Strona główna » Poradniki » Mądrość serca. Praktyka buddyjska w świecie zachodnim

Mądrość serca. Praktyka buddyjska w świecie zachodnim

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65170-60-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Mądrość serca. Praktyka buddyjska w świecie zachodnim

Mądrość serca wyszła spod pióra wytrawnego nauczyciela duchowego, psychologa i mistrza medytacji o międzynarodowej renomie. Jack Kornfield omawia kolejno wszystkie najistotniejsze wyzwania i problemy życia duchowego we współczesnym świecie. W tej mądrej, ciepłej i inspirującej książce porusza szeroki zakres najistotniejszych zagadnień, łącznie z tymi, które w literaturze przedmiotu podejmuje się bardzo rzadko. Jest ona odpowiedzią na potrzeby współczesnych poszukujących, zarówno początkujących, jak i zaawansowanych: od współczucia i uzależnień, przez uzdrawianie psychiki i emocji oraz rozwiązywanie problemów dotyczących związków i seksualności, po tworzenie prostoty i równowagi we wszystkich dziedzinach życia.

Autor, jak każdy prawdziwy przyjaciel na ścieżce, udziela praktycznych porad oraz prezentuje techniki, medytacje kierowane, przykłady z życia wzięte, koany i inne skarby mądrości, prostujące drogę przez świat. Pozwala spojrzeć na trudności jako ukryte klejnoty, uzdrowić serce, ciało i umysł oraz rozpoznać i pokonać wewnętrzne demony. Radzi, jak utrzymywać zdrowe relacje z nauczycielem. Porusza również takie zagadnienia, jak rozpuszczanie jaźni, odkrywanie prawdziwego ja oraz dojrzałość duchowa i oświecenie.

Lektura ta prawdziwie porusza serce i przypomina o obietnicach kryjących się w medytacji i życiu duchowym: rozkwicie wewnętrznego pokoju, pełni i zrozumienia, a przede wszystkim – osiągnięciu szczęścia całkowicie niezależnego od okoliczności zewnętrznych. Pomaga prowadzić głębsze i bardziej satysfakcjonujące życie.

Prawdopodobnie najważniejsza książka o medytacji, procesie wewnętrznej transformacji oraz integracji duchowej praktyki z zachodnim stylem życia, jaką do tej pory napisano.

Polecane książki

W mroźny zimowy wieczór 1935 roku w Warszawie na pograniczu świata żydowskiego i chrześcijańskiego przychodzi na świat chłopiec. Szybko okazuje się, że ma on niezwykły dar. Nim jednak udaje się go rozwinąć, wybucha wojna, straszliwsza niż którakolwiek wcześniej w historii ludzkości. I...
Zbiór krótkich opowiadań Jacka Londona ukazujące życie zaradnych i silnych kobiet Północy. W swoich dziełach autor przedstawił wzruszającą historię o determinacji i woli życia, o miłości i jego ciekawości wobec sposobu bycia i pięknej urody mieszkanek Północy, któ...
Nowoczesne koncepcje zarządzania to monografia zrealizowana jako pokłosie VI Międzynarodowej Konferencji Naukowej GOSPODARKA – ZMIANY – ZARZĄDZANIE 2018....
W publikacji „Deregulacja zawodów księgowych i finansowych 2014” zostały omówione szczegółowe zmiany związane z wchodzącą w życie 10. sierpnia 2014 r. ustawą o ułatwieniu dostępu do wykonywania niektórych zawodów regulowanych. Wśród nich znajdują się osoby usługowo prowadzące księgi rachunkowe, bieg...
Nieoficjalny poradnik do gry Rime zawiera przede wszystkim bardzo szczegółowy i bogata ilustrowany opis przejścia. W opisie znajdziesz najważniejsze informacje i podpowiedzi dotyczące eksploracji otoczenia, rozwiązywanie zagadek i pokonywanie wszystkich przeszkód. Aby ułatwić ukończenie przygody, w ...
Pia Lumley z prowincjonalnego miasteczka w Pensylwanii przyjechała do Nowego Jorku, gdzie została konsultantką ślubną. Na weselu przyjaciółki spotkała mężczyznę, którego kiedyś kochała. Był jej księciem z bajki, ale pewnego dnia bez słowa zniknął. Teraz okazuje się, że ten dawny playboy jest naprawd...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jack Kornfield

„Jack Kornfield oddaje w nasze ręce przyjazny, ciepły i wyjątkowo użyteczny przewodnik po ścieżce medytacji. Książka Mądrość serca została napisana w niezwykle przejrzysty sposób. Będzie idealnym towarzyszem dla każdego, kto zgłębia duchowy wymiar życia”.

– Daniel Goleman

„LekturaMądrości serca to wzbogacające i satysfakcjonujące doświadczenie. Jack Kornfield jest niezwykle wnikliwy i szczery, dzięki temu potrafi dotrzeć do sedna każdego problemu. Niech go Bóg błogosławi!”

– Sherry Ruth Anderson

współautorka książki The Feminine Face of God

„Po raz kolejny Jack Kornfield dzieli się doświadczeniami i rozległą wiedzą dotyczącą przestrzeni umysłu oraz rytmu poszukiwań duchowych – w szczególności medytacyjnych. Oferuje nam życzliwy przewodnik po Drodze. Mało który człowiek Zachodu jest tak serdecznym i kompetentnym znawcą tej tematyki”.

– Stephen Levine

„Książka Jacka jest tak znakomita przede wszystkim z powodu swojej wielopłaszczyznowości. Odnajdziemy w niej poczucie humoru, historie z codziennego życia, precyzyjne porady dotyczące radzenia sobie z trudnymi sytuacjami, znakomitą znajomość omawianych zagadnień oraz radość serca. Wszystko to pozwala odbyć przyjemną podróż w głąb siebie”.

– James Hillman

„Zbyt często oddzielamy procesy psychologiczne od duchowych. Mądrość serca pokazuje, w jaki sposób możemy połączyć w jedną całość różne elementy swojego jestestwa”.

– Ram Dass

„Mądrość serca pokazuje, co się dzieje, gdy podstawą naszego życia staje się medytacja. Za pomocą wspaniałych opowieści i osobistych anegdot Kornfield pozwala nam ujrzeć zarówno głębię, jak i prostotę praktyki buddyjskiej w codziennym życiu”.

– Linda Leonard

„Jack Kornfield – korzystając z doświadczenia, które zdobył z jednej strony jako buddyjski mnich i nauczyciel, a z drugiej jako psycholog kliniczny – w przystępny, serdeczny i zabawny sposób opisuje podstawy buddyjskiej filozofii i psychologii. Coś wspaniałego. Ta niezwykła mieszanka nauk duchowych, poezji, psychologicznych wglądów i prostej mądrości życiowej to najważniejsza książka o amerykańskim buddyzmie, jaka dotychczas powstała”.

– Stanislav Grof

Mojej żonie, Lianie,od której dużo się nauczyłem.Dziękuję jej za jej miłość, mądrość,dociekliwość i serdeczne wsparcie,a także za wszystkie dobrodziejstwa naszego małżeństwa.Hameedowi Aliemu, znanemu także jako A. H. Almaas.Dziękuję mu za jego nauki, które w tak wspaniały sposób łączą życie, miłość i świętość.Duchowi innowacyjności Ajahna Chaha, Dalajlamy, Mahasiego Sayadawy,Buddhadasy Bhikku,Czogjamy Trungpy, Mahy Ghosanandy, U Ba Khina oraz wielu innych odważnych współczesnych nauczycieli.

POCZĄTEK

Gdy zaczynałem pisać tę książkę, postanowiłem położyć w niej szczególny nacisk na swoją osobistą podróż. Jedną z najważniejszych rzeczy, jakich się nauczyłem, jest bowiem to, że poziom uniwersalny może zamanifestować się w naszym życiu duchowym tylko wtedy, gdy zjednoczy się z poziomem indywidualnym.

atem 1972 roku wróciłem do domu rodzinnego w Waszyngtonie po swoim pierwszym pięcioletnim kursie w Azji. Miałem ogoloną głowę i byłem ubrany w szaty buddyjskiego mnicha. W tamtym czasie w Ameryce nie istniały jeszcze klasztory buddyzmu therawady. Chciałem więc sprawdzić, jak by to było choć przez krótki czas wieść w tym kraju życie mnicha. Po spędzeniu kilku tygodni z rodzicami postanowiłem pojechać na Long Island, aby odwiedzić mojego brata bliźniaka i jego żonę. Wsiadłem do pociągu jadącego z Waszyngtonu do Nowego Jorku, mając ze sobą jedynie szaty, miskę i bilet, który kupiła mi matka. Złożone przeze mnie śluby zakonne nie pozwalały mi bowiem na posiadanie i używanie pieniędzy.

Gdy po południu dotarłem na miejsce, ruszyłem przed siebie Piątą Aleją, aby spotkać się z moją bratową. W dalszym ciągu wypełniał mnie głęboki spokój, który udało mi się osiągnąć w ciągu lat praktyki. Szedłem tak, jakbym medytował. W moim umyśle tłum przechodniów i ekskluzywne sklepy niczym nie różniły się od wiatru i lasu otaczającego mój klasztor. Umówiłem się z bratową przed placówką firmy Elizabeth Arden. Z okazji urodzin dostała ona bowiem bon uprawniający do całodniowego pobytu w tym przybytku i skorzystania z usług kosmetyczki, fryzjerki, masażystki, manikiurzystki oraz kilku innych osób. Zgodnie z umową byłem na miejscu o godzinie szesnastej, ale nigdzie nie widziałem mojej bratowej. W końcu postanowiłem wejść do środka. „W czym mogę panu pomóc?”, wykrzyknęła zszokowana recepcjonistka, gdy mnie zobaczyła. „Szukam Tori Kornfield”. „Och – odpowiedziała – jeszcze poddaje się zabiegom. Na czwartym piętrze znajduje się poczekalnia”. Wszedłem więc do windy i wjechałem na czwarte piętro. Gdy tylko znalazłem się w poczekalni, natknąłem się na kolejną recepcjonistkę, która również zapytała mnie pełnym niedowierzania tonem: „W czym mogę panu pomóc?”. Powiedziałem jej, że umówiłem się ze swoją bratową i że kazano mi poczekać na nią w tym miejscu.

Usiadłem na wygodnej kanapie, a po kilku minutach postanowiłem skrzyżować nogi, zamknąć oczy i oddać się medytacji. W końcu byłem mnichem. Czym innym miałem się zająć? Po dziesięciu minutach usłyszałem śmiechy i hałasy. Kontynuowałem medytację, ale w pewnym momencie na korytarzu po drugiej stronie pomieszczenia rozległy się głosy kilku osób i głośny krzyk: „Czy on tak na poważnie?”. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że przygląda mi się osiem lub dziesięć kobiet ubranych w „koszule nocne” firmy Elizabeth Arden – szlafroki, które polecono im założyć na czas pobytu w placówce. Wiele z nich miało na głowie wałki lub inne wynalazki przypominające kształtem kołowrotki wędkarskie. Twarze niektórych były pokryte czymś, co wyglądało jak pasta z awokado. Na innych znajdowało się błoto. Wpatrywałem się w nie i zastanawiałem, w jakim wymiarze się narodziłem. Wreszcie powiedziałem: „Czy one tak na poważnie?”.

Dotarło do mnie wtedy, że w jakiś sposób muszę pogodzić pradawne i cudowne nauki, które otrzymałem w buddyjskim klasztorze, ze zwyczajami obowiązującymi w naszej współczesnej cywilizacji. W ciągu następnych lat próba scalenia tych dwóch światów stała się jednym z najważniejszych i najbardziej interesujących przedsięwzięć, zarówno dla mnie, jak i wielu innych ludzi, którzy pragną wieść naprawdę uduchowione życie w dwudziestym pierwszym wieku. Większość Amerykanów nie ma zamiaru żyć tak jak tradycyjni kapłani, mnisi i mniszki. Wielu z nich chce jednak wnieść do swojego życia autentyczną praktykę duchową. W tej książce spróbuję przedstawić, jak można tego dokonać.

Moja przygoda z duchowością rozpoczęła się, gdy jako czternastolatek dostałem w prezencie książkę T. Lobsanga Rampy Trzecie oko – na wpół fikcyjną opowieść o mistycznych przygodach w Tybecie. Byłem nią zafascynowany. Skłoniła mnie do myślenia i pozwoliła uciec w świat, który wydawał się znacznie lepszy od mojego ówczesnego otoczenia. Dorastałem na Wschodnim Wybrzeżu w rodzinie naukowców i intelektualistów. Mój ojciec był biofizykiem. Skonstruował sztuczne serca i płuca, dbał o zdrowie kosmonautów uczestniczących w programach kosmicznych i wykładał na uczelniach medycznych. Zdobyłem „dobre wykształcenie” i zacząłem uczęszczać na uczelnię należącą do Ivy League. Otaczali mnie liczni błyskotliwi i kreatywni ludzie, którzy odnosili sukcesy i mogli się pochwalić osiągnięciami intelektualnymi. Wielu z nich wyglądało jednak na osoby nieszczęśliwe. Zdałem sobie wtedy sprawę, że inteligencja i stanowiska mają niewiele wspólnego ze szczęściem i zdrowymi relacjami międzyludzkimi. Było to najboleśniej widoczne na przykładzie mojej własnej rodziny. Pomimo samotności i zagubienia wiedziałem, że będę musiał szukać szczęścia gdzie indziej. Zwróciłem się więc ku filozofiom Wschodu.

W 1963 roku miałem okazję poznać na Dartmouth College mądrego wykładowcę. Doktor Wing Tsit Chan, który w trakcie zajęć siedział ze skrzyżowanymi nogami na biurku, opowiadał o Buddzie i klasycznych chińskich myślicielach. Jego osoba miała na mnie ogromny wpływ. Byłem tak bardzo zafascynowany kulturą azjatycką, że po ukończeniu studiów natychmiast wyjechałem do Azji (dzięki pomocy Korpusu Pokoju), aby przyjąć święcenia i rozpocząć naukę w buddyjskim klasztorze. Zacząłem praktykować, a po jakimś czasie zostałem wyświęcony i udałem się na odosobnienie do położonego w tajlandzkim lesie klasztoru w Wat Ba Pong, który był prowadzony przez młodego, ale dość znanego mistrza Ajahna Chaha. Byłem zdumiony tym, co tam zastałem. Choć nie spodziewałem się, że mnisi będą lewitować, jak robili to w opowieściach napisanych przez T. Lobsanga Rampę, liczyłem na to, że na własne oczy zobaczę cudowne efekty wywoływane przez medytację – szczęście, niezwykłe stany zachwytu, niecodzienne doświadczenia. Mój nauczyciel oferował jednak coś innego. Proponował sposób życia wymagający dożywotniego kroczenia ścieżką przebudzenia, uważności, oddania i zaangażowania. Oferował szczęście, które nie jest zależne od jakichkolwiek zmieniających się warunków świata zewnętrznego, lecz stanowi owoc trudnej i świadomej transformacji wewnętrznej. Miałem nadzieję, że kiedy wstąpię do klasztoru, uwolnię się od bólu związanego z moim życiem rodzinnym i życiowymi trudnościami. Jak jednak można się domyślić, problemy wcale nie przestały mi towarzyszyć. Dopiero po wielu latach zdałem sobie sprawę, że stanowią one element mojej praktyki.

Miałem to szczęście, że udało mi się znaleźć mądre wskazówki i przejść tradycyjne, pradawne szkolenia, które w dalszym ciągu przekazywane są w najlepszych klasztorach. Wymagają one prowadzenia niezwykle prostego życia, posiadania niemal wyłącznie szaty i miski oraz codziennego pokonywania ośmiu kilometrów, aby w południe móc zjeść jedyny posiłek w ciągu dnia. Poświęcałem dużo czasu na wykonywanie tradycyjnych praktyk medytacyjnych, takich jak siedzenie przez całą noc w lesie i obserwowanie ciał spalanych na stosach pogrzebowych. Odbyłem również trwające rok odosobnienie w milczeniu, podczas którego przez dwadzieścia godzin na dobę siedziałem lub chodziłem, a cały ten czas spędzałem w jednym pomieszczeniu. Odwiedziłem wiele wspaniałych klasztorów, w których otrzymałem znakomite nauki od Mahasiego Sayadawy, Asabhy Sayadawy i Ajahna Buddhadasy. W trakcie szkoleń nauczyłem się cudownych rzeczy, za które jestem dozgonnie wdzięczny swoim mistrzom. Oddawanie się intensywnej medytacji w tych egzotycznych miejscach okazało się jednak dopiero początkiem mojej praktyki. Dzięki sumiennemu i systematycznemu treningowi zacząłem osiągać głębokie stany medytacyjne również w dość zwyczajnych miejscach. Na początku szkolenia nie wiedziałem, jak będzie wyglądać moja przyszłość. Gdy opuszczałem Azję, w dalszym ciągu miałem bardzo idealistyczne zapatrywania. Liczyłem na to, że moje niezwykłe doświadczenia medytacyjne pozwolą mi rozwiązać wszystkie problemy.

Po kilku latach wróciłem, aby odbyć dodatkowe treningi w klasztorach w Tajlandii, Indiach i na Sri Lance, a następnie uczyłem się pod okiem kilku znanych lamów tybetańskich, mistrzów zen i hinduskich guru. W ciągu dziewiętnastu lat nauczania miałem zaszczyt współpracować z wieloma innymi nauczycielami zachodniego buddyzmu i upowszechnić w Ameryce medytację wglądu – buddyjską praktykę uważności. Prowadziłem odosobnienia trwające od jednego dnia do trzech miesięcy i współpracowałem z wieloma ośrodkami chrześcijańskimi, buddyjskimi, transpersonalnymi i reprezentującymi inne nurty. W 1976 roku obroniłem doktorat z psychologii klinicznej. Od tamtej pory pracuję jako psychoterapeuta i nauczyciel buddyjski. Przez wszystkie te lata najważniejsze było dla mnie poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, co muszę robić, aby móc się w pełni oddać swojej praktyce duchowej i sprawić, że będzie ona kwitnąć każdego dnia mojego życia.

Odkąd zacząłem nauczać, widziałem wielu takich, którzy w błędny sposób rozumieli praktykę duchową. Osoby te liczyły na to, że uciekną dzięki niej od swojego życia. Podobnie jak ja na początku swoich poszukiwań, próbowały uniknąć bólu i trudności ludzkiej egzystencji, uciekając w ideały i język duchowości. Udawały się do świątyń, kościołów i klasztorów w poszukiwaniu czegoś niesamowitego.

Moja praktyka okazała się drogą prowadzącą w dół, przez co odbiegała od popularnych wyobrażeń na temat rozwoju wewnętrznego. Zauważyłem bowiem, że wraz z upływem lat pracowałem z coraz niższymi czakrami (ośrodkami energii duchowej w ciele). W ciągu pierwszych dziesięciu lat systematycznej praktyki duchowej posługiwałem się przede wszystkim umysłem. Studiowałem, czytałem, medytowałem i prowadziłem klasztorny styl życia. Przez cały czas używałem mocy swojego umysłu do zdobywania wewnętrznej mądrości. Opanowałem sztukę koncentracji i osiągania samadhi (głębokich poziomów mentalnego wchłonięcia), dzięki czemu doznałem wielu wglądów. Doświadczałem wizji, objawień i głębokich przebudzeń. Praktyka duchowa kompletnie zmieniła moje podejście do otaczającego świata. Zacząłem wszystko postrzegać w nowy i mądrzejszy sposób. Byłem usatysfakcjonowany swoimi odkryciami i błędnie sądziłem, że uzyskany przeze mnie wgląd jest celem praktyki.

Kiedy wróciłem do USA jako mnich, moje wyobrażenia legły w gruzach. W ciągu kilku tygodni po wizycie w placówce firmy Elizabeth Arden zdjąłem swoje szaty, zapisałem się na studia podyplomowe i zacząłem zarabiać na życie jako kierowca taksówki. Dodatkowo pracowałem po nocach w szpitalu psychiatrycznym w Bostonie. Choć wróciłem z klasztoru z czystym, otwartym i rozwiniętym umysłem, za sprawą mojej ówczesnej relacji miłosnej, a także wspólnoty, w której wtedy żyłem, oraz obowiązków związanych ze studiami szybko odkryłem, że praktyka medytacyjna w niewielkim stopniu poprawiła moje interakcje z innymi ludźmi. W dalszym ciągu byłem niedojrzały emocjonalnie i pozwalałem, aby na moje zachowania wpływały te same wzorce obwiniania i strachu oraz akceptacji i odrzucenia, które rządziły moim życiem przed rozpoczęciem treningu buddyjskiego. Najgorsze było jednak to, że zacząłem je widzieć znacznie wyraźniej. Choć potrafiłem wykonywać medytacje miłującej dobroci z myślą o tysiącach istot, miałem ogromne trudności z utrzymaniem bliskiej relacji z jedną osobą, tu i teraz. Podczas praktyk medytacyjnych używałem mocy swojego umysłu do tłumienia bolesnych odczuć i dopiero po długim czasie udawało mi się dostrzec, że noszę w sobie gniew, smutek, żal lub frustrację. Wciąż nie znałem przyczyn swojego niezadowolenia w interakcjach międzyludzkich. Nie umiałem radzić sobie z własnymi uczuciami, angażować się emocjonalnie i w dojrzały sposób komunikować się z przyjaciółmi i ukochanymi osobami.

Musiałem całkowicie zmienić swoją praktykę i zejść z poziomu umysłu na poziom serca. Rozpocząłem długi i trudny proces odzyskiwania kontaktu z własnymi emocjami i podnoszenia poziomu świadomości. Chciałem zrozumieć schematy, które powielałem w swoich relacjach. Uczyłem się dopuszczać do siebie własne uczucia i radzić sobie z potężnymi siłami wyzwalanymi przez interakcje międzyludzkie. Pomagały mi w tym terapia grupowa i indywidualna, medytacje skupione na sercu, psychologia transpersonalna, szereg udanych i koszmarnych związków, a także badanie historii mojej rodziny, dzięki któremu lepiej zrozumiałem moje obecne relacje. Wszystkie te poszukiwania sprawiły ostatecznie, że wszedłem w związek z Lianą. Choć nasza relacja była na początku dość trudna, po jakimś czasie przerodziła się w szczęśliwe małżeństwo i zaowocowała narodzinami naszej pięknej córeczki Caroline. Wraz z upływem czasu zacząłem postrzegać pracę z sercem jako integralny element mojej praktyki duchowej.

Po dziesięciu latach koncentrowania się na swoim życiu emocjonalnym i otwierania serca zdałem sobie sprawę, że zaniedbuję własne ciało. Na początku praktyki duchowej zajmowałem się nim w równie powierzchowny sposób jak swoimi uczuciami. Choć nauczyłem się oddychać świadomie oraz pracować z bólem i odczuciami pojawiającymi się w moim ciele, zazwyczaj używałem swojego organizmu w sposób instrumentalny. Byłem wystarczająco zdrowy i silny, aby móc się wspinać po górach, pomimo ostrego bólu siedzieć nieruchomo jak jogin na brzegu Gangesu przez dziesięć lub dwadzieścia godzin, pokonywać duże odległości na boso i tak jak inni mnisi jeść zaledwie jeden posiłek dziennie. Odkryłem jednak, że używam swojego ciała, zamiast naprawdę w nim przebywać. Traktowałem je jak narzędzie, pozwalające mi się posilać, poruszać i realizować w życiu mentalnym, emocjonalnym oraz duchowym.

Gdy zacząłem odzyskiwać kontakt ze swoimi emocjami, zdałem sobie sprawę, że moje ciało również potrzebuje kochającej uwagi. Choć nauczyłem się postrzegać, rozumieć i odczuwać wszystkie rzeczy z miłością i współczuciem, musiałem się zająć jeszcze niższymi czakrami. Zrozumiałem, że jeżeli chcę naprawdę wieść duchowe życie, muszę je urzeczywistniać w każdym swoim działaniu – w sposobie, w jaki stoję, chodzę, oddycham i jem. Nie mogłem pominąć żadnej aktywności. Życie w tym cennym zwierzęcym organizmie na tej planecie jest równie ważnym elementem duchowej egzystencji jak wszystko inne. Gdy zacząłem odzyskiwać kontakt ze swoim ciałem, odkryłem nowe obszary strachu i bólu, które oddalały mnie od mojej prawdziwej jaźni. Bardzo podobne trudności napotkałem już wcześniej podczas otwierania umysłu i serca.

Gdy zajmowałem się coraz niższymi czakrami, moja praktyka nabrała bardziej intymnego i osobistego charakteru. Zaczęła wymagać ode mnie, abym z każdym kolejnym krokiem był bardziej szczery i ostrożny. Stała się również bardziej zintegrowana. Zrozumiałem, że moje podejście do ciała nie jest oderwane od moich relacji z rodziną czy oddania dla pokoju na świecie. Kiedy więc pracowałem z coraz niższymi czakrami, moja praktyka poszerzyła zasięg i zaczęła obejmować nie tylko moje własne ciało i serce, ale również wszelkie przejawy życia, nasze relacje oraz otoczenie, które dostarcza nam wszystkiego, czego potrzebujemy.

Cały ten proces pogłębiania i rozszerzania oddania dla życia duchowego sprawił, że moje motywy zmieniły się, a rozwój wewnętrzny zaczął mi sprawiać mniej problemów. Początkowo praktyka i nauczanie były dla mnie niezwykle trudne i wyczerpujące. Musiałem wysilać umysł, aby unieruchomić ciało, aby skoncentrować i uporządkować moc mentalną podczas medytacji, a także aby zapanować nad bólem, emocjami i dekoncentracją. Za pomocą praktyki duchowej próbowałem sprawić, żeby mój umysł stał się czysty i jasny. Starałem się zdobywać wewnętrzną mądrość i wywoływać wizje. Tak właśnie wyglądał mój sposób myślenia, gdy zaczynałem nauczać. Stopniowo docierało do mnie jednak, że dla większości z nas jednym z problemów jest proces dążenia do czegoś. Jeżeli jesteśmy krytycznie nastawieni do świata, po rozpoczęciu praktyki duchowej staniemy się krytyczni wobec własnej osoby. Jeżeli odetniemy się od siebie i stracimy kontakt ze swoimi emocjami, ciałem i swoim człowieczeństwem, nasza chęć osiągnięcia oświecenia lub jakiegoś celu duchowego tylko pogłębi to oddzielenie. Jeżeli z powodu strachu przed swoimi emocjami i krytycznymi myślami czujemy się bezwartościowi lub nosimy w sobie głęboko zakorzenioną nienawiść do siebie, nasze zmagania duchowe pogorszą sytuację. Wiedziałem jednak, że praktyka duchowa wymaga ogromnego oddania, energii i zaangażowania. Co mogłoby być dla niej siłą napędową, jeśli nie idealizm i chęć osiągania wyższych celów?

Gdy próbowałem znaleźć odpowiedź na to pytanie, odkryłem coś wspaniałego. Zrozumiałem, że jeśli chcemy naprawdę się otworzyć – a tego właśnie wymaga od nas szczere życie duchowe – potrzebujemy niesamowitej odwagi i siły, czegoś, co można by nazwać duchem wojownika. Musimy jednak pamiętać, że owa siła wojownika pochodzi z serca. Energia, oddanie i odwaga są nam potrzebne nie po to, żebyśmy mogli uciec od swojego życia albo zakryć je dowolną filozofią – materialistyczną lub duchową. Potrzebujemy serca wojownika, aby naprawdę móc stanąć twarzą w twarz ze swoim życiem, ze swoim bólem i ograniczeniami, a także ze swoimi radościami i możliwościami. Ta odwaga pomoże nam uwzględnić w praktyce duchowej każdy aspekt naszego istnienia: ciało, rodzinę, społeczeństwo, politykę, ekologię, sztukę, edukację. Tylko wtedy nasza duchowość stanie się naprawdę zintegrowana z życiem.

Gdy podczas studiów doktoranckich zacząłem pracować w szpitalu psychiatrycznym, naiwnie chciałem nauczyć niektórych pacjentów medytować. Bardzo szybko zrozumiałem jednak, że nie tego potrzebowali. Ludzie ci nie potrafili wprowadzić do swojego życia zrównoważonej uwagi, a większość z nich zdążyła się już zagubić we własnym umyśle. Mogły im pomóc wyłącznie praktyki medytacyjne, które sprowadzają na ziemię: joga, ogrodnictwo, tai-chi, ćwiczenia pozwalające odzyskać kontakt z ciałem.

Odkryłem jednak w szpitalu ogromną grupę ludzi, którzy rozpaczliwie potrzebowali medytacji. Należeli do niej psychiatrzy, psychologowie, pracownicy socjalni, pielęgniarki, asystenci i inni przedstawiciele personelu medycznego. Nie tylko opiekowali się oni pacjentami, ale często również kontrolowali ich za pomocą leków antypsychotycznych. Robili to, bo odczuwali strach – przed energiami kłębiącymi się w pacjentach i w ich własnym wnętrzu. Miałem wrażenie, że niewielu z nich miało okazję osobiście spotkać w swojej psychice potężne siły, z którymi mierzyli się ich pacjenci. Tego właśnie dotyczy podstawowa lekcja medytacji: naucz się konfrontować z własną chciwością, poczuciem bezwartościowości, gniewem, paranoją i megalomanią, a następnie docierać do mądrości i odwagi, które znajdują się poza zasięgiem tych sił. Praktyki medytacyjne mogły więc wywrzeć bardzo korzystny wpływ na pracowników szpitala. Pomogłyby im bowiem stanąć twarzą w twarz z siłami, które zerwały się ze smyczy w psychice ich pacjentów. Podejście do pracy i chorych osób zostałoby wtedy wzbogacone o nowy rodzaj zrozumienia i współczucia.

Specjaliści w dziedzinie zdrowia psychicznego zaczynają dostrzegać, że w leczeniu i terapii należy uwzględniać życie wewnętrzne pacjentów. Z konieczności zintegrowania wizji duchowej zaczynają sobie zdawać sprawę również politycy, ekonomiści i ekologowie. Aby jednak duchowość mogła przynosić jakiekolwiek korzyści, musi być mocno osadzona w osobistym doświadczeniu. Z tego względu opisałem w tej książce wiele tradycyjnych praktyk i współczesnych medytacji. Wszystkie te ćwiczenia pozwolą wam pracować z przekazywanymi przeze mnie naukami. Dzięki nim wejdziecie głębiej we własne ciało i serce, aby móc z nich uczynić narzędzia praktyki duchowej. Opisane tu medytacje wywodzą się z tradycji buddyzmu therawady, która powstała w południowo-wschodniej Azji. Są to praktyki uważności wykorzystywane w medytacji wglądu (vipassanie), nazywanej również sercem buddyjskiej medytacji. Oferują one systematyczny trening ciała, serca i umysłu, dzięki któremu można doznać przebudzenia, a jednocześnie pozostaje on zintegrowany z otaczającym nas światem. Tradycja ta skupia się na naukach, które leżą u podstaw niemal wszystkich praktyk buddyjskich z różnych części świata. Nauczam jej od wielu lat i podążam we wskazywanym przez nią kierunku.

Choć w tej książce opieram się na swoich doświadczeniach z tradycjami buddyjskimi, mam poczucie, że zaprezentowane tu przeze mnie zasady praktyki duchowej mają charakter uniwersalny. W pierwszej części opiszę podstawowe elementy zintegrowanego życia duchowego: sposoby praktykowania, najczęściej spotykane zagrożenia, techniki radzenia sobie z ranami i trudnościami oraz buddyjskie mapy duchowych stanów ludzkiej świadomości. Pokażę również, że te niezwykłe doświadczenia mogą być osadzone w zdrowym rozsądku. W drugiej części książki w bardziej bezpośredni sposób opowiem o integrowaniu praktyki duchowej z naszym codziennym życiem. Zajmę się takimi tematami, jak współuzależnienie i współczucie, szufladkowanie, a także psychoterapia i medytacja. Omówię również korzyści i trudności związane z kontaktami z nauczycielami duchowymi. Na koniec skupię się na dojrzałości duchowej – na rozwijaniu mądrości i współczucia, a także na spokoju i radości, które proces ten wnosi do naszego życia.

Gdy zaczynałem pisać tę książkę, postanowiłem położyć w niej szczególny nacisk na swoją osobistą podróż. Jedną z najważniejszych rzeczy, jakich się nauczyłem, jest bowiem to, że poziom uniwersalny może zamanifestować się w naszym życiu duchowym tylko wtedy, gdy połączy się z poziomem indywidualnym. Jako że jesteśmy istotami ludzkimi, bramą do świętości jest dla nas nasze ciało, serce i umysł, nasza historia, a także nasze najbliższe relacje i sytuacja życiowa. Gdzie indziej moglibyśmy szukać współczucia, sprawiedliwości i wyzwolenia?

Dzięki zintegrowanemu podejściu do duchowości możemy zrozumieć, że jeżeli chcemy dawać światu światło, mądrość i współczucie, musimy najpierw znaleźć je we własnym wnętrzu. Uniwersalne prawdy duchowego życia mogą ożyć wyłącznie w konkretnych sytuacjach, które napotykamy na swojej drodze. Tak osobiste podejście do praktyki pozwala nam dostrzegać zarówno wyjątkowość, jak i prozaiczność życia. Sprawia, że zaczynamy widzieć ponadczasową jakość wielkiego tańca narodzin i śmierci, ale potrafimy przy tym docenić swoje ciało, rodzinę i wspólnotę, historię osobistą oraz radości i smutki, które otrzymujemy od losu. Dzięki takiemu nastawieniu przebudzenie nabiera niezwykle osobistego charakteru, a jednocześnie oddziałuje na wszystkie inne istoty żyjące na tej planecie.

1CZY KOCHAŁEM DOBRZE?

Nawet najwznioślejsze stany i najbardziej wyjątkowe osiągnięcia duchowe nie mają żadnego znaczenia, jeżeli nie potrafimy być szczęśliwi w zwyczajnych, codziennych sytuacjach – jeżeli nie jesteśmy w stanie dotykać sercem innych osób i życia, które zostało nam dane.

 życiu duchowym należy przestrzegać prostej zasady: Musimy mieć pewność, że wybrana przez nas ścieżka jest połączona z naszym sercem. Na współczesnym targowisku duchowym możemy wypróbować przeróżne podejścia do rozwoju wewnętrznego. Wielkie tradycje duchowe kuszą historiami o oświeceniu, błogości, wiedzy, boskiej ekstazie i najwyższych możliwościach ludzkiego ducha. Gdy patrzymy na wachlarz nauk dostępnych na Zachodzie, wszystkie te ich efektowne i niezwykłe aspekty mogą początkowo silnie przyciągać. Choć te niecodzienne stany są możliwe do osiągnięcia i dają pewne wyobrażenie o efektach rozwoju wewnętrznego, można je traktować jako coś w rodzaju reklamy na rynku duchowości. To nie one są bowiem celem życia duchowego. Rozwój wewnętrzny nie jest procesem poszukiwania ani osiągania jakichś niezwykłych stanów lub specjalnych mocy. Takie podejście może nas wręcz oddalać od nas samych. Jeżeli nie będziemy uważni, niepostrzeżenie możemy zacząć powtarzać w życiu duchowym podstawowe błędy naszego współczesnego społeczeństwa, w którym panują ambicja, materializm i poczucie wyobcowania.

Na początku autentycznej podróży duchowej musimy się trzymać znacznie bliżej rzeczywistości, koncentrować bezpośrednio na tym, co znajduje się tuż przed nami, i dbać o to, aby wybrana przez nas ścieżka była połączona z naszą najgłębszą miłością. Don Juan, przekazując swoje nauki Carlosowi Castanedzie, ujął to w następujący sposób:

Każdej ścieżce przyjrzyj się z bliska i z rozwagą. Wypróbuj ją tyle razy, ile uznasz za konieczne. Postaw pytanie, jakie zadaje jedynie sędziwy starzec. Wspomniał mi o tym mój dobroczyńca, gdy byłem młody, a krew zanadto burzyła mi się w żyłach, bym je zrozumiał. Dziś je rozumiem. Oto ono: Czy ta ścieżka obdarzona jest sercem? Jeśli tak, jest dobra, jeśli nie, nie zda się na nic*.

Nauki zawarte w tej książce mają pomagać w znalezieniu ścieżki serca – ścieżki, która przekształca i dotyka samego centrum naszego jestestwa. Aby osiągnąć ten cel, musimy najpierw znaleźć praktykę, dzięki której nasze serce stanie się w pełni obecne w naszym życiu.

Gdy zadajemy sobie pytanie, czy podążamy ścieżką serca, odkrywamy, że tylko my sami możemy określić, jak powinna wyglądać nasza droga życiowa. Musimy pozwolić, aby tajemniczość i piękno tego pytania rozbrzmiewały w naszym wnętrzu. W pewnym momencie gdzieś w nas pojawią się odpowiedź i zrozumienie. Jeżeli się wyciszymy i choć przez chwilę wsłuchamy w swoje wnętrze, będziemy wiedzieć, czy podążamy ścieżką serca. Możemy się komunikować z sercem w bezpośredni sposób. Możemy wręcz rozmawiać z nim jak z dobrym przyjacielem. Wie o tym większość pradawnych kultur. Mieszkańcy współczesnego świata są jednak tak bardzo zaabsorbowani swoimi codziennymi sprawami i myślami, że zapomnieli o tej niezbędnej sztuce dyskutowania z własnym sercem. Jeżeli chcemy je zapytać o wybraną przez siebie ścieżkę, musimy się przyjrzeć wartościom, zgodnie z którymi postanowiliśmy żyć. Na co przeznaczamy swój czas, energię, kreatywność i miłość? Musimy spojrzeć na swoje życie bez sentymentalizmu, idealizmu i popadania w przesadę. Czy nasze wybory odzwierciedlają to, co najbardziej cenimy?

Tradycja buddyjska uczy swoich zwolenników, że wszelkie przejawy życia powinni uważać za coś drogocennego. Do podobnych wniosków doszli również astronauci opuszczający Ziemię. Jedna z załóg rosyjskich kosmonautów w następujący sposób opisała swoje doświadczenia: „Na stację kosmiczną zabraliśmy ze sobą małą rybkę. Mieliśmy tam przebywać przez trzy miesiące i prowadzić badania kontrolne. Po mniej więcej trzech tygodniach rybka zaczęła umierać. Jak bardzo było nam jej żal! Próbowaliśmy ją ocalić, odwołując się do najróżniejszych sposobów! Na Ziemi łowienie ryb sprawia nam dużo radości. Kiedy jednak człowiek jest sam, z dala od wszystkiego, co ma związek z naszą planetą, wszelkie przejawy życia budzą w nim zachwyt. Dociera wtedy do niego, jak drogocenne jest życie”. W podobny sposób pewien astronauta opisał moment, w którym jego kapsuła wylądowała na Ziemi, a on otworzył właz i poczuł wilgotny zapach gleby. „Padłem na kolana, a następnie przyłożyłem twarz do ziemi i ją pocałowałem”.

Aby dostrzec drogocenność wszystkich rzeczy, musimy skupić całą swoją uwagę na życiu. Praktyka duchowa może nam pomóc w osiągnięciu tego poziomu świadomości. Wcale nie musimy odbywać podróży kosmicznej. Wraz z tym, jak stajemy się bardziej obecni, a nasze życie robi się coraz prostsze, ukryta w naszym wnętrzu miłość do Ziemi i wszystkich istot zaczyna się manifestować i ożywia naszą ścieżkę.

Poniżej znajduje się opis medytacji, która pozwala zrozumieć, co wywołuje w nas poczucie drogocenności życia i w jaki sposób nadaje ono sens ścieżce serca. W praktyce buddyjskiej zachęca się ludzi, aby rozmyślali o swojej śmierci i próbowali odkryć, jak powinno wyglądać dobre życie. Przeprowadza się w tym celu tradycyjną medytację, podczas której należy siedzieć w milczeniu i skupiać się na nietrwałości istnienia. Po przeczytaniu tego akapitu zamknij oczy i poczuj śmiertelność swojego ludzkiego ciała. Choć nie wiemy, kiedy dokładnie odejdziemy z tego świata, śmierć czeka każdego z nas. Wyobraź sobie siebie u kresu życia – w przyszłym tygodniu, w przyszłym roku, w przyszłej dekadzie lub w bliżej nieokreślonej przyszłości. Następnie spójrz na całe swoje dotychczasowe życie i przywołaj w pamięci dwie sytuacje, w których zdarzyło ci się zrobić coś dobrego. Nie musi to być nic wielkiego. Pozwól, aby pojawiło się to, co chce się pojawić. Gdy będziesz sobie wyobrażać i przypominać swoje dobre uczynki, zwróć uwagę na to, w jaki sposób wspomnienia wpływają na twoją świadomość – jak zmieniają twoje emocje oraz stan twojego serca i umysłu.

Po chwili przyjrzyj się bardzo uważnie cechom tych sytuacji. Spróbuj dostrzec, co zawiera się w tych momentach dobroci wyciągniętych ze strumienia słów i działań, które składają się na twoje życie. Niemal każdy, kto podczas medytacji przypomina sobie swoje dobre uczynki, odkrywa, że były to zaskakująco proste rzeczy. Bardzo rzadko są to osiągnięcia, które wpisujemy do CV. Dla kogoś momentem dobroci są po prostu słowa „kocham cię” wypowiedziane do umierającego ojca lub lot na drugi koniec kraju, aby zająć się dziećmi siostry, która miała wypadek samochodowy. Pewna nauczycielka szkoły podstawowej przypomniała sobie po prostu wszystkie sytuacje, w których zdarzało jej się uspokajać zapłakane dzieci, mające akurat zły dzień. Inna kobieta podczas tej medytacji podniosła rękę, uśmiechnęła się i powiedziała: „Gdy próbuję zaparkować samochód na zatłoczonej ulicy, zawsze ustępuję miejsca innym”. Tak właśnie według niej wyglądał dobry uczynek.

Jeszcze inna kobieta – sześćdziesięciokilkuletnia pielęgniarka, która zdążyła już wychować dzieci i wnuki i miała za sobą bardzo intensywne życie – przypomniała sobie natomiast, że gdy miała sześć lat, przed jej domem zepsuł się samochód. Wysiadły z niego dwie starsze osoby i przez chwilę patrzyły na pojazd. Spod maski wydobywały się kłęby pary. Jedna z nich poszła więc do stojącej na rogu ulicy budki telefonicznej, aby zadzwonić do warsztatu samochodowego. Chwilę później obie osoby znów wsiadły do pojazdu i przez większą część poranka czekały na pomoc drogową. Kobieta wspominająca tę sytuację była wtedy ciekawą świata, sześcioletnią dziewczynką. Podeszła więc do osób siedzących w samochodzie, aby z nimi porozmawiać. Gdy zorientowała się, że od dłuższej chwili czekają na pomoc w rozgrzanym pojeździe, wróciła do domu, aby zrobić dla nich mrożoną herbatę i kanapki. Przyniosła im je na tacy, choć nikt jej o to nie prosił.

Najważniejsze rzeczy w naszym życiu wcale nie są fantastyczne i wielkie. Najbardziej liczą się bowiem chwile, w których dotykamy wnętrza innych ludzi oraz działamy w uważny i troskliwy sposób. Ta prosta i głęboka intymność to miłość, jakiej wszyscy pragniemy. Momenty, w których nawiązujemy ze sobą prawdziwy kontakt, mogą stać się fundamentem dla ścieżki serca. Zazwyczaj pojawiają się w naszym życiu niespodziewanie i głęboko nas poruszają. Matka Teresa opowiadała o nich w następujący sposób: „W tym życiu nie jesteśmy w stanie robić wielkich rzeczy. Możemy jedynie robić małe rzeczy z wielką miłością”.

Niektórzy ludzie mają duże trudności z wykonaniem powyższego ćwiczenia. Nie przychodzą im bowiem do głowy żadne dobre uczynki, a kiedy już przypominają sobie jakąś sytuację, wydaje im się zbyt powierzchowna, błaha, nieczysta lub niedoskonała. Czy to oznacza, że wśród setek tysięcy rzeczy, które zrobili w swoim życiu, nie ma nawet dwóch dobrych uczynków? Nie sądzę! Każdy człowiek zrobił w życiu wiele dobrych rzeczy. Źródłem owych trudności jest coś innego. Wynikają one z tego, że jesteśmy dla siebie zbyt surowi. Oceniamy własną osobę tak krytycznie, że Idi Amin lub Stalin mogliby nas zatrudnić w roli sędziów. Bardzo często nie mamy dla samych siebie litości. Nie potrafimy przyznać, że z naszych serc wydobywają się szczera miłość i dobroć. Nie widzimy tego.

Podążanie ścieżką serca oznacza, że żyjemy w sposób, który podsunęła nam medytacja – że pozwalamy, aby smak dobroci przenikał całe nasze życie. Gdy skupiamy całą uwagę na swoich działaniach, wyrażamy miłość i dostrzegamy drogocenność istnienia, stajemy się bardziej dobroduszni. W naszym życiu znacznie częściej pojawia się wtedy prosta, troskliwa obecność. Z tego względu powinniśmy regularnie pytać swoje serce: „Co muszę robić, aby żyć w ten sposób? Czy ścieżka, którą obecnie kroczę, prowadzi do tego stanu?”.

Życie bywa tak stresujące i skomplikowane, że zdarza nam się zapomnieć o naszych najgłębszych intencjach. Kiedy jednak ludzie zbliżają się do kresu swojego istnienia i przypominają sobie własną przeszłość, zazwyczaj nie myślą o tym, ile pieniędzy odłożyli na koncie bankowym, ile książek napisali albo co zbudowali. Jeżeli będziesz jedną z tych osób, którym w momencie śmierci udaje się zachować przytomność umysłu, zapewne zadasz sobie bardzo proste pytania: „Czy kochałem dobrze?”, „Czy żyłam pełnią życia?”, „Czy nauczyłem się odpuszczać?”.

Te proste pytania dotykają najgłębszej istoty życia duchowego. Gdy zastanawiamy się nad tym, co to znaczy kochać dobrze i żyć w pełni, możemy zobaczyć, w jaki sposób jesteśmy ograniczani przez swoje przywiązanie i lęk. Widzimy również wiele sytuacji, w których możemy otworzyć serce. Czy pozwalaliśmy sobie kochać otaczających nas ludzi, naszą rodzinę, naszą społeczność i planetę, na której żyjemy? Czy nauczyliśmy się odpuszczać? Czy nauczyliśmy się przezwyciężać napotykane w życiu trudności z wdziękiem, mądrością i współczuciem? Czy nauczyliśmy się wybaczać, słuchać głosu serca i nie oceniać? Gdy zaczynamy widzieć drogocenność i nietrwałość życia, głównym elementem praktyki duchowej staje się odpuszczanie. Jeżeli w jakiejś sytuacji musimy odpuścić, ale nie potrafimy tego zrobić, pojawia się w nas ogromne cierpienie. Umiejętność odpuszczania staje się bardzo ważna w obliczu śmierci. Prędzej czy później musimy ją opanować i nauczyć się obserwować zmienne misterium życia bez strachu i przywiązywania się do czegokolwiek.

Poznałem kiedyś kobietę, której matka walczyła z chorobą nowotworową i przez większość czasu leżała w szpitalnym łóżku, podłączona do kilkudziesięciu rurek i maszyn. Nie chciała umrzeć w taki sposób. Kiedy więc jej stan się pogorszył, odłączono ją od sprzętu medycznego i pozwolono wrócić do domu. Czuła się coraz gorzej i wciąż miała trudności z zaakceptowaniem swojej choroby. Choć nie ruszała się z łóżka, nadal próbowała zajmować się domem, płacić rachunki i dbać o codzienne sprawy. Męczył ją nie tylko fizyczny ból, ale również to, że nie potrafiła „odpuścić”. W końcu jej stan był na tyle zły, że zaczęła tracić kontakt z rzeczywistością. Pewnego dnia, w samym środku tej walki, wezwała swoją córkę i powiedziała: „Córeczko, kochanie, odłącz mnie już, proszę, od aparatury medycznej”. Jej córka łagodnym głosem odpowiedziała: „Mamo, nie jesteś podłączona do żadnego sprzętu”. Niektórzy ludzie muszą się jeszcze dużo nauczyć o odpuszczaniu.

Umiejętność odpuszczania i akceptowania zmian zachodzących w życiu sprawia, że stajemy się dojrzalsi duchowo. W którymś momencie odkrywamy, że pod pewnymi względami nie różni się ona od zdolności do kochania. Obie te umiejętności nie służą bowiem do posiadania czegokolwiek. Dzięki obu możemy nawiązać kontakt z każdą chwilą tego zmiennego życia i w pełni doświadczać wszystkiego, co nas spotyka.

Pozwolę sobie przytoczyć starą opowieść o znanym rabinie mieszkającym w jednym z europejskich miast. Pewnego dnia odwiedził go mężczyzna, który przypłynął do niego statkiem aż z Nowego Jorku. Gdy człowiek ten pojawił się we wspaniałym, wielkim domu rabina, kazano mu wejść na poddasze. Powiedziano mu bowiem, że tam właśnie znajdzie swojego nauczyciela. Gdy wszedł do pomieszczenia, w którym mieszkał rabin, zobaczył jedynie łóżko, krzesło i kilka książek. Spodziewał się znacznie więcej po swoim mistrzu. Po przywitaniu się z rabinem zapytał go więc: „Rabinie, gdzie są twoje rzeczy?”. Rabin odpowiedział mu na to pytaniem: „No cóż, a gdzie są twoje rzeczy?”. Gość rzekł na to: „Ależ rabinie, przybyłem tu tylko na chwilę”. Mistrz odpowiedział: „Ja również, ja również”.

Aby móc kochać w pełni i żyć dobrze, musimy zrozumieć, że tak naprawdę nie mamy absolutnie nic – ani naszych domów, samochodów, ukochanych, ani nawet naszych ciał. Duchowa radość i mądrość nie są rezultatem posiadania. Pojawiają się w nas, gdy jesteśmy w stanie się otworzyć, pełniej kochać, swobodnie się poruszać i doświadczać w swoim życiu wolności.

Nie jest to lekcja, którą możemy odłożyć na później. Pewien wielki nauczyciel wyjaśnił to w następujący sposób: „Źródłem waszych problemów jest przeświadczenie, że macie jeszcze czas”. Nie mamy pojęcia, ile czasu nam pozostało. Jak wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy wiedzieli, że jest to nasz ostatni rok, nasz ostatni tydzień lub nasz ostatni dzień? Gdy zadajemy sobie to pytanie, możemy wybrać ścieżkę serca.

Czasami potrzebujemy wstrząsu, za sprawą którego się obudzimy i znajdziemy swoją ścieżkę. Kilka lat temu pewna kobieta poprosiła mnie, abym odwiedził jej brata, który leżał w szpitalu w San Francisco. Mężczyzna ten zbliżał się do czterdziestego roku życia i był bardzo bogaty. Miał firmę budowlaną, żaglówkę, ranczo, dom w mieście i wiele innych rzeczy. Pewnego dnia stracił przytomność za kierownicą swojego BMW. Badania wykazały, że ma guza mózgu. Był to przerzut czerniaka – nowotworu, który bardzo szybko się rozrasta. Lekarz powiedział mu: „Chcemy pana operować, ale muszę od razu uprzedzić, że guz znajduje się na części mózgu odpowiedzialnej za mowę i zdolność do pojmowania. Jeżeli go wytniemy, może pan stracić umiejętność czytania, pisania, mówienia i rozumienia języka. Jeśli natomiast nie przeprowadzimy zabiegu, najprawdopodobniej umrze pan w ciągu sześciu tygodni. Proszę się nad tym zastanowić. Chcemy pana zoperować jutro rano. Proszę nas wezwać, gdy podejmie pan decyzję”.

Odwiedziłem tego mężczyznę wieczorem tego samego dnia. Był bardzo cichy i zamyślony. Jak się zapewne domyślacie, znajdował się w niezwykłym stanie świadomości. Tego rodzaju przebudzenie jest czasem rezultatem praktyki duchowej, ale w jego przypadku zostało wywołane przez niecodzienną sytuację. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać, mężczyzna ten nie mówił o swoim ranczo, żaglówce czy pieniądzach. Tam, dokąd zmierzał, nikt nie patrzy na stan konta bankowego czy liczbę posiadanych samochodów. Gdy musimy stawić czoła dużym zmianom, ważne jest tylko to, czy udało nam się otworzyć serce i czy słuchaliśmy jego wskazówek.

Dwadzieścia lat wcześniej, pod koniec lat sześćdziesiątych, mężczyzna ten praktykował trochę medytację zen i czytał książki Alana Wattsa. Kiedy więc jego czas dobiegał końca, chciał rozmawiać o swoim życiu duchowym i podzielić się przemyśleniami na temat narodzin i śmierci. Po przeprowadzeniu ze mną niezwykle szczerej rozmowy na chwilę zamilkł i zamyślił się. Następnie spojrzał na mnie i powiedział: „Mam już dość rozmów. Być może powiedziałem zbyt wiele słów. Dziś wieczorem wszystko wydaje mi się drogocenne. Nawet picie wody z kranu czy obserwowanie, jak gołębie przesiadujące na szpitalnych parapetach wzbijają się w powietrze. Wydają mi się takie piękne. Kiedy widzę, jak ptak podrywa się do lotu, mam poczucie, że patrzę na coś magicznego. Nie chcę się jeszcze żegnać z życiem. Być może powinienem po prostu wieść je w milczeniu”. Mężczyzna ten poprosił więc lekarzy, aby go zoperowali. Po czternastogodzinnym zabiegu przeprowadzonym przez znakomitego chirurga przeniesiono go do sali pooperacyjnej. Kiedy odwiedziła go jego siostra, spojrzał na nią i powiedział: „Dzień dobry”. Lekarzom udało się usunąć guza, nie uszkadzając przy tym części mózgu związanej z mową.

Kiedy mężczyzna ten został wypisany ze szpitala i odzyskał zdrowie, jego życie całkowicie się zmieniło. W dalszym ciągu odpowiedzialnie wywiązywał się ze swoich obowiązków zawodowych, ale nie był już pracoholikiem. Zaczął poświęcać więcej uwagi rodzinie i odwiedzać inne osoby, u których wykryto nowotwór lub inną śmiertelną chorobę. Spędzał więcej czasu na łonie natury i starał się darzyć miłością wszystkich otaczających go ludzi.

Gdybym nie spotkał się z nim tamtego wieczoru, mógłbym go uznać za osobę, która nie osiągnęła dojrzałości duchowej. W końcu wykonywał praktyki tylko przez krótki czas i zrezygnował z nich, aby zostać biznesmenem. Wydawał się osobą, która zapomniała o wszystkich wartościach duchowych. Kiedy jednak musiał stawić czoła trudnej sytuacji i zastanowić się nad życiem i śmiercią, jego krótka przygoda z rozwojem wewnętrznym zaczęła być dla niego bardzo ważna. Nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czego uczą się inni. Nie powinniśmy w związku z tym oceniać ich praktyki duchowej zbyt szybko i pochopnie. Możemy jedynie spojrzeć w głąb własnego serca i zapytać, co jest ważne w naszym obecnym życiu. Co może sprawić, że stanę się bardziej otwarty, szczery i zdolny do miłości?

Ścieżka obdarzona sercem rozbudza również nasze wyjątkowe zdolności i kreatywność. Zewnętrzną ekspresją naszego serca może się stać pisanie książek, wznoszenie budynków lub pomaganie sobie nawzajem w każdy możliwy sposób. Może to być nauczanie lub zajmowanie się ogrodem, przygotowywanie jedzenia lub muzykowanie. Bez względu na to, jaką metodę wybierzemy, wszystkie nasze uczynki muszą płynąć prosto z serca. Miłość jest źródłem energii, która pozwala nam tworzyć i nawiązywać kontakt z innymi. Jeżeli działamy bez kontaktu z sercem, nawet najwspanialsze rzeczy w naszym życiu mogą się stać nudne, pozbawione znaczenia lub jałowe.

Kilka lat temu w gazetach pojawiła się seria artykułów dotyczących planów utworzenia banku nasienia dla laureatów Nagrody Nobla. Pewna zaniepokojona feministka napisała wtedy do „Boston Globe”, że gdyby taki bank naprawdę powstał, należałoby również stworzyć bank komórek jajowych. Gazeta opublikowała w odpowiedzi list napisany przez George’a Walda, biologa z Uniwersytetu Harvarda, który sam był noblistą. Był to nie tylko dżentelmen, ale również niezwykle mądry człowiek. George Wald odpisał tej kobiecie:

Ma Pani absolutną rację. Aby spłodzić laureata Nagrody Nobla, potrzebne jest nie tylko nasienie, ale również komórka jajowa. Każdy noblista ma zarówno matkę, jak i ojca. Może Pani mówić różne rzeczy na temat ojców, ale ich wkład w poczęcie dziecka jest tak naprawdę dość znikomy.

Mam jednak nadzieję, że nie traktuje Pani pomysłu utworzenia banku komórek jajowych poważnie. Od strony technicznej nic nie stoi na przeszkodzie, by go założyć – jeżeli oczywiście noblistki wyrażą na to zgodę. Nastręczyłoby to niewątpliwie pewnych problemów, ale nie większych niż inne formy sztucznego rozmnażania. (…)

Proszę sobie jednak wyobrazić mężczyznę, który byłby na tyle bezczelny, aby poprosić pracowników takiego banku o komórkę jajową osoby wybitnej. Człowiek ten będzie musiał ją następnie zapłodnić. Kiedy już ją zapłodni, co zrobi z nią dalej? Zaniesie ją swojej żonie? „Proszę, kochanie”, możemy sobie wyobrazić jego wypowiedź, „Zdobyłem właśnie komórkę jajową wybitnej osoby i przed chwilą ją zapłodniłem. Zajmiesz się nią?”. Żona odpowie mu na to: „Wolę zadbać o własne komórki jajowe. Wiesz, co możesz zrobić ze swoją komórką osoby wybitnej. Znajdź kogoś, kto wynajmie ci swoją macicę. Jeżeli poważnie to rozważasz, lepiej pomyśl również o wynajęciu sobie jakiegoś pokoju”.

Widzi Pani, to po prostu nie będzie działać. Prawda jest taka, że człowiek wcale nie potrzebuje Nagrody Nobla, lecz miłości. Jak człowiek zostaje noblistą? Poszukuje miłości. Pragnie jej tak bardzo, że pracuje przez cały czas i kończy jako noblista. Jest to jednak nagroda pocieszenia.

Tak naprawdę liczy się tylko miłość. Proszę zapomnieć o bankach nasienia i bankach komórek jajowych. Banki i miłość nie pasują do siebie. Jeżeli tego Pani nie wie, najprawdopodobniej od dawna nie była Pani w banku.

Proszę więc po prostu praktykować miłość. Proszę kochać Rosjan. Będzie Pani zaskoczona, jakie to łatwe i w jak dużym stopniu poprawi to Pani nastrój z rana. Proszę kochać Irańczyków i Wietnamczyków. Proszę kochać wszystkich ludzi – nie tylko tych, którzy znajdują się w pobliżu. Kiedy już będzie w tym Pani naprawdę dobra, proszę spróbować czegoś trudniejszego, na przykład pokochać polityków przesiadujących w stolicy naszego kraju.

U podstaw wszystkich naszych działań leży pragnienie odczuwania i wyrażania miłości. Szczęście, które odkrywamy w życiu, nie ma nic wspólnego ze zdobywaniem, posiadaniem ani nawet rozumieniem czegokolwiek. Stanowi ono owoc naszej zdolności do kochania – do utrzymywania troskliwej, wolnej od ograniczeń i mądrej relacji z wszelkim życiem. Taka miłość nie jest zaborcza. Rodzi się w nas, gdy czujemy się ze sobą dobrze i pozostajemy w kontakcie ze wszystkim wokół.

Jest hojna i przytomna. Uwielbia wolność. Dzięki miłości podążamy ścieżką, na której uczymy się używać swoich zdolności do uzdrawiania i pomagania innym, do uspokajania swojego otoczenia, do oddawania czci świętości życia i do błogosławienia wszystkiego, co napotykamy na swojej drodze. Życzymy wtedy dobrze wszystkim istotom.

Życie duchowe może się wydawać skomplikowane, ale w rzeczywistości wcale takie nie jest. Nawet w tym złożonym świecie możemy znaleźć czystość i prostotę. Wystarczy odkryć, że najważniejsza jest jakość serca, którą wnosimy do swojego życia. Ceniony poeta zen Ryōkan podsumował to w następujący sposób:

Deszcz przestał padać, chmury się rozpierzchły,

pogoda znów jest piękna.

Jeżeli twoje serce jest czyste, wszystkie rzeczy w twoim świecie są

czyste…

Księżyc i kwiaty będą ci wtedy wskazywać

Drogę.

Wszystkie nauki duchowe są bezużyteczne, jeżeli nie potrafimy kochać. Nawet najwznioślejsze stany i najbardziej wyjątkowe osiągnięcia duchowe nie mają żadnego znaczenia, jeżeli nie potrafimy być szczęśliwi w codziennych sytuacjach – jeżeli nie jesteśmy w stanie dotykać sercem innych osób i życia, które zostało nam dane. Liczy się tylko to, jak żyjemy. To właśnie dlatego tak trudne i tak ważne jest regularne zadawanie sobie pytania: „Czy podążam w życiu właściwą ścieżką i niczego nie żałuję?”. Bez względu na to, kiedy dokładnie nasze życie dobiegnie końca, codziennie powinniśmy móc powiedzieć: „Tak, kroczę swoją ścieżką serca”.

MEDYTACJA MIŁUJĄCEJ DOBROCI

Miłująca dobroć to żyzna gleba, z której może wyrosnąć zintegrowane życie duchowe. Gdy pełne miłości serce staje się podstawą naszych działań, wszystkie nasze dążenia i wszystkie napotykane przez nas sytuacje otwierają się i zaczynają płynąć z większą łatwością. Choć miłująca dobroć w wielu sytuacjach pojawia się w nas naturalnie, możemy ją również w sobie rozwijać.

Poniższa medytacja to praktyka licząca sobie dwa i pół tysiąca lat. Polega ona na powtarzaniu zdań, obrazów i emocji, aby za ich pomocą rozbudzić w sobie miłującą dobroć oraz serdeczność w stosunku do siebie i innych. Możesz poeksperymentować z tą praktyką, aby sprawdzić, czy ci się do czegoś przyda. Przez pierwszych kilka miesięcy najlepiej wykonywać ją w spokojnym miejscu, raz lub dwa razy dziennie. Należy na nią poświęcić piętnaście lub dwadzieścia minut. Początkowo możesz czuć się w jej trakcie nieswojo lub mieć wrażenie, że robisz ją mechanicznie. Niewykluczone wręcz, że w pierwszej chwili wywoła ona efekt przeciwny do zamierzonego, rozbudzając w tobie rozdrażnienie i gniew. Jeżeli ci się to przytrafi, zachowaj cierpliwość i bądź dla siebie życzliwy. Bez względu na to, co się w tobie pojawi, postrzegaj wszystko w przyjazny sposób i z sympatią. Nawet jeśli początkowo napotkasz w swoim wnętrzu jakieś trudności, prędzej czy później pojawi się w tobie miłująca dobroć.

Usiądź w wygodnej pozycji. Rozluźnij i uspokój swoje ciało. W możliwie największym stopniu wycisz umysł. Pozwól mu się uwolnić od planów i trosk. Następnie zacznij recytować w myślach następujące zdania, koncentrując się na własnej osobie. Zaczynamy od skupienia się na sobie, ponieważ jeżeli człowiek nie kocha samego siebie, zazwyczaj nie potrafi również kochać innych.

Niechaj wypełni mnie miłująca dobroć.

Niechaj czuję się dobrze.

Niechaj będę spokojny i wyciszony.

Niechaj będę szczęśliwy.

Kiedy będziesz powtarzać te zdania, możesz również skorzystać z następującej wizualizacji opartej na wskazówkach Buddy. Wyobraź sobie, że jesteś małym i kochanym przez wszystkich dzieckiem, które spoczywa w samym sercu miłującej dobroci. Równie dobrze możesz jednak pomyśleć o swoim obecnym wyglądzie. Niech wraz ze słowami pojawiają się w tobie kolejne uczucia. Zsynchronizuj słowa z wyobrażeniami, aby sprawdzić, które zdania najskuteczniej otwierają twoje serce i napełniają je dobrocią. Powtarzaj powyższe zdania i pozwól, by uczucia przenikały twoje ciało i umysł.

Regularnie wykonuj tę medytację przez kilka tygodni, dopóki nie poczujesz w sobie miłującej dobroci wobec własnej osoby.

Gdy się w tobie pojawi, możesz stopniowo rozszerzać jej zasięg, aby objęła również innych ludzi. Nie musisz jednak wydłużać swoich medytacji. Kiedy poczujesz miłującą dobroć wobec siebie, skup się na kimś, komu dużo zawdzięczasz i kto naprawdę się o ciebie troszczy. Wyobraź sobie tę osobę i zacznij starannie recytować te same zdania, co wcześniej. Tym razem jednak skoncentruj się na swoim dobroczyńcy: Niech wypełni go/ją miłująca dobroć, i tak dalej. Gdy już rozbudzisz w sobie miłującą dobroć wobec tej osoby, zacznij włączać do swoich medytacji innych ludzi, których kochasz. Wyobrażaj sobie ich i recytuj te same zdania. Rozbudzaj w sobie miłującą dobroć również wobec nich.

Kiedy już to zrobisz, zacznij stopniowo włączać do swoich medytacji przyjaciół, członków swojej wspólnoty, sąsiadów, wszystkich ludzi, zwierzęta, całą Ziemię i wszystkie istoty. Następnie możesz się skoncentrować na ludziach, którzy przysparzają ci najwięcej problemów. Rozbudź w sobie pragnienie, aby ich również wypełniły miłująca dobroć i spokój. Regularne wykonywanie tej praktyki sprawi, że poczujesz równowagę. Miłująca dobroć będzie w tobie obecna cały czas, dzięki czemu w ciągu piętnastu lub dwudziestu minut medytacji będziesz w stanie objąć nią wiele istot – najpierw siebie, następnie swojego dobroczyńcę i ukochanych, a w końcu wszystkich wokół. Nauczysz się również wykonywać tę medytację w dowolnym miejscu. Możesz z niej korzystać, gdy stoisz w korku ulicznym, gdy jesteś w autobusie lub samolocie, gdy siedzisz w poczekalni przed wizytą u lekarza, a także w tysiącach innych sytuacji. Kiedy będziesz ją praktykować wśród ludzi, natychmiast poczujesz z nimi wspaniały kontakt. Tak właśnie działa moc miłującej dobroci. Dzięki niej twoje życie stanie się spokojniejsze, a ty będziesz mieć ciągły kontakt ze swoim sercem.

* Tłum. Adam Szostkiewicz (przyp. tłum.).

2KOŃCZENIE WOJEN

Daodejing uczy nas, że kiedy przestaniemy brać udział w walkach, znów zaczniemy patrzeć „oczami niezmąconymi pragnieniem”.

ieprzebudzony umysł stara się toczyć wojnę z tym, co mu się nie podoba. Aby podążać ścieżką serca, musimy zrozumieć, w jaki sposób zaczyna i kończy cały proces walki – zarówno z tym, co jest wewnątrz nas, jak i w otaczającym nas świecie. Źródłem każdej wojny jest niewiedza. Jeżeli brakuje nam wewnętrznej mądrości, boimy się bezustannych zmian zachodzących w naszym życiu, a także nieuniknionych strat, rozczarowań i niepewności wynikającej z tego, że każdy z nas zestarzeje się i umrze. Niewiedza sprawia, że zaczynamy walczyć z życiem, uciekając od bólu lub lgnąć do poczucia bezpieczeństwa i przyjemności, które nigdy nie dają prawdziwego spełnienia, bo taka jest ich natura.

Nasza wojna przeciwko życiu znajduje wyraz we wszystkich dziedzinach naszej egzystencji – zarówno wewnętrznej, jak i zewnętrznej. Do momentu ukończenia szkoły średniej nasze dzieci widzą w telewizji średnio osiemnaście tysięcy morderstw i agresywnych zachowań. Najczęstszą przyczyną obrażeń ciała wśród amerykańskich kobiet jest to, że są one bite przez mężczyzn, z którymi mieszkają. Walczymy ze sobą, z naszymi rodzinami i społecznościami, a także z innymi rasami i narodami zamieszkującymi tę planetę. Wojny toczone między ludźmi stanowią odzwierciedlenie naszych wewnętrznych konfliktów i lęków.

Mój nauczyciel Ajahn Chah opisał to w następujący sposób:

My, istoty ludzkie, nieustannie walczymy, nieustannie prowadzimy wojny. Próbujemy uciec przed faktem, że ogranicza nas mnóstwo czynników, których nie jesteśmy w stanie kontrolować. Nie widzimy jednak, że w ten sposób tworzymy cierpienie. Prowadzimy wojnę z dobrem lub złem. Prowadzimy wojnę z tym, co zbyt małe lub zbyt duże. Prowadzimy wojnę z tym, co zbyt krótkie lub zbyt długie, co właściwe lub niewłaściwe. Dzielnie kontynuujemy swoją walkę.

Nasze współczesne społeczeństwo zaszczepia w nas tendencję do negowania lub tłumienia świadomości rzeczywistości. Wpaja się nam, że powinniśmy się bronić przed wszelkiego rodzaju trudnościami i niewygodami. Zużywamy ogromną ilość energii na walkę z poczuciem zagubienia, bólem, śmiercią i żalem. Jednocześnie próbujemy się ukryć przed podstawowymi prawdami świata przyrody i naszej własnej natury.

Aby odizolować się od świata naturalnego, stworzyliśmy klimatyzację, podgrzewane samochody i ubrania, które osłaniają nasze ciała przez cały rok. Aby odizolować się od nieuniknionej starości i zniedołężnienia, pokazujemy w reklamach młodych i uśmiechniętych ludzi, a osoby starsze umieszczamy w domach opieki. Chorych umysłowo zamykamy w szpitalach psychiatrycznych. Dla biednych tworzymy getta, wokół których budujemy autostrady, aby nie widzieć wylewającego się stamtąd cierpienia.

Odpychamy od siebie śmierć tak stanowczo, że pewna dziewięćdziesięciosześcioletnia kobieta, która trafiła do szpitala, pożaliła się dyrektorowi placówki: „Dlaczego to przytrafiło się właśnie mnie?”. Niemalże udajemy, że nasi nieżyjący bliscy wcale nie umarli. Przed pogrzebem ubieramy ich martwe ciała w wymyślne ubrania i robimy im makijaż, tak jakby wybierali się na jakąś imprezę. Próbujemy oszukiwać samych siebie i udajemy, że toczona przez nas wojna wcale nie jest wojną. Prawda jest jednak taka, że Ministerstwo Wojny przemianowaliśmy po prostu na Ministerstwo Obrony, a własne bomby atomowe zaczęliśmy nazywać Strażnikami Pokoju!

W jaki sposób udaje nam się tak konsekwentnie negować prawdy istnienia? Aby nie widzieć bólu i trudów życia, zaprzeczamy ich istnieniu. Pomagają nam w tym uzależnienia. Nasze społeczeństwo zostało wręcz nazwane „społeczeństwem nałogowców”, ponieważ żyje w nim ponad dwadzieścia milionów alkoholików, dziesięć milionów narkomanów i miliony osób uzależnionych od hazardu, jedzenia, niezdrowych relacji seksualnych lub intensywnej pracy. Uzależnienia biorą się z tego, że przywiązujemy się do kompulsywnie powtarzanych czynności, dzięki którym możemy uciekać od swoich emocji i odpychamy od siebie trudy życia. Reklamy zachęcają nas, abyśmy nie zwalniali tempa, palili, pili i pożądali jedzenia, pieniędzy oraz seksu. Nasze społeczeństwo z wielką pompą przyczynia się do powstawania uzależnień, które zobojętniają na otaczającą rzeczywistość i pomagają unikać własnych doświadczeń.

Anne Wilson Schaef, autorka książki When Society Becomes an Addict, opisała to tak:

Za najlepiej przystosowane osoby nasze społeczeństwo uważa ludzi, którzy nie są ani martwi, ani żywi, lecz zobojętniali. Przypominają zombie. Martwi nie są w stanie wykonywać pracy, natomiast osoby w pełni żywe bezustannie sprzeciwiają się wielu procesom zachodzącym w naszym społeczeństwie, rasizmowi, zanieczyszczaniu środowiska, zagrożeniu wojną atomową, wyścigowi zbrojeń, piciu niezdrowej wody i jedzeniu rakotwórczych produktów spożywczych. W interesie naszej kultury leży więc promowanie zachowań, które przytępią świadomość – a my zajmiemy się swoimi sprawami i przez cały czas będziemy lekko zobojętniali, niczym zombie. Z tego względu sposób funkcjonowania współczesnego społeczeństwa konsumpcyjnego przypomina życie nałogowca.

Jednym z najbardziej rozpowszechnionych nałogów jest uzależnienie od prędkości. Społeczeństwo technologiczne bezustannie zmusza do zwiększania produktywności i tempa życia. Firma Panasonic wprowadziła niedawno na rynek nowy magnetowid, który potrafi odtwarzać nagrane wypowiedzi z podwójną prędkością, obniżając przy tym ton głosu do normalnej wysokości. „Dzięki temu”, słyszeliśmy w reklamach, „możesz wysłuchać któregoś ze wspaniałych przemówień Winstona Churchilla, prezydenta Kennedy’ego lub znanego pisarza w dwa razy krótszym czasie!”. Zastanawiam się, czy producenci sprzętu zaczną nas w przyszłości namawiać, abyśmy w podobny sposób słuchali również utworów Mozarta lub Beethovena. Tę obsesję skomentował kiedyś Woody Allen. Powiedział, że przeszedł kurs szybkiego czytania i dzięki temu udało mu się przebrnąć przez Wojnę i pokój Tołstoja w dwadzieścia minut. „To książka o Rosji” – podsumował.

W społeczeństwie, które wymaga od nas funkcjonowania na podwójnych obrotach, szybkość i uzależnienia zobojętniają nas na doświadczenie. W takim otoczeniu niezwykle trudno jest spocząć we własnym ciele i utrzymać kontakt z sercem, a co dopiero z otaczającymi ludźmi czy planetą, na której żyjemy. Stajemy się przez to coraz bardziej wyobcowani i samotni. Odcinamy się od innych osób i od naturalnej sieci życia. Nasze samochody, wielkie domy, telefony komórkowe i wetknięte w uszy słuchawki nie są jednak w stanie złagodzić osamotnienia i wewnętrznego ubóstwa. To właśnie dlatego współczesne społeczeństwo jest takie smutne.

Poczucie kontaktu ze swoim otoczeniem straciły jednak nie tylko poszczególne jednostki, ale również całe narody. Siły dzielenia i negowania prowadzą do międzynarodowych nieporozumień, ekologicznej katastrofy i niekończącego się ciągu konfliktów pomiędzy krajami.

Gdy piszę te słowa, na naszej planecie toczy się ponad czterdzieści wojen i brutalnych rewolucji, za sprawą których giną tysiące mężczyzn, kobiet i dzieci. Od zakończenia drugiej wojny światowej byliśmy świadkami stu piętnastu konfliktów zbrojnych – choć na całym świecie istnieje zaledwie sto sześćdziesiąt pięć krajów. Nie świadczy to zbyt dobrze o ludzkości. Co możemy zrobić?

Autentyczny rozwój duchowy wymaga od nas, abyśmy nauczyli się kończyć wojny. Choć jest to najbardziej podstawowa praktyka, powinniśmy ją regularnie wykonywać, dopóki nie stanie się naszym stylem życia. Wewnętrzny spokój osoby, która naprawdę się wyciszyła, wywiera wpływ na całą sieć życia – zarówno wewnętrzną, jak i zewnętrzną. Aby móc rozwiązywać konflikty, musimy zacząć od siebie. Mahatma Gandhi zdawał sobie z tego sprawę, gdy mówił:

Mam tylko trzech wrogów. Mój ulubiony wróg, którego najłatwiej jest zmieniać na lepsze, to imperium brytyjskie. Drugim moim wrogiem jest indyjskie społeczeństwo. Sprawia mi ono znacznie więcej problemów. Moim najpotężniejszym przeciwnikiem jest jednak Mohandas K. Gandhi. Mam poczucie, że mam na niego bardzo mały wpływ.

Podobnie jak Gandhi, powinniśmy zrozumieć, że bardzo trudno jest zmienić się na lepsze za sprawą aktu woli. To tak, jakbyśmy próbowali własnoręcznie podnieść swoje ciało albo jakbyśmy chcieli, aby nasz umysł uwolnił się od samego siebie. Czy pamiętasz, jak szybko zapominasz o większości postanowień noworocznych? Kiedy próbujemy coś w sobie zmienić, tak naprawdę jedynie podtrzymujemy wzorce agresji i osądzania własnej osoby. Prowadzimy wojnę z samym sobą. Tego rodzaju akty woli zazwyczaj przynoszą efekt odwrotny do zamierzonego, a w ostatecznym rozrachunku mogą nawet wzmacniać uzależnienie lub wyparcie, od którego planowaliśmy się uwolnić.

Poznałem kiedyś młodego mężczyznę, który odczuwał głęboką nieufność wobec autorytetów. Buntował się w domu, co było o tyle zrozumiałe, że jego matka była osobą dość agresywną. Buntował się również w szkole, z której zrezygnował, aby przyłączyć się do ruchu kontrkulturowego. Kłócił się ze swoją dziewczyną, która w jego mniemaniu próbowała go kontrolować. Postanowił więc poszukać wolności w Indiach i Tajlandii. Jego pierwsze doświadczenia z medytacją były bardzo pozytywne, dlatego został w klasztorze i oddał się praktyce. Praktykował bardzo sumiennie, ponieważ chciał osiągnąć stan wewnętrznej czystości i spokoju. Bardzo szybko okazało się jednak, że cały czas coś mu przeszkadza. Denerwowały go codziennie obowiązki, z powodu których nie mógł się oddawać w spokoju medytacji. Rozpraszały go głosy gości odwiedzających klasztor i przejeżdżające samochody. Miał również poczucie, że jego nauczyciel nie udziela mu wystarczającej liczby wskazówek, przez co jego medytacje są mało efektywne, a umysł pozostaje niespokojny. Za wszelką cenę próbował się wyciszyć. Przestał słuchać rad swojego mistrza i postanowił praktykować po swojemu. Nie dostrzegał, że walczy sam ze sobą.

Pod koniec jednej z grupowych medytacji jego nauczyciel w końcu postanowił go pouczyć. „Ze wszystkim walczysz. Z jakiego powodu tak bardzo przeszkadza ci jedzenie, hałasy, wywiązywanie się z obowiązków, a nawet twój własny umysł? Czy nie wydaje ci się to dziwne? Gdy słyszysz przejeżdżający samochód, czy jego dźwięk naprawdę domaga się twojej uwagi i próbuje ci przeszkadzać, czy też może to twój umysł za nim podąża i próbuje przeszkadzać jemu? Bardzo chciałbym się tego dowiedzieć. Kto tu komu przeszkadza?” Uczeń się roześmiał. Zrozumiał swój błąd i zaczął się uczyć sztuki osiągania prawdziwego spokoju.

Celem dyscypliny duchowej jest rozwiązywanie konfliktów. Siła woli w niczym nam tu jednak nie pomoże. Powinniśmy skorzystać z bardziej naturalnej metody i radzić sobie z trudnościami za pomocą zrozumienia i stopniowego treningu. Praktyka duchowa sprawia, że zaczynamy patrzeć na życie w nowy sposób i rezygnujemy z prowadzenia wojen.

Daodejing uczy nas, że kiedy przestaniemy brać udział w walkach, znów zaczniemy patrzeć „oczami niezmąconymi pragnieniem”. Zobaczymy, że sami wywołujemy konflikty, ponieważ przez cały czas coś nam się podoba lub nie. Zauważymy, że próbujemy walczyć ze wszystkim, co nas przeraża. Dostrzeżemy swoje uprzedzenia, chciwość i zachowania terytorialne. Poznamy prawdę o sobie. Może to być dla nas bardzo trudne. Pod tymi wszystkimi konfliktami odkryjemy jednak w końcu strach i poczucie niespełnienia. Zrozumiemy, w jak dużym stopniu nasza wojna z życiem zamyka nasze serce.

Gdy przestajemy walczyć, otwieramy się i zaczynamy akceptować rzeczy takimi, jakie są. Uspokajamy się i nawiązujemy kontakt z teraźniejszością. Jest to początek i koniec praktyki duchowej. Tylko w obecnej chwili możemy bowiem odkryć to, co ponadczasowe. Tylko w niej możemy odnaleźć miłość, której szukamy. Miłość w przeszłości jest zaledwie wspomnieniem, a miłość w przyszłości to fantazja. Tylko wtedy, gdy mamy prawdziwy kontakt z teraźniejszością, możemy znaleźć spokój i zrozumienie. Tylko wtedy możemy się połączyć z własnym wnętrzem i z otaczającym nas światem.

W jednym z kasyn w Las Vegas widziałem kiedyś tabliczkę z trafnym stwierdzeniem: „Aby wygrać, musisz tu być”. Kończenie wojen i bycie obecnym w teraźniejszości to dwa aspekty tej samej praktyki. Gdy stajemy się świadomi chwili obecnej, przestajemy walczyć. Przebywanie w teraźniejszości oznacza, że doświadczamy wszystkiego, co istnieje tu i teraz. Większość z nas przez całe życie kurczowo trzyma się swoich planów, oczekiwań, pragnień dotyczących przyszłości albo poczucia winy, żalu lub wstydu związanego z przeszłością. Kiedy trafiamy do teraźniejszości, znów zaczynamy czuć otaczające nas życie. Spotykamy również to, czego unikaliśmy. Musimy odważnie przyjrzeć się wszystkiemu, co istnieje w chwili obecnej i najbardziej nas porusza – naszemu bólowi, żalowi, poczuciu straty, najskrytszym nadziejom, pragnieniom, naszej miłości. Gdy przestajemy walczyć, znajdujemy w sobie coś, przed czym próbowaliśmy uciec – samotność, niskie poczucie własnej wartości, nudę, wstyd, niespełnione pragnienia. Musimy stawić czoła wszystkim częściom naszego jestestwa.

Niewykluczone, że słyszeliście o pełnych świateł i wizji „doświadczeniach poza ciałem”. Prawdziwa ścieżka duchowa wymaga jednak osiągania czegoś znacznie trudniejszego, co można nazwać „doświadczeniami w ciele”. Jeżeli chcemy doznać przebudzenia, musimy połączyć się ze swoim organizmem, ze swoimi emocjami, ze swoim obecnym życiem.

Przebywanie w teraźniejszości wymaga ciągłego i niesłabnącego zaangażowania. Gdy podążamy ścieżką duchową, musimy zrezygnować z prowadzenia wojen. Nie wystarczy, że zrobimy to raz. Musimy to robić na bieżąco. Za sprawą swoich myśli i reakcji co chwila tracimy kontakt z chwilą obecną. Dopiero wtedy, gdy się zatrzymamy i zaczniemy naprawdę słuchać, będziemy w stanie dostrzec, że każda rzecz, której się boimy lub której pożądamy (tak naprawdę są to dwa aspekty tego samego niezadowolenia), oddala od serca i tworzy fałszywe wyobrażenia o tym, jak powinno wyglądać nasze wymarzone życie. Jeżeli wsłuchamy się we własne wnętrze jeszcze uważniej, być może zrozumiemy, że nauczyliśmy się postrzegać własną osobę jako kogoś, kto jest ograniczany przez swój strach lub utożsamia się ze swoimi pragnieniami. Ci, którzy identyfikują się z tym małym poczuciem własnego „ja”, często nabierają przekonania, że szczęście stanowi rezultat posiadania określonych przedmiotów albo że możemy je osiągnąć wyłącznie czyimś kosztem.

Gdy przestaniemy walczyć i znajdziemy się w teraźniejszości, odkryjemy wielkość swojego serca. Zrozumiemy, że nasze szczęście jest ściśle powiązane ze szczęściem innych istot. Kiedy uwolnimy się od strachu, niezadowolenia i trudności, których zawsze unikaliśmy, nasze serce złagodnieje. Konfrontacja ze wszystkim, przed czym uciekaliśmy, jest nie tylko aktem odwagi, ale również przejawem współczucia. W księgach buddyjskich czytamy, że jeżeli pozwolimy, aby dotknął nas ból życia, współczucie stanie się „drżeniem czystego serca”. Świadomość, że możemy dopuścić do siebie cierpienie i stawić mu czoła, pomaga dostrzec wielkość własnego serca. Dzięki niej możemy zachować przytomność umysłu nawet w sytuacjach, w których doświadczamy bólu i nietrwałości życia. Możemy otworzyć się na świat – na jego dziesiątki tysięcy radości i dziesiątki tysięcy smutków.

Gdy pozwalamy, aby świat dotknął naszego wnętrza, dociera do nas, że nasze życie jest pełne bólu – tak samo jak życie innych ludzi. Rodzi się w nas wtedy mądre zrozumienie. Dzięki niemu zdajemy sobie sprawę, że nie można uniknąć cierpienia i że wszystko, co się rodzi, musi umrzeć. Widzimy i akceptujemy życie jako całość. Za sprawą mądrego zrozumienia dopuszczamy do siebie wszystkie rzeczy – zarówno jasne, jak i ciemne – i osiągamy stan spokoju. Nie jest to jednak spokój spowodowany wyparciem lub ucieczką. Jest to spokój zawarty w sercu, które niczego nie odrzuca i które wszystkiego dotyka ze współczuciem.

Gdy przestajemy walczyć, możemy dopuścić do siebie nie tylko swoje radości i zwycięstwa, ale także żale i smutki. Dostrzeganie wielkości własnego serca pozwala nam się otworzyć na otaczających nas ludzi, rodzinę, wspólnotę, na problemy społeczne świata i zbiorową historię. Dzięki mądremu zrozumieniu możemy żyć w harmonii z własną osobą, z uniwersalnym prawem nazywanym tao lub dharmą, z prawdą życia.

Pewien student buddyzmu, mający za sobą służbę w Wietnamie, opowiedział mi kiedyś o odosobnieniu medytacyjnym, w trakcie którego po raz pierwszy naprawdę doświadczył okropności, z jakimi zetknął się podczas wojny. Przez wiele lat nosił w swoim wnętrzu trudne wspomnienia z konfliktu w Wietnamie, ponieważ nie umiał stawić im czoła. W końcu postanowił coś z tym zrobić.

Służyłem jako lekarz polowy w korpusie piechoty morskiej. Był początek wojny, a my stacjonowaliśmy w górskich prowincjach położonych przy ówczesnej granicy pomiędzy Wietnamem Północnym a Południowym. Mieliśmy duże straty w ludziach. Ginęło również wielu mieszkańców okolicznych wiosek, których leczyliśmy, gdy tylko pozwalały nam na to warunki.

Osiem lat po powrocie do domu wziąłem udział w pierwszym odosobnieniu medytacyjnym. Od zakończenia wojny co najmniej dwa razy w tygodniu dręczyły mnie koszmary, które często miewają weterani wojenni. Śniło mi się, że wróciłem na front i znów muszę stawić czoła czyhającym tam na mnie zagrożeniom i patrzeć na niewyobrażalne cierpienia. W pewnym momencie niespodziewanie budziłem się we własnym łóżku. Byłem niespokojny, mokry od potu i przerażony. Podczas odosobnienia koszmary zaczęły mnie nachodzić nie tylko podczas snu, ale również za dnia. Wypełniały moją wyobraźnię w trakcie medytacji na siedząco, medytacji chodzonych i podczas posiłków. Przerażające wspomnienia z wojny nakładały się na spokojne sekwoje rosnące wokół ośrodka odosobnieniowego. Gdy w środku nocy patrzyłem na innych uczniów śpiących w sali sypialnej, wyglądali jak zwłoki ułożone w prowizorycznej kostnicy w strefie zdemilitaryzowanej. Stopniowo zdawałem sobie sprawę, że gdy powracałem do tych wspomnień jako trzydziestoletni mężczyzna poszukujący prawdy duchowej, po raz pierwszy mogłem w pełni poczuć emocjonalny wpływ doświadczeń, których jako dwudziestoletni lekarz polowy po prostu nie byłem w stanie znieść.