tytoniu, cytryny i miodu. Jej skóra jest przyjemnie słona od łez, które po niej płyną. Jean wczepia się w mamę ze wszystkich sił. W jej zapach, w jej ciało. Żeby nikt ich nie rozdzielił. Nigdy.

Dwie kruche istoty przebijają się przez mrok i niecałą godzinę później pukają do znajomych drzwi. Zaczyna już świtać. Babcia Lucette nie wygląda na zaskoczoną na widok dwójki uciekinierów z walizeczką. Nie zadaje żadnych pytań. Jean miałby ich tysiące, ale pada ze zmęczenia. Jego młoda mama zamyka za sobą drzwi i wychodzi. A on zostaje sam u babci. Na całe lato. Na zawsze.

Jean jeszcze nie wie, że w ten lipcowy dzień 1968 roku zaczyna się dla niego nowe życie.

2

Mieć z kimś krzyż pański

Jeanowi śnił się koszmar. Wczoraj obchodził urodziny, czternastego lipca, w dzień uważany przecież za święto narodowe. Ojciec wrócił wcześniej, niż zapowiadał, bo chciał mu zrobić niespodziankę. Z ostatniej podróży przywiózł nowego niezwykłego ptaka, żeby papuga, która nie przestawała gadać, miała towarzystwo. Ponieważ mama chłopca nie mogła się powstrzymać i wypuściła żako na wolność, ojciec natychmiast się obraził. Jeana wysłano do łóżka, nie dane mu było nawet zdmuchnąć sześciu świeczek.

Rodzice krzyczeli, Marie płakała i wszystko porozbijała w domu. Później, gdy Jean zapadł już w głęboki sen, poczuł pocałunek na policzku i usłyszał łagodny głos, który go budził. Pamięta białą walizkę. Pospieszny wyjazd z Saint-Pair-sur-Mer do Granville. Drzwi Lucette zamykające się za wychodzącą mamą. I to, że został sam. Dopóki jego mama się nie urządzi. W Paryżu. Bez niego.

W jego głowie rozbrzmiewają ostatnie słowa Marie. Jak koszmar, który się nie kończy. Obiecała, że wróci. Więc wróci, to pewne. Jean czepia się tej nadziei.

Gdy chłopiec otwiera oczy, niczego nie poznaje. Materac leży na ziemi, obok niego miś przygnieciony pokrywą białej walizki. Wszystko jest brzydkie, niemodne i twarde. Jak babcia Lucette.

3

Z groszami…

Lucette oglądała z bliska narodziny Jeana w lipcu 1962 roku w Granville w Normandii. Tamten rok nie był szczęśliwy wbrew temu, co śpiewał później niejaki Claude François[1]. Na świecie panował niezły bałagan – Nelson Mandela siedział w więzieniu, trwał bojkot Kuby, wojna w Wietnamie, niedawno zakończono budowę muru berlińskiego.

Jednakże wszystkie te wydarzenia nie robią większego wrażenia na Lucette. Mimo że Jean nie jest jej pierwszym wnukiem, natychmiast uznaje go za „nadzwyczajnego”. Ale ponieważ w tej rodzinie nie okazuje się uczuć, babcia szybko na powrót staje się starą solidną i surową kobietą, z którą nie ma żartów. Wychowała godnie siedmioro dzieci i mocno stąpa po ziemi mimo nagłej śmierci swojego męża Marcela.

Jean nie jest więc jej jedynym wnukiem: jego ciotka Françoise ma już trójkę dzieci, z którymi mógłby się bawić, ale z niezrozumiałych dla chłopca powodów Françoise i Marie, chociaż są siostrami i mieszkają w tej samej okolicy, wolą odwiedzać Lucette tak, by z nim się nie spotkać.

Lucette mieszka przy place d’Alsace-Lorraine, ale wszyscy w Granville nazywają to miejsce „Kalwarią”. Leży na samym szczycie wzgórza nad dworcem. Naprawdę bardzo ciężko się na nie wspinać, zwłaszcza w palącym słońcu, z zakupami.

Kamienica jest bardzo stara i trudno tu mówić o luksusie: nie ma telefonu, telewizora ani lodówki, a co gorsza, nie ma też bieżącej wody ani toalety. Trzeba zejść dwa piętra, by napełnić wiadra, a potem wejść z powrotem na nogach, bo nie ma też windy. Znaczną część dnia spędza się, pokonując schody: żeby się umyć, zrobić pranie czy pozmywać. Lucette ma dzięki temu mocne uda i pojemne płuca!

Natomiast toaleta znajduje się całkiem na zewnątrz: u stóp budynku, na ulicy, za starymi drewnianymi drzwiami z wyciętym serduszkiem, żeby była wentylacja. W nocy starsza pani używa raczej nocnika, który każdego ranka opróżnia na dole. Chyba że Jean przyjeżdża na wakacje, wtedy spada to na niego. Nieraz się przy tym przewraca, ale zawsze podśpiewuje.

Zwykle Jean lubi babcię Lucette. Przypomina trochę czarodziejkę! Nie ma zbyt dużo pieniędzy, ale udaje jej się zamienić zwykłe jajka w naleśniki, a mąkę i cukier w ciasto, i chociaż się nigdy nie uśmiecha, Jean wie, że ma do niego słabość. Szczególny feblik.

Tego ranka jednak Lucette nie zdoła przekonać go do siebie. Nawet zapachem domowych biszkoptów, który dobywa się z piekarnika i łechcze nos aż w salonie, gdzie leży chłopiec: Jean zamknął na klucz dziurki w nosie, usta i serce.

Kuli się i odwraca plecami do babci, która obserwuje go z progu kuchni. Znika pod ciepłą bezpieczną kołdrą. Żeby ukryć smutek. Żeby dalej spać. Dopóki nie wróci jego mama.

Gdy znowu otwiera oczy, starsza pani siedzi w fotelu naprzeciw niego i robi na drutach.

Babcia jest szybka jak sputnik!

Zwykle Jean lubi patrzeć, jak całymi godzinami robi oczka jedno za drugim, słuchając stacji France Inter. Nastawia ucha: z radia tranzystorowego dobiega piosenka o kobiecie, która nikogo nie potrzebuje, gdy jedzie harleyem. Chłopiec ma nadzieję, że jego mama tak nie myśli, mimo że też wyjechała sama.

Marie zawsze miała głowę pełną marzeń. Jej aspiracje znacznie wykraczały poza granice siedmiometrowego pokoju, który dzieliła ze swoją starszą siostrą Françoise.

Dusiła się w samym Granville: wiecznie ktoś miał do niej o coś pretensje. Bo wyłamywała się z szeregu, nie przestrzegała zakazów czy naruszała reguły. Nie mogła nic na to poradzić, taka się już urodziła, kpiąc sobie z praw natury! Marie, najmłodsza z rodzeństwa, przyszła na świat jakby za sprawą cudu, gdy jej rodzice sądzili, że nie będą mieć więcej dzieci.

Więc wyjeżdża z dala od ciasnej znienawidzonej Normandii, gdzie powinna była z braku laku zostać. Chociaż musi zostawić synka. Młoda matka wybiera miejsce na miarę swoich dawnych ambicji, gdzie spotka zrozumienie, wsparcie, gdzie nie będzie wytykana palcem. Paryż. Tam nikt nie będzie jej narzucał, co ma robić. Sama będzie dokonywać wyborów, pozostanie wolna. Żeby zapewnić lepsze życie sobie i Jeanowi.

W Granville już zaszło słońce. Po raz pierwszy Jean spędził dzień bez mamy. W objęciach Morfeusza, skoro ona nie może go objąć. Zawsze byli nierozłączni. Od jego narodzin nie było dnia, by nie spędzili przynajmniej chwili razem, mimo że praca kelnerki zajmowała jej często wieczory i weekendy.

Do ojca Jean miał zupełnie inny stosunek: ojciec był zabawny, kochający, ale ciągle gdzieś daleko. Nawet gdy przebywał w domu, tak naprawdę go nie było. Zresztą dokładnie to powiedziała mu Marie tego wieczoru, gdy uciekli. Odparł, że nie można zarzucać marynarzowi, że go nie ma, a połów dorszy za każdym razem trwa co najmniej cztery miesiące. Nikt nie pozbawi go prawa wypływania w morze. Najwyraźniej ani partnerka, ani syn.

Gdy Jean znowu się budzi, jest noc. Chłopcu chce się pić, a przede wszystkim jest głodny jak wilk. Na stole w kuchni widzi przygotowany dla niego talerzyk. Ignoruje go: odruchowo szuka lodówki albo wody z kranu. Tutaj tego nie ma. Nie tak jak w domu.

Z braku laku rzuca się na zrobioną przez babcię kolację: nawet jego ulubione ciastka mają posmak starości. Pewnie tak smakuje smutek.

4

Stara flądra!

Gęste zakurzone zasłony w salonie nagle ustępują miejsca oślepiającemu światłu. Jean chowa się pod szydełkową kapą, by umknąć przed podstępnym atakiem dnia, który chce wyrwać go z letargu. Wtedy się orientuje, że jest całkiem goły.

– Wstawaj! Pora się ruszyć, mój malutki. Mowy nie ma, żebyś przez cały dzień użalał się nad sobą.

Kto to mówi? I kim jest ten malutki?

Jean siada i przeciera oczy, żeby rozkleić rzęsy, przez które z trudem widać gestykulującą Lucette.

– Myślisz, że tak robiliśmy w czasie wojny? Że opłakiwaliśmy tych, którzy wyjechali? A my mieliśmy wtedy powody do rozpaczy: oni nie wracali, bo zgłaszali się na ochotnika i zostawali mięsem armatnim. Ale nie wałkoniliśmy się całymi dniami, wyobraź sobie. Nie! Życie toczyło się dalej i co rano wstawaliśmy, i braliśmy się do roboty, która sama by się nie zrobiła.

Lucette wyraźnie nie żartuje, jej cierpliwość ma granice, a Jean ich nie zna. Nigdy jeszcze nie dostał od niej bury, nigdy nie miał też ochoty się na nią narażać. Babcia ma takie wielkie łapska, że przewróciłby się przy pierwszym klapsie.

Lucette jest zwykle małomówna. Nie strzępi języka, paplając czy plotkując. To, że wypowiedziała pięć zdań z rzędu z szybkością, z jaką zwykle dzierga swetry, trochę zbija go z tropu. Chłopiec wzdycha.

– Smutno ci, Jean? Jasna sprawa. Ale z tego, co wiem, twoja mama nie pojechała do okopów. Jest w Paryżu i za kilka dni po ciebie przyjedzie. No dobrze, to kwestia najwyżej dwóch tygodni, sam słyszałeś. Więc do tego czasu nie chcę mieć u siebie płaksy.

Płaksy? Babcia chyba przesadza.

– Na początek migiem się ubierzesz. Zacerowałam ci spodnie i podkoszulek. Te dziury na kolanach nie wyglądały szczególnie pięknie. A potem, z łaski swojej, zejdź po wodę, żeby się umyć. Masz czarną twarz: przypomina śliwkę zatopioną w bretońskim cieście.

Jean mruży oczy. Jest jeszcze oślepiony, gdy cień Lucette z założonymi rękami staje nad jego materacem.

– Tak, tak, już, babciu! – odpowiada natychmiast.

Wstaje i wkłada ubrania. Są sztywne, szorstkie i pachną mydłem marsylskim. Zmierza do łazienki, aby się trochę ochlapać, gdy przypomina sobie, że musi najpierw napełnić miednicę.

Gdy wraca po forsownej wspinaczce, jest właściwie całkiem obudzony. Przemoczył ubranie, bo woda wylewała się przy każdym kroku. Udało mu się nie wywrócić na schodach, ale niewiele brakowało! Babcia czeka na niego w kuchni nad zlewem uzbrojona w rękawicę kąpielową, która przypomina rękawicę z końskiego włosia.

Podczas gdy Jean myje się z powolnością kota, Lucette bierze sprawy w swoje ręce. Polewa go lodowatą wodą, łapie ścierkę i szoruje równie energicznie, jak szorowałaby garnek po przypalonym karmelu.

– Co to ma być? Ani nie zacząłeś, ani nie skończyłeś! A do tego ta dziwaczna fryzura stercząca na wszystkie strony! Masz się za bigbitowca?

Oprócz Traviaty, której może słuchać całymi dniami, robiąc na drutach w bujanym fotelu, Lucette na niewiele rzeczy patrzy życzliwym okiem.

Klęcząc na wysokości wnuka, odsuwa go od siebie, żeby zobaczyć efekt i móc mu się przyjrzeć mimo swojej dalekowzroczności. Nie potrafi powstrzymać nieśmiałego wygięcia ust, które u innych osób przybrałoby formę szczerego uśmiechu zadowolenia.

– Teraz wyglądasz znacznie lepiej. Nie poszedłbyś przecież odwiedzić dziadka taki usmarowany?

– Dziadka Marcela? Ale myślałem…

– A o kim innym miałabym niby mówić?

5

Żabie udka

Pierwsze, co warto wiedzieć o Lucette, to że jest osobą niezwykle wierną: odwiedza zmarłych równie często jak żywych. Jean woli żywych, bo zawsze dają mu w końcu wiśnie maczane w wódce albo kawę z mlekiem z dużym kawałkiem ciasta.

Staruszka często bywa na cmentarzu. Właściwie co tydzień. To jej niedzielny spacer, z tym że nie chodzi tam w niedzielę.

Gdy Jean z babcią Lucette wychodzą z kamienicy, by pójść na cmentarz, wschodzące słońce już zaczyna przypiekać. Na ulicach nie ma żywego ducha. Jean lubi takie poranne przechadzki, gdy wszyscy jeszcze śpią, bo znad fabryki Magdelaine leżącej sto metrów dalej zawsze unosi się o tej porze przyjemny zapach ciepłego chleba. Jean ma słabość do wszelkiego rodzaju zapachów. W fabryce produkują pieczywo chrupkie i sucharki. Myśli się, że produkują „oni”, ale tak naprawdę robią to „one”. Kobiety z palcami wróżek.

W zeszłym roku, gdy Jean był na wakacjach u babci i nudził się jak mops w letnim upale, poszedł podpatrzeć przez uchylone okno, jak pracują. Był pod wielkim wrażeniem robotnic uwijających się po dwóch stronach taśmy. Tysiące sucharków, które sunęły naprzód, przekładały z niesłychaną szybkością, nie łamiąc ich, a na końcu pakowały je do małych torebek. A kiedy Jean próbuje wyjąć sucharki z paczki, wszystkie kruszą mu się w palcach.

Prawdziwe czarodziejki z tych robotnic!

Idą dalej na zachód, w stronę wysokich stromych brzegów wznoszących się nad morzem. Granville jest dawnym miastem korsarzy i przyjemnie w drodze na cmentarz przespacerować się przez Górne Miasto z granitowymi domami, przejść pod bramą ze zwodzonym mostem i iść dalej wybrukowanymi uliczkami. Wzdłuż fortyfikacji docierają do murów obronnych na skalnym cyplu górującym nad zatoką Mont-Saint-Michel. Widok z urwistego brzegu zapiera dech w piersi. Zostawiają za sobą plażę Plat-Gousset i skręcają w prawo, mijając leżący w dole stary port poławiaczy dorsza, zmierzając w stronę cmentarza, gdzie odwiedzają Marcela – dziadka Jeana, i jego wujka – małego Gabriela.

Przed nimi jeszcze długa droga. Jean na nowo pogrąża się w myślach. O ile dobrze pamięta dawne opowieści, dziadkowi nie udało się spełnić marzeń. Chciał zostać nauczycielem, ale był zmuszony zatrudnić się w Gaz de France, gdzie praca była ciężka.

Pewnego dnia wrócił bardzo zmęczony. Ponieważ miał trudności z oddychaniem, położył się na chwilę na łóżku. Już nigdy nie wstał. Był rok 1954. Miał 54 lata. Z tego powodu Jean nie miał szczęścia poznać dziadka.

Ale najbardziej dziwi go, gdy Lucette mówi o jego wujku Gabrielu jak o małym dziecku. Sęk w tym, że wujek Jeana jest od niego młodszy. Nie ma nawet roku. Podobno to kwestia matematyki.

Ale Lucette nie powinno być smutno. Chociaż Gabriel był jej pierwszym dzieckiem, miała ich w sumie siedmioro, co w zupełności wystarczy, bo to i tak niezła gromadka!

Gdy wreszcie docierają na cmentarz, Lucette bierze konewkę, dyskretnym skinieniem głowy wita się ze strażnikiem i bez wahania kieruje się w odludny zakątek. Jean natomiast nie może powstrzymać zachwytu nad tym kawałeczkiem zielonego raju, który góruje nad morzem:

– Wow! Jaki ten ogród jest piękny, babciu!

Gdy są już w alejce, Lucette wie, co ma zrobić. Zawsze jedno i to samo: zmienia kwiatki, podlewa nowe, a w końcu robi sobie przerwę na pogaduszki.

Jean szybko poznaje groby swoich bliskich: są najlepiej utrzymane. Wydaje się, że na wszystkich innych kwiaty pojawiają się raz w roku, pewnie na Wszystkich Świętych. No dobrze, może ze dwa razy w przypadku tych, którzy mieli szczęście umrzeć na długo przed początkiem listopada. Dobrze, że przynajmniej wysokie drzewa i piękne alejki dodają uroku temu spokojnemu miejscu.

Natychmiast uderza go sposób, w jaki babcia zwraca się do dziadka Marcela i do Gabriela, wujka Jeana: jakby byli tuż za sąsiednim grobowcem i wyrywali chwasty.

– Dzisiaj nie macie czego żałować. Pogoda jest nieszczególna. Czuję w kościach, że to będzie deszczowe lato.

Jean patrzy, jak Lucette prowadzi rozmowę zgięta wpół, starając się wyzbierać do ostatniego wszystkie opadłe płatki i zamieść miotełką ziemię, która rozsypała się na grobie. Chłopiec stoi nieruchomy, intryguje go maleńki biały grób ze statuą aniołka. Grób wujka Gabriela.

Odwraca wtedy głowę i zauważa, że mają piękny widok na morze, gdzie w oddali majaczą stare żaglowce.

Nieźle jest chyba tu wylądować…

Męczy go cała ta krzątanina Lucette. Siada, ale widząc jej karcący wzrok, natychmiast wstaje.

– Co ty robisz, to nie fotele! Okaż trochę szacunku rodzinie Lebon! To uroczy ludzie i dobrzy chrześcijanie. Przypominam ci, że gdyby nie oni, nie dostałabym działki pracowniczej. Wyobrażasz sobie? Musielibyśmy kupować ziemniaki. Pomóż mi lepiej wyrzucić zwiędnięte kwiaty. W głowie się nie mieści! Ach, ta dzisiejsza młodzież!

Lucette dalej się zżyma. Po Jeanie spływa to jednak jak po kaczce. Chodzi tam i z powrotem, wyrzucając rośliny do specjalnych kontenerów, śpiewając na całe gardło na melodię marsza wojskowego. Jest wesoły jak szczygiełek.

W poniedziałek ziemniaki. We wtorek ziemniaki… A w niedzielę, dzień Pański, zjemy ziemniaki z masłem!

Gdy wraca, pogrążona w rozmowie Lucette obficie podlewa nowe kwiaty. Czy nie mówiła przed chwilą, że będzie padać? Jean nastawia ucha, bo babcia zaczyna mamrotać:

– No cóż, zobaczymy, jak to będzie, ale znasz ją, Marcel. Kiedy? Jak? Z nią nigdy nie wiadomo. No dobrze, koniec z narzekaniem. Wiem, że tego nie pochwalasz: zawsze była twoją ulubienicą. Ale mam dość ciągłego zamartwiania się o nią!

Lucette, myślami gdzie indziej, dalej zalewa wodą kwiaty, jakby chciała, żeby zmarli odrodzili się jako ryby. Jean interweniuje:

– Może byś uważała z tą konewką, babciu! Wszędzie lejesz wodę.

– I co z tego?

– Przecież oni są tam, pod spodem!

Lucette natychmiast przerywa podlewanie. W sumie mały ma rację.

– No dobrze, chodźmy już, Jean. Do widzenia, Gabrysiu. Będę za tydzień, Marcel.

Jean nieśmiało chwyta rękę Lucette i odwraca się do białego grobowca:

– Do widzenia! To na razie, wujciu, na razie, dziadziu! Gdzie teraz pójdziemy, babciu?

– Jak to gdzie? Na mszę! Musimy się zresztą pospieszyć, bo się spóźnimy. I otrzep się trochę. Nie pójdziesz tam przecież taki ubłocony!

– Na mszę? Ale przecież dziś nie jest niedziela! – dziwi się Jean.

6

Kuśtyk, kuśtyk

W drodze do kościoła Jeanowi buzia się nie zamyka. To spotkanie go poruszyło, gada jak najęty.

– Babciu, dlaczego ciągle chodzisz na mszę?

– By czcić zmarłych i żywych.

– A dlaczego w takim razie chodzisz na cmentarz? Moglibyśmy chodzić tylko na mszę, skoro czcimy tam też zmarłych…

– Jean, wiesz, co to jest katecheza?

– Jakaś choroba?

Lucette o mało nie krztusi się własną śliną.

– Dobrze, wystarczy. Jeszcze dziś po nabożeństwie pójdziemy do ojca Denisa.

Jeanowi przez kilka sekund udaje się milczeć, po czym zadaje pytanie, które naprawdę go nurtuje:

– Babciu, jaki duży był wujek Gabriel? Ten jego grób jest maciupeńki! Źle by było, gdyby musiał tam leżeć zwinięty…

– Wiesz, zmarł w niemowlęctwie, więc był maleńki: miał zaledwie kilka miesięcy.

– A, rozumiem. Babciu, ten dzidziuś na zdjęciu nad moim materacem w salonie to on?

– Tak, mój mały. To jedyne zdjęcie twojego wujka, które nam zostało.

Lucette nie chce się rozwodzić nad nagłą śmiercią swojego pierworodnego, bo czuje, że serce znowu jej się ściska. Jean natomiast rozmyśla: nie jest pewien, czy wszystko pojął.

– Ale to niemożliwe! Nie rozumiem tego. Dlaczego mama mi powiedziała, że poszedł do nieba, skoro ty mi mówisz, że jest pochowany obok dziadzia? Zdecydujcie się, bo się w tym gubię. A tak w ogóle to na co on umarł?

– Na hiszpankę.

– W takim razie nie cierpię Hiszpanów!

– Nie można tak po prostu nienawidzić bez powodu.

– Nie bez powodu. Hiszpanie zabijają też byki, prawda?

– Tak, ale myśląc w ten sposób, można wyliczać bez końca: najpierw Anglicy, potem Niemcy czy Papuasy…

– Papugapsy? – powtarza w zamyśleniu.

Znowu otwiera buzię, gdy Lucette podaje mu koszyk.

– Och, wykończysz mnie tymi pytaniami. Weź kosz na zakupy, chodźmy dalej i przestań gadać. Obojgu wyjdzie nam to na dobre!

– Tak, to prawda, bo zaczynało mnie już kłuć w boku! A może to robaczek wyrostkowy?! Po której on jest stronie, po lewej czy po prawej?

– Ucisz się wreszcie!

– Ale to może być coś poważnego, babciu. Ktoś od tego umarł, nie pamiętam kto. A przecież to był ktoś, kogo dobrze znaliśmy…

– Zastanów się dobrze i obróć językiem w ustach siedem razy, zanim coś powiesz. Zrozumiałeś?

Metoda Lucette działa. Przez dobrą minutę Jean milczy. Lucette korzysta z okazji, by pomyśleć, jak wytłumaczy się ojcu Denisowi z tego, że jej córka nie wychowała syna po katolicku. Jean, któremu kosz ciąży tak bardzo, że wlecze go po ziemi, znowu się odzywa:

– Ta góra jest naprawdę stroma! Łatwiej było iść w tamtą stronę. Od tego właśnie umarł dziadziuś, prawda? Czy do kościoła jeszcze daleko?

– Ależ mielesz ozorem! Przestaniesz kiedyś?

Jean stara się trzymać język za zębami, ale przychodzi mu to z wielkim trudem. W głowie kłębią mu się pytania. Nigdy na przykład nie rozumiał, kto jest kim w tej rodzinie: jakby się zmówili, wszyscy na imię mają tak samo! François, Françoise, Paul, Paule, Lucien, Lucette, Michel, Michelle, Marie, Jean-Marie, Marcel, Marcelle, Jeanne i on, Jean.

To nic, że się w tym gubi, Jean uwielbia swoją dużą rodzinę. Rzadko jednak widuje wujów, bo wszyscy są marynarzami albo żołnierzami i pracują daleko, w Afryce albo na morzu, tak jak jego ojciec – on też jest marynarzem i rybakiem: tak jakby wszyscy w okolicy musieli wykonywać ten zawód albo dostali pracę po znajomości. Wszyscy ci bracia i siostry są mili, pracowici, nigdy nie narzekają ani niczego nie krytykują. Są patriotami, ale bez przesady, ciężko harują, zwady jednak nie szukają. Synowie babci Lucette nie szwendają się po barach, nie pociąga ich też hazard, więc ojciec Jeana jest w rodzinie czarną owcą (co rykoszetem odbija się na jego mamie).

Ojciec był dwa razy starszy od Marie na początku ich związku (znowu kwestia matematyki) i to się wcale, ale to wcale nie spodobało Lucette. Gdy poznał Marie, miał już za sobą bujną przeszłość. Nawet bardzo bujną. A konkretnie inną rodzinę. I żonę, w dodatku Angielkę.

Jean bardzo kochał ojca. Unikał go tylko wieczorem w dniu wypłaty, gdy tata wracał późno z baru. Chłopczyk zawsze starał się schować mu pas. Szelki znacznie mniej dawały psu w kość. Jeanowi obrywało się rzadko, bo ojciec go uwielbiał. Obsypywał go dziwacznymi prezentami: przeważnie były to rozmaite zwierzęta – biczogony, straszyki, papugi, gekony – które niszczyły wszystko na swojej drodze. Po prostu nie były przyzwyczajone do życia w mieszkaniu.

Marie to złościło. I ciągle się kłócili. W końcu ona wybuchała płaczem, krzyczała, tłukła talerze, on trzaskał drzwiami, a ostatnio zrzucał wszystko, co wpadło mu pod ciężką od alkoholu rękę. Jean potem zamiatał skorupy: śpieszył się jak mógł, gdy mama jeszcze płakała w łazience. Myślał sobie, że dzięki temu, gdy Marie wyjdzie, szybciej zapomni o kłótni. Tylko że często biegła prosto do sypialni, skąd dochodziły ciche odgłosy, jakby się potajemnie pakowała. Jean kładł się z powrotem spać sam. Wiedział, że w końcu mama przyjdzie w nocy położyć się obok niego. Czuł, że jest bardzo smutna, bo ojciec ciągle się włóczy i pije z kolegami lub koleżankami, podczas gdy ona na niego czeka sama, uwięziona w mieszkaniu, w którym trzeba utrzymać porządek mimo zwierząt nie do opanowania i wyczerpującej pracy.

Jean lubił te rzadkie chwile, gdy ojciec opowiadał mu wieczorami o swoich morskich przygodach albo o spadochroniarskich wyczynach w partyzantce. Wraz z innymi przypłynął do Anglii nocą kutrem rybackim, zatrzymując się po drodze na Jersey, jednej z Wysp Normandzkich na wprost Granville. Jean chciałby usłyszeć ciąg dalszy tych opowieści.

Zdaniem babci Lucette ciekawość jest jedną z wielu wad Jeana obok wałkonienia się i marzycielstwa. Między innymi. Zamyślony Jean w roztargnieniu potyka się o nieduży kamień i pada jak długi na chodnik, ocierając sobie podbródek. Lucette odwraca się, zerka na niego z ukosa, odkłada paczki, krzyżuje ręce na piersi, a potem wraca, żeby pomóc mu wstać.

– Dziękuję, babciu.

– Patrz pod nogi, mój mały! Proszę, weź chusteczkę i przyciśnij mocno do brody.

Jean myśli sobie, że chusteczka babci Lucette w drobną żółto-białą kratkę jest po prostu śliczna. Zawsze ma ich przy sobie mnóstwo, wszystkie porządnie poskładane na czworo, może je w dowolnym momencie wyjąć z kieszeni. Jak wróżka!

– Widzisz, mój skarbie, masz nogi jak z gumy do żucia. To chyba już moje są silniejsze. Trzeba je wzmocnić. Codziennie będziesz chodził po wodę, a zobaczysz, że przestaniesz mieć żabie udka. O czym myślałeś?

– O niczym…

– Czy to kłamstwo jest prawdą? – pyta z powątpiewaniem Lucette.

– Tak, to znaczy nie… Myślałem o tacie.

– Masz, lepiej pomóż mi nieść jeszcze jedną torbę.

Jean bierze najlżejszą i idzie dalej.

– Zapomnij o nim. Nie spodziewaj się po nim niczego dobrego, ani dla siebie, ani dla matki.

– Ale sądzisz, że mama z tatą się pogodzą? Tęsknię za nimi…

– Chłopcze, twoi rodzice się rozstali, w dodatku w złości. Teraz będziesz mieszkał z Marie, gdy ona się urządzi. Twoja mama szuka ślicznego kącika tylko dla was obojga. Więc gdyby ojciec zbliżył się do ciebie, a z Saint-Pair-sur-Mer do Granville jest niedaleko, od razu mi o tym powiedz, a ja się już postaram, żeby temu niedopitemu bydlakowi przeszła wszelka ochota, by tu przyjeżdżać. Tego możesz być pewien.

Chłopiec wierzy jej na słowo. Babcia dodaje cicho, mówiąc do siebie:

– Wierzyć się nie chce, że można tak źle wybrać nazwę gminy! Saint-Pair, Ojciec Święty, koń by się uśmiał!

Jak wszystkie dzieci, Jean nie opowiada się po niczyjej stronie. Zrozumiał, że nic dobrego z tego nie wynika. Tylko że w tej chwili zdaje sobie sprawę, iż wszystkie te kłótnie zmienią jego życie i na zawsze oddalą go od ojca. Nic nie poradzi, że bardzo go to martwi.

7

Raz, dwa, lewa!

Do kościoła Saint-Paul jest spory kawał drogi. Z Lucette nie ma żartów, idzie jak niezmordowany piechur. Jean stara się za nią nadążyć i co chwilę wywraca się przez nieuwagę. Lucette już się nie ogląda, żeby zapytać, czy wszystko w porządku. Choć nie chce tego pokazać, Jean wie, że w gruncie rzeczy ma dobre serce.

Niby mówi się, że babcia ma mocne nogi, ale to nie do końca prawda. Zawsze nosi wielkie czarne skórzane buty ortopedyczne, bo od niepamiętnych czasów doskwiera jej biodro. Nigdy nie chce przywoływać złych wspomnień związanych z polio czy ze szpitalami, których od tamtej pory nienawidzi. Gdyby ktoś przyjrzał się jej obuwiu, zauważyłby, że but na prawej stopie jest o dwa numery większy niż na lewej.

Dlatego Lucette zawsze trochę utyka, ale to jej nie zatrzymuje. Przystaje tylko, by podnieść Jeana, któremu jak pijanemu pająkowi ciągle plączą się nogi.

Pod kościołem Jean podnosi z podziwem głowę. Nie bez powodu. Nie jest to zwykła kaplica: budowla zachwyca wielkością, wysoką dzwonnicą, kopułą, tymi wszystkimi witrażami. I bielą!

Wchodzi i wnętrze też jest rozświetlone.

– Zobacz, babciu, jak tu jest pięknie! Warto zobaczyć!

Lucette, która zna kościół jak własną kieszeń, zatrzymuje się na placu: zdaje się czekać na cztery wystrojone postaci, które do niej podchodzą. Jean rzuca okiem: z kimś mu się mętnie kojarzą. Zapach kadzidła łechcze jego nos. Gdyby wiedział, że tak tu pachnie, wszedłby do środka znacznie wcześniej.

Babcia podchodzi do niego i zabiera mu kosz, który dalej z wielkim hałasem ciągnął po podłodze. Zanurza palce w kropielnicy i żegna się. Pełen niedowierzania Jean ją naśladuje.

– Ależ ta woda jest zimna!

Siadają w ławce po lewej stronie. Chłopczyk nie może się oprzeć pokusie i głośno wciąga nosem powietrze, kręcąc się na wszystkie strony, by chłonąć upajający zapach żywicy. Ponieważ jego nos przyzwyczaja się do woni kadzidła, wącha z jeszcze większą energią, co irytuje Lucette, która prosi, by zachowywał się jak człowiek.

– Przestań. Z tego, co mi wiadomo, nie jesteś psem tropiącym! Znajdujemy się w Domu Bożym, na miłość boską!

Jean się prostuje, gdy nagle do ławki obok niego wciska się trzech pajaców, tych samych, którzy witali się z babcią przed kościołem. Pochyla się i szeptem pyta Lucette:

– Co to za jedni?

W tym samym momencie ten z jego prawej strony trąca go łokciem:

– Co, kuzynie, też jesteś na wakacjach? Spotkamy się popołudniem na plaży?

Jego kuzyni, oczywiście!

Zachodzi w głowę, próbując sobie przypomnieć ich imiona: nie widział ich całe wieki. Ostatnio spotkali się chyba w któreś Boże Narodzenie czy w czasie karnawału. Może Gontran, Gonzague, Guy? Coś w tym stylu.

Wówczas pojawia się ostatnia z bandy czworga. Jean nie ma żadnych wątpliwości co do imienia tej bardzo eleganckiej pani:

– Ciocia Françoise!

Wstaje i mocno ją obejmuje. Françoise ładnie pachnie lawendowym mydłem i francuskimi tostami.

– Jean, kochanie, tak długo się nie widzieliśmy! Jak ty urosłeś! Pamiętasz kuzynów?

Na widok zawstydzonej miny chłopca głaska go po głowie i wskazuje ich po kolei, od najstarszego do najmłodszego:

– Gabin, Gautier i Gustave!

– A tak, teraz sobie przypominam!