Magdulka i cały świat. Rozmowa biograficzna z Witoldem Kieżunem przeprowadzona przez Roberta Jarockiego
- Wydawca:
- Wydawnictwo Iskry
- Kategoria:
- Literatura faktu, reportaże, biografie
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-244-0349-3
- Rok wydania:
- 2013
- Słowa kluczowe:
- akademii
- armii
- biograficzna
- jarockiego
- kieżunem
- koźmińskiego
- magdulka
- misji
- niemieckiej
- powojennym
- powrocie
- prakseologicznej
- przeprowadzoną
- przez
- roberta
- rozmowa
- świat
- warszawskiego
- witold
- witoldem
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Magdulka i cały świat. Rozmowa biograficzna z Witoldem Kieżunem przeprowadzona przez Roberta Jarockiego”
Witold J. Kieżun - profesor nauk ekonomicznych, przedstawiciel polskiej szkoły prakseologicznej, żołnierz Armii Krajowej, uczestnik powstania warszawskiego, więzień sowieckich łagrów, pracownik naukowy Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie opowiada o Polsce wileńskiej, przedwojennej Warszawie żoliborskiej, nauce i konspiracji podczas okupacji niemieckiej, powstaniu warszawskim, o studiach i pracy w powojennym Krakowie oraz o swej dalszej drodze zawodowej: amerykańskich uniwersytetach, misji ONZ w Afryce i wreszcie o powrocie, poprzez Kanadę, do Polski.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Robert Jarocki i Witold Kieżun
Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Redakcja: Maria Magdalena Matusiak
Korekta: Jolanta Spodar
Zdjęcia z archiwum rodzinnego Witolda Kieżuna
Copyright © by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2013
ISBN 978-83-244-0325-7
Wydawnictwo ISKRY
ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa
tel./faks (22) 827 94 15
iskry@iskry.com.pl
www.iskry.com.pl
Wydanie publikacji zostało dofinansowane
przez Akademię Leona Koźmińskiego
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Aurélie, Charlotte i Adamowi –wnuczkom i wnukowiBohatera książki
CZĘŚĆ PIERWSZAŻyciena wielu piętrachzawieszoneROZDZIAŁPIERWSZYSceny i mity z dzieciństwa
ROBERT JAROCKI: – Zacznijmy najprościej: Jakie jest pana najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa?
WITOLD KIEŻUN: – Spróbuję oddzielić moje dziecięce, migawkowe wspomnienia od wtórnych, to znaczy od zdarzeń zasłyszanych od rodziców, gdzie ja występuję jako malec. Całkowite oddzielenie chyba nie jest możliwe, bo to się wszystko z latami wymieszało w mojej pamięci.
Gdy miałem kilka lat, ojciec zabrał mnie z wizytą do majątku swojej zamożnej rodziny na Karłowszczyźnie. Już pierwszego dnia pobytu wyrwałem się na samodzielne zwiedzanie tajemniczego dla mnie parku połączonego z ogrodem. W pewnym momencie natrafiłem na grób przykryty marmurową płytą. Byłem bardzo zaskoczony. Grób nie na cmentarzu, a w ogrodzie?
– Czy za tym ogrodowym grobowcem kryła się jakaś tajemnica rodzinna?
– Tajemnica nie, ale dziwactwo wdowy. Z czasem dowiedziałem się, że w trumnie z widokiem na ogród leży Witold Habdank Wojewódzki, właściciel rozległych włości Karłowszczyzny, umarły młodo ukochany mąż Marii Walickiej, z domu hrabianki i z tego powodu dla większej powagi tytułującej się „panią hrabiną”. Według rodzinnych legend w marmurowej płycie grobowca był otwór przysłonięty szkłem, a za nim wąski tunel prowadzący do trumny. Trumna również miała przeszklony otwór nad twarzą zmarłego. W świetle słońca w południe można było dostrzec jej zarysy. Podobno Maria Wojewódzka, zwana babcią Marysieńką, odwiedzała zmumifikowanego męża w księżycowe noce, prowadząc z nim intymne rozmowy przeplatane żarliwymi modlitwami. Ta fanaberia jednak szybko się skończyła, grobowiec został przerobiony i tunel zasypany.
Babcia Marysieńka Wojewódzka, zawsze bardzo dbająca o swój wygląd, jeździła wspaniałym powozem zaprzężonym w czwórkę pięknych koni, elegancka, pachnąca najlepszymi francuskimi perfumami. Ale jej sprawy majątkowe nie przedstawiały się tak różowo, jak wskazywały te reprezentacyjne gesty. Wiadomo było jednak, że ma schowany woreczek z brylantami, które stanowią jej zabezpieczenie majątkowe wobec niepewnych losów Litwy.
Rodzina matki mego ojca, Habdank Wojewódzcy, osiedliła się na Litwie chyba dopiero w XVII wieku i szczyciła się długowieczną tradycją. Powtarzana była historia, być może legenda, ich herbu Habdank. Hrabia Jan z Góry został wysłany w 1109 roku przez księcia Bolesława Krzywoustego z misją dyplomatyczną do cesarza Henryka V aby zawrzeć trwały pokój między Polską a Cesarstwem Rzymskim Narodu Niemieckiego. Cesarz, chcąc pokazać, że jego bogactwo uzasadnia podporządkowanie Polski jego władzy, zaprosił go do skarbca, a otworzywszy jedną ze skrzyń, pokazał mu przepych złotych wyrobów i rzekł: Hic perdomabit Polonos („Ten skarb podbije Polaków”). Widząc to bogactwo, dumny hrabia Jan zdjął z palca drogocenny złoty pierścień i rzucił go do skrzyni ze słowami: Aura aurum addimus („złoto dodajemy do złota” albo: „idź złoto do złota”), my, Polacy, kochamy bardziej żelazo naszych mieczy. Cesarz zaskoczony wspaniałym darem podziękował po niemiecku: Habdank. Zrozumiał, że niemieckie bogactwo nie zwalczy dzielności Polaków. Gdy po powrocie Jan z Góry opisał Bolesławowi Krzywoustemu ten incydent, książę, chwaląc jego dumną postawę i chcąc ją upamiętnić, nadał mu herb zwany Habdank, przedstawiający literę „W” jako pierwszą literę zamku królewskiego Wawel w Krakowie i pierwszą literę nazwy królowej rzek polskich Wisły. Ród Wojewódzkich herbu Habdank szczyci się senatorami (Jan Wojewódzki podpisał elekcję Władysława IV a Szymon Wojewódzki elekcję Augusta II) i uczonymi. Doktor filozofii Paweł Jan Wojewódzki wydał w 1669 roku w Krakowie rozprawę o świętym Bonawenturze Laurus Seraphim, Oratio de S. Bonaventura Doctore Seraphico, a w 1682 rokuPanegyr. funebris Demetri Wiśniowiecki, Castell. Crac. Supr. Exercituum Duci.
Innym moim wspomnieniem są, dość mgliste zresztą, widoki z Pikieliszek, ze spędzonych tam w latach 1924 i 1925 letnich wakacji. Posiadłość ta, zapewne już znacznie okrojona, była własnością Rudolfa Habdank Wojewódzkiego, brata mojej babci Felicji, uzyskaną w ramach podziału dóbr po zmarłym ojcu Hilarym Habdank Wojewódzkim. Wkrótce potem stała się własnością marszałka Piłsudskiego.
Wcześniej do Habdank Wojewódzkich należał rozległy majątek Rossa (dziś dzielnica Wilna), gdzie ostatecznie powstał słynny cmentarz, upamiętniony m.in. grobem matki Piłsudskiego oraz urną z jego sercem.
Do Pikieliszek pojechałem, gdy miałem dwa, trzy lata, więc jest to wspomnienie utrwalone za pośrednictwem rodziców. Gdy Komitet Obywateli Ziemi Wileńskiej kupił Pikieliszki od Habdank Wojewódzkich i podarował tę posiadłość Marszałkowi, powstał problem ze znajdującymi się we dworze starymi meblami. Państwo Piłsudscy nie chcieli ich odkupić od Habdank Wojewódzkich. Pani Aleksandra Piłsudska urządziła dworek skromnie, w zgodzie z upodobaniami estetycznymi swoimi i męża. Wspominam o tym dlatego, że informacje o Pikieliszkach zakodowały się w mej pamięci właśnie dzięki sprawom meblowym.
– Co się w końcu z nimi stało?
– Część mebli z Pikieliszek zatrzymał mój ojciec. Mieliśmy je w naszym wileńskim, a po śmierci ojca już warszawskim, żoliborskim mieszkaniu. Pamiętam sekreterę z XVIII wieku, z mnóstwem zagadkowych skrytek, oraz salon w stylu Ludwika Filipa z pięknym mahoniowym lustrem. Wszystko to uległo zagładzie w Powstaniu.
Ja urodziłem się w 1922 roku w Wilnie. Mój ojciec, Witold senior, był od niedawna jako lekarz i oficer wojska polskiego ważną postacią w miejscowym garnizonie. Matka, Leokadia z domu Bokun, była lekarzem stomatologiem, ale po zamążpójściu nie podjęła praktyki lekarskiej. Według przekazów rodzinnych rodzice poznali się w Druskiennikach, gdzie oboje przebywali na letnich praktykach studiów medycznych, i tam zawarli ślub.
– Czy pana rodzice nie byli rozdarci z powodu skomplikowanej sytuacji Wilna i Wileńszczyzny?
– Nie jestem historykiem, ale historia Wileńszczyzny zawsze budziła moje zainteresowanie. Wiedziałem naturalnie o tak zwanym buncie generała Żeligowskiego, który w 1919 roku, aby nie utrudniać międzynarodowej sytuacji Naczelnikowi Polski Józefowi Piłsudskiemu, „zbuntował się” przeciwko niemu i wprowadził dowodzoną przez siebie dywizję do Wilna. W sierpniu 1920 roku Sowieci przekazali Wilno Litwinom z Kowna w zamian za życzliwą neutralność w czasie wojny z Polską. Wilno stało się więc stolicą Litwy Środkowej, w nawiązaniu do koncepcji Piłsudskiego Litwy w unii z Polską składającej się z trzech kantonów: Litwy Zachodniej Kowieńskiej z ludnością litewską, Litwy Środkowej Wileńskiej z ludnością polską i Litwy Zachodniej z ludnością białoruską. 18 kwietnia 1922 roku demokratycznie powołany sejm Litwy Środkowej podjął uchwałę o przyłączeniu Litwy Środkowej do Rzeczypospolitej Polskiej.
Część elit litewskich, głównie jednak księża Litwini pochodzący ze wsi mówiącej po litewsku pod zaborem rosyjskim, zwłaszcza w drugiej połowie XIX wieku, prowadzili intensywną akcję, którą byśmy dziś określili jako przywracanie pamięci, tożsamości Litwinów przed włączeniem Wielkiego Księstwa Litewskiego w orbitę państwa polskiego, a właściwie Korony Polskiej. Jak wiadomo proces ten zaczął się od Władysława Jagiełły, a umacniał się i rozwijał przez następne pokolenia Jagiellonów, którzy byli królami polskimi, łączącymi tę władzę z funkcją Wielkich Książąt Litewskich. Litewscy intelektualiści, w tym historycy, na długo przed I wojną światową negowali sens i pożytek unii lubelskiej dla Litwy. Może szczegółem nieco zabawnym, acz nieistotnym, był fakt, że wiele tych wystąpień było napisanych po polsku. Choć również po francusku i niemiecku.
Faktem jest, że zarówno bogatsza szlachta litewska, jak i szlachta zagrodowa spolonizowały się w sensie kulturowym, zachowując jednak świadomość swojej litewskości, stąd też i wstęp do Pana Tadeusza Adama Mickiewicza: „Litwo, Ojczyzno moja”. Język litewski, jeden z najstarszych języków europejskich, podobno zbliżony do sanskrytu, był używany tylko przez miejski proletariat i przez część ludności wiejskiej oraz księży pochodzących ze wsi.
– Podobno jeden z dowódców pewnego oddziału litewskiego w bitwie pod Grunwaldem nazywał się Vytautas Kieżunas. Skąd ta informacja?
– Mój kuzyn prof. Aleksander Gieysztor znalazł w archiwum w Mińsku Litewskim opis w języku starosłowiańskim bitwy pod Grunwaldem. Jest tam wymieniony jako jeden z dowódców jakiegoś oddziału litewskiego Vytautas Kieżunas, być może był to mój przodek. Faktem jest, że już na początku XVII wieku jest notowane nazwisko Jezierza Kieżun, co świadczyłoby, że litewska rodzina Kieżunas w pełni spolonizowana została przyjęta do polskiego herbu Jezierza.
– Jakie było Wilno w 1922 roku?
– To mniej więcej dwa lata z okładem po przyłączeniu Wilna do Polski wskutek tzw. nieposłuszeństwa generała Żeligowskiego. Czasy były całkowicie płynne. Powstała po traktacie wersalskim niepodległa Litwa nie uznała aktu przejęcia Wilna przez Polskę i formalnie Litwa była w stanie wojny z Polską. Wśród mieszkańców samego miasta było jednak niewielu Litwinów (0,8%). Przeważali Polacy (65,9%), bardzo duża grupa mieszkańców Wilna to Żydzi (28%), częściowo niezasymilowani ani do Polski, ani do Litwy, a w znacznym stopniu zruszczeni.
Samo Wilno było dla Żydów jakby historycznym ośrodkiem teologicznym wiary hebrajskiej. Działali tam wybitni naukowcy będący jednocześnie rabinami. Pomiędzy tą grupą rabinacką a inteligencją polską w Wilnie stopniowo nawiązywała się pewna współpraca z racji popierania przez część oświeconych Żydów wileńskich marszałka Piłsudskiego. Ale również wśród mieszkańców Wilna był znaczny procent Rosjan i Białorusinów, a także, w najbliższych okolicach, zwłaszcza w Trokach – grupa Karaimów o własnym obrządku religijnym. Pewną ciekawostką jest to, że powstały parę lat wcześniej uniwersytet, któremu nadano imię Stefana Batorego, miał bardzo dobrze zorganizowaną anglistykę, na której prym wodzili spolonizowani Ormianie. Jednym słowem Wilno to był tygiel narodowości, kultur, wyznań. Ale niedawna przeszłość to było imperium carskie.
Najwyższy człowiek w Wilnie
– Jaki obraz pańskiego ojca, doktora medycyny Witolda Kieżuna, utrwalił się w chłopięcej pamięci?
– Mój ojciec należał do najwyższych w Wilnie mężczyzn: miał 195 cm wzrostu i był wyższy ode mnie dorosłego, bo ja mam tylko 190 cm…
Mieszkaliśmy w Wilnie, w rozległym mieszkaniu, w przyzwoitej kamienicy naprzeciw katedry wileńskiej. Ojciec był lekarzem w garnizonie wileńskim, miał stopień kapitana. Pamiętam go, jak każdego ranka zgrabnie wskakiwał na pięknego konia, po czym siedząc prosto, przy szabli, udawał się w towarzystwie ordynansa, również na koniu, do swego wojskowego gabinetu medycznego.
– Z jakich lat może być to wspomnienie?
– Ojciec był czynnym lekarzem wojskowym do końca 1926 roku, po czym przeszedł do rezerwy i prowadził rozległą praktykę prywatną. Równocześnie był lekarzem w Gimnazjum i Liceum im. Zygmunta Augusta (szkołę tę ukończyli m.in.: Czesław Miłosz, Antoni Gołubiew, Stanisław Stomma i chyba również Lech Beynar, przyszły Paweł Jasienica). Ojciec był też lekarzem teatrów wileńskich, stąd bliskie kontakty z licznymi aktorami. Pamiętam, że Juliusz Osterwa bywał wielokrotnie gościem na czwartkowych przyjęciach w naszym domu.
Czy ten obrazek ojca na koniu mogłem zapamiętać jako czterolatek? Pewnie mogłem, ale na pewno został on utrwalony dzięki późniejszym relacjom rodzinnym, w tym starszego ode mnie o pięć lat brata, Zbyszka, który na pewno pamiętał naszego ojca w mundurze.
Dużo się opowiadało o ojcu odjeżdżającym na koniu z placu Katedralnego. Odprowadzały go zachwycone spojrzenia przechodzących pań. Ojciec był wówczas trzydziestokilkuletnim, bardzo przystojnym mężczyzną. Byłem z niego bardzo dumny.
– Gdzie się urodził pana ojciec?
– W Gruzji, w 1892 roku. Jego ojciec, a mój dziadek Józef Jezierza Kieżun kierował urzędem pocztowym w jednym z miast na Kaukazie. Po rewolucji 1905 roku, będąc już dyrektorem poczty i telegrafu na cały Kaukaz, otrzymał rangę generała. Jego galowy mundur służby pocztowej był zaiste generalski. Chodzi naturalnie o równoznaczną z tym stopniem rangę w administracji. Jak wiadomo, w carskiej Rosji od czasów Piotra Wielkiego, a zwłaszcza Katarzyny II i Mikołaja I, urzędnicy państwowi oprócz stanowisk służbowych mieli też stopnie porównywalne z wojskowymi.
– W jaki sposób pański dziadek znalazł się na Kaukazie?
– Jako siedemnastolatek wziął udział w Powstaniu Styczniowym w 1863 roku. Za karę zesłano go na dożywocie na Syberię, do Tomska. Został ułaskawiony, zdaje się, że po dwudziestu paru latach, ale nie pozwolono mu na powrót na Litwę, tylko na osiedlenie na Kaukazie. W Tomsku został zatrudniony w miejscowym urzędzie pocztowym. Widocznie dobrze tam sobie radził i zapewne miał możnych protektorów, bo po zamieszkaniu najpierw w Groznym, głównym mieście Czeczenii, a potem w Tyflisie [dziś Tbilisi], stale pracując w resorcie pocztowo-telegraficznym, szybko awansował.
– W Rosji carskiej nawet po 1905 roku Polak nie mógł otrzymać rangi generalskiej bez przejścia na prawosławie. Jak było w przypadku pana dziadka?
– Nie wiem, w mojej obecności o tym nie mówiono. Wiem, że babcia, ojciec, a także jego siostry i brat byli praktykującymi katolikami.
Ojciec miał wielu przyjaciół Gruzinów, z których paru (pamiętam dwa nazwiska: Nadszwiszwili i Gogubrydze) służyło w Armii Polskiej w Wilnie. Przybyli oni do Polski po klęsce wojny o niepodległość ze Związkiem Radzieckim. Byli częstymi gośćmi w naszym domu. Śmiali się ze mnie, twierdząc, że moje prawdziwe nazwisko to Kieżunidze i że jestem Gruzinem, bo mój ojciec urodził się w Gruzji.
Stryj Jan, jeden z pierwszych lotników
– Ojciec ukończył studia medyczne na uniwersytecie w Dorpacie (obecnie Tartu, Estonia). Była to w tamtych latach renomowana uczelnia w krajach bałtyckich i z reguły dwujęzyczna, jeśli chodzi o wykładowców. Obowiązywał oczywiście rosyjski, ale wśród wykładowców i studentów istniała także powszechna znajomość niemieckiego. W Dorpacie była polska korporacja studencka „Polonia”. Witold Kieżun senior był jej aktywnym członkiem, początkowo w charakterze tzw. fuksa, a w 1913 roku został filistrem korporacji i otrzymał złoty sygnet z napisem: „Witold Kieżun Filister Korporacji Polonia 1913”. Tę obrączkę odziedziczyłem po ojcu i nosiłem ją w momencie aresztowania przez NKWD w Krakowie w 1945 roku. Oczywiście została mi ona zabrana w więzieniu.
Gdy wybuchła I wojna światowa i Rosja carska walczyła z Niemcami Hohenzollernów i Austrią Habsburgów, ojciec znalazł się na jednym z okrętów wojennych – krążowniku „Oleg”, gdzie pełnił funkcję lekarza, naturalnie w stopniu oficerskim. W czasie rewolucji październikowej, czy też jak należałoby napisać: bolszewickiego zamachu stanu, na tym okręcie marynarze wymordowali wszystkich oficerów, z wyjątkiem właśnie mego ojca. A to dlatego, że racjonalnie myśląc, nie chcieli się pozbawiać opieki lekarskiej. Po opanowaniu okrętu przez bolszewickich komisarzy wcielono go do sowieckiej Marynarki Wojennej wchodzącej w skład Armii Czerwonej pod dowództwem Lwa Trockiego. Służył cały czas na tym samym krążowniku.
Krążownik „Oleg” został zatopiony w nocy 17 czerwca 1919 roku przez brytyjską łódź torpedową wysłaną z angielskiej bazy w Finlandii. Jej załoga była ubrana w cywilne ubrania celem ukrycia przynależności do marynarki brytyjskiej. Była to dywersyjna tajna akcja przeciwko bolszewikom. Dowódca tej akcji, kapitan Zar, dostał za nią Victoria Cross. Ocalało tylko trzech członków załogi: mój ojciec, kucharz i jego pomocnik. Atak nastąpił akurat w momencie, gdy ojciec wezwany w nocy do cierpiącego na silne bóle kucharza przystąpił do badania go.
Po okresie rekonwalescencji otrzymał przydział do szpitala wojskowego Armii Czerwonej w Rewlu (dziś Tallin) w Estonii. Gdy doszły go informacje o odzyskaniu niepodległości przez Polskę, zdezerterował i przedostał się do Wilna, a następnie, uciekając przed postępującymi bolszewikami, dotarł do Grudziądza i służył już w armii polskiej. W świetle wojennych praw Armii Czerwonej był dezerterem, któremu w razie dostania się w ręce bolszewickich komisarzy groziło natychmiastowe rozstrzelanie. Po polskim zwycięstwie wrócił do Wilna jako kapitan i lekarz w dywizji generała Żeligowskiego. Służył w garnizonie wileńskim do momentu przejścia do rezerwy w 1926 roku.
– Opowiadał mi pan prywatnie o stryju Janie. Proszę o szczegóły.
– Rodzony brat mojego ojca, Jan Kieżun, był lotnikiem. Również urodził się na Kaukazie. Należał do pierwszych rosyjskich lotników wojskowych wyszkolonych przez instruktorów francuskich – jak wiadomo Rosja przed I wojną światową zawarła ścisły sojusz z Francją. Zyskał widocznie najlepsze ich noty, bo w tworzącym się carskim lotnictwie uchodził za jednego z najzdolniejszych. Nie wiem, z czyjej personalnie inicjatywy skierowano go do wojskowej dyplomacji i mianowano zastępcą attaché lotniczego przy ambasadzie cara Mikołaja II w Paryżu. Miał wówczas stopień porucznika (lejtnanta). Władał biegle francuskim i już wtedy uważano go za bardzo dobrego lotnika. Mniej znane są szczegóły jego udziału w działaniach bojowych lotnictwa rosyjskiego w czasie I wojny światowej. Tak czy owak szybko awansował i gdy po przewrocie bolszewickim zdecydował się na opuszczenie tej armii i ucieczkę do Polski, miał już stopień majora.
W nowo organizowanym lotnictwie polskim otrzymał stopień podpułkownika. Po kampanii 1920 roku (która przyniosła mu order Virtuti Militari) i po traktacie ryskim podpułkownik Jan Kieżun został skierowany do Bydgoszczy, gdzie organizował się 1. Pułk Lotniczy Wojska Polskiego. Został dowódcą tego pułku, który stanowił zalążek sił powietrznych Wojska Polskiego przed wojną. Funkcję tę pełnił przez kilka lat. Prawdopodobnie z powodu niepoparcia zamachu majowego Józefa Piłsudskiego w 1926 roku został odsunięty od dowództwa. Dowódcą został Ludomił Rayski, awansowany na pułkownika. W następnych latach, po generale Dreszerze, który zginął w katastrofie, Rayski został dowódcą polskiego lotnictwa w stopniu generała brygady. Dlaczego o tym wspominam? Bo gdyby nie splot różnych okoliczności, pierwszym lub drugim dowódcą sił powietrznych byłby właśnie mój stryj.
Ostatecznie, będąc przez pewien czas w dyspozycji ministra spraw wojskowych, przeszedł na emeryturę czy też, jak się to mówiło elegancko, w stan spoczynku, z miesięczną rentą 800 zł. Był więc materialnie niezależny, a jego dochody zwiększały ponadto prace na rzecz miejscowych przedsiębiorstw. Jednym słowem żył dostatnio.
Szczegółem jego życia osobistego było to, że dotarła do niego po wojnie polsko-bolszewickiej jego żona, pewna piękność gruzińska, która podobno pochodziła z książęcego rodu – jak wiadomo Gruzja do przewrotu bolszewickiego składała się wyłącznie z rodów książęcych oraz ludów pasterskich. Owa Gruzinka bardzo szybko się asymilowała do kultury polskiej, przedtem będąc au courant z kulturą rosyjską. Po kilku latach mówiła biegle po polsku, aczkolwiek z akcentem rosyjsko-gruzińskim. Była bardzo lubiana w bydgoskim środowisku towarzyskim, toteż porzucenie jej przez mojego stryja dla młodszej kobiety przyjęto z naganą. Jednak pani pułkownikowa Kieżunowa – primo voto – nadal przez pewien czas funkcjonowała w życiu towarzyskim Bydgoszczy. Z jakichś powodów osobistych wynikających z gruzińskich powiązań rodzinnych z Francją wyemigrowała do Paryża i tam zamieszkała. Gdy w latach sześćdziesiątych zostałem zaproszony na stypendium naukowe na jednym z wydziałów Sorbony, kiedyś przez przypadek, przeglądając książkę telefoniczną, natknąłem się na nazwisko cioci. Ze zdumieniem stwierdziłem, że obok nowego, francuskiego, zachowała nazwisko Kieżun. Dzięki temu mogłem ją zidentyfikować. Zadzwoniłem, przedstawiłem się. W słuchawce usłyszałem okrzyki zachwytu i radości, że Wituś jest w Paryżu, i zostałem zaproszony do jej apartamentu. Mieszkała w bardzo przyzwoitej dzielnicy Paryża, zajmowała duże mieszkanie, świetnie umeblowane. Dobrobyt ten zawdzięczała małżeństwu z jakimś zamożnym Francuzem, który zmarł i zostawił jej pokaźny majątek, z którego ona rozważnie korzystała.
Aby dopełnić osobliwości biografii stryja, dodam jeszcze, że uczestniczył on w Powstaniu Warszawskim. Później spotkaliśmy się w Krakowie w dramatycznych okolicznościach, o których będę jeszcze opowiadał.
Szesnastoletnia Leo zarządza
– Zanim przejdziemy do rozmowy o pana rodzicach w czasach wileńskich, może najpierw trochę informacji o pana matce.
– Moja mama była z domu Bokunówna. O tej starej szlacheckiej rodzinie, podobnie jak o Kieżunach, zebrał wiadomości heraldyczne spowinowacony z mamą prof. Aleksander Gieysztor.
W Bielicy, około 40 kilometrów od Mińska, ab Alten Bokunowie posiadali piękny majątek ziemski, dobrze zapamiętany z dzieciństwa przez moją matkę i jej rodzeństwo. Mniej więcej do przełomu XIX i XX wieku życie rodziny w tym majątku, według pamięci mej matki, układało się pomyślnie. Nagle na niedorosłe dzieci spadło wielkie nieszczęście: w tym samym roku umarli oboje rodzice. Przez jakiś czas moja przyszła matka, wówczas szesnastoletnia Leokadia (zwana w rodzinie Leo), zarządzała majątkiem. Pozostałymi spadkobiercami było rodzeństwo: Leonia, Jan i Edward.
Rada familijna podjęła decyzję, żeby majątek sprzedać, a uzyskany kapitał ulokować na najkorzystniejszych warunkach w banku czy też w państwowych akcjach i z tych pieniędzy stworzyć fundusz stypendialny na kształcenie osieroconych dzieci. Muszę z dumą powiedzieć, że wszystkie dzieci wywodzące się z Bokunów z Bielicy, z wyjątkiem jednej siostry mojej matki, ukończyły wyższe studia.
– Jak się pana matka do nich przygotowywała? Gdzie odbierała naukę na poziomie podstawowym i średnim?
– W tamtych czasach w rodzinach ziemiańskich dzieci uczyły się w domu, najpierw pod okiem guwernantek, przeważnie niezamężnych cudzoziemek z francuskiego i niemieckiego kręgu językowego. Zaczynano więc od nauki francuskiego i niemieckiego, bardzo rzadko jeszcze wtedy angielskiego. Równocześnie uczono początków rysunku, gry na fortepianie lub skrzypcach czy wiolonczeli. Później, gdy dzieci osiągały osiem, dziesięć lat, pod nadzorem nauczycieli i nauczycielek uczyły się matematyki, fizyki, chemii, biologii, geografii, historii, w zaborze rosyjskim naturalnie rosyjskiego, który na obszarze byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, ale i w Warszawie (zlikwidowano wszelkie pozostałości Królestwa Kongresowego) był jedynym językiem państwowym. Po rosyjsku wystawiano wszystkie dokumenty urzędowe, łącznie, rzecz jasna, z wszelkimi świadectwami szkolnymi i dyplomami.
Tak więc moja matka i jej rodzeństwo odbyli w domu wspomnianą edukację. Świadectwo maturalne (nie jestem pewny, czy tak się ono nazywało w odniesieniu do dziewcząt, ale dokumentowało ukończenie szkoły średniej) moja matka uzyskała w Mińsku, zdając eksternistyczne egzaminy przed państwową komisją.
– Wspominał pan kiedyś o bliskich związkach swej matki z Janką Kupałą, wybitnym poetą białoruskim usposobionym wielce rewolucyjnie. Ponoć pod jego wpływem szlachcianka Leokadia Bokun we wczesnej młodości zwalczała rządy carskie z pozycji socjalrewolucyjnej. Czy tak?
– Z nie zawsze spójnych i dokładnych wspomnień matki i jej rodzeństwa wiem tylko tyle, że przyjaźniła się z Janką Kupałą i chyba rzeczywiście jakiś czas była pod jego wpływem ideowym. Gdzie się z nim poznała i spotykała, nie wiem. Zapewne w Mińsku, gdy jeździła przygotowywać się do matury. Niewykluczone jednak, że Janka Kupała używał imienia Jan w brzmieniu polskim i bywał w Bielicy, w majątku Bokunów. Przez dłuższy czas myślałem nawet, że moją przyszłą matkę łączyło z nim jakieś bliższe uczucie, może romans. Kupała w rzeczywistości miał rodowe nazwisko Łucewicz i był polsko-litewskim szlachcicem. Jak się stosunkowo niedawno dowiedziałem, matka Łucewicza była z domu Bokunówna i była rodzoną siostrą ojca mojej matki, a mego dziadka. Jan Łucewicz, czyli Janka Kupała, był więc ciotecznym bratem mojej mamy, czyli moim wujem.
– O ile wiadomo, Kupała pochodził ze szlacheckiej rodziny z obszaru byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, a to, że owładnęły nim idee rewolucyjne, nie było niczym wyjątkowym, w tej warstwie społecznej. W końcu, żeby nie szukać daleko, Feliks Dzierżyński był w dzieciństwie jaśnie paniczem, wywodził się bowiem ze szlacheckiej, polskiej rodziny na Litwie, nawiasem mówiąc, spowinowaconej z rodziną Habdank Wojewódzkich.
– Oczywiście. Janka Kupała był kiedyś dla białoruskiej inteligencji postacią kultową w dzisiejszym rozumieniu tego określenia. Wiadomo też, że przez pewien czas, po tzw. rewolucji bolszewickiej, był w Mińsku osobą numer jeden, chyba nawet głównym szefem partii komunistycznej. Jednak szybko popadł w niełaskę u Stalina i był coraz brutalniej oskarżany przez jego ludzi o oportunizm ideowy i polityczny. Właśnie źródłem tych „odchyleń” miało być według oskarżycieli jego polskie, szlacheckie pochodzenie, z którym psychicznie nie zerwał. Stopniowo izolowany, pozbawiany wpływów w okresie stalinowskich czystek zginął w niewyjaśnionych okolicznościach w wieku 60 lat. Oficjalnie głoszono, że wypadł z któregoś tam piętra kamienicy wskutek braku ostrożności. Nieoficjalnie krążyły wiadomości, że popełnił samobójstwo lub przez „nieznanych sprawców” został zrzucony na bruk uliczny.
– Dlaczego pana matka wyjechała na studia do Szwajcarii?
– Polska młodzież z domów ziemiańskich, jeśli tylko mogła sobie na to finansowo pozwolić, wybierała wyższe studia w krajach zachodniej Europy. Najczęściej jechała do Francji, Belgii, Niemiec, Szwajcarii lub na uniwersytet niemiecki w Dorpacie. Mam tu na myśli przede wszystkim młodzież polską z zaboru rosyjskiego, bo młodzi w cieszącej się autonomią kulturalną Galicji mieli do wyboru uniwersytety w Krakowie i we Lwowie, gdzie mogli studiować po polsku. Mam na myśli studia humanistyczne, bo medycyna wciąż i tam nie była dostępna dla dziewcząt. Zatem dla ambitnych, samodzielnych intelektualnie polskich dziewcząt z zaboru rosyjskiego, a do takich należała moja matka, przed I wojną światową najbardziej nęcące były uniwersytety szwajcarskie, dopuszczające już wtedy kobiety do studiów medycznych. Moja przyszła matka chciała zostać lekarką ze specjalnością stomatologiczną, żeby być zawodowo – również w sensie materialnym – całkowicie samodzielną. Przypuszczam, że w Szwajcarii miała punkt zaczepienia, kogoś znajomego – lub nawet więcej znajomych – z kim korespondowała i kto jej po przyjeździe do Szwajcarii pomógł stawiać pierwsze kroki. Ale to są tylko domysły, nic konkretnego nie wiem.
– Wiem, że przed wyjazdem do Szwajcarii pana matka była przez jakiś czas osobistą sekretarką ordynatowej Marii Zamoyskiej, z domu Sapieżanki. Funkcjonowała w tej roli w Pałacu Błękitnym w Warszawie. Chyba ktoś ważny musiał ją zaprotegować?
– Zapewne była to sprawa jakichś odległych powiązań rodzinnych ab Alten Bokunów, ale żadnych szczegółów nie znam lub mi wyleciały z pamięci.
– Czy w sferze domysłów są również okoliczności związane z korepetycjami z łaciny, jakich miał w Szwajcarii udzielać Leokadii Bokunównie niejaki Włodzimierz Uljanow, po 1917 roku znany pod pseudonimem, Lenin? Co pan wie o tej skądinąd dość sensacyjnej historyjce?
– Wiem tyle, ile mi powiedziała matka, a ona była niezbyt wylewna. Znajomość z Leninem na zasadzie „przyszły wódz bolszewików nauczycielem łaciny” nie była czymś, czym chciała się chwalić ani przed wojną, ani tym bardziej po II wojnie!
– Dlaczego? To by jej ułatwiało życie. Znam historię jednego z Witkiewiczów, przed wojną dyrektora Muzeum Przemysłowego w Krakowie (notabene zaprzyjaźnionego po wojnie w Krakowie z moją matką), wielbionego przez władze z powodu jakichś zasług na rzecz uwolnienia w sierpniu 1914 roku Włodzimierza Iljicza Uljanowa. Wiadomo, że po wybuchu wojny austriacka policja osadziła go w areszcie w Nowym Targu pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Rosji, z którą cesarstwo austro-węgierskie znalazło się w stanie wojny. Za tajemniczym Rosjaninem wstawiło się wtedy grono znaczących Polaków, wówczas poddanych cesarza Franciszka Józefa, i zdołało w Wiedniu skutecznie interweniować. Interwencja w Wiedniu jest dokładnie opisana; ważną rolę odegrali m.in. Ignacy Daszyński i Jan Kasprowicz. Jaką Witkiewicz? – nie wiadomo. Ale w czymś podobno pomógł. W konsekwencji Włodzimierz Iljicz Lenin mógł ponownie udać się do Szwajcarii, gdzie w poprzednich latach żył jako rosyjski emigrant polityczny.
A dyrektor Witkiewicz dzięki temu przez wiele powojennych lat był w Krakowie ozdobą stołów prezydialnych uroczystych akademii na cześć rewolucji październikowej. Co ważniejsze, dostawał dodatkowe przydziały kiełbasy żywieckiej na kartki. Często pojawiał się u naszej mamy, mieszkającej wtedy w domu przy ulicy Starowiślnej (przemianowanej na Bohaterów Stalingradu) z imponującym połciem tej wówczas jeszcze całkiem smacznej kiełbasy, wręczając ją zamiast kwiatków. Gdyby więc pani doktor Leokadia Kieżun odwołała się do szwajcarskiej znajomości z Leninem, również by mogła dostać dodatkową kiełbasę…
– Zapewne, ale musiałaby, jak ten pański Witkiewicz, siedzieć za stołem prezydialnym akademii „ku czci”. Mówiąc poważnie, moja mama unikała ujawniania tej znajomości, żeby nie znaleźć się w centrum zainteresowania władz i ówczesnej prasy.
– No dobrze, ale jakie właściwie były okoliczności zetknięcia się pana matki w Szwajcarii z Włodzimierzem Uljanowem? Z tego, co już wiem, Leeokadia Bokunówna studiowała w Lozannie, a Uljanow-Lenin, jak wiadomo, mieszkał w Zurychu. Może na początku mieszkała w Zurychu? Bo w okresie, o którym mówimy, to nie we francuskojęzycznej Lozannie, a w niemieckojęzycznym Zurychu znajdowało się największe skupisko różnych grup emigrantów z Rosji, w tym również polskich. Szwajcarzy zaś wszystkich posiadaczy paszportów rosyjskich uważali za Rosjan. Zwłaszcza że wówczas na Zachodzie (tak bywa niekiedy do dzisiaj) język polski nie był odróżniany od rosyjskiego, a czasem wręcz traktowany jako prymitywniejsze narzecze jednego z plemion podległych wielkiej Rosji…
– Pańskie domysły podzielam, choć nie potrafię ustalić ścisłych dat pobytu matki w Szwajcarii w podziale na Zurych i Lozannę.
Pewne jest, że mając problemy z łaciną, bez dobrej znajomości której nie można studiować medycyny, szukała korepetytora. Prawdopodobnie więc, zanim osiedliła się na czas studiów w Lozannie, z początku mieszkała w Zurychu, gdzie znalazła pomoc i opiekę. Ktoś z kręgu tamtejszych jej przyjaciół – rosyjskich i polskich emigrantów politycznych – znający Włodzimierza Uljanowa, wskazał go jako potencjalnego nauczyciela łaciny. Uprzedzano ją zapewne, że ten rosyjski inteligent jest strasznie nudny, sztywny i mrukliwy. Że to jegomość około czterdziestki, mól książkowy pochłonięty pisaniem. Spodziewano się, że nie weźmie zbyt dużo za lekcje. Dla mojej przyszłej matki nie miały znaczenia wady towarzyskie korepetytora, natomiast zaletą mogło być to, że jest rosyjskim inteligentem. Znała francuski i niemiecki, ale nie tak dobrze jak rosyjski, więc „łacinnik”, z którym by mogła porozumiewać się po rosyjsku, wydawał się jej tym bardziej atrakcyjny.
Zgłosiła się do niego. Rzeczywiście, nie żądał opłat przekraczających jej możliwości. Z łatwością porozumiała się z nim w sprawie dni i godzin korepetycji. Nieduży, mocno wyłysiały, z ryżawą bródką, zachowywał się uprzejmie, mówił urywanymi gardłowymi zdaniami, ale jego rosyjski znamionował starannie wykształconego inteligenta. Wypytał ją sucho o zakres znajomości łaciny i zalecił postaranie się o jakiś szwajcarski podręcznik tego języka. Dawał lekcje chyba przez cały rok akademicki.
Nie mam pojęcia, czy matka po zamieszkaniu w Lozannie i podjęciu tam studiów medycznych widywała później swego korepetytora. On zresztą wkrótce wyjechał pod Tatry, do polskiej Galicji w zaborze austriackim, żeby być bliżej swych konspiracyjnych kontaktów z bolszewikami w Rosji. Dopiero w latach 1917-1918, gdy prasa całego świata pisała, że na czele Rady Komisarzy Ludowych Rosji sowieckiej stanął Włodzimierz Uljanow posługujący się pseudonimem Lenin, do Leokadii Bokun dotarło, że to jej prywatny nauczyciel łaciny z czasów szwajcarskich! Ale matka już wtedy była daleka od rewolucyjnych uniesień, bolszewizm oceniała surowo, choć nie znała jeszcze większości jego zbrodni.
– Jak się potoczyły jej studia?
– Dyplom lekarza ze specjalizacją stomatologiczną ostatecznie uzyskała w 1916 roku na uniwersytecie w Kijowie. Zachował się on zresztą szczęśliwie w naszych papierach rodzinnych.
– A kiedy wróciła ze Szwajcarii?
– Wiadomo, że w 1913 roku znalazła się w jednym z sanatoriów w Druskiennikach na paromiesięcznej praktyce jako pielęgniarka. Nie znam wielu szczegółów z wczesnej młodości matki. Informacje o jej kilkuletnim pobycie w Szwajcarii również nie są tak pełne, jak bym dzisiaj pragnął. Ale w dzieciństwie rzadko zadaje się dociekliwe pytania swoim rodzicom…
– Czy pan wie, gdzie i w jakich okolicznościach pańscy przyszli rodzice się poznali?
– W Druskiennikach w 1913 roku. Latem znalazł się tam również Witold Jezierza Kieżun, mój przyszły ojciec, wówczas jeszcze student fakultetu medycznego uniwersytetu w Dorpacie.
– Był kuracjuszem?
– Nie, on również był tam na praktyce. Z późniejszych opowieści matki i jej siostry, a mojej ciotki Janki, wiem, że młody aplikant do zawodu lekarza najpierw zwrócił uwagę na Jankę Bokunównę, pannę fizycznie atrakcyjniejszą od Leokadii. Jednak ożenił się z mniej urodziwą, ale bardziej atrakcyjną intelektualnie Leo. Zresztą moja matka, choć znacznie starsza od ojca, miała świetną młodzieńczą figurę, była wysportowana, pływała, grała w tenisa. I umiała prowadzić interesujące rozmowy towarzyskie, nie tylko po polsku.
– Kiedy Witold i Leokadia zawarli małżeństwo?
– Jeszcze tego samego lata 1913 roku! I muszę panu powiedzieć, że zbulwersowali, mówiąc najdelikatniej, rodzinę mego ojca.
Tutaj dodam, że przez małżeństwo najstarszej siostry mamy – Leonii (w kręgu rodzinnym nazywanej ciocią Lonią), która w wieku 16 lat wyszła za mąż za dużo starszego od niej Władysława Gieysztora, stryja dobrze panu znanego wybitnego mediewisty, prof. Aleksandra Gieysztora, zostałem włączony do tej rodziny. O małżeństwie Leonii Bokun z Władysławem Gieysztorem z Magdulki i moich tam corocznych, niezapomnianych wakacjach opowiem osobno.
– Czy pana matka również w Wilnie praktykowała jako lekarz stomatolog? Z Pana wcześniejszych informacji wynika, że rodzice zawarli małżeństwo, będąc jeszcze studentami.
– Tak było. Z tym że ojciec otrzymał dyplom wcześniej. Matka po zawarciu małżeństwa nadal studiowała na wydziale lekarskim uniwersytetu w Kijowie. Co robiła po otrzymaniu dyplomu w 1916 roku, dokładnie nie wiadomo, pewnie się jeszcze dokształcała w zakresie swojej specjalności. Ale skoro rok później urodził się Zbyszek, nie mogło to trwać długo. Przez pierwszych pięć lat małżeństwa moich rodziców trwała wojna, często byli rozdzieleni, a w przypadku ojca – nieustannie zagrożeni. Rok 1920 i zmienne losy wojny z Rosją bolszewicką również stawiały znaki zapytania o przyszłość. Właściwie dopiero od powrotu z Grudziądza i zamieszkania na stałe w Wilnie zaczęła się stopniowa stabilizacja, a potem również dostatek materialny.
Pyta pan, czy moja matka podjęła w Wilnie własną praktykę lekarską. Nie. Być może próbowała swych umiejętności dentystycznych w Grudziądzu, ale żadnych ścisłych informacji o tym nie mam. Leokadię Kieżun w tym bardzo trudnym życiowo okresie niemal całkowicie pochłaniało macierzyństwo i obowiązki żony. Zapewne później, w Wilnie, myślała o praktykowaniu uzyskanego wielkim wysiłkiem zawodu, ale chyba też musiała się liczyć z niechętną jej rodziną męża, źle oceniającą jej samodzielność intelektualną. Materialnej motywacji nie miała, bo mąż osiągał coraz lepsze dochody. Pełniła obowiązki pani otwartego towarzysko domu i udzielała się społecznie.
– Zapytam jeszcze o stosunki wileńskie. Z kim się pan kolegował?
– Jako kilkuletni malec poznałem Andrzeja Ehrenkreutza, mojego równolatka. AndrzejEhrenkreutz był synem Stefana Ehrenkreutza, profesora nauk prawnych na reaktywowanym uniwersytecie w Wilnie, gdzie również pracowała naukowo jego matka, Cezaria z domu Baudouin de Courtenay. Tak więc moje dzieciństwo upływało w Wilnie lat 20. w środowisku lekarsko-wojskowym, ale także ze względu na związki towarzyskie rodziców z Ehrenkreutzami dotykało sfer uniwersyteckich oraz miejscowych dygnitarzy.
Aleksander Gieysztor zbadał dzieje nie tylko Gieysztorów, ale również rodów z nim bliżej związanych, w tym Bokunów i Habdank Wojewódzkich.
Swego czasu w liście do mojego syna mieszkającego w USA tak przedstawiłem wileńskie życie rodziców:
„Rodzice prowadzili w Wilnie światowy tryb życia. Mieliśmy piękny apartament vis-à-vis katedry na placu Katedralnym. Gdy niedawno byliśmy w Wilnie [list nosi datę 29 stycznia 1997 roku], widzieliśmy, że przerobiono go na dwa duże, trzypokojowe mieszkania z łazienkami i kuchniami. Co czwartek były u nas koncerty. Ojciec grał na fortepianie, ciocia Janka Sewerynowa na wiolonczeli, Wojtek Kieżun na skrzypcach. Twoja Babcia [mowa o Leokadii Kieżun] była wiceprzewodniczącą Związku Pracy Obywatelskiej Kobiet, której prezesem była żona wojewody Władysława Raczkiewicza. Organizowały one różne akcje charytatywne i szkoleniowe. Tradycyjny doroczny bal w dniu imienin marszałka Piłsudskiego 19 marca odbywał się w Pałacu Rzeczpospolitej i dochód z niego przeznaczony był na pomoc dla najbardziej potrzebujących. Pamiętam, że kiedyś przyjechał na ten bal marszałek Piłsudski i później rodzice pojechali z nim do Pikieliszek.
Moja Mama, a Twoja Babcia mogła zajmować się pracą społeczną, bo w domu była służąca, niańka i ordynans do cięższych robót. A także mademoiselle Sophie – francuska guwernantka, która spędzała u nas parę godzin dziennie. Mój brat Zbyszek mówił biegle po francusku, ja dużo gorzej, bo wtedy wolałem bawić się z innymi dziećmi.
Wojewoda Raczkiewicz (późniejszy prezydent Polski na uchodźstwie w Londynie) był z nami spokrewniony przez Wojewódzkich, do mego Ojca zwracał się per «kuzynie», podobnie jak mój Ojciec do niego.
Ojciec mój jako filister korporacji «Polonia» był bardzo aktywny w jej działalności. Pamiętam, jak opowiadał, że na komerszach Polonii bywał zawsze «zapiewajłą», to znaczy zaczynał każdą pieśń śpiewaną chóralnie przez zebranych. Brał również udział jako lekarz we wszystkich pojedynkach. Bo jeszcze w tych czasach w Wilnie za obrazę honoru odpowiadało się wyzwaniem na pojedynek na szable albo pistolety”.
– Rozumiem, że opowiada pan o zdarzeniach zapamiętanych z rozmów z rodzicami.
– Tak, byłem w wieku uniemożliwiającym uczestniczenie w życiu kulturalnym miasta. Moi rodzice mieli bliski kontakt ze środowiskiem artystycznym Wilna. Ojciec był lekarzem teatrów wileńskich, miał zarezerwowane miejsca na każdą premierę, często na wieczornych przyjęciach u nas bywał zarówno Juliusz Osterwa, kierujący dwoma teatrami, jak i inni artyści przychodzący do ojca w charakterze pacjentów i na naświetlanie lampą kwarcową, którą ojciec miał w swoim gabinecie.
Jeśli już mówimy o pewnych oryginałach wileńskich, to należał do nich również mój ojciec, fanatyczny przeciwnik palenia tytoniu, co w tamtym okresie uchodziło za bzika. W związku z tym krążyła po Wilnie zabawna anegdota. Otóż pewnego dnia przed pięknym kilkupiętrowym budynkiem na placu Katedralnym ojciec zobaczył mężczyznę palącego cygaro. Zapytał go, jaki to rodzaj cygara. Nieznajomy odpowiedział, że jest to importowane cygaro hawajskie najwyższej klasy. Na pytanie o jego cenę wyjaśnił, że jeden dolar za cygaro. Na kolejne grzeczne pytanie, ile cygar pali dziennie i od ilu lat, ojciec uzyskał odpowiedź, że pięć cygar dziennie od 25 lat. Ojciec szybko skalkulował: „Gdyby pan nie palił, to za te pieniądze mógłby pan kupić ten piękny dom, przed którym stoimy”. Odpowiedź nieznajomego brzmiała: „Akurat ten dom jest moją własnością…”.
Po katastrofie rodzinnej
– Zapytam, teraz o starszego brata, Zbigniewa. Kiedy się urodził?
– Zbyszek urodził się w 1917 roku. Był oczkiem w głowie rodziców i ukochanym synem mojej matki. Miałem jeszcze siostrę Danutę, która zmarła w wieku niecałych dwóch lat.
Tragicznego 9 kwietnia 1930 roku Zbyszek wrócił ze szkoły z silnym bólem brzucha. Ojciec był wówczas u pacjenta pod Wilnem. Wrócił do domu późnym wieczorem i stwierdził, że jest to zapalenie wyrostka robaczkowego, tzw. ślepej kiszki. W szpitalu okazało się, że nie ma żadnego chirurga, niebezpiecznie przedłużało się szukanie go na terenie Wilna. Ojciec, zdając sobie sprawę ze śmiertelnego zagrożenia, zdecydował się sam przeprowadzić operację. Niestety operacja była już spóźniona, wcześniejsze pęknięcie wyrostka spowodowało zakażenie niemożliwe do opanowania w czasach, gdy nie znano jeszcze penicyliny. Zbyszek umarł świadomie, żegnając się z rodzicami.
Część opinii publicznej (wszak Wilno było małym miastem) rozplotkowała się na ten temat i kolportowała nieprawdziwe fakty. Ojciec mój nie miał specjalności chirurgicznej – był wojskowym lekarzem ogólnym, specjalistą chorób płucnych, który, jak wówczas powszechnie praktykowano, w czasie wojny musiał umieć przeprowadzać wiele zabiegów chirurgicznych w warunkach ambulatoryjnych. Złamał też zasadę nieoperowania członków własnej rodziny. Niezależnie od wyników śledztwa wszczętego przez izbę lekarską w Wilnie zgodnie z obowiązującymi w takich przypadkach procedurami i szybko pozytywnie dla ojca zakończonego, nie mógł on przeboleć śmierci ukochanego syna. Ojciec miał wadę serca. Często gdy był bardzo czymś poruszony i zmęczony, musiał się kłaść. Nic dziwnego, że po tragedii ze Zbyszkiem znalazł się w stanie depresji. Wszystko to zakończyło się wylewem krwi do mózgu i śmiercią. Miał wówczas 39 lat.
Teraz, z perspektywy czasu, widzę jakieś rodzinne fatum. Po śmierci ojca w marcu 1931 roku, 14 kwietnia tegoż roku, obudził mnie niezwykle silny ból brzucha. Przerażona mama natychmiast zawiozła mnie taksówką do szpitala na Wilczej Łapie (lewobrzeżnej dzielnicy Wilna). Okazało się, że jest to, tak jak u mojego zmarłego brata, zapalenie wyrostka robaczkowego. Natychmiast zrobiono mi operację; okazało się, że w ostatniej chwili uratowano mnie przed śmiertelną perforacją.
Minęło wiele lat. W czerwcu 1976 roku mamy służbową wizytę dwóch zaprzyjaźnionych amerykańskich profesorów, o współpracy z którymi opowiem później. Są zainteresowani pracą prywatnych gospodarstw rolnych w komunistycznym kraju. Brat mego kolegi, dr. Maciei z SGPiS-u, ma pod Lipnem swoją „farmę”; jedziemy ją zobaczyć. Amerykanie są oczarowani: jest traktor, samochód, w domu posadzka i łazienka. W drodze powrotnej odwiedzamy kolegę dr. Maciei, lekarza chirurga w szpitalu w Lipnie. Opowiadam mu o naszym rodzinnym fatum, on wyjaśnia mi, że pomimo istnienia antybiotyków są liczne zejścia śmiertelne z powodu opóźnionej operacji zropiałej ślepej kiszki. W pół roku później moja żona Danusia jest w Bydgoszczy przy umierającej matce, zawiadamia mnie ojej śmierci. 17 grudnia jadę samochodem z moim wówczas już dziewiętnastoletnim synem Witoldem Olgierdem na pogrzeb. W pewnym momencie chwytają go silne bóle brzucha, skulony na tylnym siedzeniu samochodu pojękuje z bólu. Jestem przerażony, to pewnie zapalenie ślepej kiszki. Na szczęście jesteśmy niedaleko Lipna. Jadę ponad sto kilometrów na godzinę z włączonymi długimi światłami, wszyscy mi ustępują, domyślając się, że jest to jakaś dramatyczna sytuacja. Wpadamy do szpitala, na szczęście jest ów znajomy doktor. Bada syna i od razu każe go zawieźć na salę operacyjną. Czekam, aż skończy się operacja – udała się, podobno był to już ostatni moment! Syn zostaje w szpitalu, jadę sam do Bydgoszczy. Ze strachem myślę, że mógłbym stracić syna, tak jak mój ojciec…
– Wróćmy do pana sytuacji rodzinnej w Wilnie po śmierci ojca. Jak ten dramat wpisał się w psychikę dziecka, którym pan wtedy był?
– No cóż, moja matka została wdową, a ja półsierotą. Całe to zdarzenie było szeroko komentowane wśród niewielkiego przecież kręgu wileńskiej inteligencji polskiej.
Matka była zdruzgotana; widziałem, że pogrążyła się w ciężkim, zupełnie ją obezwładniającym smutku. Straciła wszelką inicjatywę życiową, a nasza sytuacja finansowa z każdym tygodniem się pogarszała. Przez kilka miesięcy od śmierci Zbyszka aż do swego nagłego odejścia ojciec nie pracował, zamknął prywatną praktykę. Urlopował się również z obowiązków lekarza gimnazjalnego. Żyliśmy z oszczędności. Po śmierci ojca pozostały różne zobowiązania i płatności, a utrzymanie tak dużego mieszkania nie było ani możliwe, ani potrzebne. Sam również boleśnie i głęboko odczuwałem tę zapaść, gdyż matka mnie nie dostrzegała, niewiele się do mnie odzywała. Toteż w pewnym momencie wzburzony powiedziałem matce, że lepiej byłoby dla niej i dla mnie, gdybym to ja, a nie Zbyszek odszedł z tego świata!
To moje szczere i rozpaczliwe oświadczenie otrzeźwiło ją. Po chwili milczenia przytuliła mnie. Następnego chyba dnia powiedziała, że dalszy nasz pobyt w Wilnie nie ma sensu. Musi podjąć pracę w swoim zawodzie i jednym wyjściem jest wyjazd do Warszawy, gdzie są większe możliwości znalezienia posady lekarza dentysty. I rzeczywiście. Matka podjęła starania w tym kierunku z wielką energią. Jednak aby izba lekarska w Warszawie dopuściła ją do zawodu, musiała odbyć pod kierunkiem życzliwego jej prof. Alfreda Meisnera kilkumiesięczną praktykę kliniczną zakończoną czymś w rodzaju egzaminu. Zdała go i uzyskała wpis na listę lekarzy stomatologów warszawskiej Izby Lekarskiej. Ale pracę znalazła nie w stolicy, a w miejscowości podwarszawskiej.
Wyjeżdżając do Warszawy, do prof. Meisnera, wybitnego stomatologa, na parotygodniowe intensywne ćwiczenia poprzedzające powrót do zawodu lekarza dentysty, matka musiała mnie gdzieś umieścić. Jej wybór padł na wujka Jana Bokuna z Grajewa, inżyniera geodetę.
– Sam pan jechał z Wilna do Grajewa?
– Jechałem z matką pociągiem do Warszawy, na stacji w Białymstoku czekał na nas wujek Kola – Mikołaj Monastyrski, brat żony wuja Jasia. Pracował on w przedsiębiorstwie geodezyjnym wuja Jasia w Grajewie. Było to duże prywatne przedsiębiorstwo, zatrudniające około 40 pracowników, specjalizujące się w robotach melioracyjnych i geodezyjnych, związanych również z reformą rolną.
Kola zdziwił mnie, gdy w czasie wspólnej podróży z Białegostoku do Grajewa ze spotkanymi w pociągu znajomymi młodymi dziewczynami przekomarzał się po rosyjsku. W Grajewie o półtora roku ode mnie młodszy kuzyn Jurek zwany „Białym” wyjaśnił mi, że jego matka, a moja ciotka Zana (Zinaida) jest Rosjanką i ze swoim bratem Kolą oraz siostrą Milą w nieobecności wujka Jasia rozmawiają po rosyjsku.
– W czasie, o którym mowa, miał pan dziewięć lat, a pański kuzyn siedem i pół. Może się mylę, ale w wieku siedmiu lat nie udziela się tak racjonalnie sformułowanych odpowiedzi, jak pan teraz relacjonuje. Jurek „Biały” musiał o tym chyba trochę inaczej mówić…?
– Miałem wówczas dziewięć lat i osiem miesięcy, a ośmioletni Jurek miał już świadomość, że jego matka ze swoją mamą, bratem Kolą i siostrą Milą rozmawiają po rosyjsku, ponieważ są Rosjanami. Rozmawiali tak w jego obecności, a także mojej. Przy wujku Jasiu mówiono wyłącznie po polsku, a ciocia Zana w bezpośrednim kontakcie z Jurkiem także zwracała się do niego po polsku. Ciocia prawdopodobnie przeszła na katolicyzm, ale jej matka i rodzeństwo byli prawosławnymi; nieżyjący już ojciec był popem w Winnicy na Ukrainie, zdaje się, że został zamordowany przez bolszewików. Wuj Jaś poznał ją, prowadząc tam roboty melioracyjne. Była bardzo piękną kobietą o klasycznych, subtelnych rysach twarzy, bardzo zgrabną i miłą, powszechnie lubianą przez całą rodzinę, a głównie przez młodych Gieysztorów: Edzia, Jurka i Lola (Leona). Nie pamiętam, ażeby ktoś wypominał jej rosyjskie pochodzenie. Mila, jej starsza siostra, była zaprzyjaźniona z moją mamą. Już po wojnie przyjeżdżała do nas do Krakowa. Ciocia Zana żyła 96 lat.
Kwestia rosyjskiego pochodzenia cioci, a więc i Jurka, w ogóle nie była tematem rozmów, podobnie jak nikt nigdy nie wspominał, że wujek Władek Thieme, mąż siostry mojego ojca, jest ewangelikiem pochodzenia niemieckiego. To właśnie była specyfika kresowa: autentyczna tolerancja przy jednoczesnym dużym natężeniu uczuć patriotycznych. Narodowość to było osobiste poczucie przynależności, a nie tylko sprawa pochodzenia. Ciocia Zana, mając męża Polaka i syna Polaka, prawdopodobnie czuła się Polką. Stąd też fenomen rodzin polsko-litewskich i polsko-ukraińskich, np. Miłoszów. Stryj Czesława Oskar Miłosz był Litwinem i ambasadorem Litwy w Paryżu, brat prezydenta Narutowicza też uważał się za Litwina. Podobnie brat wujka Iwanowskiego, męża ciotecznej siostry ojca Marii (Mimy) Habdank Wojewódzkiej, był Litwinem i rektorem Uniwersytetu w Kownie, zmienił rodowe nazwisko na Iwanauskas, zaś brat polskiego generała Stanisława Szeptyckiego, metropolita Andrzej Szeptycki – greckokatolickim arcybiskupem i działaczem ukraińskim. W mojej dawniejszej korespondencji naukowej z Uniwersytetem Wileńskim pisano do mnie zawsze: prof. Kieżunas. Interwencje nie odnosiły skutku.
„A ty mówisz po rosyjsku?” – zapytałem Jurka „Białego”. „Tak – odpowiedział – ale tylko jak nie ma ojca”.
Okazało się jednak, że u wuja Jasia obchodzi się Boże Narodzenie i Wielkanoc dwa razy. Najpierw po katolicku, a potem drugi raz zgodnie z kalendarzem juliańskim, według obyczaju religii prawosławnej.
Jurek „Biały” był katolikiem. Uczył się w domu, miał trzech nauczycieli: pan Zbyszek, absolwent miejscowego gimnazjum, uczył go przedmiotów humanistycznych, ojciec pana Zbyszka – francuskiego, a pani Helena – matematyki, fizyki i chemii. Jurek pilnie słuchał ich lekcji i bardzo starannie odrabiał zlecone mu ćwiczenia i zadania. Później kontynuował naukę w państwowym gimnazjum. W okresie, o którym mowa, był typowym maminsynkiem, delikatnym, bardzo ładnym chłopcem ze wspaniałą blond czupryną, ale mało przebojowym. Jego ojciec, a mój wuj Jaś Bokun, chciał, żebym – jako uważany za energicznego, bojowego, prawie łobuza – wpłynął na Jurka, rozbudził w nim chłopięcą rywalizację i większą pewność siebie. Serdecznie go polubiłem, choć traktowałem z pewną nieuzasadnioną wyższością, jako kogoś mało „męskiego”, bardzo niezaradnego, pozbawionego pasji życiowych. Nie miałem jednak racji.
– Jak potoczyły się jego losy?
– W czasie wojny dość tragicznie. Na wieść o wkroczeniu Armii Czerwonej razem z rodzicami uciekł samochodem do Białegostoku. W marcu 1940 roku przekroczyli nielegalnie granicę z Generalną Gubernią i dotarli do Warszawy. Mieszkali u nas przez prawie dwa lata. Zarówno wujek Jaś, jak i Jurek pracowali później w Maleszowie pod Kielcami, prowadząc tam roboty melioracyjne organizowane już przez niemiecką administrację Generalnej Guberni. W Maleszowie Jurek został aresztowany i osadzony w więzieniu w Kielcach. Korespondował bowiem ze swoim kolegą z Grajewa oskarżonym przez gestapo o konspiracyjną działalność akowską. Rodzice rozpoczęli intensywne starania o uratowanie go. Po półtora roku więzienia został ostatecznie zwolniony za wysoką łapówkę. Sądzę, że te starania odbywały się za pośrednictwem środowiska „białych” emigrantów rosyjskich. W rodzinie jednak nic na ten temat nie mówiono.
Po wojnie Jurek „Biały” studiował na Politechnice w Warszawie, mieszkał u swego ciotecznego brata, architekta Jerzego Gieysztora, w „domkach fińskich” postawionych na terenie byłego wojskowego Szpitala Ujazdowskiego. Uczył się bardzo pilnie. Jurek Gieysztor opowiadał rodzinie, że pierwszy raz widział studenta, który codziennie starannie przepisywał notatki z wykładów. Ostatecznie doszedł do wysokiej pozycji profesora zwyczajnego, geodety, na Politechnice Warszawskiej. Umarł na raka w 1990 roku.
– Zanim przejdziemy do żoliborskiego okresu w Warszawie i pana wspólnego z matką zakotwiczenia się w stolicy, zadam pytanie: czy do tragicznej śmierci brata, a potem ojca, czuł się pan przez matkę dostatecznie kochany, czy też większą czułość okazywała Zbyszkowi?
– Myślę, że w swojej subiektywnej ocenie kochała nas jednakowo. W mojej świadomości, gdy miałem pięć, dziesięć lat, przedstawiało się to trochę inaczej, bo byłem zazdrosny o pozycję Zbyszka, niewątpliwie beniaminka w rodzinie. Był on zresztą pod każdym względem utalentowany i szczodrze obdarowany. Zgrabny fizycznie, muzykalny, nie dość, że dobrze grał na fortepianie, ale i z łatwością odtwarzał zasłyszane melodie we własnym układzie muzycznym. Miał także przyjemny głos i był członkiem chóru szkolnego. Za pomocą stworzonego przez siebie alfabetu, będącego mieszaniną alfabetu greckiego i łacińskiego, redagował co tydzień małą gazetkę z rysunkami i ważnymi wieściami i w niedzielę czytał ją rodzicom i mnie. W porównywalnym wieku był bardziej ode mnie zdyscyplinowany wewnętrznie, z łatwością uczył się wszystkich przedmiotów szkolnych. Już jako mały chłopiec zupełnie swobodnie mówił po francusku. Do tego trzeba dodać, że po śmierci drugiego dziecka moich rodziców, malutkiej Danusi, jeszcze przed moim urodzeniem Zbyszek bez mała dwa lata był jedynakiem. Matka go uwielbiała od kołyski. Pojawienie się na świecie drugiego syna stanowiło radosne powiększenie rodziny. Ale chyba ojciec dostrzegał pewną asymetrię w traktowaniu przez matkę Zbyszka i mnie, bo od jakiegoś momentu zaczął mi poświęcać sporo uwagi. Z reguły zabierał mnie na wszystkie wizyty do swej rodziny. Jechałem tylko z nim, matka wolała zostać w Wilnie ze Zbyszkiem.
– Czy wobec tego czuł się pan bardziej doceniany przez ojca?
– Próbując z perspektywy tylu lat zracjonalizować swoje ówczesne stany emocjonalne, mógłbym powiedzieć, że odczuwałem wtedy może większą więź z ojcem niż z matką. Sądzę jednak, że wynikało to z poświęcanej mi uwagi i z autorytetu, jakim się on cieszył. Ojciec był łagodnym człowiekiem, co często charakteryzuje olbrzymich mężczyzn. Jeśli taki wielkolud pięknie się prezentuje na koniu, z szacunkiem jest tytułowany „panem kapitanem” i „panem doktorem”, to swoim dzieciom niesłychanie imponuje.
– Rozumiem, że śmierć ojca stanowiła dla pana kosmiczną katastrofę.
– Najpierw śmierć Zbyszka, brata, z którym obcowałem przecież codziennie, to było coś niepojętego. Przywołam pewne wspomnienie odnoszące się do zabawy z bratem na Górze Trzech Krzyży w Wilnie. Było to na tydzień przed jego tragiczną śmiercią. Zbyszek w trakcie wędrówki po Górze Trzech Krzyży, a był już zmrok, gdzieś się ukrył, po czym znienacka z tyłu przestraszył mnie krzykiem. Powtórzył to jeszcze parę razy. Niemal z płaczem prosiłem go, aby mnie nie straszył. Ale on się zaśmiał łobuzersko, mówiąc: „Wkrótce umrę i zobaczysz, jak cię będę straszył po śmierci!”.
Po jego odejściu tym bardziej to przeżywałem w kontekście jego zapowiedzi. Przez wiele miesięcy w moim pokoju w nocy musiało palić się światło. Zaczęły się także kłopoty w szkole. Jeszcze podczas choroby ojca matka przeniosła mnie z prywatnej szkoły prowadzonej przez żonę jednego z profesorów Uniwersytetu Wileńskiego, panią Otrębską, do wstępnej klasy Gimnazjum Ojców Jezuitów. Gdy ojciec zmarł, odczuwałem wielką niesprawiedliwość losu. Matka wyjechała do Warszawy, pozostawiwszy mnie do czasu sprowadzenia się na stałe do stolicy pod opieką jednej z ciotek. Stałem się wówczas jeszcze bardziej nerwowy.
W szkole jezuitów panował ostry reżim z całym repertuarem kar fizycznych, łącznie z najcięższą – delikatną chłostą „zajęczą nóżką” ręką ojca przełożonego. Kiedyś za jakąś niesubordynację miałem być poddany tej karze. W ostatniej chwili uciekłem z sekretariatu, wyskoczywszy przez okno. Jednak system pobudzania motywacji przez uroczyste rozdawanie kwartalnych cenzurek trzem najlepszym w każdej klasie uczniom przez ojca przełożonego w wielkiej sali, w towarzystwie rodziców i przy dźwięku fanfar, dawał dobre rezultaty. W pierwszym kwartale byłem siódmy w klasie, a w czwartym – już drugi. Idąc po cenzurkę, widziałem radość mojej matki siedzącej na sali, co było dla mnie źródłem wielkiej satysfakcji. Ostatecznie po ukończeniu wstępnej klasy w Gimnazjum Ojców Jezuitów zdałem egzamin do pierwszej klasy Państwowego Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta.
Koledzy z klasy w nowym gimnazjum zawarli już jednak bliższe przyjaźnie, a ja byłem kimś obcym, nieznającym zwyczajów szkoły. Wychowawczyni, nauczycielka polskiego, przezywana przez uczniów starszych klas „kobyłą inflancką”, również nie darzyła mnie sympatią. Skończyło się to nagminnym wagarowaniem i przychodzeniem do szkoły tylko na wielką przerwę, w celu zabawy w „żłobów i polikierów”.
– Na czym to polegało?
– Tworzyły się dwie grupy. „Żłoby” (złodzieje-przestępcy) chowali się, a „po-likiery” (policjanci) ich szukali, była to więc zespołowa gra w chowanego, z tym że znalezionego „żłoba” należało schwytać i przytrzymać.
Natknąłem się kiedyś w trakcie tej zabawy na „kobyłę inflancką”. Zaowocowało to jej listem do mamy: „Uczeń nieregularnie przychodzi do szkoły, spotykam go na wielkiej przerwie, gdy bawi się z kolegami. Proszę o wyjaśnienie”.
Mama poszła do szkoły, zawiadamiając jednocześnie o planowanym w grudniu przeniesieniu do Warszawy. Dowiedziała się wówczas, że dostanę jedynie zaświadczenie, iż zdałem egzamin do pierwszej klasy gimnazjum, ale nie uczęszczałem systematycznie do szkoły. Mama zajęta przygotowaniami do wyjazdu dość obojętnie podeszła do tej sprawy. Pamiętam, jak miły, starszy rzemieślnik pakował różne domowe rzeczy w drewniane skrzynie zabijane gwoździami. Nie chodziłem już wtedy do szkoły i zafascynowany Mickiewiczem czytałem Pana Tadeusza, ucząc się całych fraz na pamięć. Doskonale pamiętam te dni pełne odgłosów stukania młotkiem i zachłanność w czytaniu dzieł zebranych Mickiewicza. Zaraz po Panu Tadeuszu pochłonąłem Konrada Wallenroda i podczas tych lektur świat zewnętrzny był mi zupełnie obojętny. Zbliżałem się już do dziesiątego roku życia i ogarniająca mnie pasja czytania dawała mi wielką radość.
Pomimo to przyjechałem do Warszawy wewnętrznie smutny, pozbawiony beztroski, jaką cieszyłem się przed wspomnianymi tragediami rodzinnymi. Naturalnie przeprowadzka, zupełnie inne środowisko i pejzaż z czasem pomogły mi otrząsnąć się i zmobilizować.
ROZDZIAŁDRUGIŻoliborz
– Jakie były początki na warszawskim Żoliborzu?
– Pobory mojej matki jako lekarki stomatologii w Kasie Chorych były niewielkie. Nastał czas surowych oszczędności, liczenia każdego grosza, do czego matka wcześniej nie była przyzwyczajona, ale z wielką konsekwencją ten reżim sobie i mnie narzuciła.
Zostałem zapisany do Państwowego Gimnazjum im. Księcia Józefa Poniatowskiego przy ulicy Felińskiego. Od tego momentu Żoliborz stopniowo stawał się po Wilnie moją nową małą ojczyzną, by użyć modnego dzisiaj określenia. Z niezwykłości tej dzielnicy w porównaniu z innymi częściami Warszawy szybko zdałem sobie sprawę. Pewnie dzięki zamieszkaniu na Żoliborzu przeniesienie do Warszawy było dla mnie operacją łagodniejszą, a sam proces przystosowywania łatwiejszy, choć z początku, zwłaszcza w gimnazjum, nie było mi łatwo.
– O co chodziło? Czy poziom nauczania w tym gimnazjum był wyższy niż szkoły w Wilnie?
– Nie. Choć Gimnazjum Poniatowskiego należało do lepszych szkół średnich w Warszawie i poziom nauczania większości przedmiotów był wysoki, w zasadzie nie miałem problemów ze sprostaniem obowiązującym tu wymaganiom. Dana mi była nawet satysfakcja publicznej oceny przez profesora Lisowskiego – będzie jeszcze o nim mowa – mojej pracy domowej na temat Jak rozumiem tytuł Zew krwi powieści Jacka Londona? Musiałem ją głośno przeczytać jako podstawę dyskusji klasowej. Moje onieśmielenie, a nawet do pewnego czasu zakompleksienie wynikało po prostu z mojej wileńskiej inności. Nazywano mnie Litwinem i naśmiewano się z mojej charakterystycznej dla Wileńszczyzny wymowy, przedrzeźniając ją: „Wiitek, Wiitek, mamusssiiia cień woooła”. Poza tym, będąc już w porównaniu z rówieśnikami chłopakiem bardzo wysokim, czułem się niezgrabny, toporny, ale to przeświadczenie wynikało wtedy z psychicznego osamotnienia i zagubienia, a nie problemów fizycznych. Wkrótce bowiem okazało się, że moja sprawność fizyczna imponuje kolegom. Pewnego dnia na początku dużej pauzy gromko ogłosiłem w klasie, że kto nazwie mnie Litwinem, dostanie w mordę. Gdy na to jeden z kolegów, Władek Maj, podszedł do mnie i powiedział: „Litwin, czego się wygłupiasz?” – dostał tak silny cios, że się przewrócił na podłogę. Nic mu się nie stało, za to – choć wciąż jeszcze zaciągałem z wileńska – koledzy odnosili się do mnie coraz przyjaźniej. Zostałem w pełni zaakceptowany i uznany za warszawianina. Władek został moim serdecznym przyjacielem i kiedy po wojnie, mieszkając w Londynie, odwiedził nas w Warszawie, ze śmiechem opowiadał mojej żonie o początku naszej przyjaźni. Umarł w Londynie w 2009 roku, parę dni po powrocie z wizyty w Polsce i spotkaniu ze mną. Został pochowany w Warszawie. Miałem smutny obowiązek pożegnania go nad trumną i wspominałem wtedy historię naszej szkolnej przyjaźni.
– Interesuje mnie też pana bliski kolega szkolny Andrzej Ehrenkreutz.
– Tak, w pewnym momencie na Żoliborzu pojawił się także wspominany już wcześniej mój kolega z dzieciństwa Andrzej Ehrenkreutz. Jego matka, pani Cezaria, rozwiodła się ze Stefanem Ehrenkreutzem, ojcem Andrzeja, i wyszła za wybitnego polityka w obozie piłsudczykowskim, Janusza Jędrzejewicza, podobno swoją wielką miłość już przed laty, ale długi czas niespełnioną. W ten sposób doszło do odnowienia naszych codziennych kontaktów. Nieraz bywałem u państwa Jędrzejewiczów przy ulicy Czarnieckiego, a Andrzej odwiedzał mnie w mieszkaniu w pobliżu placu Inwalidów.
– A więc w grudniu 1931 roku połączył się pan znowu z matką. Gdzie państwo zamieszkali?
– Przez kilka tygodni, a może nawet parę miesięcy, korzystaliśmy z gościny Jadzi Gieysztorówny-Mikulskiej, córki mojej ciotki Leonii i Władysława Gieysztora z Magdulki (była już o nich mowa) w ich mieszkaniu na Żoliborzu, w domu przy ulicy Krasińskiego 18, mniej więcej naprzeciwko słynnego obecnie kościoła św. Stanisława Kostki. Kamienice wzdłuż tej ulicy zostały postawione – jeśli pamięć mnie nie myli – parę lat wcześniej, w końcówce lat dwudziestych. Pamiętam, że ulica Krasińskiego była wybrukowana kamieniami, toteż przejeżdżające konne wozy towarowe i dorożki powodowały bardzo głośny stukot, słyszalny zwłaszcza przy uchylonych oknach.
– Jakie to było mieszkanie?
– Trzy pokoje z korytarzykiem, z wnęką pomiędzy stołowym a sypialnią, dość dużą kuchnią z oknem wychodzącym na ulicę Suzina i łazienką z wanną. Mieszkało tam sześć osób: małżeństwo Mikulskich z paromiesięczną córeczką Iziunią (dziś to znana historyk sztuki dr Izabella Galicka, m.in. współodkrywczyni obrazu przypisywanego El Greco podczas inwentaryzacji w jednej z przykościelnej plebanii na Podlasiu), syn Jadzi z pierwszego małżeństwa – Jurek „Czarny” Januszkiewicz, a także studiujący w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie Edward (Dziunio) Gieysztor, młodszy brat Jadwigi, dla mnie cioteczny brat, a dla mojej matki siostrzeniec. Była też pomoc domowa Nadzia, Białorusinka z Magdulki. Do tych osób doszliśmy jeszcze my. Rozmieszczenie było następujące: małżeństwo Mikulskich z Iziunią w sypialni, mama w gabinecie Karola, ja w jednym łóżku „na waleta” z Jurkiem Januszkiewiczem młodszym ode mnie o siedem miesięcy, Dziunio na kanapie w stołowym, a Nadzia w kuchni na rozkładanym łóżku.
Mieszkaliśmy tam bez mała dwa miesiące; na szczęście szybko znalazło się czteropokojowe mieszkanie do wynajęcia przy wspomnianym placu Inwalidów pod numerem 4/6/8 (ten dom, niezniszczony w czasie Powstania, stoi do dziś). Matka mogła sobie pozwolić na taki luksus dzięki pięciu tysiącom złotych akurat wygranym na loterii. Ale na przeprowadzkę jeszcze trzeba było poczekać do lutego 1932 roku, kiedy nastąpiło wykończenie wnętrz.
Jak wspomniałem, obowiązywało rygorystyczne oszczędzanie niemal na wszystkim. Wśród wydatków, które matkę czekały, oprócz rzecz jasna kosztów przewiezienia mebli z Wilna i niemałego comiesięcznego czynszu za duże mieszkanie, najkosztowniejsze było planowane przez nią wyposażenie własnego gabinetu dentystycznego, bez czego nie mogła liczyć na zwiększenie swych dochodów.
Smutne Boże Narodzenie w Kochanówku
– O sytuację materialną i w ogóle życie w nowych okolicznościach warszawskich jeszcze osobno zapytam. W tym momencie, gdy mowa o grudniu 1931 roku, nasuwa mi się pytanie o pierwsze po wyjeździe z Wilna Boże Narodzenie. Czy pan je sobie dokładnie przypomina?
– Naturalnie. Mama zdecydowała, że skorzystamy z zaproszenia jej siostry, Janiny Dokont, dla mnie ciotki Janki. Były sobie bardzo bliskie. Gdy oboje rodzice zmarli, Janka miała cztery lata i wówczas moja przyszła matka o dwanaście lat starsza od niej zajęła się jej wychowaniem. Teraz (mowa o 1931 roku) Janka z domu Bokunówna była lekarzem psychiatrą, ordynatorem w szpitalu dla umysłowo chorych w Kochanówku pod Łodzią. Szpital ten zajmował piękny zadrzewiony teren, poszczególne oddziały były odseparowane ścianą drzew, a znaczną część jego obszaru stanowił las. Na jego skraju znajdował się kort tenisowy, ulubione miejsce zawodów tamtejszych lekarzy, którzy mieszkali w cztero-, pięciopokojowych domkach z ogródkami otoczonymi siatkowym płotem. Lżej chorzy (tzw. spokojni) pełnili funkcje usługowe, a wyżywienie było przygotowywane w centralnej kuchni.
W służbowym domku ciotki Janki pracował pan Gonera opiekujący się ulubieńcem cioci – psem Reksem i domowym ogródkiem. Jedzenie przynosiła służba szpitalna, a niewielkie „lekarskie wille” sprzątały szpitalne sprzątaczki.
Mąż cioci Janki, a szwagier mojej mamy, Jerzy Dokont, był sędzią w Łodzi i codziennie dojeżdżał do sądu dalekobieżnym tramwajem Łódź – Aleksandrów. Para ta żyła w dostatku, a nie mając dzieci, mogła swobodnie korzystać z urozmaiconego życia kulturalnego i towarzyskiego. Jeździli do teatru i na koncerty do Łodzi, niekiedy również do Warszawy. O ich życiu towarzyskim dowiadywałem się naturalnie w miarę dorastania, stopniowo też poznawałem osoby, z którymi utrzymywali bliskie stosunki. Przyjaźnili się np. z adwokatem Kiełmuciem i jego żoną, a także z mecenasem Missalą i jego żoną, która później została profesorem Uniwersytetu Łódzkiego.
Ciotka Janka dużo czasu poświęcała na dokształcanie się w swej specjalności psychiatrycznej, stale też pogłębiała znajomość języka niemieckiego, który w tamtych czasach dominował w naukowej literaturze psychiatrycznej i na międzynarodowych kongresach odbywanych w Niemczech, Austrii czy Szwajcarii. Ze zjazdów w Niemczech ciotka w drugiej połowie lat 30. się wycofała, gdy stało się oczywiste, iż psychiatrię Trzeciej Rzeszy opanowali hitlerowscy pseudonaukowcy.
Opowiem teraz o świętach Bożego Narodzenia w Kochanówku w 1931 roku. Wigilia była bardzo smutna. Pierwsza bez ojca i druga bez Zbyszka. Mama cały czas płakała, utulana przez ciotkę Jankę i przeze mnie.
– Rozumiem ten nastrój, ale zaskakuje mnie to, co przed chwilą usłyszałem. Bo z tego wynika, że dziewięcioletni chłopczyk staje się dla matki, skądinąd kobiety niebywale dzielnej, podporą duchową na równi z od dawna pod każdym, względem samodzielną siostrą. Zmierzam do pytania, czy w to trudne Boże Narodzenie poczuł się pan dużo starszy, bardziej odpowiedzialny, niż to było możliwe poza okresem świątecznym?
– Chyba tak.
– Kto jeszcze gościł wówczas u państwa Dokontów w Kochanówku?
– W pierwszy dzień świąt przyjechali koledzy wujka Jurka Dokonta – adwokaci Kiełmuć i Missala z żonami. Pani Missalowa była skrajną entuzjastką lewicy, co po wojnie wyraziło się nadmiernie dynamiczną, bezkrytyczną działalnością w partyjnej organizacji PZPR na Uniwersytecie Łódzkim i tym samym spowodowało daleko idące osłabienie kontaktów towarzyskich z ciocią Janką. W czasie licznych wizyt świątecznych w Łodzi mama bardzo serdecznie zaprzyjaźniła się z Ireną Kiełmuciową. Mówiły sobie po imieniu, a ja zwracałem się do niej „ciociu”. Parokrotnie odwiedzała nas również w Warszawie.
W trakcie świątecznego obiadu toczyła się momentami gorąca dyskusja o marszałku Piłsudskim, sanacji, procesie brzeskim, endekach, socjalistach i komunistach, których zwolenników lub sympatyków w Łodzi i okolicach nie brakowało.
Chłonąłem te rozmowy upstrzone przeróżnymi nazwiskami, opiniami, aluzjami i tego naturalnie nie mogłem w pełni samodzielnie zrozumieć. Ale sam nastrój sporu, różnic zdań dostrzegałem. Śmieszyło mnie również, że w trakcie największego sporu zwolennicy radykalnej lewicy zajadali się combrem z zająca, wyszukanymi rybami, pysznym ciastem i innymi niedostępnymi dla ludu frykasami. Dopiero po wielu latach, jako młody naukowiec gościnnie wykładający na jednym z uniwersytetów wchodzących w skład paryskiej Sorbony, zauważyłem podobne zjawisko u komunizujących intelektualistów francuskich. Łączyli bowiem idealnie braterskie uczucia dla głodnego proletariatu na świecie z uwielbieniem wykwintnego, drogiego i wielce urozmaiconego jedzenia.
– Jakie stanowisko zajmował w tych sporach mąż ciotki Janki?
– Najpierw muszę powiedzieć, że wujek Jurek Dokont był mężczyzną potężnej wagi i postury. Z tego powodu w gronie rodzinnym był żartobliwie nazywany „Pudem”, natomiast ciotkę Jankę nazywano „Kilo”, była bowiem szczuplejsza. Otóż, w trakcie wspomnianego obiadu, który przeciągnął się aż do sutej kolacji, Pud dobrodusznie, acz z pewną godnością oświadczył: „Jestem sędzią i tylko słucham waszych opinii, nie zabierając głosu w sprawach o wydźwięku politycznym”.
W sylwestra odbył się bal w obszernej, pięknie urządzonej i udekorowanej świetlicy szpitalnej. Były tam bufety ze stosownymi przekąskami i napojami. Myśmy siedzieli w loży na balkonie. O północy ciotka Janka jako ordynator oddziału wygłosiła do zebranych w zastępstwie nieobecnego dyrektora szpitala parominutowe przemówienie noworoczne (bez kartki), składając życzenia wszystkim pracownikom i ich rodzinom. Ale mówiła także o sytuacji szpitala i planach jego rozwoju.
– Czy w balu noworocznym brali również udział pacjenci?
– Lżej chorzy, czyli ci „spokojni” – tak.
Przemówienie dr Janiny Bokunównej-Dokont przyjęto oklaskami i orkiestra rozpoczęła repertuar taneczny. Wówczas matka ze mną wróciła do domu. Ciotka z wujkiem, jeśli dobrze zapamiętałem, wrócili dopiero nad ranem.
Mama nie spała, czytała i przechadzała się po pustym mieszkaniu. Parę razy niezamierzenie mnie obudziła. Pamiętam, że próbowałem zająć ją opowiadaniem o swoich lekturach, cytując Pana Tadeusza. Widziałem, że przy całej swej dzielności nie może dojść do równowagi psychicznej. Zwłaszcza było jej strasznie smutno w okresie świąt, kiedy sięga się myślą w przeszłość, do swoich utraconych. Rodziła się wówczas moja gorąca miłość do mamy, świadomość jej cierpień psychicznych również mnie rozstrajała. Pamiętam, że miałem okropne sny i pocieszałem się, że jutro znowu znajdę coś fascynującego w bogatej bibliotece wujostwa i że zobaczę się z dziećmi personelu szpitalnego na specjalnie przygotowanym spotkaniu noworocznym. Miałem też swój program nauki, opracowany przez Edwarda Gieysztora, i na nim starałem się skoncentrować.
– Przypuszczam, że ten kilkunastodniowy pobyt w Kochanówku w niecodziennych warunkach przyśpieszył kształtowanie się osobowości dziewięciolatka?
– Na pewno. Wszystko, co tam widziałem, słyszałem i czego się intuicyjnie domyślałem, odcisnęło się jakoś na mojej psychice.
– Czy miało to wpływ także na późniejszy dynamizm życiowy?