Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Magdulka i cały świat. Rozmowa biograficzna z Witoldem Kieżunem przeprowadzona przez Roberta Jarockiego

Magdulka i cały świat. Rozmowa biograficzna z Witoldem Kieżunem przeprowadzona przez Roberta Jarockiego

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0349-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Magdulka i cały świat. Rozmowa biograficzna z Witoldem Kieżunem przeprowadzona przez Roberta Jarockiego

Witold J. Kieżun - profesor nauk ekonomicznych, przedstawiciel polskiej szkoły prakseologicznej, żołnierz Armii Krajowej, uczestnik powstania warszawskiego, więzień sowieckich łagrów, pracownik naukowy Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie opowiada o Polsce wileńskiej, przedwojennej Warszawie żoliborskiej, nauce i konspiracji podczas okupacji niemieckiej, powstaniu warszawskim, o studiach i pracy w powojennym Krakowie oraz o swej dalszej drodze zawodowej: amerykańskich uniwersytetach, misji ONZ w Afryce i wreszcie o powrocie, poprzez Kanadę, do Polski.

Polecane książki

Dla osób kochających podróże, świat orientu i kulturę Indii z pewnością nie ma już na subkontynencie indyjskim zbyt wielu miejsc dziewiczych, nieodkrytych, ścieżek, których stopa ludzka – bosa czy tez obuta w podróżnicze półbuty – nie dotknęła. Dlatego chociaż Ula Molęda w swojej powieści wiedzie na...
Poradnik do menadżera piłkarskiego Total Manager 2005 zawiera szczegółowe opisy wszystkich najważniejszych aspektów pracy trenerskiej - treningów, obozów treningowych, ustawień taktycznych, angażowania sztabu szkoleniowego... Total Club Manager 2005 - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy...
"Miłość jest wszystkim tym, co tracisz bez miłości..."Podobno miłość łaskawa jest. Podobno też i cierpliwa...Mówią również, że przed przeznaczeniem nie da się uciec, bo przekorny los już wcześniej przygotował odpowiedni scenariusz dla każdego... lecz czy na pewno? Czy w jednej chwili m...
Poradnik do Hard Truck składa się z dwóch części. Pierwsza to podstawowe zagadnienia związane z jazdą, przyjmowaniem zleceń, zdawaniem towaru, robieniem licencji, wynajmowaniem kierowców etc., druga zaś to zestaw map trzech regionów Stanów Zjednoczonych. Hard Truck 18 Wheels of Steel - poradnik do g...
Wyobraź sobie długą, wysadzaną strzelistymi drzewami aleję, wiodącą do pełnego wspomnień dworku w stylu angielskim. Zajrzyj do rosarium z ogrodnikiem Antonim, przejdź się nad staw, odetchnij zapachem lawendy… Zajrzyj do miejsca, gdzie przeszłość splata się z teraźniejszością. Daj się uwieść niespies...
Niniejsza rozprawa omawia prawo znaków towarowych w świetle prawa polskiego, wspólnotowego, a także prawa innych państwa europejskich nie będących członkami UE. Autor szczegółowo omówił w poszczególnych rozdziałach: podstawy normatywne obowiązku używania znaku towarowego, treść i funkcje obowiązku ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Robert Jarocki i Witold Kieżun

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: An­drzej Ba­rec­ki

Re­dak­cja: Ma­ria Mag­da­le­na Ma­tu­siak

Ko­rek­ta: Jo­lan­ta Spodar

Zdjęcia z ar­chi­wum ro­dzin­ne­go Wi­tol­da Kieżuna

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two ISKRY, War­sza­wa 2013

ISBN 978-83-244-0325-7

Wy­daw­nic­two ISKRY

ul. Smol­na 11, 00-375 War­sza­wa

tel./faks (22) 827 94 15

iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Wy­da­nie pu­bli­ka­cji zo­stało do­fi­nan­so­wa­ne

przez Aka­de­mię Le­ona Koźmińskie­go

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Aurélie, Char­lot­te i Ada­mo­wi –wnucz­kom i wnu­ko­wiBo­ha­te­ra książki

CZĘŚĆ PIERW­SZAŻyciena wie­lu piętrachza­wie­szo­neROZ­DZIAŁPIERW­SZYSce­ny i mity z dzie­ciństwa

RO­BERT JA­ROC­KI: – Za­cznij­my naj­prościej: Ja­kie jest pana naj­wcześniej­sze wspo­mnie­nie z dzie­ciństwa?

WI­TOLD KIEŻUN: – Spróbuję od­dzie­lić moje dzie­cięce, mi­gaw­ko­we wspo­mnie­nia od wtórnych, to zna­czy od zda­rzeń zasłysza­nych od ro­dziców, gdzie ja występuję jako ma­lec. Całko­wi­te od­dzie­le­nie chy­ba nie jest możliwe, bo to się wszyst­ko z la­ta­mi wy­mie­szało w mo­jej pamięci.

Gdy miałem kil­ka lat, oj­ciec za­brał mnie z wi­zytą do majątku swo­jej zamożnej ro­dzi­ny na Karłowsz­czyźnie. Już pierw­sze­go dnia po­by­tu wy­rwałem się na sa­mo­dziel­ne zwie­dza­nie ta­jem­ni­cze­go dla mnie par­ku połączo­ne­go z ogro­dem. W pew­nym mo­men­cie na­tra­fiłem na grób przy­kry­ty mar­mu­rową płytą. Byłem bar­dzo za­sko­czo­ny. Grób nie na cmen­ta­rzu, a w ogro­dzie?

– Czy za tym ogro­do­wym gro­bow­cem kryła się jakaś ta­jem­ni­ca ro­dzin­na?

– Ta­jem­ni­ca nie, ale dzi­wac­two wdo­wy. Z cza­sem do­wie­działem się, że w trum­nie z wi­do­kiem na ogród leży Wi­told Hab­dank Wo­jewódzki, właści­ciel roz­ległych włości Karłowsz­czy­zny, umarły młodo uko­cha­ny mąż Ma­rii Wa­lic­kiej, z domu hra­bian­ki i z tego po­wo­du dla większej po­wa­gi tytułującej się „panią hra­biną”. Według ro­dzin­nych le­gend w mar­mu­ro­wej płycie gro­bow­ca był otwór przysłonięty szkłem, a za nim wąski tu­nel pro­wadzący do trum­ny. Trum­na również miała prze­szklo­ny otwór nad twarzą zmarłego. W świe­tle słońca w południe można było do­strzec jej za­ry­sy. Po­dob­no Ma­ria Wo­jewódzka, zwa­na bab­cią Ma­ry­sieńką, od­wie­dzała zmu­mi­fi­ko­wa­ne­go męża w księżyco­we noce, pro­wadząc z nim in­tym­ne roz­mo­wy prze­pla­ta­ne żar­li­wy­mi mo­dli­twa­mi. Ta fa­na­be­ria jed­nak szyb­ko się skończyła, gro­bo­wiec zo­stał prze­ro­bio­ny i tu­nel za­sy­pa­ny.

Bab­cia Ma­ry­sieńka Wo­jewódzka, za­wsze bar­dzo dbająca o swój wygląd, jeździła wspa­niałym po­wo­zem zaprzężonym w czwórkę pięknych koni, ele­ganc­ka, pachnąca naj­lep­szy­mi fran­cu­ski­mi per­fu­ma­mi. Ale jej spra­wy majątko­we nie przed­sta­wiały się tak różowo, jak wska­zy­wały te re­pre­zen­ta­cyj­ne ge­sty. Wia­do­mo było jed­nak, że ma scho­wa­ny wo­re­czek z bry­lan­ta­mi, które sta­no­wią jej za­bez­pie­cze­nie majątko­we wo­bec nie­pew­nych losów Li­twy.

Ro­dzi­na mat­ki mego ojca, Hab­dank Wo­jewódzcy, osie­dliła się na Li­twie chy­ba do­pie­ro w XVII wie­ku i szczy­ciła się długo­wieczną tra­dycją. Po­wta­rza­na była hi­sto­ria, być może le­gen­da, ich her­bu Hab­dank. Hra­bia Jan z Góry zo­stał wysłany w 1109 roku przez księcia Bo­lesława Krzy­wo­uste­go z misją dy­plo­ma­tyczną do ce­sa­rza Hen­ry­ka V aby za­wrzeć trwały pokój między Polską a Ce­sar­stwem Rzym­skim Na­ro­du Nie­miec­kie­go. Ce­sarz, chcąc po­ka­zać, że jego bo­gac­two uza­sad­nia pod­porządko­wa­nie Pol­ski jego władzy, za­pro­sił go do skarb­ca, a otwo­rzyw­szy jedną ze skrzyń, po­ka­zał mu prze­pych złotych wy­robów i rzekł: Hic per­do­ma­bit Po­lo­nos („Ten skarb pod­bi­je Po­laków”). Widząc to bo­gac­two, dum­ny hra­bia Jan zdjął z pal­ca dro­go­cen­ny złoty pierścień i rzu­cił go do skrzy­ni ze słowa­mi: Aura au­rum ad­di­mus („złoto do­da­je­my do złota” albo: „idź złoto do złota”), my, Po­la­cy, ko­cha­my bar­dziej żela­zo na­szych mie­czy. Ce­sarz za­sko­czo­ny wspa­niałym da­rem po­dziękował po nie­miec­ku: Hab­dank. Zro­zu­miał, że nie­miec­kie bo­gac­two nie zwal­czy dziel­ności Po­laków. Gdy po po­wro­cie Jan z Góry opi­sał Bo­lesławo­wi Krzy­wo­uste­mu ten in­cy­dent, książę, chwaląc jego dumną po­stawę i chcąc ją upa­miętnić, nadał mu herb zwa­ny Hab­dank, przed­sta­wiający li­terę „W” jako pierwszą li­terę zam­ku królew­skie­go Wa­wel w Kra­ko­wie i pierwszą li­terę na­zwy królo­wej rzek pol­skich Wisły. Ród Wo­jewódzkich her­bu Hab­dank szczy­ci się se­na­to­ra­mi (Jan Wo­jewódzki pod­pi­sał elekcję Władysława IV a Szy­mon Wo­jewódzki elekcję Au­gu­sta II) i uczo­ny­mi. Dok­tor fi­lo­zo­fii Paweł Jan Wo­jewódzki wydał w 1669 roku w Kra­ko­wie roz­prawę o świętym Bo­na­wen­tu­rze Lau­rus Se­ra­phim, Ora­tio de S. Bo­na­ven­tu­ra Do­cto­re Se­ra­phi­co, a w 1682 rokuPa­ne­gyr. fu­ne­bris De­me­tri Wiśnio­wiec­ki, Ca­stell. Crac. Supr. Exer­ci­tu­um Duci.

In­nym moim wspo­mnie­niem są, dość mgli­ste zresztą, wi­do­ki z Pi­kie­li­szek, ze spędzo­nych tam w la­tach 1924 i 1925 let­nich wa­ka­cji. Po­siadłość ta, za­pew­ne już znacz­nie okro­jo­na, była własnością Ru­dol­fa Hab­dank Wo­jewódzkie­go, bra­ta mo­jej bab­ci Fe­li­cji, uzy­skaną w ra­mach po­działu dóbr po zmarłym ojcu Hi­la­rym Hab­dank Wo­jewódzkim. Wkrótce po­tem stała się własnością mar­szałka Piłsud­skie­go.

Wcześniej do Hab­dank Wo­jewódzkich należał roz­legły majątek Ros­sa (dziś dziel­ni­ca Wil­na), gdzie osta­tecz­nie po­wstał słynny cmen­tarz, upa­miętnio­ny m.in. gro­bem mat­ki Piłsud­skie­go oraz urną z jego ser­cem.

Do Pi­kie­li­szek po­je­chałem, gdy miałem dwa, trzy lata, więc jest to wspo­mnie­nie utrwa­lo­ne za pośred­nic­twem ro­dziców. Gdy Ko­mi­tet Oby­wa­te­li Zie­mi Wileńskiej kupił Pi­kie­lisz­ki od Hab­dank Wo­jewódzkich i po­da­ro­wał tę po­siadłość Mar­szałkowi, po­wstał pro­blem ze znaj­dującymi się we dwo­rze sta­ry­mi me­bla­mi. Państwo Piłsud­scy nie chcie­li ich od­ku­pić od Hab­dank Wo­jewódzkich. Pani Alek­san­dra Piłsud­ska urządziła dwo­rek skrom­nie, w zgo­dzie z upodo­ba­nia­mi es­te­tycz­ny­mi swo­imi i męża. Wspo­mi­nam o tym dla­te­go, że in­for­ma­cje o Pi­kie­lisz­kach za­ko­do­wały się w mej pamięci właśnie dzięki spra­wom me­blo­wym.

– Co się w końcu z nimi stało?

– Część me­bli z Pi­kie­li­szek za­trzy­mał mój oj­ciec. Mie­liśmy je w na­szym wileńskim, a po śmier­ci ojca już war­szaw­skim, żoli­bor­skim miesz­ka­niu. Pamiętam se­kre­terę z XVIII wie­ku, z mnóstwem za­gad­ko­wych skry­tek, oraz sa­lon w sty­lu Lu­dwi­ka Fi­li­pa z pięknym ma­ho­nio­wym lu­strem. Wszyst­ko to uległo zagładzie w Po­wsta­niu.

Ja uro­dziłem się w 1922 roku w Wil­nie. Mój oj­ciec, Wi­told se­nior, był od nie­daw­na jako le­karz i ofi­cer woj­ska pol­skie­go ważną po­sta­cią w miej­sco­wym gar­ni­zo­nie. Mat­ka, Le­oka­dia z domu Bo­kun, była le­karzem sto­ma­to­lo­giem, ale po zamążpójściu nie podjęła prak­ty­ki le­kar­skiej. Według prze­kazów ro­dzin­nych ro­dzi­ce po­zna­li się w Dru­skien­ni­kach, gdzie obo­je prze­by­wa­li na let­nich prak­ty­kach stu­diów me­dycz­nych, i tam za­war­li ślub.

– Czy pana ro­dzi­ce nie byli roz­dar­ci z po­wo­du skom­pli­ko­wa­nej sy­tu­acji Wil­na i Wileńszczy­zny?

– Nie je­stem hi­sto­ry­kiem, ale hi­sto­ria Wileńszczy­zny za­wsze bu­dziła moje za­in­te­re­so­wa­nie. Wie­działem na­tu­ral­nie o tak zwa­nym bun­cie ge­ne­rała Żeli­gow­skie­go, który w 1919 roku, aby nie utrud­niać między­na­ro­do­wej sy­tu­acji Na­czel­ni­ko­wi Pol­ski Józe­fo­wi Piłsud­skie­mu, „zbun­to­wał się” prze­ciw­ko nie­mu i wpro­wa­dził do­wo­dzoną przez sie­bie dy­wizję do Wil­na. W sierp­niu 1920 roku So­wie­ci prze­ka­za­li Wil­no Li­twi­nom z Kow­na w za­mian za życz­liwą neu­tral­ność w cza­sie woj­ny z Polską. Wil­no stało się więc sto­licą Li­twy Środ­ko­wej, w nawiąza­niu do kon­cep­cji Piłsud­skie­go Li­twy w unii z Polską składającej się z trzech kan­tonów: Li­twy Za­chod­niej Ko­wieńskiej z lud­nością li­tewską, Li­twy Środ­ko­wej Wileńskiej z lud­nością polską i Li­twy Za­chod­niej z lud­nością białoruską. 18 kwiet­nia 1922 roku de­mo­kra­tycz­nie powołany sejm Li­twy Środ­ko­wej podjął uchwałę o przyłącze­niu Li­twy Środ­ko­wej do Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej.

Część elit li­tew­skich, głównie jed­nak księża Li­twi­ni po­chodzący ze wsi mówiącej po li­tew­sku pod za­bo­rem ro­syj­skim, zwłasz­cza w dru­giej połowie XIX wie­ku, pro­wa­dzi­li in­ten­sywną akcję, którą byśmy dziś określili jako przy­wra­ca­nie pamięci, tożsamości Li­twinów przed włącze­niem Wiel­kie­go Księstwa Li­tew­skie­go w or­bitę państwa pol­skie­go, a właści­wie Ko­ro­ny Pol­skiej. Jak wia­do­mo pro­ces ten zaczął się od Władysława Ja­giełły, a umac­niał się i roz­wi­jał przez następne po­ko­le­nia Ja­giellonów, którzy byli królami pol­ski­mi, łączącymi tę władzę z funkcją Wiel­kich Książąt Li­tew­skich. Li­tew­scy in­te­lek­tu­aliści, w tym hi­sto­ry­cy, na długo przed I wojną świa­tową ne­go­wa­li sens i pożytek unii lu­bel­skiej dla Li­twy. Może szczegółem nie­co za­baw­nym, acz nie­istot­nym, był fakt, że wie­le tych wystąpień było na­pi­sa­nych po pol­sku. Choć również po fran­cu­sku i nie­miec­ku.

Fak­tem jest, że zarówno bo­gat­sza szlach­ta li­tew­ska, jak i szlach­ta za­gro­do­wa spo­lo­ni­zo­wały się w sen­sie kul­tu­ro­wym, za­cho­wując jed­nak świa­do­mość swo­jej li­tew­skości, stąd też i wstęp do Pana Ta­de­usza Ada­ma Mic­kie­wi­cza: „Li­two, Oj­czy­zno moja”. Język li­tew­ski, je­den z naj­star­szych języków eu­ro­pej­skich, po­dob­no zbliżony do san­skry­tu, był używa­ny tyl­ko przez miej­ski pro­le­ta­riat i przez część lud­ności wiej­skiej oraz księży po­chodzących ze wsi.

– Po­dob­no je­den z dowódców pew­ne­go od­działu li­tew­skie­go w bi­twie pod Grun­wal­dem na­zy­wał się Vy­tau­tas Kieżunas. Skąd ta in­for­ma­cja?

– Mój ku­zyn prof. Alek­san­der Gieysz­tor zna­lazł w ar­chi­wum w Mińsku Li­tew­skim opis w języku sta­rosłowiańskim bi­twy pod Grun­wal­dem. Jest tam wy­mie­nio­ny jako je­den z dowódców ja­kie­goś od­działu li­tew­skie­go Vy­tau­tas Kieżunas, być może był to mój przo­dek. Fak­tem jest, że już na początku XVII wie­ku jest no­to­wa­ne na­zwi­sko Je­zie­rza Kieżun, co świad­czyłoby, że li­tew­ska ro­dzi­na Kieżunas w pełni spo­lo­ni­zo­wa­na zo­stała przyjęta do pol­skie­go her­bu Je­zie­rza.

– Ja­kie było Wil­no w 1922 roku?

– To mniej więcej dwa lata z okładem po przyłącze­niu Wil­na do Pol­ski wsku­tek tzw. nie­posłuszeństwa ge­ne­rała Żeli­gow­skie­go. Cza­sy były całko­wi­cie płynne. Po­wstała po trak­ta­cie wer­sal­skim nie­pod­legła Li­twa nie uznała aktu przejęcia Wil­na przez Polskę i for­mal­nie Li­twa była w sta­nie woj­ny z Polską. Wśród miesz­kańców sa­me­go mia­sta było jed­nak nie­wie­lu Li­twinów (0,8%). Prze­ważali Po­la­cy (65,9%), bar­dzo duża gru­pa miesz­kańców Wil­na to Żydzi (28%), częścio­wo nie­za­sy­mi­lo­wa­ni ani do Pol­ski, ani do Li­twy, a w znacz­nym stop­niu zrusz­cze­ni.

Samo Wil­no było dla Żydów jak­by hi­sto­rycz­nym ośrod­kiem teo­lo­gicz­nym wia­ry he­braj­skiej. Działali tam wy­bit­ni na­ukow­cy będący jed­no­cześnie ra­bi­na­mi. Pomiędzy tą grupą ra­bi­nacką a in­te­li­gencją polską w Wil­nie stop­nio­wo nawiązywała się pew­na współpra­ca z ra­cji po­pie­ra­nia przez część oświe­co­nych Żydów wileńskich mar­szałka Piłsud­skie­go. Ale również wśród miesz­kańców Wil­na był znacz­ny pro­cent Ro­sjan i Białoru­sinów, a także, w naj­bliższych oko­li­cach, zwłasz­cza w Tro­kach – gru­pa Ka­ra­imów o własnym obrządku re­li­gij­nym. Pewną cie­ka­wostką jest to, że po­wstały parę lat wcześniej uni­wer­sy­tet, któremu nada­no imię Ste­fa­na Ba­to­re­go, miał bar­dzo do­brze zor­ga­ni­zo­waną an­gli­stykę, na której prym wo­dzi­li spo­lo­ni­zo­wa­ni Or­mia­nie. Jed­nym słowem Wil­no to był ty­giel na­ro­do­wości, kul­tur, wy­znań. Ale nie­daw­na przeszłość to było im­pe­rium car­skie.

Naj­wyższy człowiek w Wil­nie

– Jaki ob­raz pańskie­go ojca, dok­to­ra me­dy­cy­ny Wi­tol­da Kieżuna, utrwa­lił się w chłopięcej pamięci?

– Mój oj­ciec należał do naj­wyższych w Wil­nie mężczyzn: miał 195 cm wzro­stu i był wyższy ode mnie do­rosłego, bo ja mam tyl­ko 190 cm…

Miesz­ka­liśmy w Wil­nie, w roz­ległym miesz­ka­niu, w przy­zwo­itej ka­mie­ni­cy na­prze­ciw ka­te­dry wileńskiej. Oj­ciec był le­ka­rzem w gar­ni­zo­nie wileńskim, miał sto­pień ka­pi­ta­na. Pamiętam go, jak każdego ran­ka zgrab­nie wska­ki­wał na piękne­go ko­nia, po czym siedząc pro­sto, przy sza­bli, uda­wał się w to­wa­rzy­stwie or­dy­nan­sa, również na ko­niu, do swe­go woj­sko­we­go ga­bi­ne­tu me­dycz­ne­go.

– Z ja­kich lat może być to wspo­mnie­nie?

– Oj­ciec był czyn­nym le­ka­rzem woj­sko­wym do końca 1926 roku, po czym prze­szedł do re­zer­wy i pro­wa­dził roz­ległą prak­tykę pry­watną. Równo­cześnie był le­ka­rzem w Gim­na­zjum i Li­ceum im. Zyg­mun­ta Au­gu­sta (szkołę tę ukończy­li m.in.: Czesław Miłosz, An­to­ni Gołubiew, Sta­nisław Stom­ma i chy­ba również Lech Bey­nar, przyszły Paweł Ja­sie­ni­ca). Oj­ciec był też le­ka­rzem te­atrów wileńskich, stąd bli­skie kon­tak­ty z licz­ny­mi ak­to­ra­mi. Pamiętam, że Ju­liusz Oster­wa bywał wie­lo­krot­nie gościem na czwart­ko­wych przyjęciach w na­szym domu.

Czy ten ob­ra­zek ojca na ko­niu mogłem za­pa­miętać jako czte­ro­la­tek? Pew­nie mogłem, ale na pew­no zo­stał on utrwa­lo­ny dzięki później­szym re­la­cjom ro­dzin­nym, w tym star­sze­go ode mnie o pięć lat bra­ta, Zbysz­ka, który na pew­no pamiętał na­sze­go ojca w mun­du­rze.

Dużo się opo­wia­dało o ojcu odjeżdżającym na ko­niu z pla­cu Ka­te­dral­ne­go. Od­pro­wa­dzały go za­chwy­co­ne spoj­rze­nia prze­chodzących pań. Oj­ciec był wówczas trzy­dzie­sto­kil­ku­let­nim, bar­dzo przy­stoj­nym mężczyzną. Byłem z nie­go bar­dzo dum­ny.

– Gdzie się uro­dził pana oj­ciec?

– W Gru­zji, w 1892 roku. Jego oj­ciec, a mój dzia­dek Józef Je­zie­rza Kieżun kie­ro­wał urzędem pocz­to­wym w jed­nym z miast na Kau­ka­zie. Po re­wo­lu­cji 1905 roku, będąc już dy­rek­to­rem pocz­ty i te­le­gra­fu na cały Kau­kaz, otrzy­mał rangę ge­ne­rała. Jego ga­lo­wy mun­dur służby pocz­to­wej był za­iste ge­ne­ralski. Cho­dzi na­tu­ral­nie o równo­znaczną z tym stop­niem rangę w ad­mi­ni­stra­cji. Jak wia­do­mo, w car­skiej Ro­sji od czasów Pio­tra Wiel­kie­go, a zwłasz­cza Ka­ta­rzy­ny II i Mikołaja I, urzędni­cy państwo­wi oprócz sta­no­wisk służbo­wych mie­li też stop­nie porówny­wal­ne z woj­sko­wy­mi.

– W jaki sposób pański dzia­dek zna­lazł się na Kau­ka­zie?

– Jako sie­dem­na­sto­la­tek wziął udział w Po­wsta­niu Stycz­nio­wym w 1863 roku. Za karę zesłano go na dożywo­cie na Sy­be­rię, do Tom­ska. Zo­stał ułaska­wio­ny, zda­je się, że po dwu­dzie­stu paru la­tach, ale nie po­zwo­lo­no mu na powrót na Litwę, tyl­ko na osie­dle­nie na Kau­ka­zie. W Tom­sku zo­stał za­trud­nio­ny w miej­sco­wym urzędzie pocz­to­wym. Wi­docz­nie do­brze tam so­bie ra­dził i za­pew­ne miał możnych pro­tek­torów, bo po za­miesz­ka­niu naj­pierw w Gro­znym, głównym mieście Cze­cze­nii, a po­tem w Ty­fli­sie [dziś Tbi­li­si], sta­le pra­cując w re­sor­cie pocz­to­wo-te­le­gra­ficz­nym, szyb­ko awan­so­wał.

– W Ro­sji car­skiej na­wet po 1905 roku Po­lak nie mógł otrzy­mać ran­gi ge­ne­ral­skiej bez przejścia na pra­wosławie. Jak było w przy­pad­ku pana dziad­ka?

– Nie wiem, w mo­jej obec­ności o tym nie mówio­no. Wiem, że bab­cia, oj­ciec, a także jego sio­stry i brat byli prak­ty­kującymi ka­to­li­ka­mi.

Oj­ciec miał wie­lu przy­ja­ciół Gru­zinów, z których paru (pamiętam dwa na­zwi­ska: Nad­szwisz­wi­li i Go­gu­bry­dze) służyło w Ar­mii Pol­skiej w Wil­nie. Przy­by­li oni do Pol­ski po klęsce woj­ny o nie­pod­ległość ze Związkiem Ra­dziec­kim. Byli częsty­mi gośćmi w na­szym domu. Śmia­li się ze mnie, twierdząc, że moje praw­dzi­we na­zwi­sko to Kieżuni­dze i że je­stem Gru­zinem, bo mój oj­ciec uro­dził się w Gru­zji.

Stryj Jan, je­den z pierw­szych lot­ników

– Oj­ciec ukończył stu­dia me­dycz­ne na uni­wer­sy­te­cie w Do­rpa­cie (obec­nie Tar­tu, Es­to­nia). Była to w tam­tych la­tach re­no­mo­wa­na uczel­nia w kra­jach bałtyc­kich i z reguły dwujęzycz­na, jeśli cho­dzi o wykładowców. Obo­wiązywał oczy­wiście ro­syj­ski, ale wśród wykładowców i stu­dentów ist­niała także po­wszech­na zna­jo­mość nie­miec­kie­go. W Do­rpa­cie była pol­ska kor­po­ra­cja stu­denc­ka „Po­lo­nia”. Wi­told Kieżun se­nior był jej ak­tyw­nym człon­kiem, początko­wo w cha­rak­te­rze tzw. fuk­sa, a w 1913 roku zo­stał fi­li­strem kor­po­ra­cji i otrzy­mał złoty sy­gnet z na­pi­sem: „Wi­told Kieżun Fi­li­ster Kor­po­ra­cji Po­lo­nia 1913”. Tę obrączkę odzie­dzi­czyłem po ojcu i nosiłem ją w mo­men­cie aresz­to­wa­nia przez NKWD w Kra­ko­wie w 1945 roku. Oczy­wiście zo­stała mi ona za­bra­na w więzie­niu.

Gdy wy­buchła I woj­na świa­to­wa i Ro­sja car­ska wal­czyła z Niem­ca­mi Ho­hen­zol­lernów i Au­strią Habs­burgów, oj­ciec zna­lazł się na jed­nym z okrętów wo­jen­nych – krążowni­ku „Oleg”, gdzie pełnił funkcję le­ka­rza, na­tu­ral­nie w stop­niu ofi­cer­skim. W cza­sie re­wo­lu­cji paździer­ni­ko­wej, czy też jak należałoby na­pi­sać: bol­sze­wic­kie­go za­ma­chu sta­nu, na tym okręcie ma­ry­na­rze wy­mor­do­wa­li wszyst­kich ofi­cerów, z wyjątkiem właśnie mego ojca. A to dla­te­go, że ra­cjo­nal­nie myśląc, nie chcie­li się po­zba­wiać opie­ki le­kar­skiej. Po opa­no­wa­niu okrętu przez bol­sze­wic­kich ko­mi­sa­rzy wcie­lo­no go do so­wiec­kiej Ma­ry­nar­ki Wo­jen­nej wchodzącej w skład Ar­mii Czer­wo­nej pod dowództwem Lwa Troc­kie­go. Służył cały czas na tym sa­mym krążowni­ku.

Krążownik „Oleg” zo­stał za­to­pio­ny w nocy 17 czerw­ca 1919 roku przez bry­tyjską łódź tor­pe­dową wysłaną z an­giel­skiej bazy w Fin­lan­dii. Jej załoga była ubra­na w cy­wil­ne ubra­nia ce­lem ukry­cia przy­na­leżności do ma­ry­nar­ki bry­tyjskiej. Była to dy­wer­syj­na taj­na ak­cja prze­ciw­ko bol­sze­wi­kom. Dowódca tej ak­cji, ka­pi­tan Zar, do­stał za nią Vic­to­ria Cross. Oca­lało tyl­ko trzech członków załogi: mój oj­ciec, ku­charz i jego po­moc­nik. Atak nastąpił aku­rat w mo­men­cie, gdy oj­ciec we­zwa­ny w nocy do cier­piącego na sil­ne bóle ku­charza przystąpił do ba­da­nia go.

Po okre­sie re­kon­wa­le­scen­cji otrzy­mał przy­dział do szpi­ta­la woj­sko­we­go Ar­mii Czer­wo­nej w Rew­lu (dziś Tal­lin) w Es­to­nii. Gdy doszły go in­for­ma­cje o od­zy­ska­niu nie­pod­ległości przez Polskę, zde­zer­te­ro­wał i prze­do­stał się do Wil­na, a następnie, ucie­kając przed postępującymi bol­sze­wi­ka­mi, do­tarł do Gru­dziądza i służył już w ar­mii pol­skiej. W świe­tle wo­jen­nych praw Ar­mii Czer­wo­nej był de­zer­te­rem, któremu w ra­zie do­sta­nia się w ręce bol­sze­wic­kich ko­mi­sa­rzy gro­ziło na­tych­mia­sto­we roz­strze­la­nie. Po pol­skim zwy­cięstwie wrócił do Wil­na jako ka­pi­tan i le­karz w dy­wi­zji ge­ne­rała Żeli­gow­skie­go. Służył w gar­ni­zo­nie wileńskim do mo­men­tu przejścia do re­zer­wy w 1926 roku.

– Opo­wia­dał mi pan pry­wat­nie o stry­ju Ja­nie. Proszę o szczegóły.

– Ro­dzo­ny brat mo­je­go ojca, Jan Kieżun, był lot­ni­kiem. Również uro­dził się na Kau­ka­zie. Należał do pierw­szych ro­syj­skich lot­ników woj­sko­wych wy­szko­lo­nych przez in­struk­torów fran­cu­skich – jak wia­do­mo Ro­sja przed I wojną świa­tową za­warła ścisły so­jusz z Francją. Zy­skał wi­docz­nie naj­lep­sze ich noty, bo w tworzącym się car­skim lot­nic­twie ucho­dził za jed­ne­go z naj­zdol­niej­szych. Nie wiem, z czy­jej per­so­nal­nie ini­cja­ty­wy skie­ro­wa­no go do woj­sko­wej dy­plo­ma­cji i mia­no­wa­no zastępcą at­taché lot­ni­cze­go przy am­ba­sa­dzie cara Mikołaja II w Paryżu. Miał wówczas sto­pień po­rucz­ni­ka (lejt­nan­ta). Władał bie­gle fran­cu­skim i już wte­dy uważano go za bar­dzo do­bre­go lot­nika. Mniej zna­ne są szczegóły jego udziału w działaniach bo­jo­wych lot­nic­twa ro­syj­skie­go w cza­sie I woj­ny świa­towej. Tak czy owak szyb­ko awan­so­wał i gdy po prze­wro­cie bol­sze­wic­kim zde­cy­do­wał się na opusz­cze­nie tej ar­mii i ucieczkę do Pol­ski, miał już sto­pień ma­jo­ra.

W nowo or­ga­ni­zo­wa­nym lot­nic­twie pol­skim otrzy­mał sto­pień pod­pułkow­ni­ka. Po kam­pa­nii 1920 roku (która przy­niosła mu or­der Vir­tu­ti Mi­li­ta­ri) i po trak­ta­cie ry­skim pod­pułkow­nik Jan Kieżun zo­stał skie­ro­wa­ny do Byd­gosz­czy, gdzie or­ga­ni­zo­wał się 1. Pułk Lot­ni­czy Woj­ska Pol­skie­go. Zo­stał dowódcą tego pułku, który sta­no­wił zalążek sił po­wietrz­nych Woj­ska Pol­skie­go przed wojną. Funkcję tę pełnił przez kil­ka lat. Praw­do­po­dob­nie z po­wo­du nie­po­par­cia za­ma­chu ma­jo­we­go Józefa Piłsud­skie­go w 1926 roku zo­stał od­su­nięty od dowództwa. Dowódcą zo­stał Lu­do­mił Ray­ski, awan­so­wa­ny na pułkow­ni­ka. W następnych la­tach, po ge­ne­ra­le Dre­sze­rze, który zginął w ka­ta­stro­fie, Ray­ski zo­stał dowódcą pol­skie­go lot­nic­twa w stop­niu ge­ne­rała bry­ga­dy. Dla­cze­go o tym wspo­mi­nam? Bo gdy­by nie splot różnych oko­licz­ności, pierw­szym lub dru­gim dowódcą sił po­wietrz­nych byłby właśnie mój stryj.

Osta­tecz­nie, będąc przez pe­wien czas w dys­po­zy­cji mi­ni­stra spraw woj­sko­wych, prze­szedł na eme­ry­turę czy też, jak się to mówiło ele­ganc­ko, w stan spo­czyn­ku, z mie­sięczną rentą 800 zł. Był więc ma­te­rial­nie nie­za­leżny, a jego do­cho­dy zwiększały po­nad­to pra­ce na rzecz miej­sco­wych przed­siębiorstw. Jed­nym słowem żył do­stat­nio.

Szczegółem jego życia oso­bi­ste­go było to, że do­tarła do nie­go po woj­nie pol­sko-bol­sze­wic­kiej jego żona, pew­na piękność gru­zińska, która po­dob­no po­cho­dziła z książęcego rodu – jak wia­do­mo Gru­zja do prze­wro­tu bol­sze­wic­kie­go składała się wyłącznie z rodów książęcych oraz ludów pa­ster­skich. Owa Gru­zin­ka bar­dzo szyb­ko się asy­mi­lo­wała do kul­tu­ry pol­skiej, przed­tem będąc au co­urant z kul­turą ro­syjską. Po kil­ku la­tach mówiła bie­gle po pol­sku, acz­kol­wiek z ak­cen­tem ro­syjsko-gru­zińskim. Była bar­dzo lu­bia­na w byd­go­skim śro­do­wi­sku to­wa­rzy­skim, toteż po­rzu­ce­nie jej przez mo­je­go stry­ja dla młod­szej ko­bie­ty przyjęto z na­ganą. Jed­nak pani pułkow­ni­ko­wa Kieżuno­wa – pri­mo voto – nadal przez pe­wien czas funk­cjo­no­wała w życiu to­wa­rzy­skim Byd­gosz­czy. Z ja­kichś po­wodów oso­bi­stych wy­ni­kających z gru­zińskich powiązań ro­dzin­nych z Francją wy­emi­gro­wała do Paryża i tam za­miesz­kała. Gdy w la­tach sześćdzie­siątych zo­stałem za­pro­szo­ny na sty­pen­dium na­uko­we na jed­nym z wy­działów Sor­bo­ny, kie­dyś przez przy­pa­dek, przeglądając książkę te­le­fo­niczną, na­tknąłem się na na­zwi­sko cio­ci. Ze zdu­mie­niem stwier­dziłem, że obok no­we­go, fran­cu­skie­go, za­cho­wała na­zwi­sko Kieżun. Dzięki temu mogłem ją zi­den­ty­fi­ko­wać. Za­dzwo­niłem, przed­sta­wiłem się. W słuchaw­ce usłyszałem okrzy­ki za­chwy­tu i radości, że Wituś jest w Paryżu, i zo­stałem za­pro­szo­ny do jej apar­ta­men­tu. Miesz­kała w bar­dzo przy­zwo­itej dziel­ni­cy Paryża, zaj­mo­wała duże miesz­ka­nie, świet­nie ume­blo­wa­ne. Do­bro­byt ten za­wdzięczała małżeństwu z ja­kimś zamożnym Fran­cu­zem, który zmarł i zo­stawił jej pokaźny majątek, z którego ona roz­ważnie ko­rzy­stała.

Aby dopełnić oso­bli­wości bio­gra­fii stry­ja, do­dam jesz­cze, że uczest­ni­czył on w Po­wsta­niu War­szaw­skim. Później spo­tka­liśmy się w Kra­ko­wie w dra­ma­tycz­nych oko­licz­nościach, o których będę jesz­cze opo­wia­dał.

Szes­na­sto­let­nia Leo zarządza

– Za­nim przej­dzie­my do roz­mo­wy o pana ro­dzi­cach w cza­sach wileńskich, może naj­pierw trochę in­for­ma­cji o pana mat­ce.

– Moja mama była z domu Bo­kunówna. O tej sta­rej szla­chec­kiej ro­dzi­nie, po­dob­nie jak o Kieżunach, ze­brał wia­do­mości he­ral­dycz­ne spo­wi­no­wa­co­ny z mamą prof. Alek­san­der Gieysz­tor.

W Bie­li­cy, około 40 ki­lo­metrów od Mińska, ab Al­ten Bo­ku­no­wie po­sia­da­li piękny majątek ziem­ski, do­brze za­pa­miętany z dzie­ciństwa przez moją matkę i jej ro­dzeństwo. Mniej więcej do przełomu XIX i XX wie­ku życie ro­dzi­ny w tym majątku, według pamięci mej mat­ki, układało się pomyślnie. Na­gle na nie­do­rosłe dzie­ci spadło wiel­kie nieszczęście: w tym sa­mym roku umar­li obo­je ro­dzi­ce. Przez jakiś czas moja przyszła mat­ka, wówczas szes­na­sto­let­nia Le­oka­dia (zwa­na w ro­dzi­nie Leo), zarządzała majątkiem. Po­zo­stałymi spad­ko­bier­ca­mi było ro­dzeństwo: Le­onia, Jan i Edward.

Rada fa­mi­lij­na podjęła de­cyzję, żeby majątek sprze­dać, a uzy­ska­ny ka­pi­tał ulo­ko­wać na naj­ko­rzyst­niej­szych wa­run­kach w ban­ku czy też w państwo­wych ak­cjach i z tych pie­niędzy stwo­rzyć fun­dusz sty­pen­dial­ny na kształce­nie osie­ro­co­nych dzie­ci. Muszę z dumą po­wie­dzieć, że wszyst­kie dzie­ci wy­wodzące się z Bo­kunów z Bie­li­cy, z wyjątkiem jed­nej sio­stry mo­jej mat­ki, ukończyły wyższe stu­dia.

– Jak się pana mat­ka do nich przy­go­to­wy­wała? Gdzie od­bie­rała naukę na po­zio­mie pod­sta­wo­wym i śred­nim?

– W tam­tych cza­sach w ro­dzi­nach zie­miańskich dzie­ci uczyły się w domu, naj­pierw pod okiem gu­wer­nan­tek, prze­ważnie nie­zamężnych cu­dzo­zie­mek z fran­cu­skie­go i nie­miec­kie­go kręgu języ­ko­we­go. Za­czy­na­no więc od na­uki fran­cu­skie­go i nie­miec­kie­go, bar­dzo rzad­ko jesz­cze wte­dy an­giel­skie­go. Równo­cześnie uczo­no początków ry­sun­ku, gry na for­te­pia­nie lub skrzyp­cach czy wio­lon­cze­li. Później, gdy dzie­ci osiągały osiem, dzie­sięć lat, pod nad­zo­rem na­uczy­cie­li i na­uczy­cie­lek uczyły się ma­te­ma­ty­ki, fi­zy­ki, che­mii, bio­lo­gii, geo­gra­fii, hi­sto­rii, w za­bo­rze ro­syj­skim na­tu­ral­nie ro­syj­skie­go, który na ob­sza­rze byłego Wiel­kie­go Księstwa Li­tew­skie­go, ale i w War­sza­wie (zli­kwi­do­wa­no wszel­kie po­zo­stałości Króle­stwa Kon­gre­so­we­go) był je­dy­nym języ­kiem państwo­wym. Po ro­syj­sku wy­sta­wia­no wszyst­kie do­ku­men­ty urzędowe, łącznie, rzecz ja­sna, z wszel­ki­mi świa­dec­twa­mi szkol­ny­mi i dy­plo­ma­mi.

Tak więc moja mat­ka i jej ro­dzeństwo od­by­li w domu wspo­mnianą edu­kację. Świa­dec­two ma­tu­ral­ne (nie je­stem pew­ny, czy tak się ono na­zy­wało w od­nie­sie­niu do dziewcząt, ale do­ku­men­to­wało ukończe­nie szkoły śred­niej) moja mat­ka uzy­skała w Mińsku, zdając eks­ter­ni­stycz­ne eg­za­mi­ny przed państwową ko­misją.

– Wspo­mi­nał pan kie­dyś o bli­skich związkach swej mat­ki z Janką Kupałą, wy­bit­nym poetą białoru­skim uspo­so­bio­nym wiel­ce re­wo­lu­cyj­nie. Ponoć pod jego wpływem szlach­cian­ka Le­oka­dia Bo­kun we wcze­snej młodości zwal­czała rządy car­skie z po­zy­cji so­cjal­re­wo­lu­cyj­nej. Czy tak?

– Z nie za­wsze spójnych i dokład­nych wspo­mnień mat­ki i jej ro­dzeństwa wiem tyl­ko tyle, że przy­jaźniła się z Janką Kupałą i chy­ba rze­czy­wiście jakiś czas była pod jego wpływem ide­owym. Gdzie się z nim po­znała i spo­ty­kała, nie wiem. Za­pew­ne w Mińsku, gdy jeździła przy­go­to­wy­wać się do ma­tu­ry. Nie­wy­klu­czo­ne jed­nak, że Jan­ka Kupała używał imie­nia Jan w brzmie­niu pol­skim i bywał w Bie­li­cy, w majątku Bo­kunów. Przez dłuższy czas myślałem na­wet, że moją przyszłą matkę łączyło z nim ja­kieś bliższe uczu­cie, może ro­mans. Kupała w rze­czy­wistości miał ro­do­we na­zwi­sko Łuce­wicz i był pol­sko-li­tew­skim szlach­ci­cem. Jak się sto­sun­ko­wo nie­daw­no do­wie­działem, mat­ka Łuce­wicza była z domu Bo­kunówna i była ro­dzoną siostrą ojca mo­jej mat­ki, a mego dziad­ka. Jan Łuce­wicz, czy­li Jan­ka Kupała, był więc cio­tecz­nym bra­tem mo­jej mamy, czy­li moim wu­jem.

– O ile wia­do­mo, Kupała po­cho­dził ze szla­chec­kiej ro­dzi­ny z ob­sza­ru byłego Wiel­kie­go Księstwa Li­tew­skie­go, a to, że owładnęły nim idee re­wo­lu­cyj­ne, nie było ni­czym wyjątko­wym, w tej war­stwie społecz­nej. W końcu, żeby nie szu­kać da­le­ko, Fe­liks Dzierżyński był w dzie­ciństwie jaśnie pa­ni­czem, wy­wo­dził się bo­wiem ze szla­chec­kiej, pol­skiej ro­dzi­ny na Li­twie, na­wia­sem mówiąc, spo­wi­no­wa­co­nej z ro­dziną Hab­dank Wo­jewódzkich.

– Oczy­wiście. Jan­ka Kupała był kie­dyś dla białoru­skiej in­te­li­gen­cji po­sta­cią kul­tową w dzi­siej­szym ro­zu­mie­niu tego określe­nia. Wia­do­mo też, że przez pe­wien czas, po tzw. re­wo­lu­cji bol­sze­wic­kiej, był w Mińsku osobą nu­mer je­den, chy­ba na­wet głównym sze­fem par­tii ko­mu­ni­stycz­nej. Jed­nak szyb­ko po­padł w niełaskę u Sta­li­na i był co­raz bru­tal­niej oskarżany przez jego lu­dzi o opor­tu­nizm ide­owy i po­li­tycz­ny. Właśnie źródłem tych „od­chy­leń” miało być według oskarżycie­li jego pol­skie, szla­chec­kie po­cho­dze­nie, z którym psy­chicz­nie nie ze­rwał. Stop­nio­wo izo­lo­wa­ny, po­zba­wia­ny wpływów w okre­sie sta­li­now­skich czy­stek zginął w nie­wy­jaśnio­nych oko­licz­nościach w wie­ku 60 lat. Ofi­cjal­nie głoszo­no, że wy­padł z któregoś tam piętra ka­mie­ni­cy wsku­tek bra­ku ostrożności. Nie­ofi­cjal­nie krążyły wia­do­mości, że popełnił sa­mobójstwo lub przez „nie­zna­nych sprawców” zo­stał zrzu­co­ny na bruk ulicz­ny.

– Dla­cze­go pana mat­ka wy­je­chała na stu­dia do Szwaj­ca­rii?

– Pol­ska młodzież z domów zie­miańskich, jeśli tyl­ko mogła so­bie na to fi­nan­so­wo po­zwo­lić, wy­bie­rała wyższe stu­dia w kra­jach za­chod­niej Eu­ro­py. Najczęściej je­chała do Fran­cji, Bel­gii, Nie­miec, Szwaj­ca­rii lub na uni­wer­sy­tet nie­miec­ki w Do­rpa­cie. Mam tu na myśli przede wszyst­kim młodzież polską z za­bo­ru ro­syj­skie­go, bo młodzi w cieszącej się au­to­no­mią kul­tu­ralną Ga­li­cji mie­li do wy­bo­ru uni­wer­sy­tety w Kra­ko­wie i we Lwo­wie, gdzie mo­gli stu­dio­wać po pol­sku. Mam na myśli stu­dia hu­ma­ni­stycz­ne, bo me­dy­cy­na wciąż i tam nie była dostępna dla dziewcząt. Za­tem dla am­bit­nych, sa­mo­dziel­nych in­te­lek­tu­al­nie pol­skich dziewcząt z za­bo­ru ro­syj­skie­go, a do ta­kich należała moja mat­ka, przed I wojną świa­tową naj­bar­dziej nęcące były uni­wer­sy­tety szwaj­car­skie, do­pusz­czające już wte­dy ko­bie­ty do stu­diów me­dycz­nych. Moja przyszła mat­ka chciała zo­stać le­karką ze spe­cjal­nością sto­ma­to­lo­giczną, żeby być za­wo­do­wo – również w sen­sie ma­te­rial­nym – całko­wi­cie sa­mo­dzielną. Przy­pusz­czam, że w Szwaj­ca­rii miała punkt za­cze­pie­nia, kogoś zna­jo­me­go – lub na­wet więcej zna­jo­mych – z kim ko­re­spon­do­wała i kto jej po przy­jeździe do Szwaj­ca­rii pomógł sta­wiać pierw­sze kro­ki. Ale to są tyl­ko do­mysły, nic kon­kret­ne­go nie wiem.

– Wiem, że przed wy­jaz­dem do Szwaj­ca­rii pana mat­ka była przez jakiś czas oso­bistą se­kre­tarką or­dy­na­to­wej Ma­rii Za­moy­skiej, z domu Sa­pieżanki. Funk­cjo­no­wała w tej roli w Pałacu Błękit­nym w War­sza­wie. Chy­ba ktoś ważny mu­siał ją za­pro­te­go­wać?

– Za­pew­ne była to spra­wa ja­kichś od­ległych powiązań ro­dzin­nych ab Al­ten Bo­kunów, ale żad­nych szczegółów nie znam lub mi wy­le­ciały z pamięci.

– Czy w sfe­rze do­mysłów są również oko­licz­ności związane z ko­re­pe­ty­cja­mi z łaci­ny, ja­kich miał w Szwaj­ca­rii udzie­lać Le­oka­dii Bo­kunównie nie­ja­ki Włod­zi­mierz Ulja­now, po 1917 roku zna­ny pod pseu­do­ni­mem, Le­nin? Co pan wie o tej skądinąd dość sen­sa­cyj­nej hi­sto­ryj­ce?

– Wiem tyle, ile mi po­wie­działa mat­ka, a ona była nie­zbyt wy­lew­na. Zna­jo­mość z Le­ni­nem na za­sa­dzie „przyszły wódz bol­sze­wików na­uczy­cie­lem łaci­ny” nie była czymś, czym chciała się chwa­lić ani przed wojną, ani tym bar­dziej po II woj­nie!

– Dla­cze­go? To by jej ułatwiało życie. Znam hi­sto­rię jed­ne­go z Wit­kie­wiczów, przed wojną dy­rek­to­ra Mu­zeum Prze­mysłowe­go w Kra­ko­wie (no­ta­be­ne za­przy­jaźnio­ne­go po woj­nie w Kra­ko­wie z moją matką), wiel­bio­ne­go przez władze z po­wo­du ja­kichś zasług na rzecz uwol­nie­nia w sierp­niu 1914 roku Włod­zi­mie­rza Il­ji­cza Ulja­no­wa. Wia­do­mo, że po wy­bu­chu woj­ny au­striac­ka po­li­cja osa­dziła go w aresz­cie w No­wym Tar­gu pod za­rzu­tem szpie­go­stwa na rzecz Ro­sji, z którą ce­sar­stwo au­stro-węgier­skie zna­lazło się w sta­nie woj­ny. Za ta­jem­ni­czym Ro­sja­ni­nem wsta­wiło się wte­dy gro­no znaczących Po­laków, wówczas pod­da­nych ce­sa­rza Fran­cisz­ka Józefa, i zdołało w Wied­niu sku­tecz­nie in­ter­we­nio­wać. In­ter­wen­cja w Wied­niu jest dokład­nie opi­sa­na; ważną rolę ode­gra­li m.in. Igna­cy Da­szyński i Jan Ka­spro­wicz. Jaką Wit­kie­wicz? – nie wia­do­mo. Ale w czymś po­dob­no pomógł. W kon­se­kwen­cji Włod­zi­mierz Il­jicz Le­nin mógł po­now­nie udać się do Szwaj­ca­rii, gdzie w po­przed­nich la­tach żył jako ro­syj­ski emi­grant po­li­tycz­ny.

A dy­rek­tor Wit­kie­wicz dzięki temu przez wie­le po­wo­jen­nych lat był w Kra­ko­wie ozdobą stołów pre­zy­dial­nych uro­czy­stych aka­de­mii na cześć re­wo­lu­cji paździer­ni­ko­wej. Co ważniej­sze, do­sta­wał do­dat­ko­we przy­działy kiełbasy żywiec­kiej na kart­ki. Często po­ja­wiał się u na­szej mamy, miesz­kającej wte­dy w domu przy uli­cy Sta­ro­wiślnej (prze­mia­no­wa­nej na Bo­ha­terów Sta­lin­gra­du) z im­po­nującym połciem tej wówczas jesz­cze całkiem smacz­nej kiełbasy, wręczając ją za­miast kwiatków. Gdy­by więc pani dok­tor Le­oka­dia Kieżun odwołała się do szwaj­car­skiej zna­jo­mości z Le­ni­nem, również by mogła do­stać do­dat­kową kiełbasę…

– Za­pew­ne, ale mu­siałaby, jak ten pański Wit­kie­wicz, sie­dzieć za stołem pre­zy­dial­nym aka­de­mii „ku czci”. Mówiąc poważnie, moja mama uni­kała ujaw­nia­nia tej zna­jo­mości, żeby nie zna­leźć się w cen­trum za­in­te­re­so­wa­nia władz i ówcze­snej pra­sy.

– No do­brze, ale ja­kie właści­wie były oko­licz­ności ze­tknięcia się pana mat­ki w Szwaj­ca­rii z Włod­zi­mie­rzem Ulja­no­wem? Z tego, co już wiem, Le­eoka­dia Bo­kunówna stu­dio­wała w Lo­zan­nie, a Ulja­now-Le­nin, jak wia­do­mo, miesz­kał w Zu­ry­chu. Może na początku miesz­kała w Zu­ry­chu? Bo w okre­sie, o którym mówimy, to nie we fran­cu­skojęzycz­nej Lo­zan­nie, a w nie­miec­kojęzycz­nym Zu­ry­chu znaj­do­wało się naj­większe sku­pi­sko różnych grup emi­grantów z Ro­sji, w tym również pol­skich. Szwaj­ca­rzy zaś wszyst­kich po­sia­da­czy pasz­portów ro­syj­skich uważali za Ro­sjan. Zwłasz­cza że wówczas na Za­cho­dzie (tak bywa nie­kie­dy do dzi­siaj) język pol­ski nie był odróżnia­ny od ro­syj­skie­go, a cza­sem wręcz trak­to­wa­ny jako pry­mi­tyw­niej­sze na­rze­cze jed­ne­go z ple­mion pod­ległych wiel­kiej Ro­sji…

– Pańskie do­mysły po­dzie­lam, choć nie po­tra­fię usta­lić ścisłych dat po­by­tu mat­ki w Szwaj­ca­rii w po­dzia­le na Zu­rych i Lo­zannę.

Pew­ne jest, że mając pro­ble­my z łaciną, bez do­brej zna­jo­mości której nie można stu­dio­wać me­dy­cy­ny, szu­kała ko­re­pe­ty­to­ra. Praw­do­po­dob­nie więc, za­nim osie­dliła się na czas stu­diów w Lo­zan­nie, z początku miesz­kała w Zu­ry­chu, gdzie zna­lazła po­moc i opiekę. Ktoś z kręgu tam­tej­szych jej przy­ja­ciół – ro­syj­skich i pol­skich emi­grantów po­li­tycz­nych – znający Włod­zi­mie­rza Ulja­no­wa, wska­zał go jako po­ten­cjal­ne­go na­uczy­cie­la łaci­ny. Uprze­dza­no ją za­pew­ne, że ten ro­syj­ski in­te­li­gent jest strasz­nie nud­ny, sztyw­ny i mru­kli­wy. Że to je­go­mość około czter­dziest­ki, mól książkowy pochłonięty pi­sa­niem. Spo­dzie­wa­no się, że nie weźmie zbyt dużo za lek­cje. Dla mo­jej przyszłej mat­ki nie miały zna­cze­nia wady to­wa­rzy­skie ko­re­pe­ty­to­ra, na­to­miast za­letą mogło być to, że jest ro­syj­skim in­te­li­gentem. Znała fran­cu­ski i nie­miec­ki, ale nie tak do­brze jak ro­syj­ski, więc „łacin­nik”, z którym by mogła po­ro­zu­mie­wać się po ro­syj­sku, wy­da­wał się jej tym bar­dziej atrak­cyj­ny.

Zgłosiła się do nie­go. Rze­czy­wiście, nie żądał opłat prze­kra­czających jej możliwości. Z łatwością po­ro­zu­miała się z nim w spra­wie dni i go­dzin ko­re­pe­ty­cji. Nie­duży, moc­no wyłysiały, z ryżawą bródką, za­cho­wy­wał się uprzej­mie, mówił ury­wa­ny­mi gardłowy­mi zda­nia­mi, ale jego ro­syj­ski zna­mio­no­wał sta­ran­nie wy­kształco­ne­go in­te­li­gen­ta. Wy­py­tał ją su­cho o za­kres zna­jo­mości łaci­ny i za­le­cił po­sta­ra­nie się o jakiś szwaj­car­ski podręcznik tego języka. Dawał lek­cje chy­ba przez cały rok aka­de­mic­ki.

Nie mam pojęcia, czy mat­ka po za­miesz­ka­niu w Lo­zan­nie i podjęciu tam stu­diów me­dycz­nych wi­dy­wała później swe­go ko­re­pe­ty­to­ra. On zresztą wkrótce wy­je­chał pod Ta­try, do pol­skiej Ga­li­cji w za­bo­rze au­striac­kim, żeby być bliżej swych kon­spi­ra­cyj­nych kon­taktów z bol­sze­wi­ka­mi w Ro­sji. Do­pie­ro w la­tach 1917-1918, gdy pra­sa całego świa­ta pisała, że na cze­le Rady Ko­mi­sa­rzy Lu­do­wych Ro­sji so­wiec­kiej stanął Włod­zi­mierz Ulja­now posługujący się pseu­do­ni­mem Le­nin, do Le­oka­dii Bo­kun do­tarło, że to jej pry­wat­ny na­uczy­ciel łaci­ny z czasów szwaj­car­skich! Ale mat­ka już wte­dy była da­le­ka od re­wo­lu­cyj­nych unie­sień, bol­sze­wizm oce­niała su­ro­wo, choć nie znała jesz­cze większości jego zbrod­ni.

– Jak się po­to­czyły jej stu­dia?

– Dy­plom le­ka­rza ze spe­cja­li­zacją sto­ma­to­lo­giczną osta­tecz­nie uzy­skała w 1916 roku na uni­wer­sy­te­cie w Ki­jo­wie. Za­cho­wał się on zresztą szczęśli­wie w na­szych pa­pie­rach ro­dzin­nych.

– A kie­dy wróciła ze Szwaj­ca­rii?

– Wia­do­mo, że w 1913 roku zna­lazła się w jed­nym z sa­na­to­riów w Dru­skien­ni­kach na pa­ro­mie­sięcznej prak­ty­ce jako pielęgniar­ka. Nie znam wie­lu szczegółów z wcze­snej młodości mat­ki. In­for­ma­cje o jej kil­ku­let­nim po­by­cie w Szwaj­ca­rii również nie są tak pełne, jak bym dzi­siaj pragnął. Ale w dzie­ciństwie rzad­ko za­da­je się do­cie­kli­we py­ta­nia swo­im ro­dzi­com…

– Czy pan wie, gdzie i w ja­kich oko­licz­nościach pańscy przy­szli ro­dzi­ce się po­zna­li?

– W Dru­skien­ni­kach w 1913 roku. La­tem zna­lazł się tam również Wi­told Je­zie­rza Kieżun, mój przyszły oj­ciec, wówczas jesz­cze stu­dent fa­kul­te­tu me­dycz­ne­go uni­wer­sy­te­tu w Do­rpa­cie.

– Był ku­ra­cju­szem?

– Nie, on również był tam na prak­ty­ce. Z później­szych opo­wieści mat­ki i jej sio­stry, a mo­jej ciot­ki Jan­ki, wiem, że młody apli­kant do za­wo­du le­ka­rza naj­pierw zwrócił uwagę na Jankę Bo­kunównę, pannę fi­zycz­nie atrak­cyj­niejszą od Le­oka­dii. Jed­nak ożenił się z mniej uro­dziwą, ale bar­dziej atrak­cyjną in­te­lek­tu­al­nie Leo. Zresztą moja mat­ka, choć znacz­nie star­sza od ojca, miała świetną młodzieńczą fi­gurę, była wy­spor­to­wa­na, pływała, grała w te­ni­sa. I umiała pro­wa­dzić in­te­re­sujące roz­mo­wy to­wa­rzy­skie, nie tyl­ko po pol­sku.

– Kie­dy Wi­told i Le­oka­dia za­war­li małżeństwo?

– Jesz­cze tego sa­me­go lata 1913 roku! I muszę panu po­wie­dzieć, że zbul­wer­so­wa­li, mówiąc naj­de­li­kat­niej, ro­dzinę mego ojca.

Tu­taj do­dam, że przez małżeństwo naj­star­szej sio­stry mamy – Le­onii (w kręgu ro­dzin­nym na­zy­wa­nej cio­cią Lonią), która w wie­ku 16 lat wyszła za mąż za dużo star­sze­go od niej Władysława Gieysz­to­ra, stry­ja do­brze panu zna­ne­go wy­bit­ne­go me­die­wi­sty, prof. Alek­san­dra Gieysz­to­ra, zo­stałem włączo­ny do tej ro­dzi­ny. O małżeństwie Le­onii Bo­kun z Władysławem Gieysz­to­rem z Mag­dul­ki i mo­ich tam co­rocz­nych, nie­za­po­mnia­nych wa­ka­cjach opo­wiem osob­no.

– Czy pana mat­ka również w Wil­nie prak­ty­ko­wała jako le­karz sto­ma­to­log? Z Pana wcześniej­szych in­for­ma­cji wy­ni­ka, że ro­dzi­ce za­war­li małżeństwo, będąc jesz­cze stu­den­ta­mi.

– Tak było. Z tym że oj­ciec otrzy­mał dy­plom wcześniej. Mat­ka po za­war­ciu małżeństwa nadal stu­dio­wała na wy­dzia­le le­kar­skim uni­wer­sy­te­tu w Ki­jo­wie. Co robiła po otrzy­maniu dy­plomu w 1916 roku, dokład­nie nie wia­do­mo, pew­nie się jesz­cze do­kształcała w za­kre­sie swo­jej spe­cjal­ności. Ale sko­ro rok później uro­dził się Zby­szek, nie mogło to trwać długo. Przez pierw­szych pięć lat małżeństwa mo­ich ro­dziców trwała woj­na, często byli roz­dzie­le­ni, a w przy­pad­ku ojca – nie­ustan­nie za­grożeni. Rok 1920 i zmien­ne losy woj­ny z Rosją bol­sze­wicką również sta­wiały zna­ki za­py­ta­nia o przyszłość. Właści­wie do­pie­ro od po­wro­tu z Gru­dziądza i za­miesz­ka­nia na stałe w Wil­nie zaczęła się stop­nio­wa sta­bi­li­za­cja, a po­tem również do­sta­tek ma­te­rial­ny.

Pyta pan, czy moja mat­ka podjęła w Wil­nie własną prak­tykę le­karską. Nie. Być może próbowała swych umiejętności den­ty­stycz­nych w Gru­dziądzu, ale żad­nych ścisłych in­for­ma­cji o tym nie mam. Le­oka­dię Kieżun w tym bar­dzo trud­nym życio­wo okre­sie nie­mal całko­wi­cie pochłaniało ma­cie­rzyństwo i obo­wiązki żony. Za­pew­ne później, w Wil­nie, myślała o prak­tykowaniu uzy­ska­ne­go wiel­kim wysiłkiem za­wo­du, ale chy­ba też mu­siała się li­czyć z niechętną jej ro­dziną męża, źle oce­niającą jej sa­mo­dziel­ność in­te­lek­tu­alną. Ma­te­rial­nej mo­ty­wa­cji nie miała, bo mąż osiągał co­raz lep­sze do­cho­dy. Pełniła obo­wiązki pani otwar­te­go to­wa­rzy­sko domu i udzie­lała się społecz­nie.

– Za­py­tam jesz­cze o sto­sun­ki wileńskie. Z kim się pan ko­le­go­wał?

– Jako kil­ku­let­ni ma­lec po­znałem An­drze­ja Eh­ren­kreut­za, mo­je­go równo­lat­ka. An­drze­jEh­ren­kreutz był sy­nem Ste­fa­na Eh­ren­kreut­za, pro­fe­so­ra nauk praw­nych na re­ak­ty­wo­wa­nym uni­wer­sy­te­cie w Wil­nie, gdzie również pra­co­wała na­uko­wo jego mat­ka, Ce­za­ria z domu Bau­do­uin de Co­ur­te­nay. Tak więc moje dzie­ciństwo upływało w Wil­nie lat 20. w śro­do­wi­sku le­kar­sko-woj­sko­wym, ale także ze względu na związki to­wa­rzy­skie ro­dziców z Eh­ren­kreut­zami do­ty­kało sfer uni­wer­sy­tec­kich oraz miej­sco­wych dy­gni­ta­rzy.

Alek­san­der Gieysz­tor zba­dał dzie­je nie tyl­ko Gieysz­torów, ale również rodów z nim bliżej związa­nych, w tym Bo­kunów i Hab­dank Wo­jewódzkich.

Swe­go cza­su w liście do mo­je­go syna miesz­kającego w USA tak przed­sta­wiłem wileńskie życie ro­dziców:

„Ro­dzi­ce pro­wa­dzi­li w Wil­nie świa­to­wy tryb życia. Mie­liśmy piękny apar­ta­ment vis-à-vis ka­te­dry na pla­cu Ka­te­dral­nym. Gdy nie­daw­no byliśmy w Wil­nie [list nosi datę 29 stycz­nia 1997 roku], wi­dzie­liśmy, że prze­ro­bio­no go na dwa duże, trzy­po­ko­jo­we miesz­ka­nia z łazien­ka­mi i kuch­nia­mi. Co czwar­tek były u nas kon­cer­ty. Oj­ciec grał na for­te­pia­nie, cio­cia Jan­ka Se­we­ry­no­wa na wio­lon­cze­li, Woj­tek Kieżun na skrzyp­cach. Two­ja Bab­cia [mowa o Le­oka­dii Kieżun] była wi­ce­prze­wod­niczącą Związku Pra­cy Oby­wa­tel­skiej Ko­biet, której pre­ze­sem była żona wo­je­wo­dy Władysława Racz­kie­wi­cza. Or­ga­ni­zo­wały one różne ak­cje cha­ry­ta­tyw­ne i szko­le­nio­we. Tra­dy­cyj­ny do­rocz­ny bal w dniu imie­nin mar­szałka Piłsud­skie­go 19 mar­ca od­by­wał się w Pałacu Rzecz­po­spo­li­tej i dochód z nie­go prze­zna­czo­ny był na po­moc dla naj­bar­dziej po­trze­bujących. Pamiętam, że kie­dyś przy­je­chał na ten bal mar­szałek Piłsud­ski i później ro­dzi­ce po­je­cha­li z nim do Pi­kie­li­szek.

Moja Mama, a Two­ja Bab­cia mogła zaj­mo­wać się pracą społeczną, bo w domu była służąca, niańka i or­dy­nans do cięższych robót. A także ma­de­mo­isel­le So­phie – fran­cu­ska gu­wer­nant­ka, która spędzała u nas parę go­dzin dzien­nie. Mój brat Zby­szek mówił bie­gle po fran­cu­sku, ja dużo go­rzej, bo wte­dy wolałem bawić się z in­ny­mi dziećmi.

Wo­je­wo­da Racz­kie­wicz (później­szy pre­zy­dent Pol­ski na uchodźstwie w Lon­dy­nie) był z nami spo­krew­nio­ny przez Wo­jewódzkich, do mego Ojca zwra­cał się per «ku­zy­nie», po­dob­nie jak mój Oj­ciec do nie­go.

Oj­ciec mój jako fi­li­ster kor­po­ra­cji «Po­lo­nia» był bar­dzo ak­tyw­ny w jej działalności. Pamiętam, jak opo­wia­dał, że na ko­mer­szach Po­lo­nii bywał za­wsze «za­pie­wajłą», to zna­czy za­czy­nał każdą pieśń śpie­waną chóral­nie przez ze­bra­nych. Brał również udział jako le­karz we wszyst­kich po­je­dyn­kach. Bo jesz­cze w tych cza­sach w Wil­nie za ob­razę ho­no­ru od­po­wia­dało się wy­zwa­niem na po­je­dy­nek na sza­ble albo pi­sto­le­ty”.

– Ro­zu­miem, że opo­wia­da pan o zda­rze­niach za­pa­mięta­nych z rozmów z ro­dzi­ca­mi.

– Tak, byłem w wie­ku unie­możli­wiającym uczest­ni­cze­nie w życiu kul­tu­ral­nym mia­sta. Moi ro­dzi­ce mie­li bli­ski kon­takt ze śro­do­wi­skiem ar­ty­stycz­nym Wil­na. Oj­ciec był le­ka­rzem te­atrów wileńskich, miał za­re­zer­wo­wa­ne miej­sca na każdą pre­mierę, często na wie­czor­nych przyjęciach u nas bywał zarówno Ju­liusz Oster­wa, kie­rujący dwo­ma te­atrami, jak i inni artyści przy­chodzący do ojca w cha­rak­te­rze pa­cjentów i na naświe­tla­nie lampą kwar­cową, którą oj­ciec miał w swo­im ga­bi­ne­cie.

Jeśli już mówimy o pew­nych ory­gi­nałach wileńskich, to należał do nich również mój oj­ciec, fa­na­tycz­ny prze­ciw­nik pa­le­nia ty­to­niu, co w tam­tym okre­sie ucho­dziło za bzi­ka. W związku z tym krążyła po Wil­nie za­baw­na aneg­do­ta. Otóż pew­ne­go dnia przed pięknym kil­ku­piętro­wym bu­dyn­kiem na pla­cu Ka­te­dral­nym oj­ciec zo­ba­czył mężczyznę palącego cy­ga­ro. Za­py­tał go, jaki to ro­dzaj cy­ga­ra. Nie­zna­jo­my od­po­wie­dział, że jest to im­por­to­wa­ne cy­ga­ro ha­waj­skie naj­wyższej kla­sy. Na py­ta­nie o jego cenę wyjaśnił, że je­den do­lar za cy­ga­ro. Na ko­lej­ne grzecz­ne py­ta­nie, ile cy­gar pali dzien­nie i od ilu lat, oj­ciec uzy­skał od­po­wiedź, że pięć cy­gar dzien­nie od 25 lat. Oj­ciec szyb­ko skal­ku­lo­wał: „Gdy­by pan nie palił, to za te pie­niądze mógłby pan kupić ten piękny dom, przed którym sto­imy”. Od­po­wiedź nie­zna­jo­me­go brzmiała: „Aku­rat ten dom jest moją własnością…”.

Po ka­ta­stro­fie ro­dzin­nej

– Za­py­tam, te­raz o star­sze­go bra­ta, Zbi­gnie­wa. Kie­dy się uro­dził?

– Zby­szek uro­dził się w 1917 roku. Był oczkiem w głowie ro­dziców i uko­cha­nym sy­nem mo­jej mat­ki. Miałem jesz­cze siostrę Da­nutę, która zmarła w wie­ku nie­całych dwóch lat.

Tra­gicz­ne­go 9 kwiet­nia 1930 roku Zby­szek wrócił ze szkoły z sil­nym bólem brzu­cha. Oj­ciec był wówczas u pa­cjen­ta pod Wil­nem. Wrócił do domu późnym wie­czo­rem i stwier­dził, że jest to za­pa­le­nie wy­rost­ka ro­bacz­ko­we­go, tzw. śle­pej kisz­ki. W szpi­ta­lu oka­zało się, że nie ma żad­ne­go chi­rur­ga, nie­bez­piecz­nie przedłużało się szu­ka­nie go na te­re­nie Wil­na. Oj­ciec, zdając so­bie sprawę ze śmier­tel­ne­go za­grożenia, zde­cy­do­wał się sam prze­pro­wa­dzić ope­rację. Nie­ste­ty ope­racja była już spóźnio­na, wcześniej­sze pęknięcie wy­rost­ka spo­wo­do­wało zakażenie nie­możliwe do opa­no­wa­nia w cza­sach, gdy nie zna­no jesz­cze pe­ni­cy­li­ny. Zby­szek umarł świa­do­mie, żegnając się z ro­dzi­ca­mi.

Część opi­nii pu­blicz­nej (wszak Wil­no było małym mia­stem) roz­plot­ko­wała się na ten te­mat i kol­por­to­wała nie­praw­dzi­we fak­ty. Oj­ciec mój nie miał spe­cjal­ności chi­rur­gicz­nej – był woj­sko­wym le­ka­rzem ogólnym, spe­cja­listą chorób płucnych, który, jak wówczas po­wszech­nie prak­ty­ko­wa­no, w cza­sie woj­ny mu­siał umieć prze­pro­wa­dzać wie­le za­biegów chi­rur­gicz­nych w wa­run­kach am­bu­la­to­ryj­nych. Złamał też za­sadę nie­ope­ro­wa­nia członków własnej ro­dzi­ny. Nie­za­leżnie od wy­ników śledz­twa wszczętego przez izbę le­karską w Wil­nie zgod­nie z obo­wiązującymi w ta­kich przy­pad­kach pro­ce­du­ra­mi i szyb­ko po­zy­tyw­nie dla ojca zakończo­ne­go, nie mógł on prze­bo­leć śmier­ci uko­cha­ne­go syna. Oj­ciec miał wadę ser­ca. Często gdy był bar­dzo czymś po­ru­szo­ny i zmęczo­ny, mu­siał się kłaść. Nic dziw­ne­go, że po tra­ge­dii ze Zbysz­kiem zna­lazł się w sta­nie de­pre­sji. Wszyst­ko to zakończyło się wy­le­wem krwi do mózgu i śmier­cią. Miał wówczas 39 lat.

Te­raz, z per­spek­ty­wy cza­su, widzę ja­kieś ro­dzin­ne fa­tum. Po śmier­ci ojca w mar­cu 1931 roku, 14 kwiet­nia tegoż roku, obu­dził mnie nie­zwy­kle sil­ny ból brzu­cha. Prze­rażona mama na­tych­miast za­wiozła mnie taksówką do szpi­ta­la na Wil­czej Łapie (le­wo­brzeżnej dziel­ni­cy Wil­na). Oka­zało się, że jest to, tak jak u mo­je­go zmarłego bra­ta, za­pa­le­nie wy­rost­ka ro­bacz­ko­we­go. Na­tych­miast zro­bio­no mi ope­rację; oka­zało się, że w ostat­niej chwi­li ura­to­wa­no mnie przed śmier­telną per­fo­racją.

Minęło wie­le lat. W czerw­cu 1976 roku mamy służbową wi­zytę dwóch za­przy­jaźnio­nych ame­ry­kańskich pro­fe­sorów, o współpra­cy z którymi opo­wiem później. Są za­in­te­re­so­wa­ni pracą pry­wat­nych go­spo­darstw rol­nych w ko­mu­ni­stycz­nym kra­ju. Brat mego ko­le­gi, dr. Ma­ciei z SGPiS-u, ma pod Lip­nem swoją „farmę”; je­dzie­my ją zo­ba­czyć. Ame­ry­ka­nie są ocza­ro­wa­ni: jest trak­tor, sa­mochód, w domu po­sadz­ka i łazien­ka. W dro­dze po­wrot­nej od­wie­dza­my ko­legę dr. Ma­ciei, le­ka­rza chi­rur­ga w szpi­ta­lu w Lip­nie. Opo­wia­dam mu o na­szym ro­dzin­nym fa­tum, on wyjaśnia mi, że po­mi­mo ist­nie­nia an­ty­bio­tyków są licz­ne zejścia śmier­tel­ne z po­wo­du opóźnio­nej ope­ra­cji zro­piałej śle­pej kisz­ki. W pół roku później moja żona Da­nu­sia jest w Byd­gosz­czy przy umie­rającej mat­ce, za­wia­da­mia mnie ojej śmier­ci. 17 grud­nia jadę sa­mochodem z moim wówczas już dzie­więtna­sto­let­nim sy­nem Wi­tol­dem Ol­gier­dem na po­grzeb. W pew­nym mo­men­cie chwy­tają go sil­ne bóle brzu­cha, sku­lo­ny na tyl­nym sie­dze­niu sa­mochodu pojękuje z bólu. Je­stem prze­rażony, to pew­nie za­pa­le­nie śle­pej kisz­ki. Na szczęście je­steśmy nie­da­le­ko Lip­na. Jadę po­nad sto ki­lo­metrów na go­dzinę z włączo­ny­mi długi­mi światłami, wszy­scy mi ustępują, domyślając się, że jest to jakaś dra­ma­tycz­na sy­tu­acja. Wpa­da­my do szpi­ta­la, na szczęście jest ów zna­jo­my dok­tor. Bada syna i od razu każe go za­wieźć na salę ope­ra­cyjną. Cze­kam, aż skończy się ope­ra­cja – udała się, po­dob­no był to już ostat­ni mo­ment! Syn zo­sta­je w szpi­ta­lu, jadę sam do Byd­gosz­czy. Ze stra­chem myślę, że mógłbym stra­cić syna, tak jak mój oj­ciec…

– Wróćmy do pana sy­tu­acji ro­dzin­nej w Wil­nie po śmier­ci ojca. Jak ten dra­mat wpi­sał się w psy­chikę dziec­ka, którym pan wte­dy był?

– No cóż, moja mat­ka zo­stała wdową, a ja półsie­rotą. Całe to zda­rze­nie było sze­ro­ko ko­men­to­wa­ne wśród nie­wiel­kie­go prze­cież kręgu wileńskiej in­te­li­gen­cji pol­skiej.

Mat­ka była zdru­zgo­ta­na; wi­działem, że pogrążyła się w ciężkim, zupełnie ją obezwład­niającym smut­ku. Stra­ciła wszelką ini­cja­tywę życiową, a na­sza sy­tu­acja fi­nan­so­wa z każdym ty­go­dniem się po­gar­szała. Przez kil­ka mie­sięcy od śmier­ci Zbysz­ka aż do swe­go nagłego odejścia oj­ciec nie pra­co­wał, za­mknął pry­watną prak­tykę. Urlo­po­wał się również z obo­wiązków le­ka­rza gim­na­zjal­ne­go. Żyliśmy z oszczędności. Po śmier­ci ojca po­zo­stały różne zobo­wiąza­nia i płatności, a utrzy­ma­nie tak dużego miesz­ka­nia nie było ani możliwe, ani po­trzeb­ne. Sam również boleśnie i głęboko od­czu­wałem tę zapaść, gdyż mat­ka mnie nie do­strze­gała, nie­wie­le się do mnie od­zy­wała. Toteż w pew­nym mo­men­cie wzbu­rzo­ny po­wie­działem mat­ce, że le­piej byłoby dla niej i dla mnie, gdy­bym to ja, a nie Zby­szek od­szedł z tego świa­ta!

To moje szcze­re i roz­pacz­li­we oświad­cze­nie otrzeźwiło ją. Po chwi­li mil­cze­nia przy­tu­liła mnie. Następne­go chy­ba dnia po­wie­działa, że dal­szy nasz po­byt w Wil­nie nie ma sen­su. Musi podjąć pracę w swo­im za­wo­dzie i jed­nym wyjściem jest wy­jazd do War­sza­wy, gdzie są większe możliwości zna­le­zie­nia po­sa­dy le­ka­rza den­ty­sty. I rze­czy­wiście. Mat­ka podjęła sta­ra­nia w tym kie­run­ku z wielką ener­gią. Jed­nak aby izba le­kar­ska w War­sza­wie dopuściła ją do za­wo­du, mu­siała odbyć pod kie­run­kiem życz­li­we­go jej prof. Al­fre­da Me­isne­ra kil­ku­mie­sięczną prak­tykę kli­niczną zakończoną czymś w ro­dza­ju eg­za­mi­nu. Zdała go i uzy­skała wpis na listę le­ka­rzy sto­ma­to­logów war­szaw­skiej Izby Le­kar­skiej. Ale pracę zna­lazła nie w sto­li­cy, a w miej­sco­wości podwar­szaw­skiej.

Wyjeżdżając do War­sza­wy, do prof. Me­isne­ra, wy­bit­ne­go sto­ma­to­lo­ga, na pa­ro­ty­go­dnio­we in­ten­syw­ne ćwi­cze­nia po­prze­dzające powrót do za­wo­du le­ka­rza den­ty­sty, mat­ka mu­siała mnie gdzieś umieścić. Jej wybór padł na wuj­ka Jana Bo­ku­na z Gra­je­wa, inżynie­ra geo­detę.

– Sam pan je­chał z Wil­na do Gra­je­wa?

– Je­chałem z matką pociągiem do War­sza­wy, na sta­cji w Białym­sto­ku cze­kał na nas wu­jek Kola – Mikołaj Mo­na­styr­ski, brat żony wuja Ja­sia. Pra­co­wał on w przed­siębior­stwie geo­de­zyj­nym wuja Ja­sia w Gra­je­wie. Było to duże pry­wat­ne przed­siębior­stwo, za­trud­niające około 40 pra­cow­ników, spe­cja­li­zujące się w ro­bo­tach me­lio­ra­cyj­nych i geo­de­zyj­nych, związa­nych również z re­formą rolną.

Kola zdzi­wił mnie, gdy w cza­sie wspólnej podróży z Białego­sto­ku do Gra­je­wa ze spo­tka­ny­mi w pociągu zna­jo­my­mi młody­mi dziew­czy­na­mi prze­ko­ma­rzał się po ro­syj­sku. W Gra­je­wie o półtora roku ode mnie młod­szy ku­zyn Ju­rek zwa­ny „Białym” wyjaśnił mi, że jego mat­ka, a moja ciot­ka Zana (Zi­na­ida) jest Ro­sjanką i ze swo­im bra­tem Kolą oraz siostrą Milą w nie­obec­ności wuj­ka Ja­sia roz­ma­wiają po ro­syj­sku.

– W cza­sie, o którym mowa, miał pan dzie­więć lat, a pański ku­zyn sie­dem i pół. Może się mylę, ale w wie­ku sied­miu lat nie udzie­la się tak ra­cjo­nal­nie sfor­mułowa­nych od­po­wie­dzi, jak pan te­raz re­la­cjo­nu­je. Ju­rek „Biały” mu­siał o tym chy­ba trochę in­a­czej mówić…?

– Miałem wówczas dzie­więć lat i osiem mie­sięcy, a ośmio­let­ni Ju­rek miał już świa­do­mość, że jego mat­ka ze swoją mamą, bra­tem Kolą i siostrą Milą roz­ma­wiają po ro­syj­sku, po­nie­waż są Ro­sja­na­mi. Roz­ma­wia­li tak w jego obec­ności, a także mo­jej. Przy wuj­ku Ja­siu mówio­no wyłącznie po pol­sku, a cio­cia Zana w bez­pośred­nim kon­tak­cie z Jur­kiem także zwra­cała się do nie­go po pol­sku. Cio­cia praw­do­po­dob­nie przeszła na ka­to­li­cyzm, ale jej mat­ka i ro­dzeństwo byli pra­wosław­ny­mi; nieżyjący już oj­ciec był po­pem w Win­ni­cy na Ukra­inie, zda­je się, że zo­stał za­mor­do­wa­ny przez bol­sze­wików. Wuj Jaś po­znał ją, pro­wadząc tam ro­bo­ty me­lio­ra­cyj­ne. Była bar­dzo piękną ko­bietą o kla­sycz­nych, sub­tel­nych ry­sach twa­rzy, bar­dzo zgrabną i miłą, po­wszech­nie lu­bianą przez całą ro­dzinę, a głównie przez młodych Gieysz­torów: Edzia, Jur­ka i Lola (Le­ona). Nie pamiętam, ażeby ktoś wy­po­mi­nał jej ro­syj­skie po­cho­dze­nie. Mila, jej star­sza sio­stra, była za­przy­jaźnio­na z moją mamą. Już po woj­nie przy­jeżdżała do nas do Kra­ko­wa. Cio­cia Zana żyła 96 lat.

Kwe­stia ro­syj­skie­go po­cho­dze­nia cio­ci, a więc i Jur­ka, w ogóle nie była te­ma­tem rozmów, po­dob­nie jak nikt nig­dy nie wspo­mi­nał, że wu­jek Władek Thie­me, mąż sio­stry mo­je­go ojca, jest ewan­ge­li­kiem po­cho­dze­nia nie­miec­kie­go. To właśnie była spe­cy­fi­ka kre­so­wa: au­ten­tycz­na to­le­ran­cja przy jed­no­cze­snym dużym natężeniu uczuć pa­trio­tycz­nych. Na­ro­do­wość to było oso­bi­ste po­czu­cie przy­na­leżności, a nie tyl­ko spra­wa po­cho­dze­nia. Cio­cia Zana, mając męża Po­la­ka i syna Po­la­ka, prawdopo­dob­nie czuła się Polką. Stąd też fe­no­men ro­dzin pol­sko-li­tew­skich i pol­sko-ukraińskich, np. Miłoszów. Stryj Czesława Oskar Miłosz był Li­twi­nem i am­ba­sa­do­rem Li­twy w Paryżu, brat pre­zy­den­ta Na­ru­to­wi­cza też uważał się za Li­twi­na. Po­dob­nie brat wuj­ka Iwa­now­skie­go, męża cio­tecz­nej sio­stry ojca Ma­rii (Mimy) Hab­dank Wo­jewódzkiej, był Li­twi­nem i rek­to­rem Uni­wer­sy­te­tu w Kow­nie, zmie­nił ro­do­we na­zwi­sko na Iwa­nau­skas, zaś brat pol­skie­go ge­ne­rała Sta­nisława Szep­tyc­kie­go, me­tro­po­li­ta An­drzej Szep­tyc­ki – grec­ko­ka­to­lic­kim ar­cy­bi­sku­pem i działaczem ukraińskim. W mo­jej daw­niej­szej ko­re­spon­den­cji na­uko­wej z Uni­wer­sy­te­tem Wileńskim pi­sa­no do mnie za­wsze: prof. Kieżunas. In­ter­wen­cje nie od­no­siły skut­ku.

„A ty mówisz po ro­syj­sku?” – za­py­tałem Jur­ka „Białego”. „Tak – od­po­wie­dział – ale tyl­ko jak nie ma ojca”.

Oka­zało się jed­nak, że u wuja Ja­sia ob­cho­dzi się Boże Na­ro­dze­nie i Wiel­ka­noc dwa razy. Naj­pierw po ka­to­lic­ku, a po­tem dru­gi raz zgod­nie z ka­len­da­rzem ju­liańskim, według oby­cza­ju re­li­gii pra­wosław­nej.

Ju­rek „Biały” był ka­to­li­kiem. Uczył się w domu, miał trzech na­uczy­cie­li: pan Zby­szek, ab­sol­went miej­sco­we­go gim­na­zjum, uczył go przed­miotów hu­ma­ni­stycz­nych, oj­ciec pana Zbysz­ka – fran­cu­skie­go, a pani He­le­na – ma­te­ma­ty­ki, fi­zy­ki i che­mii. Ju­rek pil­nie słuchał ich lek­cji i bar­dzo sta­ran­nie od­ra­biał zle­co­ne mu ćwi­cze­nia i za­da­nia. Później kon­ty­nu­ował naukę w państwo­wym gim­na­zjum. W okre­sie, o którym mowa, był ty­po­wym ma­min­syn­kiem, de­li­kat­nym, bar­dzo ład­nym chłopcem ze wspa­niałą blond czu­pryną, ale mało prze­bo­jo­wym. Jego oj­ciec, a mój wuj Jaś Bo­kun, chciał, żebym – jako uważany za ener­gicz­ne­go, bo­jo­we­go, pra­wie łobu­za – wpłynął na Jur­ka, roz­bu­dził w nim chłopięcą ry­wa­li­zację i większą pew­ność sie­bie. Ser­decz­nie go po­lu­biłem, choć trak­to­wałem z pewną nie­uza­sad­nioną wyższością, jako kogoś mało „męskie­go”, bar­dzo nie­za­rad­ne­go, po­zba­wio­ne­go pa­sji życio­wych. Nie miałem jed­nak ra­cji.

– Jak po­to­czyły się jego losy?

– W cza­sie woj­ny dość tra­gicz­nie. Na wieść o wkro­cze­niu Ar­mii Czer­wo­nej ra­zem z ro­dzi­ca­mi uciekł sa­mo­cho­dem do Białego­sto­ku. W mar­cu 1940 roku prze­kro­czy­li nie­le­gal­nie gra­nicę z Ge­ne­ralną Gu­ber­nią i do­tar­li do War­sza­wy. Miesz­ka­li u nas przez pra­wie dwa lata. Zarówno wu­jek Jaś, jak i Ju­rek pra­co­wa­li później w Ma­le­szo­wie pod Kiel­ca­mi, pro­wadząc tam ro­bo­ty me­lio­ra­cyj­ne or­ga­ni­zo­wa­ne już przez nie­miecką ad­mi­ni­strację Ge­ne­ralnej Gu­ber­ni. W Ma­le­szo­wie Ju­rek zo­stał aresz­to­wa­ny i osa­dzo­ny w więzie­niu w Kiel­cach. Ko­re­spon­do­wał bo­wiem ze swo­im ko­legą z Gra­je­wa oskarżonym przez ge­sta­po o kon­spi­ra­cyjną działalność akowską. Ro­dzi­ce roz­poczęli in­ten­syw­ne sta­ra­nia o ura­to­wa­nie go. Po półtora roku więzie­nia zo­stał osta­tecz­nie zwol­nio­ny za wy­soką łapówkę. Sądzę, że te sta­ra­nia od­by­wały się za pośred­nic­twem śro­do­wi­ska „białych” emi­grantów ro­syj­skich. W ro­dzi­nie jed­nak nic na ten te­mat nie mówio­no.

Po woj­nie Ju­rek „Biały” stu­dio­wał na Po­li­tech­ni­ce w War­sza­wie, miesz­kał u swe­go cio­tecz­ne­go bra­ta, ar­chi­tek­ta Je­rze­go Gieysz­to­ra, w „dom­kach fińskich” po­sta­wio­nych na te­re­nie byłego woj­sko­we­go Szpi­ta­la Ujaz­dow­skie­go. Uczył się bar­dzo pil­nie. Ju­rek Gieysz­tor opo­wia­dał ro­dzi­nie, że pierw­szy raz wi­dział stu­den­ta, który co­dzien­nie sta­ran­nie prze­pi­sy­wał no­tat­ki z wykładów. Osta­tecz­nie do­szedł do wy­so­kiej po­zy­cji pro­fe­so­ra zwy­czaj­ne­go, geo­de­ty, na Po­li­tech­ni­ce War­szaw­skiej. Umarł na raka w 1990 roku.

– Za­nim przej­dzie­my do żoli­bor­skie­go okre­su w War­sza­wie i pana wspólne­go z matką za­ko­twi­cze­nia się w sto­li­cy, za­dam py­ta­nie: czy do tra­gicz­nej śmier­ci bra­ta, a po­tem ojca, czuł się pan przez matkę do­sta­tecz­nie ko­cha­ny, czy też większą czułość oka­zy­wała Zbysz­ko­wi?

– Myślę, że w swo­jej su­biek­tyw­nej oce­nie ko­chała nas jed­na­ko­wo. W mo­jej świa­do­mości, gdy miałem pięć, dzie­sięć lat, przed­sta­wiało się to trochę in­a­czej, bo byłem za­zdro­sny o po­zycję Zbysz­ka, niewątpli­wie be­nia­min­ka w ro­dzi­nie. Był on zresztą pod każdym względem uta­len­to­wa­ny i szczo­drze ob­da­ro­wa­ny. Zgrab­ny fi­zycz­nie, mu­zy­kal­ny, nie dość, że do­brze grał na for­te­pia­nie, ale i z łatwością od­twa­rzał zasłysza­ne me­lo­die we własnym układzie mu­zycz­nym. Miał także przy­jem­ny głos i był człon­kiem chóru szkol­ne­go. Za po­mocą stwo­rzo­ne­go przez sie­bie al­fa­be­tu, będącego mie­sza­niną al­fa­be­tu grec­kie­go i łacińskie­go, re­da­go­wał co ty­dzień małą ga­zetkę z ry­sun­ka­mi i ważnymi wieścia­mi i w nie­dzielę czy­tał ją ro­dzi­com i mnie. W porówny­wal­nym wie­ku był bar­dziej ode mnie zdy­scy­pli­no­wa­ny wewnętrznie, z łatwością uczył się wszyst­kich przed­miotów szkol­nych. Już jako mały chłopiec zupełnie swo­bod­nie mówił po fran­cu­sku. Do tego trze­ba dodać, że po śmier­ci dru­gie­go dziec­ka mo­ich ro­dziców, ma­lut­kiej Da­nu­si, jesz­cze przed moim uro­dze­niem Zby­szek bez mała dwa lata był je­dy­na­kiem. Mat­ka go uwiel­biała od kołyski. Po­ja­wie­nie się na świe­cie dru­gie­go syna sta­no­wiło ra­do­sne powiększe­nie ro­dzi­ny. Ale chy­ba oj­ciec do­strze­gał pewną asy­me­trię w trak­to­wa­niu przez matkę Zbysz­ka i mnie, bo od ja­kie­goś mo­men­tu zaczął mi poświęcać spo­ro uwa­gi. Z reguły za­bie­rał mnie na wszyst­kie wi­zy­ty do swej ro­dzi­ny. Je­chałem tyl­ko z nim, mat­ka wolała zo­stać w Wil­nie ze Zbysz­kiem.

– Czy wo­bec tego czuł się pan bar­dziej do­ce­nia­ny przez ojca?

– Próbując z per­spek­ty­wy tylu lat zra­cjo­na­li­zo­wać swo­je ówcze­sne sta­ny emo­cjo­nal­ne, mógłbym po­wie­dzieć, że od­czu­wałem wte­dy może większą więź z oj­cem niż z matką. Sądzę jed­nak, że wy­ni­kało to z poświęca­nej mi uwa­gi i z au­to­ry­te­tu, ja­kim się on cie­szył. Oj­ciec był łagod­nym człowie­kiem, co często cha­rak­te­ry­zu­je ol­brzy­mich mężczyzn. Jeśli taki wiel­ko­lud pięknie się pre­zen­tu­je na ko­niu, z sza­cun­kiem jest tytułowa­ny „pa­nem ka­pi­ta­nem” i „pa­nem dok­to­rem”, to swo­im dzie­ciom niesłycha­nie im­po­nu­je.

– Ro­zu­miem, że śmierć ojca sta­no­wiła dla pana ko­smiczną ka­ta­strofę.

– Naj­pierw śmierć Zbysz­ka, bra­ta, z którym ob­co­wałem prze­cież co­dzien­nie, to było coś nie­pojętego. Przy­wołam pew­ne wspo­mnie­nie od­noszące się do za­ba­wy z bra­tem na Górze Trzech Krzyży w Wil­nie. Było to na ty­dzień przed jego tra­giczną śmier­cią. Zby­szek w trak­cie wędrówki po Górze Trzech Krzyży, a był już zmrok, gdzieś się ukrył, po czym znie­nac­ka z tyłu prze­stra­szył mnie krzy­kiem. Powtórzył to jesz­cze parę razy. Nie­mal z płaczem pro­siłem go, aby mnie nie stra­szył. Ale on się zaśmiał łobu­zer­sko, mówiąc: „Wkrótce umrę i zo­ba­czysz, jak cię będę stra­szył po śmier­ci!”.

Po jego odejściu tym bar­dziej to przeżywałem w kon­tekście jego za­po­wie­dzi. Przez wie­le mie­sięcy w moim po­ko­ju w nocy mu­siało palić się światło. Zaczęły się także kłopo­ty w szko­le. Jesz­cze pod­czas cho­ro­by ojca mat­ka prze­niosła mnie z pry­wat­nej szkoły pro­wa­dzo­nej przez żonę jed­ne­go z pro­fe­sorów Uni­wer­sy­te­tu Wileńskie­go, panią Otrębską, do wstępnej kla­sy Gim­na­zjum Ojców Je­zu­itów. Gdy oj­ciec zmarł, od­czu­wałem wielką nie­spra­wie­dli­wość losu. Mat­ka wy­je­chała do War­sza­wy, po­zo­sta­wiw­szy mnie do cza­su spro­wa­dze­nia się na stałe do sto­li­cy pod opieką jed­nej z cio­tek. Stałem się wówczas jesz­cze bar­dziej ner­wo­wy.

W szko­le je­zu­itów pa­no­wał ostry reżim z całym re­per­tu­arem kar fi­zycz­nych, łącznie z naj­cięższą – de­li­katną chłostą „zajęczą nóżką” ręką ojca przełożone­go. Kie­dyś za jakąś nie­sub­or­dy­nację miałem być pod­da­ny tej ka­rze. W ostat­niej chwi­li uciekłem z se­kre­ta­ria­tu, wy­sko­czyw­szy przez okno. Jed­nak sys­tem po­bu­dza­nia mo­ty­wa­cji przez uro­czy­ste roz­da­wa­nie kwar­tal­nych cen­zu­rek trzem naj­lep­szym w każdej kla­sie uczniom przez ojca przełożone­go w wiel­kiej sali, w to­wa­rzy­stwie ro­dziców i przy dźwięku fan­far, dawał do­bre re­zul­ta­ty. W pierw­szym kwar­ta­le byłem siódmy w kla­sie, a w czwar­tym – już dru­gi. Idąc po cen­zurkę, wi­działem radość mo­jej mat­ki siedzącej na sali, co było dla mnie źródłem wiel­kiej sa­tys­fak­cji. Osta­tecz­nie po ukończe­niu wstępnej kla­sy w Gim­na­zjum Ojców Je­zu­itów zdałem eg­za­min do pierw­szej kla­sy Państwo­we­go Gim­na­zjum im. Króla Zyg­mun­ta Au­gu­sta.

Ko­le­dzy z kla­sy w no­wym gim­na­zjum za­war­li już jed­nak bliższe przy­jaźnie, a ja byłem kimś ob­cym, nie­znającym zwy­czajów szkoły. Wy­cho­waw­czy­ni, na­uczy­ciel­ka pol­skie­go, prze­zy­wa­na przez uczniów star­szych klas „kobyłą inf­lancką”, również nie da­rzyła mnie sym­pa­tią. Skończyło się to na­gmin­nym wa­ga­ro­wa­niem i przy­cho­dze­niem do szkoły tyl­ko na wielką przerwę, w celu za­ba­wy w „żłobów i po­li­kierów”.

– Na czym to po­le­gało?

– Two­rzyły się dwie gru­py. „Żłoby” (złodzie­je-przestępcy) cho­wa­li się, a „po-li­kie­ry” (po­li­cjan­ci) ich szu­ka­li, była to więc ze­społowa gra w cho­wa­ne­go, z tym że zna­le­zio­ne­go „żłoba” należało schwy­tać i przy­trzy­mać.

Na­tknąłem się kie­dyś w trak­cie tej za­ba­wy na „kobyłę inf­lancką”. Za­owo­co­wało to jej li­stem do mamy: „Uczeń nie­re­gu­lar­nie przy­cho­dzi do szkoły, spo­ty­kam go na wiel­kiej prze­rwie, gdy bawi się z ko­le­ga­mi. Proszę o wyjaśnie­nie”.

Mama poszła do szkoły, za­wia­da­miając jed­no­cześnie o pla­no­wa­nym w grud­niu prze­nie­sie­niu do War­sza­wy. Do­wie­działa się wówczas, że do­stanę je­dy­nie zaświad­cze­nie, iż zdałem eg­za­min do pierw­szej kla­sy gim­na­zjum, ale nie uczęszczałem sys­te­ma­tycz­nie do szkoły. Mama zajęta przy­go­to­wa­nia­mi do wy­jaz­du dość obojętnie po­deszła do tej spra­wy. Pamiętam, jak miły, star­szy rze­mieślnik pa­ko­wał różne do­mo­we rze­czy w drew­nia­ne skrzy­nie za­bi­ja­ne gwoździa­mi. Nie cho­dziłem już wte­dy do szkoły i za­fa­scy­no­wa­ny Mic­kie­wi­czem czy­tałem Pana Ta­de­usza, ucząc się całych fraz na pamięć. Do­sko­na­le pamiętam te dni pełne odgłosów stu­ka­nia młotkiem i zachłanność w czy­ta­niu dzieł ze­bra­nych Mic­kie­wi­cza. Za­raz po Panu Ta­de­uszu pochłonąłem Kon­ra­da Wal­len­ro­da i pod­czas tych lek­tur świat zewnętrzny był mi zupełnie obojętny. Zbliżałem się już do dzie­siątego roku życia i ogar­niająca mnie pa­sja czy­ta­nia dawała mi wielką radość.

Po­mi­mo to przy­je­chałem do War­sza­wy wewnętrznie smut­ny, po­zba­wio­ny bez­tro­ski, jaką cie­szyłem się przed wspo­mnia­ny­mi tra­ge­dia­mi ro­dzin­ny­mi. Na­tu­ral­nie prze­pro­wadz­ka, zupełnie inne śro­do­wi­sko i pej­zaż z cza­sem po­mogły mi otrząsnąć się i zmo­bi­li­zo­wać.

ROZ­DZIAŁDRU­GIŻoli­borz

– Ja­kie były początki na war­szaw­skim Żoli­bo­rzu?

– Po­bo­ry mo­jej mat­ki jako le­kar­ki sto­ma­to­lo­gii w Ka­sie Cho­rych były nie­wiel­kie. Na­stał czas su­ro­wych oszczędności, li­cze­nia każdego gro­sza, do cze­go mat­ka wcześniej nie była przy­zwy­cza­jo­na, ale z wielką kon­se­kwencją ten reżim so­bie i mnie na­rzu­ciła.

Zo­stałem za­pi­sa­ny do Państwo­we­go Gim­na­zjum im. Księcia Józefa Po­nia­tow­skie­go przy uli­cy Felińskie­go. Od tego mo­men­tu Żoli­borz stop­nio­wo sta­wał się po Wil­nie moją nową małą oj­czyzną, by użyć mod­ne­go dzi­siaj określe­nia. Z nie­zwykłości tej dziel­ni­cy w porówna­niu z in­ny­mi częścia­mi War­sza­wy szyb­ko zdałem so­bie sprawę. Pew­nie dzięki za­miesz­ka­niu na Żoli­borzu prze­nie­sie­nie do War­sza­wy było dla mnie ope­racją łagod­niejszą, a sam pro­ces przy­sto­so­wy­wa­nia łatwiej­szy, choć z początku, zwłasz­cza w gim­na­zjum, nie było mi łatwo.

– O co cho­dziło? Czy po­ziom na­ucza­nia w tym gim­na­zjum był wyższy niż szkoły w Wil­nie?

– Nie. Choć Gim­na­zjum Po­nia­tow­skie­go należało do lep­szych szkół śred­nich w War­sza­wie i po­ziom na­ucza­nia większości przed­miotów był wy­so­ki, w za­sa­dzie nie miałem pro­blemów ze spro­sta­niem obo­wiązującym tu wy­ma­ga­niom. Dana mi była na­wet sa­tys­fak­cja pu­blicz­nej oce­ny przez pro­fe­so­ra Li­sow­skie­go – będzie jesz­cze o nim mowa – mo­jej pra­cy do­mo­wej na te­mat Jak ro­zu­miem tytuł Zew krwi po­wieści Jac­ka Lon­do­na? Mu­siałem ją głośno prze­czy­tać jako pod­stawę dys­ku­sji kla­so­wej. Moje onieśmie­le­nie, a na­wet do pew­ne­go cza­su za­kom­plek­sie­nie wy­ni­kało po pro­stu z mo­jej wileńskiej inności. Na­zy­wa­no mnie Li­twi­nem i naśmie­wa­no się z mo­jej cha­rak­te­ry­stycz­nej dla Wileńszczy­zny wy­mo­wy, prze­drzeźniając ją: „Wii­tek, Wii­tek, ma­muss­siiia cień woooła”. Poza tym, będąc już w porówna­niu z rówieśni­ka­mi chłopa­kiem bar­dzo wy­so­kim, czułem się nie­zgrab­ny, to­por­ny, ale to przeświad­cze­nie wy­ni­kało wte­dy z psy­chicz­ne­go osa­mot­nie­nia i za­gu­bie­nia, a nie pro­blemów fi­zycz­nych. Wkrótce bo­wiem oka­zało się, że moja spraw­ność fi­zycz­na im­po­nu­je ko­le­gom. Pew­ne­go dnia na początku dużej pau­zy grom­ko ogłosiłem w kla­sie, że kto na­zwie mnie Li­twi­nem, do­sta­nie w mordę. Gdy na to je­den z ko­legów, Władek Maj, pod­szedł do mnie i po­wie­dział: „Li­twin, cze­go się wygłupiasz?” – do­stał tak sil­ny cios, że się przewrócił na podłogę. Nic mu się nie stało, za to – choć wciąż jesz­cze zaciągałem z wileńska – ko­le­dzy od­no­si­li się do mnie co­raz przy­jaźniej. Zo­stałem w pełni za­ak­cep­to­wa­ny i uzna­ny za war­sza­wia­ni­na. Władek zo­stał moim ser­decz­nym przy­jacielem i kie­dy po woj­nie, miesz­kając w Lon­dy­nie, od­wie­dził nas w War­sza­wie, ze śmie­chem opo­wia­dał mo­jej żonie o początku na­szej przy­jaźni. Umarł w Lon­dy­nie w 2009 roku, parę dni po po­wro­cie z wi­zy­ty w Pol­sce i spo­tka­niu ze mną. Zo­stał po­cho­wa­ny w War­sza­wie. Miałem smut­ny obo­wiązek pożegna­nia go nad trumną i wspo­mi­nałem wte­dy hi­sto­rię na­szej szkol­nej przy­jaźni.

– In­te­re­su­je mnie też pana bli­ski ko­le­ga szkol­ny An­drzej Eh­ren­kreutz.

– Tak, w pew­nym mo­men­cie na Żoli­bo­rzu po­ja­wił się także wspo­mi­na­ny już wcześniej mój ko­le­ga z dzie­ciństwa An­drzej Eh­ren­kreutz. Jego mat­ka, pani Ce­za­ria, roz­wiodła się ze Ste­fa­nem Eh­ren­kreutzem, oj­cem An­drzeja, i wyszła za wy­bit­ne­go po­li­ty­ka w obo­zie piłsud­czy­kow­skim, Ja­nu­sza Jędrze­je­wi­cza, po­dob­no swoją wielką miłość już przed laty, ale długi czas nie­spełnioną. W ten sposób doszło do od­no­wie­nia na­szych co­dzien­nych kon­taktów. Nie­raz bywałem u państwa Jędrze­je­wiczów przy uli­cy Czar­niec­kie­go, a An­drzej od­wie­dzał mnie w miesz­ka­niu w po­bliżu pla­cu In­wa­lidów.

– A więc w grud­niu 1931 roku połączył się pan zno­wu z matką. Gdzie państwo za­miesz­ka­li?

– Przez kil­ka ty­go­dni, a może na­wet parę mie­sięcy, ko­rzy­sta­liśmy z gościny Ja­dzi Gieysz­torówny-Mi­kul­skiej, córki mo­jej ciot­ki Le­onii i Władysława Gieysz­tora z Mag­dul­ki (była już o nich mowa) w ich miesz­ka­niu na Żoli­bo­rzu, w domu przy uli­cy Kra­sińskie­go 18, mniej więcej na­prze­ciw­ko słyn­ne­go obec­nie kościoła św. Sta­nisława Kost­ki. Ka­mie­ni­ce wzdłuż tej uli­cy zo­stały po­sta­wio­ne – jeśli pamięć mnie nie myli – parę lat wcześniej, w końcówce lat dwu­dzie­stych. Pamiętam, że uli­ca Kra­sińskie­go była wy­bru­ko­wa­na ka­mie­nia­mi, toteż prze­jeżdżające kon­ne wozy to­wa­ro­we i dorożki po­wo­do­wały bar­dzo głośny stu­kot, słyszal­ny zwłasz­cza przy uchy­lo­nych oknach.

– Ja­kie to było miesz­ka­nie?

– Trzy po­ko­je z ko­ry­ta­rzy­kiem, z wnęką pomiędzy stołowym a sy­pial­nią, dość dużą kuch­nią z oknem wy­chodzącym na ulicę Su­zi­na i łazienką z wanną. Miesz­kało tam sześć osób: małżeństwo Mi­kul­skich z pa­ro­mie­sięczną córeczką Iziu­nią (dziś to zna­na hi­sto­ryk sztu­ki dr Iza­bel­la Ga­lic­ka, m.in. współod­kryw­czy­ni ob­ra­zu przy­pi­sy­wa­ne­go El Gre­co pod­czas in­wen­ta­ry­za­cji w jed­nej z przy­kościel­nej ple­ba­nii na Pod­la­siu), syn Ja­dzi z pierw­sze­go małżeństwa – Ju­rek „Czar­ny” Ja­nusz­kie­wicz, a także stu­diujący w Szko­le Głównej Go­spo­dar­stwa Wiej­skie­go w War­sza­wie Edward (Dziu­nio) Gieysz­tor, młod­szy brat Ja­dwi­gi, dla mnie cio­tecz­ny brat, a dla mo­jej mat­ki sio­strze­niec. Była też po­moc do­mo­wa Na­dzia, Białoru­sin­ka z Mag­dul­ki. Do tych osób do­szliśmy jesz­cze my. Roz­miesz­cze­nie było następujące: małżeństwo Mi­kul­skich z Iziu­nią w sy­pial­ni, mama w ga­bi­ne­cie Ka­ro­la, ja w jed­nym łóżku „na wa­le­ta” z Jur­kiem Ja­nusz­kie­wiczem młod­szym ode mnie o sie­dem mie­sięcy, Dziu­nio na ka­na­pie w stołowym, a Na­dzia w kuch­ni na rozkłada­nym łóżku.

Miesz­ka­liśmy tam bez mała dwa mie­siące; na szczęście szyb­ko zna­lazło się czte­ro­po­ko­jo­we miesz­ka­nie do wy­najęcia przy wspo­mnia­nym pla­cu In­wa­lidów pod nu­me­rem 4/6/8 (ten dom, nie­znisz­czo­ny w cza­sie Po­wsta­nia, stoi do dziś). Mat­ka mogła so­bie po­zwo­lić na taki luk­sus dzięki pięciu tysiącom złotych aku­rat wy­gra­nym na lo­te­rii. Ale na prze­pro­wadzkę jesz­cze trze­ba było po­cze­kać do lu­te­go 1932 roku, kie­dy nastąpiło wykończe­nie wnętrz.

Jak wspo­mniałem, obo­wiązywało ry­go­ry­stycz­ne oszczędza­nie nie­mal na wszyst­kim. Wśród wy­datków, które matkę cze­kały, oprócz rzecz ja­sna kosztów prze­wie­zie­nia me­bli z Wil­na i nie­małego co­mie­sięczne­go czyn­szu za duże miesz­ka­nie, naj­kosz­tow­niej­sze było pla­no­wa­ne przez nią wy­po­sażenie własne­go ga­bi­ne­tu dentystyczne­go, bez cze­go nie mogła li­czyć na zwiększe­nie swych do­chodów.

Smut­ne Boże Na­ro­dze­nie w Ko­chanówku

– O sy­tu­ację ma­te­rialną i w ogóle życie w no­wych oko­licz­nościach war­szaw­skich jesz­cze osob­no za­py­tam. W tym mo­men­cie, gdy mowa o grud­niu 1931 roku, na­su­wa mi się py­ta­nie o pierw­sze po wyjeździe z Wil­na Boże Na­ro­dze­nie. Czy pan je so­bie dokład­nie przy­po­mi­na?

– Na­tu­ral­nie. Mama zde­cy­do­wała, że sko­rzy­sta­my z za­pro­sze­nia jej sio­stry, Ja­ni­ny Do­kont, dla mnie ciot­ki Jan­ki. Były so­bie bar­dzo bli­skie. Gdy obo­je ro­dzi­ce zmar­li, Jan­ka miała czte­ry lata i wówczas moja przyszła mat­ka o dwa­naście lat star­sza od niej zajęła się jej wy­cho­wa­niem. Te­raz (mowa o 1931 roku) Jan­ka z domu Bo­kunówna była le­ka­rzem psy­chiatrą, or­dy­na­to­rem w szpi­ta­lu dla umysłowo cho­rych w Ko­chanówku pod Łodzią. Szpi­tal ten zaj­mo­wał piękny za­drze­wio­ny te­ren, po­szczególne od­działy były od­se­pa­ro­wa­ne ścianą drzew, a znaczną część jego ob­sza­ru sta­no­wił las. Na jego skra­ju znaj­do­wał się kort te­ni­so­wy, ulu­bio­ne miej­sce za­wodów tam­tej­szych le­ka­rzy, którzy miesz­ka­li w czte­ro-, pięcio­po­ko­jo­wych dom­kach z ogródka­mi oto­czo­ny­mi siat­ko­wym płotem. Lżej cho­rzy (tzw. spo­koj­ni) pełnili funk­cje usługo­we, a wyżywie­nie było przy­go­to­wy­wa­ne w cen­tral­nej kuch­ni.

W służbo­wym dom­ku ciot­ki Jan­ki pra­co­wał pan Go­ne­ra opie­kujący się ulu­bieńcem cio­ci – psem Rek­sem i do­mo­wym ogródkiem. Je­dze­nie przy­no­siła służba szpi­tal­na, a nie­wiel­kie „le­kar­skie wil­le” sprzątały szpi­tal­ne sprzątacz­ki.

Mąż cio­ci Jan­ki, a szwa­gier mo­jej mamy, Je­rzy Do­kont, był sędzią w Łodzi i co­dzien­nie dojeżdżał do sądu da­le­ko­bieżnym tram­wa­jem Łódź – Alek­sandrów. Para ta żyła w do­stat­ku, a nie mając dzie­ci, mogła swo­bod­nie ko­rzy­stać z uroz­ma­ico­ne­go życia kul­tu­ral­ne­go i to­wa­rzy­skie­go. Jeździ­li do te­atru i na kon­cer­ty do Łodzi, nie­kie­dy również do War­sza­wy. O ich życiu to­wa­rzy­skim do­wia­dy­wałem się na­tu­ral­nie w miarę do­ra­sta­nia, stop­nio­wo też po­zna­wałem oso­by, z którymi utrzy­my­wa­li bli­skie sto­sun­ki. Przy­jaźnili się np. z ad­wo­ka­tem Kiełmu­ciem i jego żoną, a także z me­ce­na­sem Mis­salą i jego żoną, która później zo­stała pro­fe­so­rem Uni­wer­sy­te­tu Łódzkie­go.

Ciot­ka Jan­ka dużo cza­su poświęcała na do­kształca­nie się w swej spe­cjal­ności psy­chia­trycz­nej, sta­le też pogłębiała zna­jo­mość języka nie­miec­kie­go, który w tam­tych cza­sach do­mi­no­wał w na­uko­wej li­te­ra­tu­rze psy­chia­trycz­nej i na między­na­ro­do­wych kon­gre­sach od­by­wa­nych w Niem­czech, Au­strii czy Szwaj­ca­rii. Ze zjazdów w Niem­czech ciot­ka w dru­giej połowie lat 30. się wy­co­fała, gdy stało się oczy­wi­ste, iż psy­chia­trię Trze­ciej Rze­szy opa­no­wa­li hi­tle­row­scy pseu­do­nau­kow­cy.

Opo­wiem te­raz o świętach Bożego Na­ro­dze­nia w Ko­chanówku w 1931 roku. Wi­gi­lia była bar­dzo smut­na. Pierw­sza bez ojca i dru­ga bez Zbysz­ka. Mama cały czas płakała, utu­la­na przez ciotkę Jankę i prze­ze mnie.

– Ro­zu­miem ten nastrój, ale za­ska­ku­je mnie to, co przed chwilą usłyszałem. Bo z tego wy­ni­ka, że dzie­więcio­let­ni chłopczyk sta­je się dla mat­ki, skądinąd ko­bie­ty nie­by­wa­le dziel­nej, pod­porą du­chową na równi z od daw­na pod każdym, względem sa­mo­dzielną siostrą. Zmie­rzam do py­ta­nia, czy w to trud­ne Boże Na­ro­dze­nie po­czuł się pan dużo star­szy, bar­dziej od­po­wie­dzial­ny, niż to było możliwe poza okre­sem świątecz­nym?

– Chy­ba tak.

– Kto jesz­cze gościł wówczas u państwa Do­kontów w Ko­chanówku?

– W pierw­szy dzień świąt przy­je­cha­li ko­le­dzy wuj­ka Jur­ka Do­kon­ta – ad­wo­ka­ci Kiełmuć i Mis­sa­la z żona­mi. Pani Mis­sa­lo­wa była skrajną en­tu­zjastką le­wi­cy, co po woj­nie wy­ra­ziło się nad­mier­nie dy­na­miczną, bez­kry­tyczną działalnością w par­tyj­nej or­ga­ni­za­cji PZPR na Uni­wer­sy­te­cie Łódzkim i tym sa­mym spo­wo­do­wało da­le­ko idące osłabie­nie kon­taktów to­wa­rzy­skich z cio­cią Janką. W cza­sie licz­nych wi­zyt świątecz­nych w Łodzi mama bar­dzo ser­decz­nie za­przy­jaźniła się z Ireną Kiełmu­ciową. Mówiły so­bie po imie­niu, a ja zwra­całem się do niej „cio­ciu”. Pa­ro­krot­nie od­wie­dzała nas również w War­sza­wie.

W trak­cie świątecz­ne­go obia­du to­czyła się mo­men­ta­mi gorąca dys­ku­sja o mar­szałku Piłsud­skim, sa­na­cji, pro­ce­sie brze­skim, en­de­kach, so­cja­li­stach i ko­mu­ni­stach, których zwo­len­ników lub sym­pa­tyków w Łodzi i oko­li­cach nie bra­ko­wało.

Chłonąłem te roz­mo­wy upstrzo­ne przeróżnymi na­zwi­ska­mi, opi­nia­mi, alu­zja­mi i tego na­tu­ral­nie nie mogłem w pełni sa­mo­dziel­nie zro­zu­mieć. Ale sam nastrój spo­ru, różnic zdań do­strze­gałem. Śmie­szyło mnie również, że w trak­cie naj­większe­go spo­ru zwo­len­ni­cy ra­dy­kal­nej le­wi­cy za­ja­da­li się com­brem z zająca, wy­szu­ka­ny­mi ry­ba­mi, pysz­nym cia­stem i in­ny­mi nie­dostępny­mi dla ludu fry­ka­sa­mi. Do­pie­ro po wie­lu la­tach, jako młody na­uko­wiec gościn­nie wykładający na jed­nym z uni­wer­sy­tetów wchodzących w skład pa­ry­skiej Sor­bo­ny, za­uważyłem po­dob­ne zja­wi­sko u ko­mu­ni­zujących in­te­lek­tu­alistów fran­cu­skich. Łączy­li bo­wiem ide­al­nie bra­ter­skie uczu­cia dla głod­ne­go pro­le­ta­ria­tu na świe­cie z uwiel­bie­niem wy­kwint­ne­go, dro­gie­go i wiel­ce uroz­ma­ico­ne­go je­dze­nia.

– Ja­kie sta­no­wi­sko zaj­mo­wał w tych spo­rach mąż ciot­ki Jan­ki?

– Naj­pierw muszę po­wie­dzieć, że wu­jek Ju­rek Do­kont był mężczyzną potężnej wagi i po­stu­ry. Z tego po­wo­du w gro­nie ro­dzin­nym był żar­to­bli­wie na­zy­wa­ny „Pu­dem”, na­to­miast ciotkę Jankę na­zy­wa­no „Kilo”, była bo­wiem szczu­plej­sza. Otóż, w trak­cie wspo­mnia­ne­go obia­du, który prze­ciągnął się aż do su­tej ko­la­cji, Pud do­bro­dusz­nie, acz z pewną god­nością oświad­czył: „Je­stem sędzią i tyl­ko słucham wa­szych opi­nii, nie za­bie­rając głosu w spra­wach o wydźwięku po­li­tycz­nym”.

W syl­we­stra odbył się bal w ob­szer­nej, pięknie urządzo­nej i ude­ko­ro­wa­nej świe­tli­cy szpi­tal­nej. Były tam bu­fe­ty ze sto­sow­ny­mi przekąska­mi i na­po­ja­mi. Myśmy sie­dzie­li w loży na bal­ko­nie. O północy ciot­ka Jan­ka jako or­dy­na­tor od­działu wygłosiła do ze­bra­nych w zastępstwie nie­obec­ne­go dy­rek­to­ra szpi­ta­la pa­ro­mi­nu­to­we przemówie­nie no­wo­rocz­ne (bez kart­ki), składając życze­nia wszyst­kim pra­cow­ni­kom i ich ro­dzi­nom. Ale mówiła także o sy­tu­acji szpi­ta­la i pla­nach jego roz­wo­ju.

– Czy w balu no­wo­rocz­nym bra­li również udział pa­cjen­ci?

– Lżej cho­rzy, czy­li ci „spo­koj­ni” – tak.

Przemówie­nie dr Ja­ni­ny Bo­kunównej-Do­kont przyjęto okla­ska­mi i or­kie­stra roz­poczęła re­per­tu­ar ta­necz­ny. Wówczas mat­ka ze mną wróciła do domu. Ciot­ka z wuj­kiem, jeśli do­brze za­pa­miętałem, wrócili do­pie­ro nad ra­nem.

Mama nie spała, czy­tała i prze­cha­dzała się po pu­stym miesz­ka­niu. Parę razy nie­za­mie­rze­nie mnie obu­dziła. Pamiętam, że próbowałem zająć ją opo­wia­da­niem o swo­ich lek­tu­rach, cy­tując Pana Ta­de­usza. Wi­działem, że przy całej swej dziel­ności nie może dojść do równo­wa­gi psy­chicz­nej. Zwłasz­cza było jej strasz­nie smut­no w okre­sie świąt, kie­dy sięga się myślą w przeszłość, do swo­ich utra­co­nych. Ro­dziła się wówczas moja gorąca miłość do mamy, świa­do­mość jej cier­pień psy­chicz­nych również mnie roz­stra­jała. Pamiętam, że miałem okrop­ne sny i po­cie­szałem się, że ju­tro zno­wu znajdę coś fa­scy­nującego w bo­ga­tej bi­blio­te­ce wu­jo­stwa i że zo­baczę się z dziećmi per­so­ne­lu szpi­tal­ne­go na spe­cjal­nie przy­go­to­wa­nym spo­tka­niu no­wo­rocz­nym. Miałem też swój pro­gram na­uki, opra­co­wa­ny przez Edwar­da Gieysz­to­ra, i na nim sta­rałem się skon­cen­tro­wać.

– Przy­pusz­czam, że ten kil­ku­na­sto­dnio­wy po­byt w Ko­chanówku w nie­co­dzien­nych wa­run­kach przyśpie­szył kształto­wa­nie się oso­bo­wości dzie­więcio­lat­ka?

– Na pew­no. Wszyst­ko, co tam wi­działem, słyszałem i cze­go się in­tu­icyj­nie domyślałem, od­cisnęło się jakoś na mo­jej psy­chi­ce.

– Czy miało to wpływ także na później­szy dy­na­mizm życio­wy?