Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Mahatma Witkac

Mahatma Witkac

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7779-205-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Mahatma Witkac

Pasjonująca, reporterska opowieść o Stanisławie Ignacym Witkiewiczu, od którego tragicznej samobójczej śmierci minęło właśnie 75 lat (18 września 1939 r.), a wkrótce minie 130 lat od dnia jego narodzin (24 lutego 1885 r.) – pisarzu, dramaturgu, filozofie i fotografiku, jednym z najwybitniejszych i najoryginalniejszych twórców XX wieku. Dzięki swojej detektywistycznej wręcz pracy autorka zebrała dziesiątki wspomnień osób, które znały Witkacego, m.in. Oli Watowej, Ireny Krzywickiej, Stefanii Tuwimowej, Anny Linke, generałowej Jadwigi Sosnkowskiej i wielu innych.

Nie zabrakło relacji o zagadkowym wciąż pobycie Witkacego w Rosji, służbie w Lejbgwardii, a także ostatnim „szprynglu”, który nam wyciął, czyli tragikomicznej „grzebalnej awanturze” na Pęksowym Brzyzku, gdzie – jak się okazało – pochowano zamiast niego Bogu ducha winną Ukrainkę.

A przede wszystkim są tu opowieści o tak ważnych dla niego kobietach. Kochankach, klientkach „Firmy portretowej”, a zwłaszcza jego dwóch żonach. Oficjalnej – Jadwidze Witkiewiczowej, „Cesarzowej Zjednoczonej Witkacji”, która ocaliła jego spuściznę. I tej nieoficjalnej, jego ostatniej miłości – Czesławie Oknińskiej, „Witkacowej”, odratowanej po ich wspólnym samobójstwie na Polesiu, będącym reakcją na wiadomość, że bolszewicy zaatakowali 17 września 1939 roku Polskę.

Polecane książki

Publikacja zawiera kompleksowe omówienie koncepcji dojrzałości procesowej oraz jej wpływu na najistotniejszy rezultat funkcjonowania każdej organizacji – wyniki finansowe i pozafinansowe. Warstwę teoretyczną książki ilustrują propozycje modeli oceny dojrzałości procesowej i pomiaru wyników organizac...
Książka jest historyczna, przedstawia spisy rycerzy Grunwaldu, oraz spis z roku 1528. Autor stara się przedstawić najbardziej jak umie takie spisy, które są wartościowe dla czytelnika interesującego się heraldyką oraz genealogią....
Przypadające w tym roku stulecie urodzin Jana Kozielewskiego (1914-2000), znanego pod pseudonimem Jan Karski, emisariusza politycznego polskiego rządu z czasów okupacji, który jako pierwszy przywiózł na Zachód oficjalną informację o dokonującej się zagładzie oraz apel polskich Żydów o ratunek i ...
Przedstawione w tej książce problemy obejmują wybrane, ale i kluczowe zagadnienia dotyczące różnych miejsc telewizji w obrębie edukacji medialnej. Istotne novum prezentowanych tu kwestii, to specyficzna, bo edukacyjna perspektywa patrzenia na medium. Autorka publikacji szczególnie akcentuje możl...
Na okładce umieszczono fotografię z 1940 roku przedstawiającą ruiny spalonej przez Niemców wielkiej synagogi w Łęczycy. Zdjęcie pochodzi ze zbiorów Sławomira Kupisza — kolekcjonera historycznych zdjęć Łęczycy i Ziemi Łęczyckiej.Mirosław Pisarkiewicz (ur. w 1963 r. w Zgierzu). Ukończył historię na Un...
Jakie były dalsze losy Tadzia, bohatera Mannowskiej „Śmierci w Wenecji”? W przewrotnym debiucie Marcina Nowaka Lubeckiego odnajdujemy go w rzeczywistości PRL-owskiej jako zaangażowanego politycznie literata, uznanego pisarza, prezesa Związku Literatów Polskich, sygnatariusza antydemokratycznych uchw...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Joanna Siedlecka

Joanna SiedleckaMAHATMA WITKAC

Copyright © 2014, Joanna Siedlecka

Copyright © 2014, MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-205-6

Projekt okładki, skład, łamanie: Zuzanna Malinowska

Zdjęcie na okładce: Stanisław Ignacy Witkiewicz

Korekta: Baltazar

www.wydawnictwomg.pl

kontakt@wydawnictwomg.pl

Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com

Mojemu wnuczkowi – Czarusiowi Hebie

OD AUTORKI

Napisałam o Witkacym książkę reporterską. Byłam ciekawa, czy reporterka ma o nim w ogóle jeszcze coś do powiedzenia. Czy żyją na przykład ludzie, którzy znali go i pamiętają, choć nigdy dotychczas o nim nie mówili, a ich relacje warto ocalić? Czy żyją „demoniczne” kobiety, klientki „Firmy Portretowej”? Przyjaciele, przelotni nawet znajomi, „wszawi wrogowie”? Czy są jeszcze resztki jego świata – chociażby przedwojennego Zakopanego – odchodzącego coraz bardziej w niepamięć?

I choć urodził się w roku 1885, dotarłam – w ostatniej na pewno chwili – do pamiętających go ostatnich „Mohikanów”, a raczej „Mohikanek”, urodzonych na początku wieku, których relacji nikt dotychczas nie spisał, a wnosiły do naszej wiedzy o nim sporo nowego.

Chociażby rodzinne spojrzenie kuzynek Witkiewiczów, między innymi generałowej Jadwigi Sosnkowskiej, na – zagadkowy wciąż – jego pobyt w Rosji, w lejbgwardii. Inny od legendy wizerunek romansu Witkacego z Ireną Solską, przedstawiony przez jej córkę, Annę Sosnowską. Relacje kobiet z jego świata: Oli Watowej, Anny Linke, Elżbiety Szemplińskiej-Sobolewskiej, Ireny Krzywickiej, która wprawdzie już kiedyś o nim pisała, ale jednak, z perspektywy swojej dziewięćdziesiątki, widziała go zupełnie inaczej. Nielicznych już kolegów „po piórze”: Alfreda Łaszowskiego, Michała Rusinka, Kazimierza Truchanowskiego – jednego już tylko, niestety, górala i zakopiańczyków, między innymi Zofii Fedorowicz, Wally Pawlikowskiej, Stanisławy Czech-Walczakowej, pamiętających jeszcze „pana Stanisława” oraz atmosferę Zakopanego, „co się minęło”. Wspomnienia Jana Leszczyńskiego juniora, Krystyny i Zofii Głogowskich, będących przed wojną dziećmi, wychowanych jednak w „witkacowskiej” atmosferze i sporo pamiętających, chociażby jego biesiadne wierszyki. Wspomnienia kuzynów po mieczu i kądzieli, dla których był przede wszystkim „synem wuja Stacha” – Stanisława Witkiewicza.

Relacje fragmentaryczne i subiektywne, cenne jednak chociażby dlatego, że ostatnie. Sumujące się, co najważniejsze, w wizerunek jednego z najwybitniejszych, najoryginalniejszych, nieustająco aktualnych artystów XX wieku, który mimo wielu poświęconych mu pozycji – o jego teatrze, malarstwie, fotografii – nie doczekał się w kraju biografii sensu stricte; poważył się na nią tylko cudzoziemiec, Amerykanin, profesor Daniel C. Gerould.

St. I. Witkiewicz koło willi „Zośka” przy Krupówkach w Zakopanem, gdzie mieszkał, ok. 1929

Relacje ocalające pamięć o Witkacym, dopełniające portret człowieka tragicznego: wrażliwego, cierpiącego, samotnego. Lekceważonego przez współczesnych, błazeństwem zagłuszającego swój dramat, którego przekleństwem było właśnie to, że urodził się w Europie Środkowej i utknął w Zakopanem. Jego groteskowy teatr wyprzedził przecież Ionesco i Geneta. Poczucie samotności, beznadziejności istnienia – egzystencjalizm Sartre’a i Heideggera. Ostrzeżenia i wizje zaś – Huxleya i Orwella. Relacje ukazujące go przede wszystkim jako dalekowzrocznego, przenikliwego proroka i wizjonera, który słyszał już wtedy kroki nadchodzącego Chama, przewidział los epoki – wojnę, totalitaryzm, kryzys europejskiej kultury, unifikację i „pykniczenie” ludzkości, zanik „uczuć metafizycznych”. A także, przynajmniej zdaniem moich rozmówców, ich własne, pojedyncze losy, obdarzony był przecież fenomenalną psychologiczną intuicją, o czym świadczą najlepiej jego portrety.

*

Interesowały mnie również witkacowskie, jak się okazało, tragikomiczne, dopełniające niejako jego wizje – „peerelowskie” losy osób mu najbliższych. Chociażby wdowy po nim, Jadwigi Witkiewiczowej – starej, chromej, samotnej, walczącej z komunistą Adamem Polewką i Podstawową Organizacją Partyjną o pokój w mieszkaniu-kołchozie w Krakowie przy Krupniczej. Tułającej się latami po ludziach, otrzymującej wreszcie kawalerkę i rentę dzięki… Józefowi Cyrankiewiczowi. Nienawidzącej zbydlęconego świata, w którym jej Staś nie chciał żyć.

Dramat Czesławy Oknińskiej, jego ostatniej przyjaciółki, odratowanej po ich wspólnym samobójstwie na Polesiu, która nie potrafiła później dźwigać ciężaru jego śmierci. Ravensbrück, który przeszła, praca w… dziale propagandy PAX, ucieczka w „Witkacową”, samotna śmierć w blokowisku, którego – tak jak Staś – nienawidziła.

Starość i nędza jego „demonicznych” kobiet, wtedy – dam z towarzystwa, gnieżdżących się dziś z wnukami w kawalerkach, sprzedających jego portrety na miejsca w domu starców. Dopiero teraz rozumiejących jego ostatnią decyzję, dzięki której uniknął również upokarzającej „końcówki”.

Zbydlęcenie związanych z nim miejsc – zniszczonej przez kwaterunek kamienicy na Brackiej, „splugawionego” Zakopanego, gdzie w rodzinnej „Witkiewiczówce” był długo… „falanster”, którego tak się bał – dom wczasowy z „ogólną stołownią” i salą telewizyjną.

Rozproszenie wielkich kolekcji jego obrazów, sprzedawanych po prostu na życie, choroby, alimenty.

Tragigroteska „grzebalnej awantury”, w której wyniku na Pęksowym Brzyzku, obok jego matki, pochowano, wśród przemówień o przyjaźni polsko-radzieckiej – Bogu ducha winną Ukrainkę. A tego nawet on – tytułujący się często Mahatmą, chyba by nie wymyślił.

W kolejnym już wydaniu Mahatmy Witkaca chciałam dodać tylko, że większość moich rozmówców już nie żyje. Tak że dziś moja reporterska książka byłaby po prostu niemożliwa. Temat „Witkacy” przeszedł wyłącznie w ręce historyków literatury. Zdążyłam naprawdę w ostatniej chwili.

O MAHATMIE WITKACU PISALI:

(…) „Czytałam tę książkę niby Buddenbrooków, tak przerażająca wyłania się bowiem z tych rozmów wizja upadku pewnej formacji ludzkiej. Zaiste, koniec pokoleń dwudziestolecia był tak dotkliwy i tak jednocześnie utajniony, że te osobiste relacje nadają mu teraz dopiero wymiar egzystencjalny.

Mało jest książek, które by równie ostro – może właśnie dzięki swojej dziennikarskiej konwencji – ukazywały lata „ogólnego zbydlęcenia”. Te damy zapędzone do ubogich, spółdzielczych kawalerek, przeglądające swoje skarby, trzymane w pudłach pod łóżkami, te oddane we władanie Funduszu Wczasów zakopiańskie miejsca Witkacego, łącznie z jego domem rodzinnym, te eleganckie niegdyś kamienice zasiedlone przez kwaterunkowych lumpów, te pamiątki sprzedawane na życie, no i zapomnienie, drwina otoczenia, samotność.

Marta Wyka, „Zeszyty Literackie”, nr 41/1992

(…) Książka Siedleckiej, mylnie rozumiana jako zwykła biografia pisarza, w rzeczywistości jest biografią niebytu Witkacego: co by się z nim stało, gdyby żył? Zagłada inteligencji polskiej, wykorzenienie polskich tradycji kulturowych – oto właściwy bohater książki Siedleckiej. Tak, panie Witkacy – zdaje się mówić Siedlecka – chyba nie miał pan innego wyjścia. (…) Występuje w jej książce bijące w oczy powiązanie między samobójstwem Witkacego a późniejszymi losami prześledzonymi przez Siedlecką z drobiazgową nieraz dokładnością – jego przyjaciół, znajomych i pięknych ongiś kobiet.

Krzysztof Kąkolewski, „Czas Krakowski”, nr 155/1995

(…) Mahatma Witkac jest przejmującą książką. Zresztą są to co najmniej dwie książki. Pierwsza jest próbą odtworzenia postaci Witkacego, tak jak była ona postrzegana i rozumiana przez jego otoczenie. A właściwie przez tych, którzy z jego otoczenia jeszcze żyją. Jest to książka o bardzo złożonych relacjach między wybitnym twórcą a jego otoczeniem, najczęściej jest to relacja asymetryczna: twórca jest wyższy, otoczenie niższe. Ale otoczenie nie może przyznawać się do niższości, wobec tego – mechanizm rekompensaty – stara się zrównać twórcę do swego poziomu przez podkreślanie w nim różnych cech ujemnych, śmiesznych. Siedlecka świetnie to w swojej książce dostrzega i unaocznia.

(…) Buduje swój obraz z tego materiału, który rzeczywiście jest jej dostępny, który ma w ręku, w notesie, na taśmie magnetofonowej, na tym polega wyzwanie i siła tego typu literatury, który Siedlecka tak znakomicie kultywuje. Sylwetkę Witkacego rekonstruuje ona przede wszystkim z głosów, głosów coraz słabiej dobiegających, często głosów już zza grobu. Jest w tym coś z poetyki Spoon River Mastersa, coś z klimatu Umarłej klasy Kantora.

Wreszcie druga książka – o przemijaniu. (…) Wstrząsająca, zaciskająca gardło, o samotnej starości. Te kobiety, które odwiedza Siedlecka, jakże smutne, jak biedne. Jak im niedobrze, jak nie do twarzy z tą starością. Jak się jej krępują. A ten rozpadający się pejzaż maleńkich, butwiejących i ubożuchnych mieszkań, w których przyszło owym kiedyś tak pociągającym i pożądanym kobietom kończyć swoją drogę.

Przecież to jest gotowy film! Siedlecka jest mistrzynią portretu psychologicznego, wrażliwym, przejętym malarzem nastroju, klimatu, atmosfery, naszych wewnętrznych stanów i usposobień.

MahatmaWitkac to kolejna – po Jaśnie paniczu – świetna książka Joanny Siedleckiej, napisana z pasją, z kulturą i z przejęciem, a także z niezachwianą wiarą, że trzeba mocować się z czasem, bo choć nie sposób go pokonać, to przynajmniej można mu wyrwać bodaj część jego coraz głębiej zapadających się tajemnic.

Ryszard Kapuściński, „Exlibris”, nr 6,1992

(…) Joanna Siedlecka, reporterka, powzięła zamiar zebrania, opracowa nia i podania do druku zwierzeń, wspomnień, opinii i komentarzy ludzi, którzy byli świadkami życia i śmierci Stanisława Ignacego Witkiewicza, pamiętają go i potrafią uzupełnić oraz wzbogacić wiedzę o artyście cennymi, a nieznanymi materiałami. Powzięła ten zamiar i wykonała go z podziwu godną pracowitością, skrupulatnością i rzetelnością, a co więcej, z talentem i rozmachem.

Zdołała zatrzymać tamten czas na samym progu, tuż przed zatrzaśnięciem się za nim drzwi. Dotarła w ostatniej chwili do „pamiętających go ostatnich Mohikanów, a raczej Mohikanek”, których relacji nikt dotychczas nie spisał. Za to chociażby należą się pełnej samozaparcia reporterce słowa uznania. Efekt jej pracy jest imponujący: na trzystu czterdziestu stronach Mahatmy Witkaca – relacje kilkudziesięciu osób, spośród których najstarsza jest Stefania Tuwimowa (rocznik 1884?), wyprzedzająca generałową Jadwigę Sosnkowską (1901), Olę Watową, Annę Linke, Elżbietę Szemplińską-Sobolewską, Irenę Krzywicką i wiele, wiele innych.

Do najciekawszych partii książki należą stronice rzucające nowe światło na zagadkowy wciąż pobyt Witkacego w Rosji, a zwłaszcza zaś w lejbgwardii, do najbardziej intrygujących – karty, na których córka Ireny Solskiej maluje innymi kolorami niż dotychczasowi witkacolodzy związek matki z autorem Nienasycenia. Z głębokim przejęciem i wzburzeniem czyta się jednak dopiero rozdziały poświęcone Jadwidze Witkiewiczowej i Czesławie Oknińskiej, dwóm wdowom po artyście, oficjalnej i nieoficjalnej, których powojenne losy budzą litość i trwogę.

Materiał do biografii Witkacego jest w tej reportażowej książce bogaty i cenny, pozwala lepiej zrozumieć dramat niezrozumienia i niedocenienia, jaki stał się udziałem „nieudanego” syna „wuja Stacha”.

Joanna Siedlecka gromadzi skrzętnie i pieczołowicie okruchy ludzkiej pamięci o „Człowieku Wielkiej Duszy”. Rozmawia z dziesiątkami ludzi, dzięki nim ożywia go, wywołuje z zaświatów, takiego, jaki był, a raczej jaki się wydawał.

Maria Jentys, „Twórczość”, 5/1994

(…) Podobnie jak w Jaśnie paniczu Siedlecka doskonale uchwyciła powojenny upadek tych ludzi, ich biedę, kłopoty właściwie ze wszystkim: władzą, niszczycielskim dla mieszkań i domów upływem czasu, własną starością. W gruncie rzeczy bowiem bohaterem Mahatmy Witkaca nie jest sama osoba Stanisława Ignacego Witkiewicza, lecz ewolucja, powolna degrengolada i kres powodzenia otaczających go ludzi, koniec towarzyszącego mu świata. Jest to książka opisująca zejście ze sceny pewnych formacji. Jej członkowie przeważnie zajmowali sceptyczne stanowisko wobec osoby i twórczych dokonań „Stasia”. A jednak nawet wśród tych ludzi o mieszczańskich dystynkcjach znalazły się jednostki oczarowane Witkacym, zdolne nie tylko porzucić dla niego społeczny konwenans, ale również poświęcić mu całe życie.

Myślę tutaj przede wszystkim o żonie Witkacego. Losy jej wyjątkowej, ogromnej i delikatnej miłości do niewiernego męża, a w szczególności opis ciężkich przeżyć już po wojnie, należą do najlepszych miejsc książki, zostały uchwycone z prawdziwym zrozumieniem dla tej tragicznej, mało znanej postaci.

Druga grupa, której zmierzch starała się oddać Siedlecka, to formacja współtworzona przez Witkacego – centrum i peryferia autentycznego świata artystycznego doprawione jeszcze podgórską atmosferą Zakopanego.

(…) Osobliwością typu pisarstwa reprezentowanego przez Joannę Siedlecką jest pozorny chaos, bezład tego korowodu opowiadających postaci. Dopiero przy pełnym zagłębieniu się w lekturę można odkryć ścisły pojawiający się na dwóch płaszczyznach: tematycznej i chronologicznej, porządek przytaczanych wypowiedzi.

Marcin Piasecki, „Puls”, nr 59/1993

(…) Autorka opanowała interesującą metodę – odnajduje otóż po latach osoby, które brały udział w życiu jej bohaterów. Z ich wspomnień powstaje żywy i pasjonujący wizerunek pisarzy, dochodzą do głosu szczegóły dawniej przemilczane, kumulują się informacje dopełniające obraz i to wszystko miesza się z upływem lat, czyli z nostalgiczną perspektywą losów i czasów. Tym razem autorka dotarła do generałowej Sosnkowskiej, Oli Watowej, Ireny Krzywickiej i do dziesiątków innych osób, które w rozmaity sposób – istotny lub choćby przelotny – zetknęły się z Witkacym. Pojawiają się dziesiątki niuansów i szczegółów, czasami zdaje się nam, że jesteśmy uczestnikami bliżej nieokreślonego śledztwa w sprawie Witkacego, z czego wynikają fascynujące drobiazgi, przybliżające nam faktograficznie i psychicznie postać tego artysty. W tym rekonstruowaniu przeszłości Siedlecka jest absolutnie mistrzowska. Tylko szkoła reportażu mogła dać taki efekt.

W sumie (…) książka bardzo znacząca i cenna. Na pewno nie trzeba zachęcać do jej kupna, podejrzewam, że już zniknęła z rynku. I nie miałbym nic przeciw temu, by swą wypróbowaną metodę pani Siedlecka przećwiczyła jeszcze wiele razy na co ciekawszych pisarzach.

Leszek Żuliński, „Literatura”, nr 10/1992

(…) Po sukcesie, jakim był Jaśnie panicz, teraz tej samej autorki książka o Witkacym. Założenie podobne: użyć cudzego głosu, zebrać relacje, w których jest choćby okruch pamięci o portretowanym i jego świecie. (…) Najbardziej przykuwa uwagę nie to, co dotyczy samego Witkacego, ale sposób, w jaki jego osobowość odcisnęła się na ludziach mu bliskich. Mało tu Witkacego nieznanego, są za to wspaniałe portrety kobiet, których życie, także to powojenne, upłynęło całkowicie pod jego znakiem: żony, Jadwigi z Unrugów, i towarzyszki ostatnich chwil, Czesławy Oknińskiej-Korzeniowskiej. Portrety odbite w lustrze notowanych później świadectw i opowieści, wspaniale jednak żywe, tragiczne, wzruszające. Galeria rozmówców Siedleckiej jest zresztą, jak w poprzedniej książce, długa. Przy wielu nazwiskach gwiazdka i przypis: zmarła w 1989, w 1990, w 1991… I jeszcze wątek, który sama autorka eksponuje w przedmowie: tragigroteskowe losy ludzi, rzeczy i miejsc, związanych z autorem Szewców, jakby realizujące przewidziany przezeń katastroficzny scenariusz, ukoronowany niesamowitą historią poleskiej ekshumacji i zakopiańskiego pogrzebu, podczas którego pochowano Bogu ducha winnego Ukraińca. Doskonała lektura.

Lektor, „Tygodnik Powszechny”, 29/1992

(…) Mahatma Witkac, poświęcony wielkiemu ekscentrykowi – Witkacemu, ma wszelkie szanse stać się bestsellerem równym Jaśnie paniczowi (rzeczy o Gombrowiczu). Autorka jest wytrawną reportażystką, która potrafi ze świadectw cudzej pamięci stworzyć pasjonujący dokument i literacki zapis.

Zdecydowała się napisać o Witkacym książkę reportażową, chociaż zadanie było jeszcze trudniejsze niż przy Gombrowiczu. Od jego śmierci minęło ponad 50 lat, niewiele pozostało już osób żyjących, które go pamiętają. A jednak udało się jej ocalić te ostatnie fragmentaryczne zwierzenia, które składają się na barwny portret Witkacego.

Monika Kuc, „Życie Warszawy”, nr 126/1992

(…) Autorka nie tylko umiejętnie prowadzi swe poszukiwania, nie tylko umiejętnie pyta. Posiada zaletę niezwykle cenną i rzadko spotykaną – potrafi słuchać swoich rozmówców.

Stara się odtworzyć nie tylko atmosferę tamtego świata, który dla Witkacego zakończył się 17 września 1939. Zawsze zadaje dodatkowe pytanie: co dalej? Co stało się z pięknymi kokotami, wampirzycami, słodkimi „idiotkami z kokardami”, z książętami i lordami? Nie żyje, nie ma już, zmarła parę lat temu, dziś żaden z nich nie żyje – te zwroty często pojawiają się w książce Joanny Siedleckiej.

(…) Nie ma ambicji filozoficznych, nie uogólnia więc, nie formułuje wniosków. Tylko pokazuje. Lecz właśnie wierny zapis życia przemijających w niepamięć, a jednak wciąż powtarzających się ludzkich losów nadaje reportażowi – jakby wbrew zamierzeniom autorki – charakter człowieczej egzystencji. W odróżnieniu od Jaśnie panicza, przenoszącego czytelnika w kolorowy świat przeszłości, Mahatma Witkac jest książką smutną. Smutną, bo mówiącą o samotności i starości, o naszej wspólnej winie zapomnienia. Starając się wskrzesić przeszłość, Siedlecka przegrywa z nieubłaganym czasem, książka wspomnień, paradoksalnie nieco, zaczyna ukazywać przyszłość, literatura faktu przekształca się w przypowieść, a obiektywna narracja nabiera cech kasandrycznej przepowiedni.

Izolda Kiec, „Czas Kultury”, 6/1992

(…) Zapis rozmów sporządzonych przez Joannę Siedlecką mówi o świecie odartym z metafizyki, o świecie, w którym przyszło nam żyć, a z którym nie chciał mieć nic wspólnego „Mahatma Witkac”.

Zafascynowany spirytyzmem Witkacy roztaczał wokół siebie szczególną aurę. Czyżby prowadził rękę Joanny Siedleckiej? To naprawdę piękna książka. Paradoksalnie, zadająca kłam jego teorii o ujednolicających pigułkach Murti-Binga. Co by się nie rzekło, prawdziwa twórczość jest jednak możliwa.

Paweł Głogowski, „Tygodnik Solidarność”, 30/1992

Mały Stanisław Ignacy Witkiewicz (po lewej) i jego ojciec chrzestny – Jan Krzeptowski Sabała (po prawej), Zakopane, ok. 1893 r.

ZMORA

Czesław Miłosz do Aleksandra Wata o Witkacym w Rosji:

Kiedy przyjechał z Australii do Petersburga w czasie wojny, to zdaje się tam jakichś krewnych znalazł, bardzo ustosunkowanych.

„Mój wiek”, Warszawa 1990

Kniaziówna Ada

Generałowa JADWIGA SOSNKOWSKA ma 90 lat (rocznik 1901), tak że nie jest już oczywiście w formie idealnej[1]. Ale gdy czuje się lepiej, ma dobry dzień – świetnie się nam rozmawia. Od dawna wpadam wtedy do niej na pogawędkę do domu zasłużonego, zbowidowskiego kombatanta, gdzie zamieszkała po powrocie do Polski. Pamięta bowiem sprawy fascynujące, chociażby wciąż mało znany i zagadkowy pobyt Witkacego w Rosji, w carskiej armii.

Witkacy, to znaczy syn wuja Stacha, jak go nazywa, jest bowiem kuzynem generałowej. Jej matka, czyli Ada Żukowska z domu Jałowiecka, była jego cioteczną siostrą – córką Anieli Jałowieckiej z domu Witkiewicz – siostry Stanisława Witkiewicza ojca.

I właśnie syn wuja Stacha przychodził do jej rodziców po przyjeździe z Australii do Petersburga. Do ich mieszkania na Ligowskoj dwadcat’ piat’, w samym centrum Pitra – w końcu Newskiego Prospektu, na rogu Gusiew Pierieułok. Do wielkiej, ośmiopiętrowej kamienicy typowej dla Pitra; ciężkiej od ozdób, w stylu, jak się mówiło, Katarzyny i Piotra. Do siedmiopokojowego wytwornego mieszkania – mama wynajęła dwa obok siebie, przebiła ściany, pięknie umeblowała – miała gust i wielu znajomych malarzy, artystów – prowadziła przecież salon, gdzie bywali wszyscy, którzy się wśród Polonii petersburskiej liczyli, chociażby książę Drucki-Lubecki, profesor Baudouin de Courtenay, a także, podczas pobytów w Pitrze, sam Dmowski, Grabski, Paderewski, młodziutka jeszcze wtedy Ada Sari.

Na stałe zatrzymał się u babuni i dziadunia Jałowieckich, czyli u swojej ciotki i wuja. Niedaleko Ligowskoj, bo na Nadieżdinskoj tri – pięknej ulicy z porządnymi kamienicami, ogrodami. Dziaduniowie też mieli duże mieszkanie, choć mniejsze niż jej rodzice, którzy ze względu na ojca musieli prowadzić dom otwarty. Nie wiadomo, czy te domy na Ligowskoj i Nadieżdinskoj jeszcze stoją, nigdy już, niestety, później w Pitrze nie była, ale po rosyjsku mówi do dziś.

Oczywiście, pamięta syna wuja Stacha głównie z rodzinnych przekazów – rozmów rodziców, dziaduniów, cioki (jak się mówiło w rodzinie) Żeni – jednej z sióstr wuja Stacha, szalenie do niego podobnej, szczególnie na starość, która też w Pitrze mieszkała.

Jadwiga Janczewska

Choć sama ma go również przed oczyma – przyjechał do Pitra, gdy wybuchła I wojna, to znaczy w 1914, miała więc już trzynaście lat. Widywała go zresztą i wcześniej – na wakacjach w Syłgudyszkach na Litwie, majątku dziaduniów, oraz w Zakopanem, gdzie bywała co roku, wracając z Krakowa – mama woziła ją i siostrę na egzaminy do szkoły urszulanek, której program przerabiały w domu. Wysoki, dobrze zbudowany, o prostym witkiewiczowskim nosie i w ogóle delikatnych w tej rodzinie rysach, przenikliwych oczach.

Nie tak pięknych jednak jak szafirowe oczy wuja Stacha, którego widziała w Zakopanem jako mała dziewczynka i – słowo honoru – też pamięta, choć już jak przez mgłę. Masa włosów, wspaniałe zęby, miły, serdeczny głos.

Nie tylko ona, ale i Lula, czyli młodsza siostra, nie lubiły jego syna chyba „od zawsze”. Słyszały bowiem od rodziców oraz dziaduniów, że to przez niego popełniła samobójstwo zaręczona z nim wartościowa panna Jadwiga Janczewska! Wywołało to podobno w Zakopanem tyle plotek i oburzenia, że jego przyjaciel, Bronio Malinowski, musiał zabrać go ze sobą do Australii. Słyszały też, że był w konflikcie ze swoim ojcem, czyli wujem Stachem, którego wszyscy w rodzinie ubóstwiali i szanowali, uważali za większego od Matejki, a już szczególnie jego siostry: Mery, Żenia i właśnie Aniela Jałowiecka, czyli babunia, która odwiedzała go w Zakopanem, wspomagała finansowo, a Na przełęczy znała niemal na pamięć.

I ona, i Lula też za nim przepadały – bardzo je kochał, były przecież wnuczkami jego ukochanej siostry. Choć właściwie znały go głównie z opowiadań oraz listów pisanych do babuni, w których nie zapomniał nigdy pozdrowić Luluni oraz Kukusi – rosyjska niania nazwała ją Kukołką i została już Kuką do końca życia. W kilku listach przesłał, specjalnie dla nich, przepiękne góralskie historie.

*

Syn wuja Stacha przyjechał podobno z Australii do Pitra, żeby – tak jak wtedy wszyscy wziąć udział w wojnie, wstąpić do wojska i bić się z Niemcami, u boku Rosji. Ale to trwało, bo to się jeszcze zastanawiał, to brakowało mu potrzebnych dokumentów. W rezultacie musiał czekać, miał więc sporo czasu, którego bynajmniej nie marnował. Wszedł od razu w petersburskie towarzystwo, gdzie był podobno bardzo brillant. Natychmiast otoczył się paniami, z tym że oczywiście – jak podsłuchały z Lulą – samymi wampami i wydrami. Zaczął też podobno, w Pitrze właśnie, kokainizować się, co wchodziło akurat w modę.

Ani u nich, ani u dziaduniów zupełnie nie był jednak brillant. Wręcz przeciwnie – plótł głupstwa lub nawet świństwa, a najczęściej godzinami siedział w fotelu i czytał, dumał nie wiadomo o czym. Albo też snuł się po pokojach niczym zmora, jak nazwał go kiedyś Gradzik, czyli ojciec, i tak już zostało. Bo rzeczywiście przypominał zmorę – ponury, zmienny w nastrojach, przewrażliwiony, a bardzo często też przykry, impertynencki nawet.

Szczególnie właśnie wobec niej i Luli. „Zabierz te idiotki z kokardami!” – krzyczał histerycznie do mamy, gdy głośniej się zachowywały lub miał dość ich błagań: „Stasiu, zrób minę, przebierz się za górala”.

Choć był rzeczywiście w tym niezrównany, dawał się ubłagać tylko wtedy, gdy miał lepszy humor. Trochę wówczas rysował, straszył je opowieściami o duchach i wampirach, recytował po rosyjsku, którego szybko się na uczył i wręcz się nim delektował – najczęściej były to, zdaje się, wiersze Tiutczewa:

Urnom Rossiju nie poniat’

Arszinom obszczim nie izmierit’:

U niej osobiennaja stat’-

W Rossiju możno tolko wierit’!

Albo też Lermontowa:

Proszczaj niemytaja Rossija,

Strana rabow, strana gospod,

I wy, mundury gołubyje,

I ty, posłusznyj im naród.

*

Mimo to mama, było nie było, jego cioteczna siostra, bardzo go lubiła, wierzyła, że się zmieni, wydorośleje, miała dla niego masę cierpliwości. Głównie oczywiście ze względu na wuja Stacha, którego ubóstwiała, oraz rodzinną solidarność, bardzo dla niej ważną: jej „świecę i wosk”, jak zawsze powtarzała[2].

Gradzik natomiast tolerował go wyłącznie ze względu na mamę, która łagodziła ich wzajemne stosunki, gdy tylko mogła, ale jak mówiono w Pitrze – na siłu miru nie budiet! Zabronił mu wstępu do swego gabinetu, rzadko z nim rozmawiał, a kiedyś nawet ryknął na niego i wreszcie trochę utemperował. – Chcesz trwać w swoim chamstwie, to trwaj, proszę bardzo! – krzyknął ostro i wyszedł z pokoju. Prosił potem mamę, żeby podawano tej zmorze obiad trochę wcześniej – nie chciał razem z nią jadać. Drażniła go, działała mu na nerwy, a unikał w domu spięć.

Zbytnio się po prostu od siebie różnili. Gradzik był seriozny, pracowity, wymagający od siebie i innych, tradycyjny w gustach – czytywał głównie Żeromskiego i Sienkiewicza. Prawnik z wykształcenia, ale tak naprawdę – przemysłowiec, człowiek interesu, z którym Rosjanie bardzo się liczyli. Współpracował z nimi, musiał więc przyjmować ich w domu, bywać u nich, za co wielu Polaków miało do niego pretensje, nazywało Moskalem, kolaborantem, co było oczywiście wielką obelgą. Uważał tymczasem, że dość już bezsensownych, wykrwawiających Polskę powstań, geopolityka skazuje nas na pokojowe stosunki z Rosjanami. Dlatego właśnie został posłem do Dumy, parlamentu rosyjskiego imperium. Działał też społecznie, szczególnie wśród polskich studentów. Kupił nawet dla nich kamienicę na tak zwane polskie ognisko – darmową kuchnię oraz stancje, a w soboty – zamiast sobie odpocząć, przyjmował tych, którzy mieli jakieś kłopoty. Jednym z jego podopiecznych był późniejszy prezydent Rzeczypospolitej na obczyźnie, Władysław Raczkiewicz.

Nic więc dziwnego, że nie tylko jako kuzyn, ale i opiekun młodzieży chciał coś wreszcie z synem wuja Stacha zrobić, czuł się za niego podwójnie odpowiedzialny. I co nie mniej ważne – miał go szczerze dość, chciał się go już pozbyć z domu. Tym bardziej też że naciskali i Witkiewiczowie – pisali, błagali, żeby ratował Stasia, robił dla niego wszystko, co w jego mocy.

Czyż mógł jednak pozwolić, żeby poszedł do wojska jako zwykły rekrut i zaraz gdzieś zginął? Witkiewiczowie nigdy by mu tego nie wybaczyli. Użył więc swoich wpływów, aby jak najszybciej umieścić go w przyspieszonej szkole oficerskiej, prowadzącej do najświetniejszego, zakwaterowanego przy pałacu, cesarskiego pułku Jego Wieliczestwa Mikołaja Wtorogo.

Prawdę mówiąc, większość związanych z tym spraw załatwiała mama, a musiała na przykład udokumentować szlacheckie pochodzenie Witkiewiczów od kilkunastu chyba pokoleń. Lecz tak jak nikt umiała rozmawiać z Rosjanami, którzy po prostu się jej bali. Nie bez powodu nazywano ją stukonnym motorem – umiała krzyknąć, zrugać, postraszyć. Rosyjski znała blestiaszczo, miała litewski upór, odwagę, może nawet bezwzględność, babski spryt. A przede wszystkim wielkopański wygląd – urodę, figurę, wdzięk. Ada Bożeniec-Jałowiecka-Żukowska, księżniczka na Perejasławiu – przedstawiała się, gdy chciała coś załatwić albo zrobić tylko wrażenie. Syn wuja Stacha zawsze mówił do niej „kniaziówno”, choć tak naprawdę Jałowieccy, mimo że znaczni, bogaci i kiedyś podobno rzeczywiście z dobrami na Ukrainie – na Perejasławiu nie mieli tytułów książęcych. Ale naturalnie snobowali się, szczególnie dziadunio, który miękł zupełnie, gdy nazywano go kniaziem Bolesławem Bolesławowiczem.

Gdy wszystko załatwiła i dostał się do szkoły, potem do pułku – wybuchła awantura! Rodzina „z Polski” miała żal i pretensje – stosunki wyraźnie się ochłodziły. Obraziła się nawet poczciwa „cioka” Żeni, choć też była przecież „z Pitra”, ale najbardziej chyba nienawidziła Moskali – jako małą dziewczynkę zesłano ją z rodzicami oraz rodzeństwem na Syberię i nieustannie zanudzała opowieściami na ten temat, na przykład o panującym tam takim mrozie, że gdy dotykała klamki, schodziła jej skóra z rąk.

Uznano, że to wstyd i hańba – Witkiewicz, syn Stanisława, w carskim pułku, pod carskim sztandarem! Wuj Stach liczył podobno, że mimo wojny i frontu jego syn – przy pomocy mamy i Gradzika – wydostanie się jakoś z Rosji i wstąpi do Legionów wuja Ziuka. Bo choć na Litwie niemal wszyscy byli spokrewnieni czy skoligaceni, to w tym wypadku rzeczywiście. Na przykład babka wuja Stacha – Elwira z Szemiothów – była siostrą Marii Billewiczowej, babki Ziuka, który, jako że sporo młodszy, tytułował wuja Stacha Wujaszkiem.

Uznano, że to mama i Gradzik wepchnęli syna wuja Stacha do carskiego pułku, zamiast użyć swoich wpływów i pieniędzy na przemycenie go do Polski. Wyperswadowanie mu jego decyzji i zamiarów.

A przecież chcieli dla niego jak najlepiej; umieścili w najświetniejszym miejscu, jakim tylko mogli. I być może uratowali życie, bo jako zwykły sołdat poszedłby zaraz na front i zginął, nie wiadomo nawet gdzie. Jako oficer elitarnego, oszczędzanego jednak pułku, był natomiast bezpieczniejszy. A czy – znając jego charakterek – mogli mu cokolwiek wyperswadować? Sam, na ochotnika – bo jedynaków zwalniano w Rosji z wojska – chciał się bić u boku cara, a nie wujka Ziuka, jak życzył sobie jego tatuś.

Ostentacyjnie przecież podkreślał, że ma odmienne od niego poglądy. Drwił z „naftaliny”, z której się wreszcie uwolnił, tradycji, w której go wychowano. Powtarzał, że jest Polakiem, ale z szaleńcami, powstańcami nie ma nic wspólnego. Śmiał się, gdy dziadunio i Gradzik radzili mu napisać coś o rodzinnych tradycjach – dziadku i braciach jego ojca, buntowszczykach, miatieżnikach, czyli powstańcach, albo też słynnym polskim Wallenrodzie – stryju Janie Witkiewiczu. Pisało o nim wielu, tylko nie on; krewny przecież! Wolał swoje Upadki Bunga czy Pożegnanie jesieni, przez które – chyba nie tylko generałowa – przebrnąć nie mogła. Na portrecie, do którego pozowała mu w swojej najlepszej, aksamitnej sukience z białym kołnierzykiem, dorysował jej nad głową dwa diabełki i mama nie chciała nawet trzymać tego paskudztwa w domu, gdzieś je wyrzuciła.

Tak że i dziaduniowie Jałowieccy, i Gradzik – mama go jednak broniła – współczuli wujowi Stachowi, że ma tak nieudanego syna, który do pięt mu nie dorasta. Ananasa urodzonego chyba pod złą gwiazdą. Bóg dał mu przecież wiele; wszystkie karty: zdrowie, urodę, wybitne zdolności, kochających, choć niezamożnych rodziców. Mimo to zmarnował się, wykoleił. Bo czyż normalny człowiek przyznaje się do peyotlów i kokain? Wypisuje bzdury, które, przynajmniej w tamtych czasach, były czystą pornografią?

Czuł oczywiście niechęć Gradzika, tak że – już jako carski oficer – rzadko do nich wpadał. Czasem jednak przychodził – elegancki i szykowny, w wyjściowym mundurze przypominającym – jej zdaniem – mundury naszych huzarów z okresu Księstwa Warszawskiego. Opowiadał, że są przy „samym carze”, że to pułk elitarny, głównie dla tych izznati, to znaczy arystokracji – wśród jego kolegów znajdował się między innymi młody kniaź Lwów, ze starej rosyjskiej familii, którego ojciec był z Gradzikiem w Dumie. Choć przyjmowano również i pośledniejszych dworian, z tym że dokładnie wyselekcjonowanych; „samych wybieranych” – wysokich, przystojnych, postawnych i urodziwych – byli pułkiem reprezentacyjnym.

Obraz St. I. Witkiewicza z podróży do Australii Pejzaż australijski, 1918 r.

Mimo to stosowano tam kary fizyczne. Nawet i sto pałek po plecach i „szynkach”, raz nawet zdjął koszulę, zaprezentował ślady. Lecz oczywiście mieli też, jako pawłowcy, wiele przywilejów, na przykład prawo do posiadania nieograniczonej ilości alkoholu, z czego naturalnie korzystali.

Mogli również – tak się przynajmniej przechwalał – organizować czasem „papojki” w salach sąsiadującego z koszarami Zimowego Dworca. I jak to on, o tym tylko opowiadał – o hulankach, bankietach, pojedynkach z powodu jakichś wydr.

*

Choć trzeba też przyznać, że miał i cechy bardzo sympatyczne. Tak jak cała rodzina – zarówno ta „z Polski”, jak i „z Pitra” – kochał bardzo Syłgudyszki, majątek dziaduniów na Litwie w Nowoświęciańskiem, niedaleko Wilna. Przyjeżdżał często na wakacje, żeby jak mówił, „pooddychać Litwą”.

Dziaduniowie osiedli tam na starsze lata właściwie prawie że na stałe, nie likwidując jednak mieszkania na Nadieżdinskoj. Ale bardzo długo zjeżdżali wyłącznie na lato oraz święta, a razem z nimi cała prawie rodzina.

Chociażby mama z nią i Lulą, wuj Ksawery Jałowiecki – brat dziadunia, oficer marynarki, żonaty z Polką, wuj Żan Witkiewicz – brat babuni – szarmancki, elegancki, nazywany przez dzieci Wujagą, bo straszył Babą-Jagą, „cioka” Żeni, choć nigdy nie na długo – pracowała w jakimś biurze, była skromną urzędniczką, szczyciła się jednak, że jest emancypantką – niezależną, samodzielną. Syn wuja Stacha przyjeżdżał chyba co roku, choć jego stosunki z dziaduniami nie należały do najlepszych – nie pozwalali mu nawet wspomnieć źle o ojcu; prawili na ten temat morały.

Flirtował też podobno trochę z młodszą córką babuni zwaną Ancikiem lub Bodzielem, a później – ciocią Belinową. Absolutnym przeciwieństwem swojej siostry, czyli mamy pani generałowej. Ciepłą, serdeczną, łagodną – Melanią z Przeminęło z wiatrem. I chyba ona najbardziej Syłgudyszki kochała. Nie chciała na przykład brać ze swoim Beliną ślubu w Pitrze, tylko w Syłgudyszkach. I choć zamieszkała z nim w Strzelcach w Radomskiem, swoje dopiero co narodzone dzieci taszczyła na chrzciny aż do Syłgudyszek. (A chrzcił je Gradzik – najbardziej szanowany mężczyzna w rodzie). Gdy w 1920, w wyniku akcji generała Żeligowskiego, Syłgudyszki znalazły się po stronie litewskiej, nie mogła tego przeboleć, przyjeżdżała więc ze Strzelec do Wilna, przekradała się do Syłgudyszek przez zieloną granicę. Pokręciła się trochę po dworze, obejściu, napatrzyła i wracała.

Pani generałowa też zresztą do dziś nosi Syłgudyszki w sercu, uważa je za swoje rodzinne gniazdo. Wileńszczyzna w ogóle była piękna, a już szczególnie tamte właśnie okolice. Wilejka, lasy, jeziora, pagórki. Mająteczek prześliczny, choć nieduży – pięć folwarków: Kukuciszki, Powierzyńcie, Ażuprudzie, Pogołonie, piąta nazwa wypadła z pamięci. Stary, stuletni skromny dworek, ale już z kanalizacją; wielkim na tamte czasy luksusem. Ubikacją, w której syn wuja Stacha rozwieszał na ścianie ułożone przez siebie instrukcje „O sposobie zachowania czystości”. Z mnóstwem książek sprowadzanych z Paryża i Warszawy – od Gebethnera i Wolffa – końmi do konnej jazdy, łódkami, żaglówkami. Kolejką podjazdową z Wilna, stacją urządzoną przez babunię, właśnie na cześć wuja Stacha, w propagowanym przez niego stylu zakopiańskim. Drewniane ściany, spadziste dachy – dzieła specjalnie ściągniętych z Zakopanego cieśli.

Dziadunio Jałowiecki skończył Akademię Komunikacji, był inżynierem, wybitnym specjalistą w dziedzinie kolejnictwa, za co dostał od cara honorowy tytuł generała. Lecz potrafił też – razem z administratorem, panem Mątwiłłem – dbać i o majątek, który po prostu kwitł. Sprzedawano zboże, warzywa, masło, ryby z własnych stawów. Wszystko zresztą było własne z wyjątkiem miodu, bo pyszny miód akacjowy brało się od sąsiadów Dzierżyńskich z sąsiedniego Dzierżynowa, rodziców krwawego Felka, z którym mama – jako młoda dziewczyna – grywała w tenisa.

Babunia, choć również wielka dama, też umiała oraz lubiła doglądać Syłgudyszek – ogrodu, kur, świń. Jej młodsza córka, Ancik, po niej właśnie to odziedziczyła; studiowała rolnictwo w Lozannie, potem w Krakowie, wyszła za ziemianina ze Strzelec i całe życie spędziła w majątku.

A i mama generałowej – pierwsza petersburska dama, również sporo się w Syłgudyszkach nauczyła. Gdy po drugiej wojnie, obozie w Pruszkowie, została sama, bez dachu nad głową, a one z Lulą znalazły się za granicą – zamieszkała u swego siostrzeńca, syna cioci Belinowej, który prowadził stację uprawy ziemniaka, i pomagała mu przy sadzeniu, pieleniu. Również pani generałowa, dzięki Syłgudyszkom właśnie, potrafiła później, już ze swoim mężem – generałem – prowadzić w Kanadzie fermę, hodować świnki, krowy i kury.

*

A syn wuja Stacha poszedł potem na front, był podobno nawet ranny, wybuchła rewolucja, tak że przestał już do Żukowskich przychodzić. I generałowa Sosnkowska nie wie nawet, czy brał udział w rewolucji październikowej, czy szukał u nich pomocy w wydostaniu się z Rosji: z piekła, które się tam rozpętało. Raczej nie mógł już na to liczyć, bo właśnie w najtrudniejszym chyba okresie mama została sama, a – mimo swej energii – bez Gradzika i dziadunia niewiele mogła zdziałać.

Bo jeszcze przed rewolucją, w 1916, niespodziewanie, w kwiecie wieku, zmarł Gradzik. (Leży na Powązkach, dokąd w 1921, po wojnie z bolszewikami, mama – przy pomocy ważnego już wtedy swego zięcia, czyli właśnie Kazika Sosnkowskiego – sprowadziła jego prochy). W 1917, zaraz po Gradziku – jedno po drugim – odeszli dziaduniowie Jałowieccy, pochowani są w Wilnie na Rossie, gdzie ich groby są podobno do dziś. „Cioka” Żeni już podczas I wojny wyjechała do Strzelec, do Ancika, odciął ją front i już została, zmarła zdaje się w 1948 w Dobrodzieniu na Ziemiach Odzyskanych, gdzie po parcelacji Strzelec los rzucił Belinów.

W 1918 uciekły więc przed bolszewikami, przed coraz bardziej zuchwałą, grożącą służbą, już tylko we trzy – ona, Lula i mama. Pomógł im w tym brat mamy, czyli wuj Miechu Jałowiecki, żonaty z Wańkowiczówną, z „tych” Wańkowiczów, który studiował w Rydze, miał wpływowych kolegów niemieckiego pochodzenia. Przez nich właśnie załatwił specjalną bumagę gwarantującą „familii Żukowskich” nietykalność podczas podróży. Na wszelki wypadek mama przedstawiła się jeszcze kierownikowi pociągu jako bolszewicki komisarz, bo były wśród nich i kobiety. Tak się więc jej bał, że nie tylko dojechały szczęśliwie, ale i wywiozły cały wagon mebli oraz rodzinnych pamiątek.

Stanisław Ignacy Wikiewicz „Autoportret wielokrotny w lustrach”, Petersburg, ok. 1917 r. Jedyne zachowane zdjęcie z Rosji w mundurze Lejbgwardii Pawłowskiego Pułku. Fotografia trickowa, w systemie luster.

Zamieszkały w Warszawie, mama wyszła szybko za mąż za generała Lipkowskiego. Z Witkiewiczami – po sprawie syna wuja Stacha – stosunki urwały się, obrazili się. Mimo to mama, dla ratowania rodzinnych pozorów, jakby nigdy nic wpadała do „Witkiewiczówki” podczas pobytów w Zakopanem. Czasem razem z Kuką, a później i z jej synkami, kiedyś nawet z zięciem, samym Kazikiem Sosnkowskim, którym chciała się pochwalić. Syn wuja Stacha natychmiast wziął go na aparat, jak mówił. Ale co z portretem nie wiadomo. Kazikowi bardzo się nie podobał i został chyba w „Witkiewiczówce”. Choć prawdę mówiąc, niewiele z tych przedwojennych wizyt pamięta – absorbowali ją wyłącznie mali jeszcze wtedy synowie.

Może dodałaby coś o nim Lula? Poważniejsza, bardziej oczytana, która więcej z nim rozmawiała? Tylko czy jeszcze żyje? Od dawna nie miała od niej wiadomości. W 1939 – tak jak i syn wuja Stacha – uciekła na Wschód, przy przekraczaniu granicy została przez NKWD aresztowana, zesłana na Syberię, do lesorubki. Wyszła stamtąd z Andersem, zamieszkała z mężem, Żydem, w Izraelu, w Jaffie. Gdy tylko mogła, to znaczy gdzieś tak pod koniec lat czterdziestych, zaprosiła do siebie mamę, która zapominając, że jest już dobrze po siedemdziesiątce, zaraz do niej poleciała. Ale jak mówiono w Pitrze – myśli za górami, śmierć za plecami. Natychmiast tam bowiem umarła, pochowano ją w Jaffie, była na jej grobie podczas wizyty u Luli, która płacząc, siwa i zgarbiona, witała ją zawsze: „Pamiętasz Syłgudyszki? A syna wuja Stacha?”.

*

Jeszcze parę lat po rozmowach w telewizji z profesorem Kowalskim, po ich książce, był wokół generałowej Sosnkowskiej ruch i szum. To ktoś ze ZBOWiD-u, to z Muzeum Wojska Polskiego, któremu oddała pamiątki po Kaziku, to list od generała Jaruzelskiego, gratulujący, że „osiadła w prawdziwej Polsce”.

Dziś jednak jest zupełnie sama w swoich dwóch pokoikach z kuchnią, w domu zasłużonego kombatanta, które – razem z rentą – przyznano jej po powrocie do Polski. Warunki tu nie najgorsze, poza tym synowie przysyłają, tak że ma wszystko – rehabilitantów, czuwające przy niej na zmianę pielęgniarki.

Narzeka więc jedynie na samotność. Cóż, kogo interesuje stary, chory, niedołężny już człowiek? Nawet pięciu rozsypanych po świecie synów pisze rzadko, odwiedza jeszcze rzadziej, jeden w ogóle nie daje znaku życia. Zabrano jej też telefon, który miała przy łóżku, oddano widać komuś ważniejszemu.

Zawsze więc z przyjemnością ze mną rozmawia. Tylko na Boga, czemuż to ciągle o tej zmorze? Cóż ten świat w niej widzi? Dla niej to wyłącznie nieudany syn wielkiego wuja Stacha, nikt więcej.

A wuja Stacha tak kochała, taka jest z niego dumna, że chciałaby bardzo być pochowana obok niego – w jego wielkim grobowcu w Zakopanem, na Pęksowym Brzyzku; najpiękniejszym na świecie cmentarzyku. Dawno już załatwiła potrzebne do tego dokumenty. Synowie są jednak przeciwni – jest przecież na Powązkach rodzinny grób Sosnkowskich i tam właśnie, a nie w Zakopanem, chcieliby mieć oboje rodziców. Pragną jednak sprowadzić do kraju prochy ich ojca, generała Sosnkowskiego, choć prawdę mówiąc, straciła już na to nadzieję. Sama bowiem nie ma zdrowia i sił, oni tymczasem – jak to zachodni biznesmeni – ciągle zalatani, zabiegani i nigdy jakoś nie mają na to czasu.

Ciotka Ada

Pani ANIELA EHRENFEUCHT (rocznik 1905), emerytowana matematyczka, autorka wielu podręczników szkolnych, jest również kuzynką Witkacego[3]. Jej matka – Janina Miklaszewska z domu Witkiewicz – była jego stryjeczną siostrą, córką Ignacego Witkiewicza, brata Stanisława Witkiewicza ojca.

Pani Aniela dobrze oczywiście swego kuzyna pamięta, miała jednak od niego 20 lat mniej, więc rozmów istotnych z kozą, jak mówił, nie prowadził. Tak że najwięcej wie o nim również z rodzinnych przekazów – rozmów dziadka Ignacego czy swojej matki. A przede wszystkim z „Witkiewiczówki” w Zakopanem – punktu zbornego rodziny, gdzie jeździła z matką oraz siostrą, która „miała coś z płucami”.

Chcąc nie chcąc, słuchała więc, co mówiła o nim chociażby – młoda jeszcze wtedy ciocia Dziudzia, ciocia Mery i zawsze chyba stara „cioka” Żeni, która tam czasem zjeżdżała, a także sama ciocia Witkiewiczowa – matka Witkacego, choć z nią było chyba rozmów najmniej – zajęta prowadzonymi przez siebie pensjonatami, nie miała dla gości czasu, poczęstowała najwyżej czymś smacznym, to wszystko.

O pobycie Witkacego w Rosji mówiło się, niekiedy, niewiele. Mało się po prostu o tym wiedziało, a sam na ten temat nie rozmawiał, przeciwnie, wpadał we wściekłość, gdy choćby go o to zagadnięto. Raz chyba tylko, trudno już pamiętać przy jakiej okazji, opowiedział, że po wybuchu rewolucji i opuszczeniu pułku, jako były biały oficer, uciekał nieustannie przed aresztowaniem. I omal do tego nie doszło, ale bolszewicy dali mu spokój, puścili. Udał bowiem chorego umysłowo – uraczył porcją najstraszliwszych min oraz głosów, w czym był rzeczywiście mistrzem. I to go najprawdopodobniej uratowało, w Rosji bowiem chorych umysłowo – sumasszedszich, jurodiwych uważano także za świętych. Budzili i strach, i podziw. Lepiej było zostawić ich w spokoju.

Częściej natomiast rozmawiano o przyczynach, które go w ogóle do carskiej armii popchnęły. Mówiono, że była to niewątpliwie jego własna decyzja – ciągle przecież szukał czegoś nowego: wrażeń, przygód, egzystencjalnych przeżyć, ekscentrycznych, perwersyjnych nawet doświadczeń – coś ciemnego, niepojętego jednak w nim tkwiło. Chciał też na pewno zranić swą decyzją nastawionego antycarsko ojca, z którym był w konflikcie z wielu powodów. Między innymi pani Dembowskiej – jego egerii i „anioła”, z którym „wzlatywał do nieba”, jak złośliwie komentowano, podczas gdy żona musiała wziąć na siebie ciężar utrzymania domu.

Ale mówiono też, że ogromny wpływ mieli wtedy na niego wujostwo Jałowieccy, a jeszcze większy – ich energiczna córeczka Ada oraz jej mąż, Władysław Żukowski. To oni go do lejbgwardii wepchnęli, zapakowali, a w każdym razie szalenie się do tego przyczynili. Gdyby nie oni, nigdy by się tam nie znalazł.

Byli przecież w Petersburgu jedynym jego oparciem, najbliższymi mu ludźmi – „cioka” Żeni wyjechała stamtąd wkrótce przed wojną, ciotki – Jagminowa i Matusewiczowa siedziały w swoich majątkach na Litwie. Wykorzystali więc jego sytuację – młodość, osamotnienie, zagubienie, a przede wszystkim rozpaczliwy stan psychiczny, w jakim znalazł się po tragicznej śmierci swojej narzeczonej – wyrzuty sumienia, apatię, depresję, samobójcze myśli. Zobojętniały na wszystko, był akurat – tak jak chyba nigdy – na czyjeś wpływy i namowy szalenie podatny. Mogli kierować nim, tak jak chcieli, było mu wszystko jedno.

Na pewno mieli go dość, szczególnie Żukowski, któremu musiał działać na nerwy, ale pozbyli się go, wepchnęli szybko do wojska przede wszystkim ze względu na karierę Żukowskiego, najważniejszej figury w rodzinie „z Pitra”. Staś, jak to Staś, zaczął bowiem, jak mówiono, natychmiast używać życia. Bali się więc – i pewnie nie bez powodów – że może skompromitować posła do Dumy. Pić, zażywać narkotyki, wpaść w złe towarzystwo. Wojsko natomiast te problemy rozwiązywało, spadał im kłopot z głowy. Dlatego więc wyekwipowali, dali sporą podobno gotówkę i do widzenia.

A czyż można się dziwić, że wepchnęli go właśnie tam? Jałowieccy byli po prostu lojalni – wysokiemu urzędnikowi państwowemu i to jeszcze w randze generała inaczej nie wypadało. Żukowscy tymczasem – choć tak jak i Jałowieccy uważali się za największych w świecie patriotów – prorosyjscy. Szczególnie Żukowski; zwolennik ugody, kompromisu i lojalności wobec Rosjan, których – co komentowano w rodzinie „z Polski” ze szczególnym niesmakiem – przyjmował u siebie w domu, choć według niepisanego oczywiście kodeksu honorowego nie powinien wpuszczać nawet na próg!

Gorszono się również jego podpisami pod wszystkimi „lojalkami” i wiernopoddańczymi manifestami do cara[4].

I na tym właśnie tle był konflikt między nimi a rodziną „z Polski” – niepodległościową, piłsudczykowską, gardzącą Moskalami, pamiętającą udział Witkiewiczów w powstaniu, konfiskatę majątków, Syberię. Konflikt oczywiście skrywany, niewidoczny chociażby w Listach Stanisława Witkiewicza do syna, w których dwie rodziny wymieniają ze sobą wyłącznie serdeczności i pozdrowienia. W Listach nie ma jednak i być nie mogło wielu rodzinnych dramatów. Maria Witkiewiczowa i Maria Dembowska również przesyłają sobie w nich tylko ukłony.

Żukowscy byli po prostu uosobieniem petersburskiej kariery, wynarodowienia właściwie, tyle że bez utraty języka. Rosyjskości tak Witkiewiczom wrogiej. Panią Anielę – wnuczkę i córkę powstańca – wychowano natomiast w takiej do Moskali nienawiści, że nawet jako mała dziewczynka nie odzywała się w ogóle do rosyjskich dzieci bawiących się obok niej w Łazienkach.

Podczas wizyt w Warszawie ciotka Ada (szalenie zresztą rodzinna) odwiedzała swego stryja i ciotkę, czyli dziadków pani Anieli mieszkających razem z jej rodzicami. Ojciec pani Anieli wychodził wtedy z domu – nie chciał awantur. Czasem jednak wpadała niespodziewanie i kończyło się, najłagodniej mówiąc, „ożywioną różnicą zdań”. Pani Aniela do dziś pamięta podniesiony głos ciotki Ady krzyczącej z przejęciem, że to szaleństwo i głupota przeciwstawiać się caratowi, którego nikt nigdy nie pokona. Jesteśmy skazani na dogadanie się, współpracę.

Ale poza nieuniknionymi niejako kontaktami rodzice pani Anieli nie utrzymywali z rodziną „z Pitra” stosunków oraz vice versa. I to nie tylko ze względu na różne polityczne poglądy. Reprezentowali po prostu inny świat. Żukowscy byli bogaci, prowadzili salon, podróżowali za granicę, bawili się, używali życia. Ciotka Ada była piękna, elegancka i światowa. Wujostwo Jałowieccy też bardzo zamożni, ustosunkowani, ciotka Jałowiecka również wielka dama. (Dwie siostry Stanisława Witkiewicza – właśnie Aniela Jałowiecka i Elwira Jagminowa, były bardzo piękne, Barbara Matusewicz, Żeni i Mery – brzydkie, dwie ostatnie – stare panny).

Rodzice pani Anieli reprezentowali natomiast skromną inteligencję pracującą z entuzjazmem dla niepodległej wreszcie Polski. Matka to jedna z pierwszych Polek studiujących w Szwajcarii, później – lekarka legionowa, a potem dla ubogich na Powiślu. Ojciec – nie tylko chemik, lecz i działacz oświatowy, jeden z założycieli PPS. Dziadek Ignacy – najpierw adwokat w Mińsku, po rewolucji, powrocie do Polski – człowiek ubogi, wysadzony z siodła, mieszkający kątem u córki i zięcia.

Józef Piłsudski, brygadier Legionów Polskich, „wujek Ziuk”. Zakopane, 09.1916 r. (Narodowe Archiwum Cyfrowe)

*

Mówiło się, że być może rzeczywiście wepchnęli Stasia do lejbgwardii w jak najlepszej wierze. Na pewno mogli się o niego niepokoić, a skoro chciał walczyć – carski pułk uznali za najświetniejsze dla niego miejsce. Nie widzieli w nim nic nagannego czy dwuznacznego, a przeciwnie – zaszczyt i powód do dumy. W porównaniu z rodziną z Polski byli niemal z innego świata, bardzo od niej – pod każdym względem, szczególnie duchowym – dalecy i obcy.

Mówiło się też jednak, że chcieli na pewno nad nią zatryumfować, co ciotka Ada ubóstwiała; lubiła takie gierki. Pragnęli pokazać, że proszę – choć uważacie nas za Moskali – wasz Staś jest z nami, nie z wami. Mimo że w głębi duszy nami gardzicie – podzielił poglądy nasze. Wybrał naszą, prorosyjską orientację. Cara, a nie waszego wujka Ziuka!

Tak odebrano bowiem – pani Aniela doskonale to pamięta – znany i cytowany często, chociażby w Listach Stanisława Witkiewicza do syna, list ciotki Anieli Jałowieckiej do matki Witkacego. (Doszedł cudem do Zakopanego; zdaje się, przez Rumunię czy inną okrężną drogą). Donosiła w nim, że Staś wstąpił do carskiej armii, z tym że – jak uznano – w sposób co najmniej nietaktowny i niedelikatny.

– Co ta Anielka narobiła! – narzekała na siostrę ciocia Mery. – Wiedziała przecież, że ten ubóstwiany niby przez nią brat jest już poważnie chory. Jak mogła więc, nie mając wątpliwości, że to do niego dotrze – pisać tak ostro, przytaczać szczegóły, które mogłaby darować, na przykład, jak pięknie jest Stasiowi w carskim mundurze i jaki jest wreszcie szczęśliwy, spokojny. Był to przecież dla Stanisława Witkiewicza nóż w serce, który – tak przynajmniej w „Witkiewiczówce” mówiono – pogorszył podobno stan jego zdrowia i w rezultacie mógł niewątpliwie przyspieszyć śmierć.

*

Po przyjeździe z Pitra do Warszawy ciotka Ada, wkrótce generałowa Lipkowska, nie utrzymywała właściwie stosunków z Witkiewiczami, którzy mieli do niej żal „za Stasia”. A poza tym, po śmierci Stanisława Witkiewicza, zabrakło osoby godzącej ze sobą rodzinę „z Pitra” i „z Polski”. Cóż więc mogło ją teraz z Witkiewiczami łączyć? Tak jak i w Pitrze – bawiła się, bywała, prowadziła dom otwarty, a także co najmniej podejrzane interesy, za które potępiała ją cała rodzina, ale dzięki nim nadal żyła „błyszcząco” i na poziomie.

Wpadała tylko czasem do dziadków pani Anieli, a tym samym do niej oraz jej rodziców. Co ciekawe, w niepodległej już Polsce natychmiast zmieniła poglądy. Nie mówiła więcej o caracie, którego nie można pokonać, ale o Legionach oraz „kochanym wujku Ziuku”, z którym zaraz odnowiła znajomość, stała się jego gorącą zwolenniczką. Przesyłała mu często do Belwederu – przez Kukę właśnie – jego ulubione ciasteczka domowej roboty. Natychmiast też – co nie stanowiło dla niej żadnego problemu – wdarła się na pierwsze legionowe salony i to podobno ona właśnie wyswatała Kukę z Kazikiem Sosnkowskim, w każdym razie szalenie się tym mariażem szczyciła.

Matka pani Anieli mówiła czasem do ojca:

– Oho, Ada odwiedziła nas w tym tygodniu dwa razy – chyba zostaniesz ministrem, dla niej to przecież drobiazg! (I ojciec rzeczywiście został ministrem oświaty w rządzie Grabskiego, lecz bez jej protekcji. Był świetnym fachowcem, znał Grabskiego, który chciał mieć swoich ludzi).

Pani Aniela natomiast studiowała matematykę razem z Lulą Żukowską, którą często odwiedzała. Miały umówiony sposób pukania, bo Lula zamykała się w swoim pokoju przed matką oraz Kuką, które ciągnęły ją na bale i „do ludzi”. Bardzo się od nich różniła, była skromna, pracowita.

Kuka natomiast to wykapana ciotka Ada – pełna życia, ambicji, ubóstwiająca, tak jak i ona – nawet w wieku dość późnym – zaszczyty oraz blask, co najlepiej chyba pokazały jej telewizyjne rozmowy z partyjnym, peerelowskim profesorem Włodzimierzem Kowalskim. Przypieczętowała nimi konflikt rodziny „z Pitra” i „z Polski”, która przestała się po nich do generałowej – jako kuzynki – przyznawać. Pozwoliła przecież sobą manipulować, skompromitowała nie tylko męża, ale i emigrację, wielu przedwojennych polityków. I tak jak jej mamusia nie widziała nic dwuznacznego w służbie w carskim pułku, ona z kolei w rozmowach z jednym z najbardziej reżimowych historyków.

*

Także dziś nikt z resztki rodziny „z Polski” – ani pani Ehrenfeucht, ani profesor Ignacy Małecki (również wnuk Ignacego Witkiewicza), ani też piątka dzieci Ancika, czyli Anieli Jałowieckiej-Belinowej[5] – nie utrzymuje z generałową kontaktów. Profesor Małecki próbował wprawdzie, zaraz po jej przyjeździe do Polski, znów jednak dała do zrozumienia, że to „za wysokie progi”.

Niech zostanie już więc tak, jak zawsze było. Po „sprawie Stasia” rodziny „z Pitra” oraz „z Polski” nic już nie zbliży i nie pogodzi.

[1] Zmarła 11.01.1993 r.

[2] W Niemytych duszach, wspominając „krewnych w Pitrze”, Witkacy pisał: Na tym miejscu muszę wyrazić wdzięczność (zamiast w gazecie) mojej ciotecznej siostrze, Jadwidze Jałowieckiej, I voto Żukowskiej, II voto Lipkowskiej, która z tej całej rodziny zaopiekowała się mną po różnych strasznych przejściach i powrocie z Australii.

[3] Aniela Ehrenfeuchtowa zmarła 5.02.2000 r.

[4] Zofia Stulgińska, Gruszki na wierzbie, Warszawa, Czytelnik 1972: Władysław Żukowski, wybitny ekonomista, prawnik, poseł do Dumy, miał w kolonii polskiej w Petersburgu wielu przyjaciół, ale i wielu wrogów. Nie lubiono go, ponieważ górował nad innymi wykształceniem i inteligencją, mówiono, że jest pyszałkiem, zazdroszczono mu popularności, stosunków, dochodów, zarzucano mu, że brata się z Moskalami, nazywano ugodowcem. Do najbardziej zaciętych wrogów należał luminarz polskiej kolonii w Moskwie, Aleksander Lednicki.

[5] Według nich zdjęcie nr 45 w Listach do syna (opracowanych przez Bożenę Danek-Wojnowską i Annę Micińską, PIW 1969) przedstawia Witkacego oraz ich matkę, czyli Anielę z Jałowieckich Belinową, a nie Dziudzię Witkiewiczównę. Dziudzia była, niestety, brzydka, na zdjęciu widać natomiast bardzo ładną pannę.