Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Mała Dorrit

Mała Dorrit

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7791-944-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Mała Dorrit

Mała Dorrit jest jedną z najpopularniejszych powieści angielskiego pisarza Charlesa Dickensa, autora Opowieści wigilijnej. Opowiada o osobliwych losach Małej Dorrit i jej skomplikowanej, pełnej przygód miłości do szlachetnego Artura Clennama. Mała Dorrit dorasta wraz ze swoim rodzeństwem w londyńskim więzieniu dla dłużników, gdzie osadzony jest jej ojciec William Dorrit. Dziewczyna może swobodnie opuszczać mury więzienia i pracować jako szwaczka. Odwaga i niezłomność zostają nagrodzone. Po latach nędzy, codziennych trudów i upokorzeń przychodzi miłość i bogactwo. W Dorrit zakochuje się Artur Clennam. Niemal równocześnie okazuje się, że ojciec dziewczyny jest spadkobiercą ogromnej fortuny. Z dnia na dzień długi zostają spłacone, a cała rodzina rozpoczyna zupełnie nowe życie. Jednak dramaty rodzinne i miłosne dalekie są od zakończenia…
Tłem opowieści jest system polityczny i klasowy w Anglii w epoce wiktoriańskiej. Genialne połączenie pięknej intrygi i satyry społeczno-politycznej sprawiło, że wielu wybitnych pisarzy, jak George Bernard Shaw czy Agnus Wilson, uznało Małą Dorrit za arcydzieło, a książka wpisała się na stałe do kanonu literatury światowej.

Polecane książki

Kreatywność jest umiejętnością, której każdy może się nauczyć, ćwiczyć ją i wykorzystywać. Bez kreatywności są tylko powtórzenia i rutyna. Są to rzeczy bardzo wartościowe i stanowią znaczącą część naszego zachowania – ale to kreatywność potrzebna jest do umożliwienia zmian, rozwoju i wytyczania now...
Indochiny Francuskie, 1952 rok. 18-letnia Nicole, pół Francuzka, pół Wietnamka, zawsze żyła w cieniu starszej siostry, Sylvie. Gdy ich ojciec, handlarz jedwabiem, rozpoczyna pracę u gubernatora, przekazuje firmę starszej córce. Rozczarowana Nicole dostaje tylko niewielki skl...
  Przedszkole czy szkoła - co wybrać Rodzice dzieci urodzonych w 2006 r. stoją przed bardzo trudną decyzją: pozostawić dziecko w przedszkolu czy zapisać do pierwszej klasy. Do jej podjęcia zmusił ich rząd i parlament wydłużając o kolejne dwa lata termin obniżenie wieku obowiązku szkolnego. Od niej b...
Praktyczne objaśnienia i wskazówki dotyczące najczęściej powtarzających się błędów przy tworzeniu specyfikacji istotnych warunków zamówienia: • brak opisu sposobu obliczenia ceny oraz opisu sposobu dokonywania oceny warunków udziału w postępowaniu. • umieszczenie informacji sprzecznych z informacjam...
Christina Alberti, znawczyni historii sztuki, uciekając przed cieniami przeszłości, buduje sobie nową tożsamość jako specjalistka w domu aukcyjnym. Wszystko układa się wspaniale do momentu, kiedy zajmując się bezcennym diamentem, staje się celem czarującego oszusta, który zamierza się nią posłużyć, ...
Zatoka Cedrów Cedar Cove to malownicze miasteczko nieopodal Seattle. Mieszkańcy  kochają się, zdradzają, nienawidzą się  i rozchodzą jak wszędzie na świecie. Mają swoje historie, swoje sekrety. Tylko że tutaj nikt nie jest anonimowy. Ktoś zawsze pomoże ci rozwiązać problem, nawet gdy tego nie c...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Charles Dickens

Tytuł ‌oryginału:

Little Dorrit

Ilustracje:

Hablot ‌K. Browne

James Mahoney

Sol ‌Eytinge ‌Junior

Przekład:

Cecylia ‌Niewiadomska

Opracowanie Danuta Sadkowska na ‌podstawie wydania Książnicy–Atlas, ‌Lwów–Warszawa

Okładka:

Artur Piątek

Przygotowanie ‌wydania elektronicznego:

Michał Nakoneczny, hachi.media

© ‌Copyright ‌by ‌Siedmioróg

ISBN 978-83-7791-944-6

Wydawnictwo ‌Siedmioróg

ul. ‌Krakowska ‌90, 50-427 Wrocław

Księgarnia wysyłkowa ‌Wydawnictwa ‌Siedmioróg

www.siedmiorog.pl

Wrocław 2018

CZĘŚĆ IW nędzyROZDZIAŁ IPowrót do domu

Mglisty, pochmurny wieczór jesiennej niedzieli w Londynie. Dzwony w kościołach biją bez ustanku, na ulicach cisza i pustka świąteczna; posępny zmrok obejmuje panowanie.

W oknie kawiarni przy jednej ze starych ulic Londynu siedział Artur Clennam i patrzył w zamyśleniu na milczące domy, szare niebo i błoto na środku ulicy. Na jego twarzy malowało się zmęczenie i smutek. Nie wyglądał na człowieka, który wita rodzinne miasto po kilkunastu latach niewidzenia.

A jednakże tak było. Jako dwudziestoletni młodzieniec opuścił Anglię, aby połączyć się z ojcem, który reprezentował dom handlowy w Chinach, i dopiero po śmierci ojca udał się w drogę powrotną, a parę godzin temu wysiadł z dyliżansu kursującego między Londynem i Dover.

Był to zatem mężczyzna już blisko czterdziestoletni, wysoki, dosyć szczupły, o twarzy bladej i spokojnej, łagodnych oczach i smutnym spojrzeniu.

Siedząc teraz w kawiarni i słuchając dzwonów, mimo woli przeniósł się w lata dzieciństwa i przeżywał wspomnienia wielu takich niedziel, dżdżystych, posępnych, chłodnych, w starym i ponurym domu, dokąd – zdawało się – nigdy nie przenikał najmniejszy promyk słońca i gdzie nikt nie słyszał serdecznego słowa.

– Proszę pana – odezwał się usługujący – czy pan zostanie na noc? Możemy zaraz przygotować pokój.

– Dobrze – odpowiedział Artur bezwiednie.

– Chłopiec! – zawołał służący. – Zabierz walizkę pana do pokoju numer siedem.

Artur ocknął się nagle.

– Przepraszam – rzekł żywo. – Mówiłem bezmyślnie. Nie będę tu nocować, idę zaraz do domu.

Nie podnosił się jednak, widocznie nie było mu pilno.

A może był zmęczony daleką podróżą i dlatego nie miał ochoty wychodzić na ulicę, gdzie zaczął padać deszcz. Nieliczni przechodnie otwierali spiesznie parasole lub chronili się w bramy domów. Zapalono latarnie i słabe ich światło w mgle i deszczu tworzyło jasne duże plamy.

Artur Clennam podniósł się wreszcie, zapiął surdut na wszystkie guziki, wziął kapelusz, parasol, który otworzył na progu, i skierował się w stronę kościoła Świętego Pawła.

Szedł dość długo przez puste, błotniste ulice koło zamkniętych sklepów, zmierzając ku rzece. Szedł krokiem pewnym, drogą dobrze znaną, choć nieuczęszczaną od tylu lat.

Na koniec zatrzymał się pod bardzo starym domem, otoczonym żelaznymi sztachetami. Zatrzymał się i objął go uważnie wzrokiem. O zmroku mury domu zdawały się czarne, na dziedzińcu za kratą konały dwa drzewa, murawa na trawniku była tak nędzna i żółta, że barwą nie różniła się od rdzy na kratach. W grubych murach ciemniały wąskie i głębokie okna, które nie mogły dawać wiele światła. Dom ze starości pochylił się na jedną stronę, więc go podparto ciężkimi belkami, pokrytymi dziś pleśnią i szarym porostem.

Artur pomimo deszczu stał na chodniku i dość długo wpatrywał się w starą ruderę. W końcu westchnął głęboko.

– Nic się nie zmieniło – szepnął półgłosem – ciemny, ponury i nędzny ten mój dom, jak dawniej… W oknach matki słabe, blade światło, jak zawsze. Nic, nic się nie zmieniło.

Zbliżył się wreszcie i zastukał kołatką w drzwi, potem czekał cierpliwie.

W domu cisza głucha, następnie ciężkie kroki w ciemnej sieni, klucz obrócił się w zamku, drzwi się otworzyły i na progu ze świecą w ręku ukazał się starzec niski, krępy, pergaminowy, z szarą twarzą i błyszczącymi oczami.

– A, pan Artur – rzekł obojętnie. – Nareszcie pan przyjechał.

Clennam wszedł do sieni i zamknął za sobą drzwi.

– Jak się miewa matka? – zapytał spokojnie, zdejmując wilgotną odzież.

– Jak zawsze. W swoim pokoju, przez piętnaście lat ostatnich nie wychodziła z niego nawet pięć razy.

Weszli do jadalnego pokoju, który tonął w mroku, licha świeczka nie mogła rozproszyć ciemności. Stary człowiek postawił ją na stole i zapalał drugą, aby poświecić gościowi.

– Matka pana nie będzie rada, że podróżowałeś w niedzielę, panie Arturze – rzekł, potrząsając głową.

– Trudno, żebym się wrócił – odpowiedział Clennam.

– Wiem, wiem. Niech pan zaczeka, pójdę jej powiedzieć.

I z zapaloną świecą skierował się ku drzwiom.

Starzec szedł ciężkim krokiem. Był ubrany w ciemny tużurek i aksamitne spodnie. Głowę trzymał przechyloną dziwnie na bok i posuwał się także jakby jedną stroną, z drugiej strony szyi sterczały mu rogi halsztuka, co sprawiało takie wrażenie, jakby urwał się z szubienicy i zostały mu na szyi końce sznura, na którym był powieszony.

Skoro zniknął za drzwiami, Artur obejrzał się wokoło. Twarz jego miała wyraz niewymownie smutny.

– Jakiż jestem słaby – szepnął drżącymi ustami – miałbym ochotę płakać. I dlaczego? Czyż nie przywykłem? Czyż mogłem się spodziewać innego przyjęcia? A jednak… tyle lat…

Wyjął chustkę i szybko otarł łzy, które wbrew woli spływały mu po twarzy. Usiłował zapanować nad wzruszeniem. Wziął ze stołu świecznik z zapaloną świecą i zaczął się rozglądać po pokoju. Wszystko, było jak przedtem: stare sprzęty, na ścianach sczerniałe obrazy z Pisma Świętego, stary zegar, jak dawniej, uśmiechał się złośliwie, wskazując mu, że spóźni się do szkoły.

Stary człowiek ze świecą znowu stanął w drzwiach.

– Poświecę panu – odezwał się sucho i zaczął wstępować na schody.

Pokój matki Artura był długi i ciemny, podłoga pochyliła się jakoś ukośnie i kominek, na którym płonął mały ogień – płonął od lat piętnastu – kominek ten wpadł jakby w rodzaj zagłębienia. Tuż przy nim stała ciemna i długa kanapa, cokolwiek podobna do trumny i założona twardymi poduszkami. Na niej stara kobieta w czarnym czepcu wdowy, oparta o poręcz, siedziała prosto i sztywno.

Była to pani Clennam.

Artur zbliżył się do niej z pewną nieśmiałością, lekko, prawie w powietrzu dotknął ustami bandaża, który spowijał jej rękę, i na milczący znak skinieniem oczu usiadł naprzeciwko po drugiej stronie stolika.

Na twarzy starej kobiety nie malowało się żadne wzruszenie.

– Wszystko tutaj, jak było – odezwał się Artur, obejmując ciemną komnatę spojrzeniem – tylko twe czynne życie zmieniło się, matko.

– Taka wola Boża – odparła mu sucho. – Reumatyzm odjął mi nogi i nie wychodzę z pokoju. Od ilu już lat, Efri? – zwróciła się przez ramię poza siebie.

– Dwanaście lat na Boże Narodzenie się skończyło – odparł z ciemnej głębi pokoju głos drżący i stłumiony.

– To ty, Efri? – zawołał Artur z lekkim odcieniem radości, zwracając się w tę stronę.

– Jestem, panie Arturze – powtórzył ten sam głos, jakby zdradzając wzruszenie, i z ciemności wysunęła się zgarbiona postać o zlęknionej twarzy i niespokojnym wzroku. Znalazłszy się w obrębie światła, posłała Arturowi ręką pocałunek i cofnęła się znowu.

– Dzięki Bogu, mogę jednakże zajmować się interesami – przemówiła znów pani Clennam. – Jest to wielkie dobrodziejstwo i łaska Opatrzności. Ale dosyć o interesach przy świętym dniu niedzieli. Musi być okropna pogoda?

– Tak, matko.

– Śnieg pada?

– Śnieg? Przecież to wrzesień dopiero.

Stara kobieta lekko wzruszyła ramionami.

– Dla mnie nie ma pór roku w tym pokoju – rzekła. – Tak się podobało Bogu.

Artur objął spojrzeniem leżące na stole przedmioty: parę książek, chustkę do nosa, okulary i duży złoty zegarek w podwójnej kopercie, widocznie bardzo stary.

Oczy Artura dłużej zatrzymały się na tym przedmiocie.

– Widzę, że moja przesyłka szczęśliwie do ciebie doszła, matko – przemówił.

– Jak widzisz.

– Ojciec troszczył się o to bardzo w ostatniej chwili. To było jego ostatnie życzenie, ostatni rozkaz. Już nie mógł prawie mówić, kiedy położył jeszcze rękę na tym zegarku i powiedział: „Matce… odeślij…”, potem chciał go otworzyć i patrzył tak wymownie, iż nie mogłem wątpić, że mu wróciła przytomność.

– Więc poprzednio był nieprzytomny? – spytała pani Clennam z nagłym błyskiem oczu.

– Tak, poprzednio – rzekł cicho Artur.

– Spełniłem jego życzenie bez zwłoki – zaczął znowu po chwili – lecz nie zdziwisz się, matko, że otworzyłem kopertę. Zdawało mi się, że mogę znaleźć tu coś ważnego. Ojciec w ostatnich chwilach chciał mi coś powiedzieć i… już nie mógł. Lecz nie było nic więcej, prócz krążka jedwabiu, na którym może sama wyhaftowałaś te parę wyrazów. Zapewne jest tam dotąd?

Pani Clennam skinęła głową.

– Dość dziś o interesach – przerwała jednocześnie. – Efri, dziewiąta!

Na to krótkie wezwanie pochylona staruszka podbiegła szybko z ciemnej głębi pokoju do stolika, sprzątnęła z niego wszystkie rzeczy, wyszła i powróciła za chwilę, niosąc na tacy kilka biskwitów i kawałeczek masła, starannie i systematycznie ułożone. Jednocześnie na drugiej tacy, stary człowiek z głową na bok przekrzywioną wniósł wino, cukier, cytrynę. Przy ogniu na kominku gotowała się woda. Starzec nalał jej w szklankę, dodał wina, cukru, cytryny, uważnie jakby podług przepisanej miary, zamieszał i postawił przed matką Artura.

Pani Clennam maczała biskwity w napoju, inne Efri podawała smarowane masłem, a skoro zjadła, sprzątnięto obie tace; książki, chustka i okulary znalazły się na swoim miejscu.

Pani Clennam sięgnęła po nie, otworzyła książkę i głosem silnym, stanowczym i twardym odczytała ustęp z Pisma Świętego. Stary człowiek, Efri i Artur, stojąc, słuchali w milczeniu. Zamknąwszy wreszcie książkę, jeszcze przez czas jakiś wdowa nie poruszała się z miejsca, jak gdyby zatopiona w rozmyślaniu. W końcu podniosła głowę.

– Dobranoc, Arturze – powiedziała obojętnie. – Efri zajmie się wszystkim, czego potrzebujesz. Ostrożnie! Nie trąć mojej ręki, to boli.

Artur delikatnie dotknął owiniętej ręki.

– Dobranoc, matko – rzekł stłumionym głosem.

Panował już nad sobą i był zupełnie spokojny, ale w oczach miał taki nieskończony smutek, jakby wśród ciemnej nocy zgasła ostatnia gwiazdeczka…

Kiedy znalazł się znowu w jadalnym pokoju, Efri go zapytała, co ma podać na wieczerzę.

– Nic nie będę jadł, Efri, nie myśl o tym.

Stara kobieta szybko rzuciła okiem dokoła i na palcach przybliżyła się do niego.

– Czego pan się boi? – szepnęła mu prawie do ucha. – Przecie pan już odebrał swoją część majątku?

Blady uśmiech przemknął po ustach Artura.

– Moja dobra Efri – rzekł miękko i łagodnie – nie boję się i rozporządzam już swoim majątkiem, bądź spokojna. Zawsze troszczysz się o mnie.

Stara potrząsnęła głową.

– Ja myślałam – zaczęła. – Tak czekałam, aż pan przyjedzie! Bo tu strasznie, okropnie! Oni robią wszystko, co im się podoba. Ona jest bardzo mądra, bardzo mądra, chytra, ale Jeremiasz gorszy. O, daleko gorszy! To dopiero obłudnik i mądrala! Żeby pan wiedział, co on z nią wyrabia! Słyszę nieraz, jak mówi do niej i drżę cała.

– Do mojej matki?

– Tst! Tst! Już idzie. On się nikogo nie boi. Straszny człowiek, panie Arturze, o, straszny! To mój mąż!

Ciężkie kroki zatrzymały się za drzwiami, Jeremiasz dotknął klamki i stanął na progu. Bystre oczy zanurzył w półciemnym pokoju.

– No, stara, wieczerza dla pana Artura.

– Nie będę jadł – rzekł Artur, zwracając się ku niemu.

– W takim razie przygotuj łóżko. Czegóż stoisz jak kołek?

Efri podreptała pospiesznie do szafy i zaczęła wyjmować bieliznę na pościel.

– Będzie pan miał jutro przeprawę z matką, panie Arturze – odezwał się Jeremiasz. – Wycofać się z interesu, piękna sprawa!

– Na razie wycofałem się z życia dla interesu – zauważył Artur. – Czas to zmienić.

– Pańska wola, jak pan sobie postanowi. Tylko niech pan nie myśli, że będę pośredniczył między wami. Miałem tego dosyć za życia nieboszczyka pana.

– Nie prosiłem cię o to, Jeremiaszu – spokojnie zwrócił mu uwagę Artur.

– Tym lepiej. Bardzo dobrze. No, nie wzięłaś tam jeszcze wszystkiego?

– Już, już – odpowiedziała szybko Efri, podnosząc sporą paczkę, którą ułożyła obok.

Artur schylił się także, pomógł jej zabrać bieliznę, powiedział spokojnie:

– Dobranoc, Jeremiaszu – i udał się za starą po schodach w głąb domu.

Mijali korytarze i ciemne, duszne schody, na koniec znaleźli się na poddaszu w obszernym i niskim pokoju, który niegdyś zajmował Artur.

Zapach wilgoci, stęchlizny i kurzu unosił się w powietrzu, pokój był zastawiony starymi gratami, które nie mogły dłużej pełnić swoich obowiązków. Efri postawiła świecę na kominku, czarnym i okopconym jak wygasły krater, a Artur otworzył okno wychodzące na cały las kominów odcinających się dumnie i groźnie na ciemnym i pochmurnym niebie.

Stał przez chwilę, patrząc przed siebie, wreszcie odwrócił oczy od tego widoku, zbliżył się do Efri i usiadł przy łóżku.

– Jak to się stało – zaczął – że pobraliście się z Jeremiaszem? Nie śniło ci się o tym, kiedy wyjeżdżałem.

– Jak to się stało – powtórzyła stara, ruszając ramionami i potrząsając mocno poduszkę, którą nawlekała. – Bardzo bym chciała wiedzieć, jak się to stało, panie. Cóż ja mogę? Kazali i pożenili nas. Cóż ja poradzę na to? To mądrale, panie, mądrale! A, chytrzy!

– Przecież nie mogli cię zmusić?

– Zmusić? Co to znaczy zmusić? Ja przecie muszę robić to wszystko, co każą. Każą i koniec. Czy pan ich się wcale nie boi? Czy pan myśli, że jeśli oni co uradzą, to pan może nie zrobić?

– Jeżeli mi się nie podoba, Efri, to na pewno nie zrobię, i dlatego jestem ciekaw, w jaki sposób bez własnej woli zostałaś żoną Jeremiasza Flintwincha.

Staruszka energicznie rozciągnęła czyste prześcieradło na starym materacu i zaczęła powlekać kołdrę.

– To się stało zupełnie prosto – rzekła wreszcie. – On mi powiedział: „Efri, jak ci się podoba nazwisko Flintwinch? Nie wytrzeszczaj oczu, bo za tydzień będzie już twoje. Tak postanowiliśmy. Ona jest coraz słabsza i musi mieć kogoś przy sobie bezustannie, więc uznałem, że będzie najwygodniej, abyś została moją żoną. Żona musi być posłuszna mężowi, ponieważ stanowi z nim jedno”.

Strzepnęła mocno kołdrę i zaczęła ją zapinać na guziki.

– I cóż dalej? – zapytał Artur.

– A cóż mogło być dalej? W niedzielę ona powiedziała: „Już wyszły trzecie zapowiedzi, idź do kościoła, Efri, zostaniesz żoną Jeremiasza”. On czekał na mnie i poszliśmy razem. Cóż mogłam na to poradzić?

Artur pochylił głowę i pogrążył się w zamyśleniu. Zastanawiał się nad tym, jak małżeństwo oddziałało na usposobienie Efri: czy ta najlepsza jego przyjaciółka oddała rzeczywiście swoją wolę narzuconemu mężowi?

– Efri – zapytał nagle – co to za młoda dziewczyna była w pokoju matki? Widziałem ją tam w głębi, obok ciebie.

Staruszka wydęła usta i wzruszyła ramionami.

– To Maleńka Dorrit – rzekła. – Przychodzi do szycia. Dobra nawet dziewczyna. Ot, taki sobie nowy kaprys pani… I o n jakoś pozwala…

Ciężkie kroki dały się słyszeć na schodach i Efri nagle umilkła. Szybko położyła czystą bieliznę na kołdrze i szepnąwszy cicho: dobranoc, spiesznie opuściła pokój.

Artur został sam. Stanął w otwartym oknie i patrzył w mrok nocy, na ciemny las kominów rysujących się na tle nieba. Patrzył na nie tak samo w ciągu długich lat dzieciństwa i dalekie wspomnienia budziły się w jego duszy.

Efri tymczasem szybkim i nieśmiałym krokiem podążyła na powrót do pokoju pani Clennam.

Załatwiwszy tu wszystko, wyszła tylnymi drzwiami, o kilka schodków niżej, do swego pokoju. Jeremiasza jeszcze nie było, ale nie troszcząc się o to, spokojnie położyła się do łóżka.

Obudziła się nagle. Wydawało jej się, że spała kilka godzin. Wypalona świeca potwierdzała to przypuszczenie, noc musi być głęboka. Lecz Jeremiasza nie ma.

Zadziwiona i prawie niespokojna wstała, narzuciła spódnicę i chustkę i zaczęła schodzić po ciemku ze schodów.

„A może mi się to śni?” – przyszło jej na myśl.

Ale nie, szła przytomnie, trzymając się mocno poręczy i skradając się cichutko.

Znalazłszy się na dole, zobaczyła, iż z małego pokoiku tuż przy wejściu wpada do sieni słaba smuga światła. Więc tam był jej małżonek. Może zemdlał, może – nie żyje…

Zebrawszy całą odwagę, cichutko przysunęła się do drzwi i skulona, z wyciągniętą naprzód szyją, zapuściła ciekawe, badawcze spojrzenie w głąb słabo oświetlonej izdebki.

I prawie skamieniała. Na stole dopalała się świeca w lichtarzu, przy stole z jednej strony siedział jej Jeremiasz przed dobrze napoczętą butelką i wysuszoną szklanką, a naprzeciwko niego – siedział Jeremiasz drugi i spał, oparłszy głowę o poręcz wysokiego krzesła.

– Wielki Boże!… – szepnęła drżącym głosem Efri.

Jej Jeremiasz, jak gdyby usłyszał te słowa, obejrzał się dokoła ze zsuniętymi brwiami, potem błyszczące oczy utkwił w sobowtórze, wreszcie sięgnął po szczypce i z całej siły pchnął nimi śpiącego.

– Co to? – zawołał drugi Jeremiasz, budząc się.

– Tsst! – syknął groźnie pierwszy. – Czas na ciebie. Spałeś przeszło dwie godziny. Dosyć tego. Wpół do trzeciej. No, ubieraj się, prędko.

– Miałem na pożegnanie dostać szklankę wina.

– Pij! – rzekł Jeremiasz, nalewając mu z butelki. – A spraw się dobrze. Napisz natychmiast, jak będziesz na miejscu. Szkatułkę złożysz w banku na swoje nazwisko, jak cię uczyłem. Byłeś zawsze dobrym wspólnikiem, więc liczę na ciebie. To może być kopalnia. Ostatnia chwila usunięcia tego z domu. Znam niby ich oboje, ale trudno przewidzieć, co może nastąpić. Tak będziemy bezpieczni. Więc pamiętasz wszystko?

– Bądź spokojny. Znasz mnie chyba dostatecznie.

Jednocześnie Jeremiasz pierwszy pomagał Jeremiaszowi drugiemu ubrać się w szeroki płaszcz i umieścić pod nim dość dużą szkatułkę, okutą żelazem i zapewne ciężką. Gdy zbliżał się do drzwi, Efri cofnęła się szybko i bez szelestu znalazła się znowu na schodach. Stąd widziała, jak cicho otworzyły się drzwi schodowe, poczuła chłodny powiew czarnej nocy, potem drzwi się zamknęły.

Miała dość czasu, aby powrócić do łóżka, lecz nie mogła ruszyć się z miejsca. Nogi były tak ciężkie, jakby wrosły w schody, nie była zdolna ani podnieść głowy, ani poruszyć ręką. Toteż Jeremiasz ze świecą w ręku natknął się prosto na nią.

Zatrzymał się, lecz nie przemówił ani słowa, tylko utkwił w jej oczach błyszczące spojrzenie, przed którym cofnęła się mimo woli. I ruszył prosto na nią, popychając ją przed sobą wzrokiem, a Efri wpółprzytomna ciągle się cofała.

Takim sposobem weszli do swojego pokoju. Jeremiasz cicho zamknął drzwi za sobą i pochwycił żonę za gardło.

– Ha! – szeptał groźnie. – Zbudź się! Jesteś lunatyczką. Chodzisz we śnie. Obudź się!

– Jeremiasz! Jeremiasz! – bełkotała przestraszona kobieta. – Mnie się zdawało…

– Co ci się zdawało, to mnie nic nie obchodzi. Zasnąłem na dole, a kiedy chciałem wrócić do pokoju, spotkałem cię na schodach śpiącą. Zbudziłaś się? Pamiętaj, że jeśli się to powtórzy, zastosuję lekarstwo, które cię wyleczy na pewno, pamiętaj!

Efri, drżąc cała, wsunęła się cicho do łóżka.

ROZDZIAŁ IIRodzinne sprawy

Nazajutrz o dziewiątej rano Jeremiasz Flintwinch wtoczył fotel pani Clennam do znanego nam już pokoju i umieścił go przed zamkniętym biurkiem.

Wówczas wdowa wyjęła klucz z woreczka, otworzyła biurko, opuściła klapę i wysunęła z głębi parę książek.

Jeremiasz zniknął, lecz ukazał się wkrótce Artur Clennam.

– Dzień dobry, matko. Jakże dzisiaj zdrowie?

– Możesz nie pytać o to – odpowiedziała sucho. – Nie mogę być zdrowsza i nie będę nigdy, ale znoszę wolę Boga z rezygnacją. Nie ma co o tym mówić.

Oparła na biurku obie owinięte ręce i patrzyła na syna, jak gdyby czekała, aż powie jakieś słowa ważne i potrzebne.

– Czy mogę, matko, mówić dziś o interesach? – zapytał wreszcie Artur.

– Dziwne pytanie – rzekła. – Ojciec twój umarł przed rokiem, więc już chyba najwyższy czas mówić o interesach, które nam pozostawił.

– Sądzę, że ten rok zwłoki nie miał żadnego wpływu na ich przebieg – zauważył Artur spokojnie. – Zresztą tam na miejscu, zanim wyjechałem, musiałem uporządkować wiele spraw. Potem chciałem odpocząć, więc podróżowałem trochę dla rozrywki.

Spojrzenie pani Clennam wyrażało surowe zdumienie.

– Chciałeś odpocząć i podróżowałeś dla rozrywki! – powtórzyła, oglądając się po pokoju, jakby wzywała wszystkie sprzęty na świadectwo, że ona nie zaznała tutaj odpoczynku i nie rozumie wyrazu: rozrywka.

– Moja obecność nie była potrzebna. Byłaś, matko, egzekutorką testamentu i miałaś zupełną możność urządzić wszystkie sprawy wyłącznie podług swej woli.

– Czy chcesz przejrzeć rachunki?

– Nie, matko. I po cóż? Wycofałem mój udział z interesu i nie mam zamiaru wiązać się z nim więcej. Wiedziałaś o tym, teraz tylko to potwierdzam. Gdybym miał wpływ na ciebie, gdybym ci śmiał radzić, powiedziałbym: uczyń to samo. Nasz dom handlowy dzisiaj nie ma żadnego znaczenia, a twoje siły, matko, znajdą lepsze pole do pracy.

– Nie prosiłam cię dotąd o radę, Arturze.

– Przebacz, matko. Chodziło mi przecież o ciebie, lecz skoro nakazujesz mi milczenie, nie poruszę już tego przedmiotu. Pozwól tylko przypomnieć sobie, że dotąd – a dobiegam już lat czterdziestu – byłem zawsze posłuszny twojej woli, nie zadając sobie pytania, czy to zgadza się z moją chęcią.

– Czy chcesz mi coś więcej powiedzieć, Arturze? – przerwała pani Clennam lodowato.

– Tak, matko. Chcę ci powiedzieć coś więcej. Coś trudniejszego jeszcze. A jednak mówić muszę. Od śmierci ojca nie mam godziny spokoju, dzień i noc o tym myślę i ty jedna, matko, możesz mi w tym dopomóc, jeśli zechcesz.

– Czekam i słucham, chociaż nie rozumiem, do czego dążysz.

– Przebacz, że muszę zacząć od przeszłości. Nie pytam, co rozdzieliło cię z ojcem. Wiem, że wyjechał do Chin, bo taka była twoja wola. Wiem, że ty postanowiłaś, abym do lat dwudziestu został z tobą, a od lat dwudziestu połączył się z ojcem. Nie badałem przyczyny. Ale ostatnie chwile, ale ostatnia choroba… niektóre słowa, matko… On chciał mi coś powiedzieć… On chciał, zdaje mi się, coś powiedzieć tobie… i już nie mógł. „Matka”, „przypomnij”, „krzywda”… tak, matko, był ten wyraz i dlatego nie mam spokoju. Dlatego otwierałem ten zegarek, myśląc, że może znajdę w nim wskazówkę. Tam na jedwabnym krążku są wyrazy: „Nie zapomnij”. Czy to ma związek? Daruj mi, matko, że cię o to pytam, może nie wiesz, o co mi chodzi, ale jeżeli zechcesz, ty jedna, tylko ty możesz mi pomóc… odnaleźć ową „krzywdę”, wynagrodzić, oczyścić pamięć ojca, jeśli tego potrzebuje. Nie mówię materialnie, bo tę stronę wziąłbym na siebie, ale… ale… czy sądzisz, matko, że w przeszłości jest coś takiego, cośmy powinni odszukać i zgodnie z wolą ojca, której wyrazić nie zdołał…

Umilkł pod jej twardym, zimnym i surowym spojrzeniem. Cofnęła się z fotelem, jakby chciała być dalej od niego, jej zaciśnięte usta miały wyraz wzgardy.

– Matko – szepnął – ja mówię to tylko do ciebie. Może pierwszy raz w życiu mówię tak otwarcie, ale gdybyś widziała, matko, jak się męczył. Gdy już nie mógł powiedzieć, chciał napisać, lecz sztywniejące ręce kreśliły zygzaki. W imię Boga, błagam cię, matko, pomóż mi rozwiązać tę zagadkę, naprawić zło, jeśli zostało popełnione!

Pani Clennam wciąż jeszcze patrzyła na niego z wyrazem surowości i zdumienia, jej zacięte usta milczały.

Nagle ruchem nogi odwróciła fotel ku ścianie, gdzie zwieszał się sznur dzwonka. Pociągnęła gwałtownie.

Do pokoju wbiegła dziewczynka, którą Artur widział już wczoraj.

– Przyślij mi Jeremiasza!

Chwilę potem starzec z przekrzywioną głową i sterczącymi końcami halsztuka ukazał się na progu.

– Jeremiaszu! – zawołała pani Clennam. – Spojrzyj na mego syna. Wczoraj wszedł do tego domu, a dziś żąda ode mnie, abym z nim szpiegowała przeszłość ojca, którego podejrzewa o tajemnicze krzywdy i bezprawia domagające się wynagrodzenia.

– Matko! – zawołał Artur boleśnie dotknięty.

– Wynagrodzenia! – powtórzyła gorzko, spoglądając dokoła siebie. – Bawi się, podróżuje, odpoczywa i łaskawie rozmyśla o ojcowskich grzechach. Mój rachunek z Bogiem inaczej wygląda. Ja z rezygnacją cierpię, co mi przeznaczono, i sądzę, że Bóg przyjmie to za moje grzechy. A teraz – przemówiła podniesionym głosem – tu, wobec świadka i w obliczu Boga, zabraniam ci raz na zawsze w mojej obecności mówić o winach ojca i w jakikolwiek sposób dotykać tego przedmiotu. A gdybyś się poważył złamać ten mój zakaz, mam jeszcze moc i prawo zamknąć przed tobą drzwi mojego domu i pod klątwą zabronić ci tu wstępu.

– O, matko! – jęknął Artur z najwyższą boleścią.

– Pozwól mi skończyć – przemówiła pani Clennam zwykłym głosem, twardym i suchym. – Jeremiaszu, syn mój powrócił, aby powiedzieć stanowczo, że zrzeka się udziału w interesie, zamiast podtrzymać go swymi siłami. Byłam na to przygotowana. Kapitan okrętu opuszcza swoje stanowisko, ale my, Jeremiaszu, zostaniemy i popłyniemy dalej pod naszą starą flagą. Od dziś jesteś moim wspólnikiem, pomyśl, aby załatwić wszelkie formalności.

Oczy Jeremiasza zamigotały blaskiem chciwości i dumy, lecz natychmiast pokornie zgiął swoją grubą postać i w uniżonych słowach zaczął dziękować za zaszczyt, którego nie spodziewał się zupełnie.

Zegar zaczął bić jedenastą i w tej chwili przypomniał sobie, że to godzina śniadania. Nie musiał wołać, gdyż prawie jednocześnie Maleńka Dorrit wniosła na tacy symetrycznie ułożonych osiem ostryg, kawałek chleba z masłem i szklankę wina z posłodzoną wodą.

Lecz pani Clennam jeść dzisiaj nie chciała. Odsunęła ostrygi, ale spojrzała łagodniej i uprzejmie, choć krótko przemówiła do dziewczynki.

Artur spojrzał na nią uważnie. „Nowy kaprys” matki. Co to miało znaczyć? Skąd pochodził ten nowy kaprys?

Dziewczynka była widocznie nieśmiała. Przesuwała się cicho, prawie bez szelestu, drobna, szczupła, maleńka, w wąskiej i krótkiej sukience, wyglądała na dziecko, chociaż jej twarz poważna świadczyła, że wyrosła już z dzieciństwa. Nie była ładna, ale ciemne oczy, łagodne i myślące, miały wyraz słodyczy, a cała postać mimo ubogiego stroju uderzała szlachetnym wdziękiem i prostotą.

Kopciuszek – przemknęło przez głowę Artura i zbudziła się w nim ciekawość.

Skąd się to dziecko wzięło koło jego matki? I co znaczy w oczach matki ta łagodność, kiedy przemawia do obcej dziewczynki? Ona, tak zimna, surowa dla syna?

Dziwne myśli zaczęły krążyć mu po głowie, lecz musiał milczeć. Jeżeli przeszłość kryła jakąś tajemnicę, po śmierci ojca matka zamknęła ją na klucz i Artur mógł być przekonany, że klucza tego mu nie odda. Więc – czy ma ulec matce, czy spełnić ostatnie pragnienie, wolę umierającego? Sumienie odpowiedziało mu wyraźnie: uznał za swój obowiązek iść drogą przez ojca wskazaną.

I w milczeniu uważnie obserwował małą, która wydała mu się pierwszą pajęczą niteczką wiodącą w ciemny, zawiły labirynt. Kto ona? Co tu robi? Skąd się wzięła?

Wiedział już, że przychodziła do szycia i pracowała pilnie od ósmej rano do ósmej wieczorem. Zjawiała się i znikała punktualnie. Lecz gdzie się podziewała przez drugie pół doby? Zdawało się, że nikt tego nie wie w tym domu – on postanowił to zbadać.

Zaczął więc ją obserwować. Jak się później dowiedział, podczas obiadu wezwana, nie chce nigdy usiąść przy wspólnym stole. Zawsze ma wymówkę: coś musi wykończyć, trudno porzucić robotę, tłumaczy się nieśmiało, lecz rezultat taki, że je obiad w swoim kąciku bardzo prędko i znowu w jej cienkich paluszkach szybko, zręcznie miga igiełka.

Na każde skinienie pani Clennam dziewczynka porzucała natychmiast robotę i stawała przy niej, aby spełnić polecenie. A wówczas głos staruszki zimny, obojętny miał jakiś niezwykły odcień, który ucho Artura pochwyciło wyraźnie.

Czyżby można przypuścić, że w tym zimnym sercu zbudziło się na koniec cieplejsze uczucie dla obcego zupełnie dziecka?

Pozostawiwszy matkę z Jeremiaszem w nowej roli zaufanego wspólnika, Artur przez cały ranek błąkał się po starym domu, długie chwile rozmyślań spędzając w posępnych komnatach, gdzie wszystko świadczyło o ruinie. Były one ciemne, ponure, wilgotne, nigdy nieprzewietrzane i pełne dziwnego zapachu. Sprzęty wszędzie zniszczone, obicia wyblakłe, nigdzie śladu barwy ani błysku słońca. W dalszych pokojach gruba warstwa kurzu pokryła wszystko swym brudnym całunem, inne nosiły ślady pewnego porządku.

Niejednokrotnie w ciągu tej długiej podróży po niedalekich miejscach zwracał jego uwagę cichy, tajemniczy szelest, jak gdyby lekkich kroków, które go poprzedzały albo śledziły za nim, jak gdyby cichy upadek zwiędłych liści, jakby tłumione szepty niewidzialnych istot.

Ale głos własnych myśli przemawiał wyraźniej i na te szmery Artur nie zwracał uwagi.

Około drugiej w jadalnym pokoju podano skromny obiad, do którego zasiadł w towarzystwie małżonków Flintwinchów. Dorrit, jak zwykle, pozostała w swoim kąciku, a kilka uwag Efri rzuconych z tego powodu zapoznało go z tym jej zwyczajem.

Jeremiasz oznajmił, iż może po południu pokazać się znów matce, która uspokoiła się po rannym przejściu. Uznał też za stosowne dodać od siebie radę, aby tego przedmiotu więcej nie dotykać.

Po obiedzie Jeremiasz zakasał rękawy i wziął się do urządzania dla siebie małego gabinetu przyjęć, gdyż na niego spadł teraz obowiązek rozmowy z klientami, o ile osobiście zgłoszą się do biura.

– Słuchaj, stara – zwrócił się zarazem do żony – pokój pana Artura dotąd niesprzątnięty, pójdziesz tam zaraz i przygotujesz wszystko.

Artur oświadczył jednak, że nie zamieszka w domu. Miał ten zamiar, przyjeżdżając do Londynu i dlatego rzeczy zostawił na poczcie. Skoro się ulokuje, przyniesie adres.

Jeremiasz wyraził mu swoje uznanie, Efri spojrzała bokiem, lecz nie śmiała się odezwać: może w tej chwili jeszcze słabym głosem odezwała się dawna miłość do tego dziecka, które wyniańczyła. Ale Efri nie wolno było dziś mieć zdania.

Pani Clennam przyjęła tę wieść obojętnie, jako rzecz naturalną i przewidywaną, i zajęta z Flintwinchem sprawdzaniem rachunków w starych księgach, z daleka pożegnała lekkim skinieniem głowy wychodzącego z pokoju Artura.

On jednakże był blady i wychodził z sercem ściśniętym.

ROZDZIAŁ IIIOjciec Marshalsea

Przed wielu, wielu laty w okolicy kościoła Świętego Pawła znajdował się posępny i brzydki budynek, otoczony murem i żelaznymi kratami – było to Marshalsea, więzienie dla niewypłacalnych dłużników.

Zajmowało ono przestrzeń dość obszerną, zabudowaną małymi domkami. Otaczało je ciasne, brukowane podwórze. Mało miejsca, mało powietrza, żadnego śladu roślinności. Dłużnicy mieli prawo zajmować pojedyncze liche pokoiki, w których mieścili się zwykle z rodziną, a na ciasnym, brzydkim podwórzu pełno było dzieci i krzyku.

Na dwadzieścia trzy lata przed powrotem Artura Clennama do Londynu przywieziono do więzienia Marshalsea nowego dłużnika.

Był to człowiek około lat trzydziestu, wytwornie ubrany, o twarzy delikatnej, bladej i nieśmiałej, otoczonej wijącymi się puklami jasnych włosów. Spojrzenie miał niepewne i strwożone, usta drgały mu jakimś nerwowym grymasem i co chwila nerwowym ruchem podnosił do nich rękę białą, wypieszczoną, ozdobioną kosztownymi pierścionkami według ówczesnej mody.

Nie chciał rozpakować swojego tłumoczka, gdyż był pewny, że uwolnią go nazajutrz, a w najgorszym razie za parę dni, ale ponieważ każdy nowy więzień jest pewny uwolnienia w krótkim czasie, odźwierny i dozorca w jednej osobie namawiał go do urządzenia się „wygodnie”, nie usiłując jednak rozwiać jego miłych nadziei.

Więzień był niespokojny i co chwila podnosił do ust białą rękę, wyrażając obawę, jak sobie poradzi jego żona, aby tu trafić.

– Ludzie pokażą drogę – uspokajał go odźwierny.

– Nie wiem – mówił więzień – jakże ona spyta? Nie zaczepi przecież obcego? I jeszcze w takiej kwestii…

– Może przyjechać dorożką.

– Hm, dorożką, nie wiem… Ona nie wychodziła sama na ulicę… Jakże jej to przyjdzie do głowy…

– To ją ktoś przyprowadzi, brat czy krewny.

– Hm, nie ma brata… Nie ma krewnych… Pewno przyprowadzi dzieci.

– Dzieci? – spytał dozorca. – Będzie więcej! A dużo pan ma dzieci?

– Dwoje – odparł mężczyzna z miną bardzo zakłopotaną.

– Wybrał pan sobie pokój?

– Wszystko jedno, to nie na długo.

– W każdym razie niech pan weźmie ten na pierwszym piętrze, gdzie w tej chwili okno otwarte. Jeden z najlepszych pokoi w Marshalsea.

– Bardzo, bardzo dziękuję.

– Pańska żona zostanie z panem?

– Tak, hm, nie chcemy się rozłączać… chociaż to na czas krótki.

– Tak, tak – potwierdził uprzejmie odźwierny, choć dla siebie miał zupełnie inne zdanie.

Od wielu lat pełnił urząd w Marshalsea i jednym spojrzeniem oceniał swoich pensjonariuszy. Na pana Dorrita wzruszał ramionami i potrząsnął znacząco głową.

Rzeczywiście, interesy tego pana były w dziwny sposób splątane. A co najgorsza, on sam nie wiedział nic o swoich pieniądzach i nie umiał nic wytłumaczyć. Był bogaty. Był wspólnikiem jakiegoś domu handlowego, lecz sam interesami nigdy się nie zajmował. Od tego są bankierzy, adwokaci. On brał tylko pieniądze i wydawał. Ale swoje. Od nikogo nigdy nie pożyczał. A tymczasem w jakiś niepojęty sposób kapitały towarzystwa gdzieś znikły. Gdzie się mogły podziać, tego przecież pan Dorrit nie wie. I dlaczego on za to ma siedzieć w więzieniu? I dlaczego źli ludzie żądają od niego zwrotu pieniędzy, których od nich nie brał? Zapewne to wszystko samo się wkrótce wyjaśni.

Starzy więźniowie zwykle schodzili się do odźwiernego, ażeby coś usłyszeć o nowo przybyłym. I tym razem ciekawie zadawali mu pytania, na które nie znajdował jakoś odpowiedzi.

– Mnie się zdaje, że ten nigdy stąd nie wyjdzie – odezwał się na koniec.

To proroctwo świadczyło o jego znajomości ludzi. W pierwszych miesiącach uwięzienia pana Dorrita bardzo często zajeżdżali przed Marshalsea prawnicy i prokuratorzy, ażeby przy pomocy jego zeznań wyjaśnić zawikłaną sprawę, lecz po kilku miesiącach zupełnie ustały te budzące nadzieję odwiedziny, przekonali się bowiem, że od więźnia nic się dowiedzieć nie mogą.

Nazajutrz po przybyciu pana Dorrita zjawiła się jego żona z dwojgiem dzieci: trzyletnią dziewczynką i dwuletnim chłopcem. Kilka miesięcy później przyszło na świat trzecie dziecko, mała dziewczynka Emi, urodzona i wychowana w więzieniu, którą poznaliśmy w domu pani Clennam.

Maleńka Dorrit, jak ją zwykle nazywano, była zatem dzieckiem Marshalsea. Znała tu każdy kącik, każdy kamień, znali ją wszyscy i wszyscy lubili ciche „dziecko więzienia”.

Kiedy miała osiem lat, została sierotą. Pani Dorrit, wątłego zdrowia, źle znosiła życie więzienne i nie mogła się nigdy oswoić z nowym położeniem. Ponieważ z każdym rokiem była słabsza, wyjechała podczas lata na wieś do swojej mamki i już nie wróciła.

Na wieść o śmierci żony pan Dorrit zamknął się w swoim pokoju i przez trzy dni nikt go nie widział. Kiedy na koniec ukazał się znowu, zauważono, że mu włosy posiwiały, a ręka podnosiła się częściej nerwowym ruchem do ust, drgających i dziwnie skrzywionych.

Towarzysze niedoli współczuli mu szczerze i po naradzie w małej izdebce zwanej kawiarnią, gdzie się gromadzili na wspólne pogawędki i skromne zakąski, postanowili ofiarować mu zbiorowo pięknie napisany na wielkim arkuszu adres, zawierający wyrazy życzliwości, współczucia i uznania, podpisany przez wszystkich.

Pan Dorrit stopniowo przyzwyczaił się i pogodził ze swym losem. Prawda, w Marshalsea było trochę ciasno, ale za to spokojnie. Nie wolno było stąd wychodzić na świat, ale za to ze świata nie wkraczały tu żadne troski; spokój wynagradzał w części brak swobody.

Stary odźwierny, który w pierwszych chwilach lekceważył nowego więźnia, z czasem zaczął być z niego dumny.

– Jesteś pan najdawniejszym więźniem w Marshalsea – rzekł mu razu jednego. – Brakowałoby nam pana, gdyby stąd kiedyś wyszedł.

Chwalił się nim też chętnie wobec nowo przybyłych.

– Oto gentleman – mówił – dobrze wychowany. Bez obrazy, drugiego nie ma takiego w Marshalsea. A co za edukacja! Sam dyrektor go prosił, żeby wypróbował nowy fortepian. I proszę posłuchać, jak zagrał. Niczym organy w kościele. A języki! Z Francuzem mówi po francusku, i lepiej od Francuza! A kiedy mieliśmy tu Włocha, to on tylko z nim rozmawiał, i trzeba było słyszeć!

Toteż mieszkańcy Marshalsea z pewnego rodzaju szacunkiem spoglądali na poważnego gentlemana o siwych włosach, uprzejmym obejściu i pełnej godności postawie.

Zanim jednakże pan Dorrit posiwiał, odźwierny zestarzał się zupełnie. Nogi mu odmawiały posłuszeństwa, brakowało oddechu i często nie miał siły iść z kluczem do furtki, aby otworzyć lub zamknąć więzienie.

Wtedy pan Dorrit wyręczał chętnie przyjaciela.

– My dwaj jesteśmy najstarsi w Marshalsea – mówił starzec pewnego wieczora, kiedy śnieg padał białymi płatami, a w niewielkiej jego izdebce zgromadziło się kilku więźniów na życzliwą koleżeńską pogawędkę. – Zamieszkałem tu tylko siedem lat wcześniej od pana. I czuję, że niedługo już będę pełnił służbę. A gdy się wyprowadzę, to pan, panie Dorrit, zostaniesz ojcem Marshalsea.

„Wyprowadził” się już nazajutrz. Wtedy przypomniano sobie jego słowa, powtarzano je i zaczęto tytułować pana Dorrita coraz częściej mianem „ojca Marshalsea”.

Przyjął to spokojnie, jako hołd należny, i powoli zaczął się szczycić tytułem, widział w nim jakąś godność, na którą zupełnie zasłużył.