Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Mapa nieba

Mapa nieba

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-146-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Mapa nieba

Nowy Jork, 1898 rok. Stała bywalczyni salonów, Emma Harlow, godzi się poślubić zamożnego, wysoko postawionego Montgomery’ego Gilmore’a pod jednym tylko warunkiem. Kawaler musi podjąć jej wyzwanie i odtworzyć inwazję Marsjan według słynnej powieści H. G. Wellsa Wojna światów. W międzyczasie H. G. Wells zostaje wtajemniczony w szczegóły pewnej, zakończonej niepowodzeniem wyprawy na Antarktydę, podczas której znaleziono dziwne obiekty, najwyraźniej pozaziemskiego pochodzenia. Brał w owej wyprawie udział sam Edgar Allan Poe, a wędrówka po pokrytych lodem bezdrożach zainspirowała go do napisania jednego z najwybitniejszych literackich dzieł wszech czasów. Tymczasem na ulicach Londynu zaczynają się pojawiać dziwne, osobliwie wyglądające cylindry. Wells podejrzewa początkowo, że to tylko jakiś głupi dowcip, z czasem dochodzi jednak do wniosku, że oto rozpoczęła się prawdziwa inwazja na naszą planetę… Félix J. Palma z rozmachem i niezwykłą sprawnością łączy wiktoriańską rzeczywistość z fantastyką. Trudno nie dać się uwieść idei światów równoległych i podróży w czasie.

Polecane książki

.. Rosnace potrzeby zdrowotne spoleczenstwa zwiazane z wydluzaniem sie zycia oraz stosowanie nowoczesnych i kosztownych metod leczenia stanowia dzis problem wobec niewystarczajacych srodków w budzecie ochrony zdrowia. Kogo leczyc w pierwszej kolejnosci? Czyje potrzeby sa wazniejsze, a czyje mniej...
Bezpieczeństwo może być bardzo wszechstronnie zrozumiane. Bezpieczna droga ucznia do szkoły i do domu, bezpieczeństwo kobiety w domu i poza domem. Bezpieczeństwo na drogach, które regulują przepisy kodeksu drogowego... W tej publikacji autor zajmuje się bezpieczeństwem, które jest dla wielu znane le...
Aza Ray znowu przebywa na ziemi. Jej chłopak Jason nie posiada się z radości, rodzina zaleczyła rany. Aza prowadzi zwyczajne życie, a raczej na tyle zwyczajne, na ile to możliwe dla kogoś, kto w poprzednim roku zmarł, obudził się na podniebnym statku i odkrył, że swoją pieśnią jest w stanie zmie...
Z antropologii wiejskiej to zbiór szkiców przedstawiających życie na XIX-wiecznej wsi we wszelkich jego aspektach. Mamy tu rzetelne opisy przyrody i krajobrazów wiejskich, ale i charakterystyki najrozmaitszych typów ludzi, cały przekrój społeczny ówczesnej wsi – i bogaci gospodarze, i karczmarz, i Ż...
„Świeczka zgasła" to komediowa sztuka teatralna autorstwa Aleksandra Fredry.   Główni bohaterowie sztuki opisani są w tekście po prostu jako „Pani” i „Pan”, jednak w toku akcji okazują się mieć na imię Władysław i Jadwiga. Pewnej deszczowej nocy przypadkowo podróżują wspólnie pocztowym dyliżansem,...
Język angielski Poziom B2-C1 Lubisz czytać dobre powieści a jednocześnie chcesz doskonalić swój angielski? Mamy dla Ciebie idealne połączenie! Klasyka literatury światowej w wersji do nauki języka angielskiego. CZYTAJ – SŁUCHAJ - ĆWICZ CZYTAJ – dzięki oryginalnemu angielskiemu tekstowi powieści Stra...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Félix J. Palma

Dla M.J.,
nareszcie

I dla Alexa,
który napisał ostatnie słowo tej historii

W skali kosmicznej
tylko fantastyka ma szansę okazać się prawdą.

PIERRETEILHARD DE CHARDIN

Próżne i niedorzeczne
jest odrzucanie i potępianie jako fałszu tego, co nie wydaje się
nam pewne.

MICHEL DE MONTAIGNE

Próby

– Co wam wiadomo
o Marsie? – zapytał [Gusiew]. – Mieszkają tam ludzie czy może
potwory?

ALEKSYTOŁSTOJ

Aelita

CZĘŚĆ
PIERWSZA

Naprzód, drogi Czytelniku,
zapuść się bez lęku w gąszcz stronic naszego melodramatu –
czekają cię tu niewiarygodne przygody, które wystawią na próbę
twe serce, a być może również twój zdrowy rozsądek!

Jeżeli uważasz, że nasza planeta
krąży w bezkresnym wszechświecie, w którym niczego nie trzeba się
obawiać, oto odkryjesz, że najbardziej niepojęty strach może do nas
przybyć właśnie z gwiazd.

Moją powinnością jest jednak
ostrzec cię, dzielny Czytelniku, że przyjdzie ci stanąć wobec grozy
takiego rodzaju, o jakiego spłodzenie twoja niewinna dusza nigdy nie
podejrzewałaby Stwórcy.

Jeśli ta
historia nie wywoła w tobie ogromnych emocji, zwrócimy ci twoje pięć
centów, abyś je przeznaczył na coś bardziej ekscytującego… o ile
zdołasz coś takiego znaleźć.

I

Herbert George Wells wolałby
żyć w świecie bardziej sprawiedliwym i pełnym poszanowania dla
drugiego człowieka, świecie, w którym istniałoby coś w rodzaju
artystycznej moralności zakazującej wykorzystywania cudzych pomysłów
dla własnej korzyści, a niegodziwcy, którzy odważyliby się
to zrobić, zostawaliby nagle pozbawieni swego wątpliwego talentu
i skazani na niewdzięczny żywot zwykłych zjadaczy chleba. Niestety
jednak świat, w którym przyszło mu wieść życie, przedstawiał się
inaczej. Wszystko w nim było dozwolone, albo przynajmniej tak uważał
Wells. Sądził tak nie bez powodu, ponieważ zaledwie kilka miesięcy po
opublikowaniu Wojny światów pewien amerykański
gryzipiórek, niejaki Garrett P. Serviss, miał czelność napisać
kontynuację tej historii, nawet nie powiadamiając go o tym, a wręcz
będąc zdania, że autora powieści może to jedynie ucieszyć.

Z tej właśnie przyczyny
w południe owego gorącego czerwcowego dnia prozaik podpisujący się
na swoich dziełach jako H.G. Wells pogrążony w myślach przemierzał
ulice Londynu, największej, najbardziej próżnej i zadufanej
w sobie ziemskiej metropolii tamtych czasów. Przecinał Soho,
kierując się do tawerny Pod Koroną i Kotwicą, dokąd rzeczony
Serviss, przebywający z wizytą w Anglii, zaprosił go na lunch
w złudnej nadziei, że za sprawą piwa i smacznego poczęstunku ich
dusze połączy braterstwo, do którego on czuł się zobowiązany. Lecz
jeśli wszystko pójdzie dobrze, spotkanie nie przebiegnie tak, jak
naiwnie wyobrażał sobie Serviss, ponieważ Wells ma zupełnie inne
plany, bynajmniej niezakładające braterstwa równych sobie twórców,
którego domagał się Amerykanin. I nie chodzi o to, że angielski
pisarz miał zamiar przekształcić w sąd wojenny to, co mogło się
rozwinąć w przyjemny posiłek, ponieważ uważał swą powieść za
mistrzowskie dzieło, którego walory zostałyby w nieunikniony sposób
splamione, gdyby ktoś dodał doń drugą część. Nie, tak naprawdę
Wells obawiał się czego innego – że pomysł tamtego człowieka
okaże się lepszy od jego własnego. Ta możliwość poruszała go
do głębi, wywołując wszelkiego rodzaju wzburzone fale na spokojnym
stawie, do którego lubił porównywać swą duszę.

Prawdę rzekłszy, Wojna
światów wydawała mu się, tak jak wszystkie jego
poprzednie powieści, dziełem niesatysfakcjonującym, które
podobnie jak one chybiło celu. Opowiedział o podboju Ziemi przez
Marsjan posiadających technologię znacznie przewyższającą
osiągnięcia ludzi, a zrobił to, naśladując weryzm, jakim sir
George Chesney przesycił swą powieść Bitwa pod Dorking:
Reminiscences of a Volunteer, w której nie skąpiąc
soczystych szczegółów, zdaje relację z rzekomej inwazji Niemiec
na Anglię. Posługując się podobnym realizmem, umocnionym przyporami
opisów tyleż drobiazgowymi, ile przerażającymi, Wells przedstawił
zniszczenie Londynu, którego Marsjanie dokonują bez najmniejszego
wysiłku czy cienia litości, jak gdyby ludzie nie zasługiwali na więcej
szacunku niż karaluchy. W ciągu kilku dni nasi kosmiczni sąsiedzi
podeptali prawa i poczucie własnej wartości Ziemian, okazując im
taką samą pogardę, z jaką Brytyjczycy traktowali tubylczą ludność
podbijanych krain. Sami zamierzali objąć Ziemię w posiadanie, jej
mieszkańców przekształcając w niewolników, a planetę w coś
na podobieństwo uzdrowiska dla marsjańskiej elity. Nic nie było
ich w stanie powstrzymać. Absolutnie nic. Za pomocą tej mrocznej
fabuły Wells chciał wymierzyć miażdżącą krytykę w nieznającego
umiaru ducha brytyjskiego imperializmu, którego nienawidził aż do
mdłości. Jednakże pogląd, jakoby Mars był zamieszkany – dzięki
nowym, zaawansowanym teleskopom, takim jak wynalazek Włocha Giovanniego
Schiaparellego, na powierzchni Czerwonej Planety odkryto przecinające
ją linie, a niektórzy astronomowie pośpiesznie zapewnili, jak gdyby
sami tam często bywali, że są to kanały zbudowane przez inteligentną
cywilizację – zaszczepił ludziom strach przed inwazją Marsjan,
taką jak ta opisana w powieści, która przyciągnęła całą uwagę
czytelnika, odwracając ją od prawdziwych intencji pisarza. Trzeba
przyznać, że Wellsa taka reakcja zbytnio nie zaskoczyła, jako że coś
podobnego zdarzyło się już z Wehikułem czasu
– głupie tytułowe urządzenie przesłoniło czytelnikom atak na
ówczesne społeczeństwo klasowe, który autor zawoalował na kartach
swej powieści.

A teraz ten cały Serviss,
najwyraźniej cieszący się reputacją dziennikarza propagującego
w swoim kraju naukę, napisał kontynuację Wojny
światów: Edison podbija Marsa. I co
zawarł Serviss w swym dziele? Tytuł nie pozostawiał złudzeń:
bohaterem powieścidła jest sam Thomas Edison, którego niezliczone
wynalazki w oczach Amerykanów już dawniej uczyniły kogoś na
podobieństwo herosa i zapewniły mu główną rolę w najróżniejszych
rodzimych utworach literackich. W „kontynuacji” Wojny
światów niewyczerpany w swoim geniuszu Edison wynajduje
potężną broń rażącą promieniami i z pomocą wszystkich narodów
świata buduje flotę statków kosmicznych o antygrawitacyjnym napędzie,
których załoga pchana żądzą zemsty wyrusza na Marsa. Taki, ni mniej,
ni więcej, jest przebieg wypadków w tym dziele.

Gdy Serviss przesłał mu swoją
powieść – wraz z listem, w którym wychwalał jego twórczość
z tak groteskowym zapałem, że robiło się od tego niedobrze,
a wśród rozmaitych omówień i podchodów niemal żądał,
aby angielski pisarz pobłogosławił sequel – Wells nawet mu nie
odpowiedział. Ani na ten list, ani na kilka następnych, w których
Amerykanin niestrudzenie domagał się aprobaty, a wręcz odważył
się zaproponować – opierając się na podobieństwie tematyki
i wspólnych zainteresowaniach, jakie jego zdaniem ich łączą –
aby kolejną powieść napisali wspólnie. A Wells nie odpowiadał,
ponieważ po przeczytaniu tamtego utworu odczuwał tylko mieszaninę
gniewu i odrazy. Dzieło Amerykanina, tyleż dziecinne, co nieporadne,
było bezczelną zniewagą dla pozostałych pisarzy, którzy – tak jak
on – dokładali wysiłków, aby zapełnić witryny księgarń mniej
lub bardziej wartościowymi wytworami własnej fantazji. Jego milcząca
rezerwa nie powstrzymała jednak napływu listów; przeciwnie, zdawała
się go nasilać. W ostatnim z nich niestrudzony Serviss błagał go,
aby – wykorzystując fakt, że w przyszłym tygodniu przybędzie
do Londynu i pozostanie tam przez kilka dni – był tak uprzejmy
i przyjął zaproszenie na wspólny lunch, ponieważ nic bardziej by go
nie uszczęśliwiło aniżeli spędzenie paru godzin na miłej rozmowie
z podziwianym pisarzem, z którym tak wiele go łączy.

Skoro przyszło do tego,
Wells postanowił przerwać swoje z zamierzenia zniechęcające,
a najwyraźniej nieskuteczne milczenie, i zgodzić się na
spotkanie. Lunch wydał mu się doskonałą okazją, by usiąść przed
Amerykaninem i wyjawić mu, za co naprawdę uważa jego powieść. Czy
Serviss chce jego opinii? Czy pragnie usłyszeć prawdę? Bo on mu ją
wyłoży kawa na ławę. Jasne, że tak. Wells już sobie wyobrażał
przebieg tego spotkania: usiądzie przed nim uzbrojony w niezmącony
spokój i opanowanym głosem, nie popadając w nieuprzejmość, która
zdradziłaby jego wściekłość, powie, jaki wstręt wzbudziła w nim
powieść z wyidealizowanym Edisonem w roli głównej, ponieważ
jemu wynalazca żarówki jawił się jako niegodny zaufania typ,
który udoskonalał swoje pomysły kosztem innych osób, i obdarzony
geniuszem zły charakter rozmiłowany w projektowaniu śmiercionośnej
broni. Powie Servissowi, że powieść, którą napisał, nie jest godna
być następczynią jego dzieła – zarówno ze względu na jej nikłą
wartość literacką, jak i z powodu odrażającej fabuły. Powie
mu, że jej przesłanie, zupełnie przeciwne do tego, które niesie
Wojna światów, byłoby bardziej odpowiednie dla
patriotycznego pamfletu, ponieważ dziecinny morał, jaki pozostawał
po wyciśnięciu tej garści ohydnych stron, można streścić w kilku
słowach: nie jest dobrze zadzierać z ludźmi, a dokładniej: nie
jest rozsądnie drażnić wielkiego Thomasa Edisona ani tym bardziej
Stany Zjednoczone. Po owej reprymendzie dodatkową porcją mądrości
dla upokorzonego Servissa będzie ta nauczka, że to on, zapraszający,
zapłaci za cały posiłek.

Wells tak był pogrążony w swych
rozmyślaniach, że kiedy wrócił do rzeczywistości, odkrył,
iż nogi zaniosły go na Greek Street, którędy nie miał zamiaru
przechodzić. W ten sposób mimo woli znalazł się przed starym
zamkniętym teatrem stojącym pod numerem dwunastym. Nie dajcie się
jednak zwieść jego zdziwionej minie, ponieważ nie był to przypadek –
w życiu pisarza wszystko podlegało jakiemuś celowi, nic nie działo
się na chybił trafił, nie było miejsca na spontaniczne impulsy. Wells
miał świadomość, dlaczego tu zawędrował, choć próbował obarczyć
odpowiedzialnością swe niewinne stopy o to, że go zaprowadziły akurat
przed ten teatr, którego fasadzie przyglądał się teraz z emocjami
dającymi się określić jedynie jako podniosły gniew. A ponieważ
– w przeciwieństwie do was – doskonale znam powody, które go tutaj
przywiodły, oraz wiem, jakie przemyślenia właśnie nim zawładnęły,
mogę obliczyć bez obawy o pomyłkę, że rozważania zajmą mu co
najmniej dziesięć minut, mam więc aż nadto czasu, aby wprowadzić
was w tę historię. Ogłada to oprócz uśmiechu i cudzołóstwa jedna
z niewielu rzeczy, jakie nas odróżniają od zwierząt, i chciałbym
wierzyć, że moja sytuacja, chociaż niezwykła, nie ma nic wspólnego
z bestiami. Witajcie więc i przygotujcie się na historię obfitującą
w emocje stosowne zarówno dla dam o romantycznym usposobieniu –
zapewne spodoba się im sielanka przeżywana przez uroczą, kapryśną
pannę Harlow, którą będę miał przyjemność przedstawić wam
później – jak i dla dżentelmenów o mężnym sercu – tych bez
wątpienia wstrząsną zdumiewające, ekscytujące przygody bohaterów,
do których zalicza się niepozorny człowiek o ptasiej twarzy właśnie
z powagą przypatrujący się budynkowi teatru. Przyjrzyjcie mu się
uważnie. Zauważcie jego niezwykłą szczupłość, blond wąsy,
za pomocą których próbuje przydać dorosłości swej chłopięcej
twarzy, delikatnie zarysowane usta oraz jasne żywe oczy, w których
nie można nie dostrzec błysku inteligencji, tyleż ciętej, co mało
praktycznej. Mimo swojego zwyczajnego, niezbyt heroicznego wyglądu Wells
będzie głównym bohaterem tej opowieści, której prawdziwy początek
trudno dokładnie określić, jednak dla niego – i oczywiście dla
was wszystkich – zaczyna się ona tego spokojnego poranka 1898 roku,
poranka wyjątkowo pogodnego, który – jak sami widzicie – nie nasuwa
pisarzowi podejrzeń, iż zaledwie za kilka godzin dokona odkrycia tak
niewiarygodnego i doniosłego, że na zawsze odmieni ono jego osobiste
postrzeganie świata.

Ale porzucę wielosłowne dygresje,
aby wam w końcu wyjawić to, nad czym zapewne zastanawiacie się
od kilku minut: dlaczego Wells zatrzymał się przed tym starym
teatrem? Czyżby żałował zamknięcia lokalu, w którym spędził
tyle wieczorów, napawając się najlepszymi sztukami teatralnymi swojej
epoki? Nic podobnego. Jak się przekonacie, Wells niełatwo padał
ofiarą melancholii. Zatrzymał się tu, ponieważ dwa lata temu w tym
budynku mieściła się pewna szczególna firma, Podróże w Czasie
Murraya. Czy te uśmieszki, które pojawiły się na ustach niektórych
z was, znaczą, że owo przedsiębiorstwo jest wam znane? Muszę wam
wyznać z niejakim rumieńcem na twarzy, że nic nie sprawia mi większej
przyjemności, lecz powinienem uszanować pozostałych widzów, jako że
oprócz wspomnianych uśmieszków widzę też wiele uniesionych brwi,
co spowodowała niewątpliwie ciekawa nazwa firmy. Wyjaśnię więc nowo
przybyłym, że ów ekstrawagancki lokal otworzył swoje podwoje dwa
lata wcześniej, aby urzeczywistnić bodaj najbardziej ambitne marzenie
człowieka: podróżowanie w czasie. Pragnienie, które zresztą
wzbudził w społeczeństwie sam Wells swoją pierwszą powieścią,
zatytułowaną Wehikuł czasu. Przedsiębiorstwo
oferowało klientom podróż w przyszłość, konkretnie do dwudziestego
maja dwutysięcznego roku, czyli dnia, w którym rozgrywała się
finałowa bitwa rozstrzygająca o losach świata, co nadal obwieszczał
umieszczony na fasadzie afisz przedstawiający dzielnego kapitana
Shackletona godzącego rapierem w arcywroga ludzkości, Salomona,
króla automatów. Choć do pamiętnej bitwy, w której kapitan uratuje
ludzką rasę przed wyginięciem, pozostawało jeszcze ponad sto lat,
dzięki Podróżom w Czasie Murraya wydarzenie to zdążyła poznać
niemal cała Anglia. Mimo wysokiej ceny biletu ludzie tłumnie zdążali
do wrót agencji, chętni do obejrzenia – jakby chodziło o nową
operę – walki, której w normalnych okolicznościach nieszczęsny
żywot śmiertelników nie pozwoliłby im zobaczyć. Wszyscy z wyjątkiem
Wellsa, którego powieść rozpętała tę powszechną gorączkę. Pisarz
uparcie odmawiał udania się w podróż do przyszłości, mimo
że otrzymywał niezliczone zaproszenia od samego Gilliama Murraya,
właściciela firmy, którego prasa z charakterystycznym przemieszaniem
oportunizmu i braku wyobraźni nie omieszkała okrzyknąć Panem
Czasu i którego przedwczesna śmierć – w czwartym wymiarze –
wstrząsnęła całym światem, być może dlatego, że przedsiębiorca
zabrał ze sobą do grobu sekret przemieszczania się w czasie. Wells
zapewne jako jedyny człowiek pod słońcem nie uronił łzy po zgonie
tego tłustego pyszałka, ku którego pamięci wzniesiono nawet pomnik
na pobliskim placu. Stał tam na piedestale w kształcie zegara
i uśmiechał się arogancko, jedną ręką łaskocząc powietrze,
jak gdyby rzucał jakieś zaklęcie, a drugą wspierając na głowie
Wiecznego, swego psa, którego Wells darzył taką samą awersją jak
jego właściciela, nie tyle ze względu na wierność, jaką zwierzę
bezwiednie okazywało panu, ile z powodu żywionego od dzieciństwa
strachu przed psami. Kiedy jako chłopiec przechodził przez drogę,
wracając do domu w Bromley, z zarośli wychynął ogromny brytan
i ugryzł go w rękę z taką determinacją, że można było
pomyśleć, iż działa zgodnie z ustalonym planem.

I dlatego teraz zatrzymał się
tam – ponieważ teatr ten przypomniał mu konsekwencje, jakie on
sam ściągnął na siebie w przeszłości, szczerze wypowiadając
opinię, na którą zasługiwała pewna powieść. Wówczas to
młody Gilliam Murray, niebędący jeszcze bynajmniej Panem Czasu,
aspirował do cokolwiek skromniejszej metamorfozy: pragnął się
przeobrazić w pisarza. Wells właśnie wtedy go poznał, trzy lata
temu. Przyszły milioner prosił o pomoc w opublikowaniu szmirowatej
powieści własnego autorstwa, lecz Wells mu odmówił. Zrobił to może
z niepotrzebnym okrucieństwem, ale nie umiał się powstrzymać. Owa
odarta ze skrupułów szczerość nieuniknioną koleją rzeczy uczyniła
z nich wrogów, jak to wam opowiedziałem szczegółowo przy innej
okazji, a z tego wszystkiego Wells wyciągnął naukę: zdarzają
się takie sytuacje w życiu, gdy lepiej jest kłamać. Co mu z tego
przyszło, że wygarnął Murrayowi prawdę? Nic. Gdyby tego nie zrobił,
sprawy potoczyłyby się zupełnie innym torem. A na co mu się zda,
że powie ją Servissowi? – zapytał teraz sam siebie. Przypuszczalnie
znów na nic. Niewątpliwie lepiej będzie skłamać. Ale podczas gdy
Wells potrafił bez drżenia głosu łgać w wielu sprawach, niestety na
jednym polu nie umiał uniknąć prawdy: jeśli jakaś powieść mu się
nie podobała, nie był w stanie jej chwalić. Człowieka w głównej
mierze określa jego gust, a Wells nie mógł nawet znieść myśli
o tym, że miałby uchodzić za kogoś o tak obmierzłym guście,
komu podoba się utwór Edison podbija Marsa.

Zerknąwszy na zegarek,
pisarz stwierdził, że nie może już więcej marnować czasu
przed teatrem. Dochodziła godzina jego spotkania, rzucił więc
ostatnie spojrzenie na budynek i skierował się ku Charing Cross
Road, zostawiając za sobą Soho, w stronę Strandu oraz tawerny,
w której umówił się z Servissem. Jeszcze niedawno miał zamiar
kazać dziennikarzowi czekać na siebie, aby od samego początku dać
mu wyraźnie odczuć swoją absolutną pogardę dla tego, co tamten
zrobił, ale jeśli coś odstręczało Wellsa bardziej niż kłamstwo na
temat własnego gustu, to było to spóźnione przybycie na spotkanie,
ponieważ naiwnie sądził, że jeśli on stawi się punktualnie na
swoje, za sprawą jakiejś kosmicznej równowagi inni również nie
każą mu na siebie czekać, choć do tej pory nie udało mu się
dowieść prawdziwości tej teorii: nieraz wychodził na patentowanego
durnia, siedząc samotnie w jakimś zakamarku albo spożywając obiad
w pojedynkę przy stoliku w zatłoczonej restauracji. Tak więc Wells
przeciął ruchliwą aleję zwaną Strandem, na której zdawał się
skupiać i kłębić cały zgiełk wszechświata, i narzucając swym
nogom żwawe tempo, truchcikiem udał się w stronę zaułka, gdzie
mieściła się rzeczona tawerna. To pozwoliło mu dotrzeć na miejsce
spotkania z przykładną punktualnością, choć zarazem z niewielką
zadyszką.

Jako że pisarz nie wiedział,
jak wygląda Serviss, nie tracił czasu na zaglądanie do wnętrza
przez okna, jak to miał w zwyczaju – w ten sposób sprawdzał,
czy ten, z kim się umówił, już przybył, jeśli tak nie było,
wymykał się na pobliską ulicę, aby po kilku minutach wrócić
spokojnie i uniknąć oczekiwania w środku, gdzie naraziłby się
na współczujące spojrzenia innych gości. Jednak ponieważ akurat
tego dnia owa taktyka nie miała sensu, Wells wszedł do tawerny,
udając pewnego siebie światowca, zatrzymał się pośrodku dobrze
widoczny, aby Serviss mógł go rozpoznać, i powiódł lekko
zaciekawionym spojrzeniem po pełnym ludzi wnętrzu z nadzieją,
że Amerykanin już jest na miejscu i zaoszczędzi mu wędrowania po
całym lokalu na oczach wszystkich klientów. Na szczęście niemal
natychmiast zwrócił jego uwagę mniej więcej pięćdziesięcioletni
człeczyna, chudy i zniszczony przez życie – podniósł prawe ramię
w geście powitania, a jednocześnie uśmiechnął się blado spod
bujnego wąsa. Rozumiejąc, że zapewne ma do czynienia z Servissem,
Wells powściągnął grymas niesmaku. Wolałby, żeby jego oponent
wyglądał na groźniejszego i bardziej próżnego, tak by nie budził
w nim wyrzutów sumienia, a tymczasem ten człowiek przypominał
mu bezbronnego, niedożywionego sępa. Aby odegnać litość, jaką
nieuchronnie wywoływał ten wygląd, pisarz, zanim skierował się do
czekającego nań miejsca przy stole, musiał sobie przypomnieć, co ten
chuderlak zrobił. Widząc, że gość się zbliża, Serviss szeroko
otworzył ramiona, a na jego twarzy wykwitł groteskowy uśmiech jak
u sieroty, która pragnie, by ją adoptowano.

– Jaki to zaszczyt i jakaż
przyjemność, panie Wells! – wykrzyknął, prezentując bogaty
wachlarz gestów, wśród których brakowało tylko poważania. –
Nie wie pan, jak się cieszę, że mogę pana poznać. Pan będzie
łaskaw usiąść. Piwa? Kelner, drugą kolejkę, z łaski swojej. Gdy
rozmawiają tytani literatury, trzeba to odpowiednio podlać. Świat
nigdy by nam nie wybaczył, gdybyśmy przerwali nasze wzniosłe refleksje
tylko dlatego, że nam zaschło w ustach. – Po tej pośpiesznie
wygłoszonej przemowie, która sprawiła, że kelner, człek bez
wątpienia zaprawiony w fizycznych i namacalnych zmaganiach z życiem,
zaczął ich traktować z lekceważącą uczynnością, jaką miał
zarezerwowaną dla klientów zajmujących się czymś tak eterycznym jak
sztuka, Serviss utkwił swoje maleńkie oczka w Wellsie. – Powiedz
mi, George… Mogę panu mówić po imieniu? Jakie to uczucie, kiedy
każda z twoich powieści wstrząsa społeczeństwem? Masz jakiś
sekret? Piszesz piórem z innej planety? Cha, cha, cha…

Wells nie zadał sobie trudu, by się
roześmiać. Rozparł się na krześle i czekał, aż piskliwy chichot
wygaśnie w powietrzu, a tymczasem sam przybrał poważny wyraz twarzy,
bardziej odpowiedni dla pracownika domu pogrzebowego aniżeli dla kogoś,
kto właśnie ma zjeść lunch z przyjacielem.

– Dobrze, dobrze… Nie mam
zamiaru cię gnębić, George – ciągnął Serviss, udając, że
ustępuje wobec sztywności rozmówcy. – Ale nie mogę się oprzeć
i nie wyrażać swojego podziwu.

– Jak dla mnie może pan sobie
oszczędzić komplementów – rzekł Wells, zdecydowany jak najszybciej
przejąć kontrolę nad rozmową. – Fakt, że napisał pan kontynuację
mojej ostatniej powieści, mówi sam za siebie, panie Ser…

– Garrett, z łaski swojej,
George.

– Zgoda, Garrett – ustąpił
Wells, rozdrażniony. Poufałość, którą narzucił spotkaniu
Amerykanin, nie bardzo sprzyjała połajance, jaką szykował Anglik,
a jeszcze mniej stosowny był wesoły ton, uparcie nadawany rozmowie
przez tamtego. – Mówiłem, że…

– W każdym razie
komplementów nigdy dość, nie sądzisz, George? – znów przerwał
mu dziennikarz. – Zwłaszcza jeżeli są zasłużone, jak w twoim
przypadku. Wyznam ci, że mój podziw dla ciebie nie pojawił
się wczoraj. Zaczął się… kiedy? Co najmniej dwa lata temu,
gdy przeczytałem Wehikuł czasu, dzieło jak na
czyjąś pierwszą powieść tym bardziej niezwykłe.

Wells apatycznie skinął głową,
skorzystawszy z tego, że Serviss, zamierzając pociągnąć łyk
piwa, zawiesił na chwilę swój słowotok sprzedawcy odżywki na
porost włosów. Będzie musiał jak najszybciej znaleźć przerwę
w bezustannej gadaninie dziennikarza, żeby mu przekazać swoją
opinię o jego powieści. Im dłużej z tym zwleka, tym mniej wygodne
okaże się to dla nich obu. Ale Serviss najwyraźniej nie zamierzał
spocząć.

– I jakiż to szczęśliwy zbieg
okoliczności, że wkrótce po wydaniu twojej powieści wynaleziono
sposób na podróżowanie w czasie – zagaił ponownie, przesadnie
potrząsając głową, jakby wciąż nie mógł się otrząsnąć
ze zdumienia. – Wyobrażam sobie, że się wybrałeś do roku
dwutysięcznego, aby na własne oczy zobaczyć epicką batalię
rozstrzygającą o losach ludzkości, co nie?

– Nie, nigdy nie podróżowałem
w przyszłość – odparł Wells, nie mając najmniejszej ochoty na
rozwijanie tego tematu.

– Ach, nie? A to dlaczego? –
zapytał tamten z zaskoczeniem.

Wells milczał przez kilka
sekund, przypominając sobie, jak w okresie prosperowania Podróży
w Czasie Murraya musiał się powstrzymywać od okazywania lodowatej
rezerwy, ilekroć ktoś z uśmiechem zafascynowania wspominał o tej
firmie. W takich sytuacjach – zdarzających się irytująco często
– pisarz zazwyczaj rzucał w odpowiedzi kilka sarkastycznych uwag,
które miały wykpić entuzjazm rozmówcy. Jakby on sam znalazł się
ponad rzeczywistością albo gdzieś przed nią, a w każdym razie
daleko od jej wzlotów i upadków, czego – nawiasem mówiąc –
pospólstwo oczekuje od wszystkich pisarzy, błędnie przypisując im
wznioślejsze zainteresowania i mniej przyziemne zachowania niż typowe
dla zwykłego zjadacza chleba. Czasami, kiedy Wells nie był w nastroju
do sarkazmu, wolał wyrażać oburzenie z powodu wygórowanej ceny
biletu. W rozmowie z Servissem zdecydował się na tę drugą opcję,
wyobrażając sobie, że pierwszej tamten by nie przełknął, skoro
sam też jest pisarzem.

– Ponieważ uważam, że
przyszłość należy do nas wszystkich i nikt nie powinien być
pozbawiony możliwości ujrzenia jej tylko dlatego, że go nie stać
na bilet.

Serviss przez chwilę patrzył
na niego, nie rozumiejąc, a potem szybkim ruchem przesunął sobie
dłonią po twarzy, jakby ściągał z niej pajęczynę.

– A, jasne! Wybacz mi brak
delikatności, George: cena biletu była za wysoka dla takich biednych
pisarzy jak my… – źle zrozumiał. – Ja też nie mógłbym sobie na
to pozwolić, jeśli mam być szczery. Jednak zacząłem oszczędzać na
przejażdżkę słynnym „Cronotilusem”, wiesz? Chciałem zobaczyć
wojnę przyszłości. Pragnąłem tego z całej duszy. Zamierzałem
nawet, gdy znajdę się już w roku dwutysięcznym, potajemnie
odłączyć się od grupy i uścisnąć rękę dzielnemu kapitanowi
Shackletonowi, aby mu podziękować za to, że sprawił, iż wszystkie
nasze sny i marzenia nie zostały zniweczone. Bo czyż moglibyśmy
spokojnie pracować dalej nad swymi wynalazkami i dziełami sztuki,
wiedząc, że w roku dwutysięcznym na Ziemi nie będzie już ani
jednego człowieka, który by mógł z nich korzystać, że nie
pozostanie najmniejszy ślad naszych osiągnięć, ponieważ z winy
nikczemnych automatów człowiek i wszystko, co zdołał stworzyć,
zniknie, jak gdyby nigdy nie istniało? – Po tej tyradzie Serviss
oklapł na krześle, jakby uszło z niego powietrze, i przybrał
melancholijny ton. – Ale nie mamy już możliwości, aby się wybrać
w przyszłość, ani ty, ani ja, George. Prawdziwa szkoda, ponieważ
teraz, zdaje się, mam aż nadto pieniędzy na bilet. Przypuszczam,
że ciebie tak samo jak mnie zmartwiła wiadomość o tym, że firma
przewożąca ludzi w czasie została zamknięta z powodu śmierci
pana Murraya.

– Tak, to doprawdy wielka strata
– rzucił ironicznie Wells.

– Według doniesień prasowych
został pożarty przez jednego ze smoków zamieszkujących czwarty
wymiar – przypomniał Serviss ze smutkiem. – I to na oczach kilku
pracowników, którzy nie mogli nic zrobić, by temu zapobiec. To musiało
być okropne.

Tak, Murray umiał „umrzeć”
w wielkim stylu, pomyślał Wells.

– I jak można się teraz
dostać do czwartego wymiaru? Myślisz, że pozostanie zamknięty na
zawsze? – zapytał dziennikarz.

– Nie wiem – odrzekł angielski
pisarz z absolutnym brakiem zainteresowania.

– Cóż, być może dane
nam będzie ujrzeć inne rzeczy. Może naszym przeznaczeniem jest
podróżować w kosmosie, nie w czasie – pocieszył się Amerykanin,
wychylając do dna swoją szklankę piwa. – Firmament niebieski
jest rozległy i niezgłębiony. I pełen niespodzianek, prawda,
George?

– Może… – zgodził
się Wells. Wiercił się nerwowo na krześle, jakby miał poparzone
pośladki. – Ale chciałbym porozmawiać o pana… o twojej powieści,
Garrett.

Serviss wyprostował się nagle
i wbił czujne spojrzenie w rozmówcę, niczym pies gończy, który
złapał trop. Wells, zadowolony, że wreszcie zdążają do sedna,
dopił swoje piwo długim haustem, zamierzając w ten sposób zebrać
się na odwagę i zyskać opanowanie niezbędne do przeprowadzenia
sprawy, a gest ten nie uszedł uwadze Amerykanina.

– Kelner, z łaski swojej, nowa
kolejka! Tutaj, gdzie siedzi najlepszy pisarz świata! – zawołał,
robiąc przy tym przesadne zamieszanie. – Potem znów wyczekująco
popatrzył na Wellsa. – Powiedz, mój przyjacielu, spodobała ci się
powieść?

Wells milczał, podczas gdy
kelner stawiał na stole nowe pinty piwa i jednocześnie obrzucał go
taksującym spojrzeniem. Czując się przedmiotem oceny, automatycznie
wyprostował się na krześle i ukradkiem wypiął pierś, jak
gdyby wielkość pisarza musiała się przejawiać nie tylko w jego
książkach, lecz także w wyglądzie fizycznym, owej przypadkowej
mieszaninie genów, z którą przychodzimy na świat i w której
braki powagi możemy jedynie modyfikować, zapuszczając wąsy, brodę
i bokobrody, a także zakładając drogie ubrania lub tyjąc do
zastraszających krągłości.

– Cóż… – zaczął Wells,
gdy kelner się oddalił. Nie dało się nie zauważyć, że Serviss
z niepokojem wyczekuje jego słów.

– Tak? – zapytał żarliwie
jak dziecko.

– Pewne rzeczy są w niej… – Wells przez kilka sekund wytrzymywał jego spojrzenie. Cisza, która
zapadła, otworzyła się między nimi niczym bezdenna otchłań. –
Doskonałe.

Serviss opadł hałaśliwie na
krzesło, porwany falą nagłego uniesienia.

– Pewne. Rzeczy. Są. Doskonałe
– powtórzył jak w transie, rozkoszując się każdym słowem
z osobna. – Jakie na przykład…?

Wells, by zyskać na czasie,
znów sięgnął po piwo. Co, u diabła, doskonałego jest w tej
powieści?

– Kosmiczne stroje. Albo pastylki
tlenowe – odparł, ponieważ rekwizyty były jedynym walorem, który
mógł ratować tę powieść. – Są bardzo… pomysłowe.

– O, dziękuję,
George! Wiedziałem, że moja powieść wyda ci się doskonała,
wiedziałem – piał Serviss, wpadając niemal w ekstazę. – Czyż
mogło być inaczej? Jasne, że nie. Ty i ja jesteśmy bratnimi duszami,
oczywiście w dziedzinie literatury. Chociaż kto wie, w ilu jeszcze
aspektach… O, mój przyjacielu, robimy coś do tej pory nieznanego,
zdajesz sobie sprawę? Nasze powieści wkrótce oddzielą się od
głównego nurtu literatury, by szukać własnej drogi. Ty i ja,
George, tworzymy historię. Zostaniemy uznani za ojców nowego
gatunku. Rzecz jasna, razem z Verne’em. Byłoby nie w porządku
zapominać o żabojadzie. Jest nas trzech, we trzech razem zmieniamy
literaturę.

– Nie mam najmniejszego
zamiaru tworzyć żadnego gatunku – uciął Wells, coraz bardziej
zły na siebie, że nie udało mu się pokierować rozmową tak, jak
chciał.

– Cóż, nie sądzę, abyśmy
mieli w tej kwestii coś do powiedzenia… – Serviss zaprzeczył
lekkim ruchem głowy, zamykając temat, jakby nie chciał podążać tym
torem. – Ale porozmawiajmy o twojej ostatniej powieści, George. Jest
tak zaskakująca, z tymi marsjańskimi statkami kosmicznymi w kształcie
ryby płaszczki, które latają nad Londynem… Chociaż uderzyło mnie
coś, i o to cię chciałem zapytać: czy po tym, jak napisałeś
Wehikuł czasu i krótko potem odkryto sposób
podróżowania w przyszłość, nie boisz się, że teraz napadną na
nas Marsjanie?

Wells spojrzał na Amerykanina
chłodno, próbując dociec, czy mówi serio, czy może jest to kolejny
z jego niedorzecznych żartów, ale Serviss czekał na odpowiedź
z poważną miną.

– To, że opisałem inwazję
Marsjan, nie oznacza koniecznie, iż wierzę w istnienie życia
na Marsie, Garrett – wytłumaczył z niechęcią. – To tylko
alegoria. Wybrałem Marsa jako metaforę, ponieważ nosi imię boga
wojny i jest czerwonawy.

– Ach, ten niepokojący kolor
nadają mu tlenki żelaza obecne w bazaltowej skale wulkanicznej, która
pokrywa powierzchnię planety niczym płaszcz krwi – wyjaśnił Serviss,
dumny ze swojej wiedzy.

– Zamierzałem jedynie
skrytykować europejską kolonizację Afryki – ciągnął Wells,
nie zwracając uwagi na popisy rozmówcy. – I przestrzec przed
niebezpieczeństwem płynącym z badań prowadzonych nad udoskonaleniem
broni w czasach, gdy Niemcy przechodzą proces militaryzacji, który
wydaje mi się co najmniej niepokojący. A moim nadrzędnym celem,
Garrett, było ostrzeżenie ludzkości, że wszystko, co nas otacza,
nie wyłączając nauki i religii, może się okazać bezużyteczne
wobec czegoś tak niepojętego jak atak wyższej cywilizacji.

W swojej litanii pominął, jeśli
już przy tym jesteśmy, że w powieści pozwolił sobie uregulować
rachunki z własną przeszłością, ponieważ pierwsze miejscowości
zniszczone przez Marsjan, jak Horsell czy Addlestone, to były te,
w których upłynęło jego niezbyt szczęśliwe dzieciństwo.

– I osiągnąłeś to
z naddatkiem, George! Jeszcze jak osiągnąłeś! – przyznał
Serviss z melancholijnym podziwem. – Właśnie dlatego czułem się
zobowiązany do napisania mojej powieści: żeby dać ludziom nadzieję,
której ty im odmawiasz.

„I tą nadzieją ma być
Edison?” – zastanowił się Wells, rozbawiony tą myślą. Pozwolił,
aby go ogarnęło ciepławe, miłe uczucie, chociaż nie umiał
stwierdzić, czy pochodziło od wychylonych kufli piwa, które na stole
powoli tworzyły już tłumek pustego szkła, czy od rozbrajającej
pasji tego człeczyny zgadzającego się ze wszystkim, co wychodziło
z jego ust. Tak czy inaczej nie mógł zaprzeczyć, że spotkanie
zaczynało mu się podobać, mimo że przedtem wyobrażał je sobie jako
znacznie mniej przyjemne. Nie wiedział, jak to się stało, ale już
poruszyli temat powieści Servissa i nic się nie wydarzyło. Jakże
się miało wydarzyć – powiedział Wells sam do siebie – skoro
jedynie wymamrotał przed autorem słowo „doskonałe”, któremu
nikt nie mógłby nadać negatywnego znaczenia, skoro od zarania
dziejów używano go wyłącznie w sensie pozytywnym… W rezultacie
Serviss teraz uważa, że właśnie to Wells naprawdę myśli o jego
powieści, on zaś nie czuje się na siłach, aby zaprzeczyć własnym
słowom. Od kilku minut rozmowa toczyła się innymi torami, po co więc
wracać do tamtej sprawy, by bez ogródek przedstawić Amerykaninowi
swoją opinię, tak jak trzy lata temu zrobił to z Murrayem? Ku swemu
zaskoczeniu Wells nie chciał tego zrobić Servissowi. Może dziennikarz
zasługiwał na reprymendę za to, że śmiał kontynuować jego wątek,
ale Wells nie doświadczyłby żadnej przyjemności, udzielając mu
takiej nagany. W pewnym momencie przypomniał sobie, że kiedy czytał
tamto dzieło, przesycający je szalony humor sprawił, że na jego
ustach kilka razy zupełnie bez jego udziału zagościł przelotny
uśmiech. I chociaż wiele razy rzucał książką o ścianę,
zirytowany takim popisem nieudolności słownej i głupoty, zawsze
brał ją z powrotem do ręki, by wznowić lekturę. W sposobie pisania
Servissa było coś, co wzbudzało dziwną sympatię. To samo dotyczyło
jego zwariowanych listów. Zawsze kończyły w kominku, ale Wells nie
mógł się oprzeć i uprzednio je czytał. I jakby na potwierdzenie,
ich autor, tak nieporadny i mający błędne pojęcie o wszystkim,
budził te same serdeczne odczucia co jego pisanina. To oznaczało,
że Wells bez trudu potrafił zatrzymać swoje osądy dla siebie, aby
nie urazić rozmówcy – co sam stwierdził z zaskoczeniem. Jeśli nie
zrobił tego wcześniej z Murrayem, to tylko z powodu niechęci, jaką
natychmiast wywołała w nim buta tego człowieka. Nagle zrozumiał,
czemu tamtego potraktował aż tak bezlitośnie: pod pretekstem niszczenia
jego dzieła próbował zmiażdżyć jego wybujałe ego. Serviss,
przeciwnie, nie był nikim więcej jak biedaczyskiem niepewnym siebie
i nazbyt spłoszonym, aby hodować jakiekolwiek ego.

– Nie przyszło ci nigdy do
głowy, że mógłbyś dać inne zakończenie, takie, w którym
zwyciężamy Marsjan? – Pytanie Servissa wyrwało Wellsa
z zamyślenia.

– Jak? – odparł
zbulwersowany. – Co takiego mielibyśmy na Ziemi, żeby pokonać
marsjańską technologię, którą opisałem?

Amerykanin wzruszył ramionami,
nie wiedząc, co odpowiedzieć.

– Cóż, tym bardziej było
moim obowiązkiem zaoferować alternatywę, promyk nadziei… –
mruknął w końcu markotnie, ze smętnym uśmiechem spoglądając na
wypełniający wnętrze tłum klientów. – Zarówno ja, jak i oni
wszyscy wolelibyśmy myśleć, że jeśli pewnego dnia zostaniemy
zaatakowani z kosmosu, będziemy mieli jakąś możliwość
przetrwania.

– Może tak będzie –
łagodniej odezwał się Wells. – Ale mój brak wiary w człowieka
jest zbyt głęboki, Garrett. Jeśli istnieje jakiś sposób pokonania
Marsjan, zwycięstwo nie stanie się naszym udziałem, jestem o tym
przekonany. Może należy go szukać tam, gdzie się go najmniej
spodziewamy? Poza tym, czemu tak się tym przejmujesz? Naprawdę
uważasz, że zostaniemy napadnięci przez sąsiadów z Marsa? –
zażartował.

– Oczywiście, że tak, George
– zapewnił Serviss z całą powagą. – Chociaż przypuszczam,
że stanie się to po roku dwutysięcznym. Najpierw musimy się zająć
automatami.

– Automatami? A, tak, jasne… automatami.

– Jestem jednak pewien,
że wcześniej czy później nastąpi inwazja – upierał się
Amerykanin. – Czyżbyś nie wierzył, że kanały na Marsie zostały
zbudowane przez inteligentną cywilizację, jak nas zapewnia w swej
książce Lowell?

Wells czytał dzieło Percivala
Lowella zatytułowane Mars, w którym autor
broni wspomnianej tezy, a nawet wykorzystał je do podparcia swojej
powieści, ale stąd do wiary w istnienie życia na Marsie było jeszcze
daleko.

– Wyobrażam sobie, że miliony
milionów planet krążących we wszechświecie spełniają funkcje nie
tylko dekoracyjne – odpowiedział, choć dyskusja o istnieniu życia
w innych światach wydawała mu się jałowa. – Znacznie rozsądniej
jest myśleć, że na setkach z nich panują warunki sprzyjające
życiu. Ale jeśli trzymamy się wyłącznie Marsa…

– I nie jest nawet konieczne,
żeby były tam tlen czy woda – zauważył z egzaltacją Serviss. –
Na naszej planecie mamy stworzenia, takie jak bakterie beztlenowe, które
nie potrzebują tlenu. To podwaja liczbę planet zdatnych do podtrzymania
życia. Powiedziałbym, że na ponad stu tysiącach z nich może istnieć
cywilizacja bardziej rozwinięta od naszej, George. I jestem pewien, że
przyszłe pokolenia znajdą bujne a nieoczekiwane życie na różnych
ciałach niebieskich i na końcu uświadomią sobie z rezygnacją,
choć my nie będziemy już przy tym obecni, że nasza inteligencja nie
jest jedyna ani zapewne najstarsza w kosmosie.

– Zgadzam się z tobą,
Garrett – przyznał Wells – ale też jestem przekonany, że
to „życie” nie musi mieć nic wspólnego z naszym pojęciem
o życiu. Trudno nam będzie je zrozumieć, podobnie jak psu trudno
byłoby pojąć działanie lokomotywy. Możliwe na przykład, że
w swojej koncepcji istnienia tamta inteligencja nawet nie zetknęła
się z pragnieniem poznania kosmosu, w przeciwieństwie do Ziemian,
którzy nie przestają spoglądać w niebo i zastanawiać się nad tym,
czy są sami we wszechświecie. A zadają sobie to pytanie od czasów
samego Galileusza.

– Tak, ale muszą bardzo uważać,
żeby nie pytać zbyt głośno i nie narazić się Kościołowi –
zażartował Serviss.

Przez usta Wellsa z delikatnością
motyla przemknął uśmiech. Pisarz odkrył, że alkohol rozluźnił
jego twarz na tyle, by nie bał się już grymasu niechęci, z którym
zmagał się od początku pogawędki. Ku swemu zaskoczeniu, nie czuł
więcej żadnej urazy. Na ten uśmiech Serviss uczciwie zasłużył,
i tak już powinno zostać. Psuć to byłoby jak zaszywać rany podczas
pojedynku na florety.

– Rzecz jasna, nie można
negować wysiłku, jaki człowiek wkłada w próby skontaktowania się
z domniemanymi istotami z kosmosu – stwierdził Serviss i gestem,
który Wellsowi wydał się ruchem iluzjonisty, sprawił, że na stole
pojawiły się dwa nowe kufle po brzegi pełne piwa. – Pamiętasz
tego niemieckiego matematyka, który zamierzał wysyłać do innych
planet sygnały świetlne, odbijając światło słoneczne urządzeniem
własnego wynalazku, które sam ochrzcił heliotropem? Jakżeż on się
nazywał? Grove?

– Grau. Albo Gauss – zawahał
się Wells.

– A, tak, Gauss. Nazywał się
Carl Gauss.

– Proponował też, by na
rosyjskich stepach tak posadzić sosny, żeby tworzyły kształt
olbrzymiego trójkąta prostokątnego, i w ten sposób dać znać
obserwatorom z innych światów, że Ziemię zamieszkują istoty
będące w stanie pojąć twierdzenie Pitagorasa – przypomniał
sobie Wells.

– Tak, doprawdy! – Serviss
roześmiał się. – Utrzymywał, że takiej figury geometrycznej nie
można zinterpretować inaczej niż jako twór zamierzony.

– A ten astronom, który
wpadł na pomysł, żeby wypełnić naftą okrągły kanał wykopany na
Saharze i podpalić ją nocą, by wysłać w kosmos sygnał o naszej
obecności?

– Tak, idealny cel na ciemnej
tarczy!

Wellsowi wyrwał się
chichot. Serviss uczcił to, podnosząc swoją szklanicę
i zachęcając rozmówcę, by zrobił to samo. Pisarz uległ z niejakim
przymusem.

– Ostatnie, o czym słyszałem,
to umieszczenie kilku zwierciadeł na wieży Eiffla i skierowanie
odbitego światła słonecznego w stronę Marsa – rzekł, podczas
gdy Amerykanin zamawiał nową kolejkę.

– Święty Boże, co za upór! –
wykrzyknął Serviss, podsuwając pisarzowi kolejny kufel.

– Nawet mi nie mów! –
potwierdził Wells, zauważając ze zdumieniem, że wysławia się
z coraz większym trudem, jakby mu się plątał język. – Widocznie
na Ziemi wszyscy uważają, że istoty z kosmosu wypatrują czegoś,
co nam przyszło do głowy zmajstrować.

– Jakby wydały wszystkie
pieniądze na teleskopy! – zażartował Serviss.

Wells nie mógł się powstrzymać
i wybuchnął śmiechem. Jego towarzysz widocznie zaraził się
tą wesołością, bo w śmiechu kilka razy nawet walnął dłonią
w stół, wywołując mały skandal, przejawiający się potępiającymi
spojrzeniami kelnera i paru pobliskich współbiesiadników. To
poruszenie jednak najwyraźniej nie onieśmieliło Amerykanina,
przeciwnie – wyzywającym gestem jeszcze głośniej grzmocił
w blat. Wells obserwował go z zadowoleniem, dumny niczym ojciec
z żarciku syna.

– No, no… A więc nie uważasz,
że ktoś mógłby się pofatygować i najechać tę maleńką planetę
niepostrzeżenie przemierzającą bezmiar kosmosu, tak, George? –
podsumował Serviss, gdy wreszcie zdołał się uspokoić.

– Powiedziałbym, że
nie. Przemyśl to dobrze: wypadki nigdy nie przebiegają tak, jak
je sobie wyobrażamy. To niemal matematyczna reguła. Wobec tego nie
czeka nas dokładnie taka inwazja Marsjan, jaką opisałem w swojej
powieści.

– Ach, więc nie?

– W żadnym wypadku –
rzekł z przekonaniem Wells. – Zobacz, Garrett, ile się ukazuje
powieści traktujących o kontaktach z innymi światami. Wygląda
na to, że każdy może się stać autorem takiej fikcji. Gdyby
w przyszłości miało dojść do spotkań z pozaziemskimi istotami,
tak jak je opisujemy, byłby to przypadek literackiego przeczucia,
nie sądzisz?

Po tych słowach pociągnął
łyk piwa, a jego rozdrażniona mina zdradzała, że to, co właśnie
powiedział, nie było dlań niczym więcej jak snuciem dziwacznych
refleksji.

– Tak – przyznał Serviss. Po
nim z kolei nie dało się poznać, czy tę dysputę uważał za
oderwaną od rzeczywistości. – Możliwe nawet, że nasze naiwne
władze już podejrzewają, że nikczemni kosmici, posługując się
ultradźwiękowymi promieniami lub hipnozą, wprowadzili do naszej
podświadomości całe to urojenie, aby przygotować świat na przyszłą
inwazję.

– Bardzo prawdopodobne! –
Wells wybuchnął śmiechem.

Serviss po raz drugi zadudnił
dłonią o stół, ściągając na siebie wściekłe spojrzenia kelnera
i najbliższych sąsiadów.

– A więc, jak powiedziałeś… – podjął rozważania Wells, gdy jego towarzysz przestał hałasować
– choćby faktycznie istniało życie na Marsie czy którejkolwiek
z planet naszego rozległego Układu Słonecznego… – Majestatycznym
gestem uniósł rękę ku niebu i stwierdził z poirytowaniem, że
widok przesłania mu sufit tawerny, przecięty zwykłymi drewnianymi
belkami. Zawiedziony, przez chwilę wpatrywał się w niego
w milczeniu. – Do diabła… O czym to ja mówiłem?

– Chyba miałeś powiedzieć coś
o… życiu na Marsie – podsunął Serviss, spoglądając w górę
z tym samym niedowierzaniem.

– A, tak, na Marsie… –
przypomniał sobie z wielkim trudem Wells. – Chciałem powiedzieć,
że choćby nawet istniało tam życie, przypuszczalnie nie dałoby się
go porównać z naszym, zatem wyobrażanie sobie statków kosmicznych
wyprodukowanych na Marsie jest zarówno niedorzeczne, jak i po prostu
śmieszne.

– Dobrze. Ale… gdybym ci
powiedział – Serviss starał się zachować powagę – że się
mylisz?

– Że się mylę? Nie mógłbyś
mi powiedzieć, że się mylę, mój drogi Garretcie.

– O ile ci nie udowodnię,
że jest przeciwnie, mój drogi George’u.

Wells skinął głową, a Serviss
rozparł się na swoim krześle, uśmiechając się tajemniczo.

– Wiesz, że w młodości
byłem trawiony obsesją istnienia życia w innych światach? –
wyznał.

– Naprawdę? – bąknął
Wells z głupawym uśmiechem na ustach, przyjemnie ukołysany oparami
alkoholowymi.

– Tak, i przeczesywałem
czasopisma, stare traktaty oraz opowieści w poszukiwaniu… –
zastanowił się, jakiego użyć słowa – świadectw. Czy wiesz, na
przykład, że w 1518 roku nad statkiem hiszpańskiego konkwistadora
Juana de Grijalvy pojawiło się „coś w rodzaju gwiazdy”, co
następnie oddaliło się, ciskając ogniem i wysyłając świetlisty
promień w stronę Ziemi?

– Do diabła, nie miałem
pojęcia! – Wells udał, że ta wiadomość nim wstrząsnęła.

Serviss na jego kpinę odpowiedział
pogodnym uśmiechem.

– Mógłbym ci podać dziesiątki
podobnych przykładów, które zgromadziłem. Wszystkie dotyczą
pojawienia się w przeszłości latających maszyn z innych światów,
George – zapewnił go wciąż z tym samym uśmiechem. – Ale to
nie z ich powodu jestem przekonany, że gwiezdne istoty odwiedzały
już Ziemię.

– Ach, nie? Wobec tego
dlaczego?

Amerykanin nachylił się ku niemu
nad stołem i zniżając teatralnie głos, wyjawił:

– Ponieważ widziałem
Marsjanina.

– Cha, cha, cha… Gdzie? W teatrze, na ulicy? Może to nowy ulubieniec królowej?

– Nie żartuję, George –
odparł Serviss, prostując się z powrotem i spoglądając na
rozmówcę z sympatią. – Widziałem go.

– Jesteś pijany!

– Nie jestem pijany, George! Albo
przynajmniej nie tak, żeby nie wiedzieć, co mówię. A mówię ci,
że widziałem cholernego Marsjanina. Miałem go przed oczyma. A nawet
dotknąłem go tymi rękami – upierał się, wyciągając przed
siebie dłonie niczym Piłat czekający na misę z wodą. – Właśnie
tymi.

Wells przez kilka sekund patrzył na
niego poważnie. A potem wybuchnął gromkim śmiechem, przypominającym
kwakanie, które przestraszyło połowę obecnych w sali osób.

– Jesteś bardzo zabawnym
gościem, Garrett – orzekł, kiedy się uspokoił. – Wybaczę ci
nawet, że napisałeś powieść, żeby czerpać korzyści z…

– Zdarzyło się to dziesięć
lat temu lub może nieco więcej, nie pamiętam dokładnie – zaczął
opowiadanie Serviss, ignorując rozbawienie Anglika. – Zatrzymałem
się wówczas na kilka dni w Londynie, aby się zapoznać ze zbiorami
Muzeum Historii Naturalnej, co było mi potrzebne do artykułów,
które pisałem.

Zrozumiawszy, że jego towarzysz
nie stroi sobie żartów, Wells wyprostował się na krześle i starał
skupić na tym, co słyszał, a tymczasem czuł, że podłoga tawerny
kołysze się z wolna, jak gdyby pili piwo na łodzi płynącej
z nurtem strumienia. Czyżby faktycznie widział tego marsjańskiego
gościa?

– Jeśli mnie pamięć nie myli,
to muzeum, które jak wiesz, zbudowano, aby udzielić schronienia coraz
potężniejszym zbiorom skamieniałości i szkieletów, niemieszczącym
się już w Muzeum Brytyjskim, w tamtym czasie dopiero zostało
otwarte – ciągnął marzycielskim tonem Serviss. – Wszystko było
nowe i wystawione z dbałością o dydaktykę, jakby organizatorzy
w sposób uporządkowany i zarazem zajmujący chcieli dać zwiedzającym
pojęcie o świecie. Mając świadomość, że wielu podróżników
ryzykowało życie albo przynajmniej zdrowie, aby damy z West Endu mogły
wzdychać z zaskoczeniem na widok żarłocznych wojowniczych mrówek,
przemierzałem sale muzeum niczym wdzięczny losowi wędrowiec. Z urn
uśmiechało się do mnie nieprzebrane nagromadzenie cudów wzniecających
przemożne pragnienie przygody, nieodpartą chęć poznania odległych
krajów, którą, na szczęście, natychmiast tłumiło wrodzone
mi przywiązanie do wygód cywilizacyjnych. Czy warto było tracić
cały sezon teatralny, żeby zobaczyć gibona skaczącego z gałęzi
na gałąź? Po co wyprawiać się tak daleko, skoro inni gotowi są
sprowadzać do domu całą egzotykę świata, wystawiając się na ulewne
deszcze, nieznośne zimno i zamorskie choroby? Ograniczyłem się więc
do oglądania różnorodnej zawartości witryn, niczym prawdziwy prostak
w świecie wielkiej wiedzy. Jednak to, co rzeczywiście przyciągnęło
moją uwagę, nie było wystawione w żadnej z gablot.

Wells spoglądał na niego w pełnym
szacunku milczeniu, nie chcąc przerywać, póki nie zobaczy, jak kończy
się ta historia. Ponadto sam odniósł podobne wrażenie, gdy po raz
pierwszy odwiedził to muzeum, toteż sugestywna relacja Servissa nie
wywoływała w nim niecierpliwości.

– Drugiego czy trzeciego dnia
zacząłem zauważać, że dyrektor placówki od czasu do czasu dyskretnie
prowadzi grupki zwiedzających do podziemnej części budynku. I muszę
ci powiedzieć, że w grupkach tych rozpoznawałem znanych naukowców,
a chyba też jakiegoś ministra. Zwiedzającym oprócz dyrektora
muzeum zawsze towarzyszyli dwaj oficerowie Scotland Yardu. Jak sobie
możesz wyobrazić, owe dziwne regularne pochody zmierzające do piwnic
wzbudziły moją ciekawość, tak że pewnego popołudnia zostawiłem
moje sprawy i odważyłem się pójść za nimi. Orszak przemierzył
labirynt podziemnych korytarzy, aż dotarł do tajemniczych drzwi,
które zawsze pozostawały zamknięte. Gdy się zatrzymał, starszy
funkcjonariusz, otyły człowiek z ekstrawagancką opaską na oku,
skinął na drugiego. Ten, będący zaledwie chłopcem, skwapliwie
sięgnął po klucz, który miał na szyi, otworzył drzwi i wpuścił
grupę do sali, po czym zamknął za sobą. Wystarczyło, abym rzucił
kilka pytań wśród pracowników muzeum, by się dowiedzieć, że
nikt właściwie nie wie, co się znajduje w tym pomieszczeniu,
nazwanym Kryptą Osobliwości. Gdy zapytałem o to dyrektora, jego
odpowiedź rozbroiła mnie: „Rzeczy, których istnienia świat nigdy
by nie podejrzewał” – powiedział ze znaczącym uśmieszkiem,
a potem zasugerował, abym dalej podziwiał wystawy owadów i roślin,
mające granice, na których przekroczenie nikt w świecie nie jest
przygotowany. Jak zapewne rozumiesz, taka odprawa oburzyła mnie,
podobnie jak fakt, że nigdy nie okazał się na tyle miły, by mi
pozwolić na dołączenie do którejś z owych grup, tak regularnie
otrzymujących dostęp do nieznanego. Najwyraźniej nie byłem dlań
wystarczająco ważny, nie dorównywałem naukowym sławom, które
zasługiwały na oprowadzanie po tajemnych zakamarkach. Schowałem zatem
dumę do kieszeni i postanowiłem wrócić do Stanów Zjednoczonych,
poznawszy świat jedynie w takim stopniu, na jaki pozwoliła mi garstka
nieczułych ważniaków. Jednak w odróżnieniu od dyrektora muzeum
opatrzność najwidoczniej uznała, że powinienem poznać zawartość
tamtego gabinetu. Gdyby tak nie było, nie udałoby mi się tak łatwo
do niego wejść.

– Jak tego dokonałeś? –
zapytał zdziwiony Wells.

– Widzisz, ostatniego
dnia mojego pobytu w Londynie natknąłem się w windzie na
młodszego oficera Scotland Yardu i próbowałem wydobyć z niego
jakieś informacje o tym, co znajduje się w pomieszczeniu, nad
którym polecono mu czuwać. Na próżno się jednak trudziłem,
ponieważ młodzieniec okazał się nieugięty. Odrzucił nawet
moje zaproszenie na piwo w pobliskiej tawernie pod pretekstem, że
pija wyłącznie sarsaparillę[1]. Wiesz, kto w dzisiejszych czasach to pije? Ale do
rzeczy: kiedy wysiedliśmy z windy, pożegnał się ze mną uprzejmie
i skierował do korytarza prowadzącego do wyjścia, nieświadom
pełnego głębokiej urazy spojrzenia, jakie mu posłałem. Wówczas, ku
swemu zaskoczeniu, ujrzałem, że jego krok staje się niepewny. Młody
człowiek zatrzymał się nagle w pół drogi, jakby raptem zapomniał,
dokąd idzie, po czym osunął się na podłogę niczym marionetka,
której przecięto sznurki. Wystraszyłem się, jak możesz sobie
wyobrazić, bo pomyślałem, że umarł na moich oczach z powodu ataku
serca czy czegoś podobnego. Natychmiast do niego podszedłem, rozpiąłem
mu kołnierzyk koszuli, by sprawdzić, czy jeszcze żyje, i z ogromną
ulgą stwierdziłem, że daje się wyczuć puls. Po prostu zemdlał jak
panna, kiedy jej zasznurują gorset. Twarz miał mocno zakrwawioną,
ale zauważyłem, że tylko rozciął sobie łuk brwiowy, gdy upadł,
i to rozcięcie tak krwawi.

– Może przydarzył mu się
nagły spadek ciśnienia. Albo udar cieplny – wtrącił Wells.

– Możliwe, możliwe –
przytaknął w roztargnieniu Serviss. – Wtedy…

– Albo spadek poziomu cukru we
krwi. Choć raczej skłaniałbym się ku…

– Czy to, do cholery, ważne,
co mu było, George? Zemdlał i już! – wyrzucił z siebie
gniewnie Serviss, nie mogąc się doczekać, by ciągnąć swoją
opowieść.

– Przepraszam, Garrett – rzekł
Wells, cokolwiek speszony. – Mów dalej.

– Dobrze, na czym
skończyłem? – burknął Amerykanin. – A, tak, byłem
zakłopotany. Ale moje zakłopotanie trwało krótko, ponieważ nagle,
zauważywszy, że oficer ma na szyi dziwny złoty klucz z dwoma ładnymi
anielskimi skrzydełkami, pozwoliłem, aby konsternacja zamieniła się
w coś bardziej przypominającego chciwość. Od razu uświadomiłem
sobie, że tym wymyślnym kluczem otwierano Kryptę Osobliwości.

– I ukradłeś go! – Wells
tym razem naprawdę był w szoku.

– Cóż… – Serviss wzruszył
ramionami i rozpiął kołnierzyk koszuli, ukazując łańcuszek,
na którym wisiał dopiero co opisany przezeń klucz.

– Nie mogłem się oprzeć,
George – wytłumaczył się z teatralnym smutkiem. – I nie
było to jak ograbienie z butów nieboszczyka. Oficer był tylko
omdlały. O-mdla-ły.

Wells z dezaprobatą potrząsnął
głową, co było ryzykownym ruchem, zważywszy na ilość alkoholu,
którą dopiero co wlał w siebie tak beztrosko. Zawroty głowy
przybrały na sile, aż odnosił wrażenie, że go posadzono na konia
rozpędzonej karuzeli. Amerykanin kontynuował:

– Właśnie w ten sposób
udało mi się wejść do sali, w której ukrywano wszystko to, czego
z różnych powodów postanowiono nie pokazywać światu. Nawet sobie
nie wyobrażasz, co tam zgromadzono, George. Gdybyś ujrzał zawartość
tego pomieszczenia, przestałbyś pisać fantazje, zapewniam cię.

Wells patrzył na niego z rezerwą,
prostując się na krześle.

– Lecz wszystko to,
w gruncie rzeczy, nie miało znaczenia – ciągnął swój wywód
Serviss. – To, co naprawdę ważne, znajdowało się w kącie
sali. Na piedestale umieszczono imponującą maszynę latającą. –
Przerwał, by się uśmiechnąć przeciągle do rozmówcy. – Była
to wyjątkowo dziwna rzecz. Naukowcy mający przywilej badania jej
podejrzewali, że jest zdolna do lotu. Wywnioskowałem to z tego,
co przeczytałem w piętrzących się na pobliskim stole zeszytach
i kartkach, na których zapisano wszelkie szczegóły dotyczące
odkrycia. W przeciwieństwie do „Albatrosa”, opisanego przez
Verne’a w Roburze Zdobywcy, to urządzenie nie
miało skrzydeł ani śmigieł. Nie było również wyposażone w żaden
aerostatyczny balon. Wyglądało raczej jak talerz.

– Talerz? – powtórzył
zdumiony Wells.

Opisana przez Verne’a genialna
maszyna latająca, najeżona śmigłami i zbudowana ze sprasowanej masy
papierowej, w Stanach Zjednoczonych wywołała istną gorączkę –
co rusz ktoś zarzekał się, że widział podobne urządzenie, Wells
zaś kwitował sceptycznym uniesieniem brwi, choć była to reakcja
przypuszczalnie bardziej spowodowana niechęcią odczuwaną wobec
sukcesów Francuza niż niewiarą w działanie jego wynalazku. Ale… talerz?

– Tak, głęboki talerz. Albo
dokładniej taki instrument, jakiego używają w orkiestrach –
uściślił Serviss, robiąc gest klaśnięcia, jakby chciał dłońmi
zmiażdżyć muchę.

– Latający talerz – podsumował
Wells, nie mogąc się doczekać dalszego ciągu.

– Właśnie. Według tego, co
przeczytałem w notatkach, niedawno zakończona ekspedycja do bieguna
południowego znalazła tę maszynę w lodach Antarktydy. Najwyraźniej
rozbiła się przypadkowo na łańcuchu górskim, daleko od morza,
dlatego naukowcy przypuszczają, że urządzenie to umie latać, choć
nie potrafią go otworzyć, ponieważ nie ma żadnej klapy ani niczego
podobnego.

– Rozumiem. Ale dlaczego uznali,
że pochodzi z innej planety? – spytał Wells. – Można by je na
przykład uznać za wytwór niemieckich fabryk. Niemcy stale prowadzą
eksperymenty nad…

– Nie – przerwał mu ostro
Serviss. – Wystarczyło spojrzeć na tę maszynę, by się przekonać,
że została skonstruowana ze znacznie wyższą znajomością technologii
niż ta, którą mogliby dysponować Niemcy, George. Właściwie znacznie
wyższą, niż mogłoby mieć jakiekolwiek ziemskie państwo. Na przykład
nic nie wskazuje na to, że napędza ją para. Tak czy inaczej, że
pochodzi z kosmosu, nie wywnioskowali wyłącznie na podstawie jej
wyglądu.

– Nie? Wobec tego skąd to
wiedzą?

Amerykanin dla lepszego efektu
zrobił pauzę i wykorzystał ją, żeby pociągnąć łyk piwa.

– Znaleźli tę maszynę
koło „Annawanu”, zaginionego statku, który 15 października
1829 roku wyruszył z Nowego Jorku w celu zbadania bieguna
południowego. Jednostkę strawił ogień, a załoga zginęła. Na wpół
spalone, zamarznięte zwłoki marynarzy leżały rozrzucone dookoła
w lodzie. Większość była zwęglona, ale ci, którzy zachowali twarze,
mieli na nich wyraz przerażenia, jakby desperacko usiłowali uciec
przed ogniem albo… przed nie wiadomo jakim okropieństwem. Było
tam też kilka ciał psów, niektóre dziwnie rozerwane. Widok,
wedle opisu członków wyprawy, przedstawiał się niczym dantejska
scena. Ale prawdziwego odkrycia dokonali dopiero kilka dni później,
kiedy w pobliżu znaleźli pogrzebanego w lodzie przypuszczalnego
załoganta talerza. Zabrali go do Londynu wraz z jego maszyną. I nie
był to Niemiec, George, zapewniam cię: dowiedziałem się tego, gdy
tylko otworzyłem urnę, w której go trzymają.

Po raz kolejny zawiesił opowieść,
by się uśmiechnąć do kolegi z niemal matczyną czułością,
jakby prosił o wybaczenie za to, w jaki sposób go zastrasza. Wells
patrzył na niego z całym przejęciem, na jakie mu pozwalało jego
zamroczenie.

– Jak wyglądał…? – zapytał
cicho.

– Oczywiście nie przypominał
Marsjan, których opisałeś w swojej powieści, George. Wydawał mi
się raczej kimś w rodzaju bardziej mrocznego i nadnaturalnego Spring
Heeled Jacka. Słyszałeś zapewne o tej dziwnej skaczącej postaci,
która terroryzowała Londyn jakieś sześćdziesiąt lat temu?

Wells skinął głową, nie
rozumiejąc, jakie podobieństwo mogłoby łączyć te dwie istoty.

– Tak, mówiono, że ma sprężyny
w stopach, dlatego może sadzić takie wielkie susy, prawda?

– I że pojawia się znikąd
przed dziewczętami, aby łakomie pieścić całe ich ciało, zanim
zniknie. Wiele z nich opisywało go z diabelskimi cechami, takimi jak
szpiczaste uszy i ostre pazury.

– Przypuszczam, że to z powodu
chwilowej histerii – zastanawiał się na głos Wells. – Ten typek
mógł być nikim więcej, jak cyrkowym akrobatą, który wykorzystywał
sceniczne umiejętności w służbie własnych żądzy.

– To prawdopodobne,
George, prawdopodobne. Ale ten trzymany w muzeum przypominał mi
monstrualną wersję tamtego z najbardziej makabrycznych ilustracji
w czasopismach. W dzieciństwie widziałem kilka egzemplarzy tamtych
starych gazet i jego wygląd zmroził mi krew w żyłach. Do dziś
nawiedza mnie w najgorszych koszmarach sennych. Ale w porządku,
może to wyłącznie moje osobiste wrażenie spowodowane własnymi
najgłębszymi lękami.

– Chcesz zatem powiedzieć,
że… w Muzeum Historii Naturalnej znajduje się Marsjanin? –
spróbował podsumować Wells.

– Tak. Choć oczywiście jest
martwy – odparł Serviss takim tonem, jakby to ujmowało kosmicie
atrakcyjności. – Właściwie jest czymś w rodzaju wysuszonego
humanoida niebudzącego większego zainteresowania. Jedyne, co mogłoby
stanowić jakąś ciekawą niespodziankę, to zawartość maszyny. Może
jest tam jakaś wskazówka co do jego pochodzenia albo mapy przestrzeni
czy coś takiego, kto wie. I nie powinniśmy zapominać o postępie,
jaki oznaczałoby to dla ziemskiej nauki, gdyby zrozumiała funkcjonowanie
statku. Ale niestety naukowcy nie potrafią go otworzyć. Nie wiem, czy
nadal próbują to zrobić, czy też znudzili się do tej pory i zarówno
maszyna, jak i Marsjanin pokrywają się kurzem. Jedyne, co pewne,
mój drogi George’u, to fakt, że ta rzecz nie pochodzi z Ziemi.

– Marsjanin! – wykrzyknął
Wells, swobodnie dając wyraz swej konsternacji, gdy jego towarzysz
wreszcie zakończył opowieść. – Święty Boże… Marsjanin!

– Tak, Marsjanin, George. Brzydki,
potworny Marsjanin – potwierdził Serviss. – A ten klucz umożliwia
dostanie się do niego. Widziałem go tylko wtedy, ten jeden raz. Od
tamtej pory nie używałem klucza. Noszę go po prostu na szyi jak
talizman, a jego jedyna rola polega na tym, aby mi przypominał, że
żyjemy w świecie, w którym istnieje więcej nieprawdopodobnych
rzeczy, niż moglibyśmy sobie wyobrazić my, piszący fantastyczne
historie.

Zdjął łańcuszek z szyi
i ceremonialnym gestem podał go Wellsowi, jakby mu wręczał jakiś
święty przedmiot. Wells przyjrzał mu się z najwyższą uwagą,
przejęty podniosłym nastrojem, jaki wprowadził Serviss.

– Jestem przekonany, że prawdziwa
historia naszych czasów to nie ta, o której donosi prasa, ani ta,
którą spisują historycy – dywagował Amerykanin, podczas gdy Anglik
oglądał klucz. – Prawdziwa historia jest prawie niewidoczna, płynie
niczym podziemny strumień. Wszystko odbywa się w cieniu i ciszy,
George. I tylko nieliczni wybrańcy wiedzą, o co chodzi.

Szybkim, zwinnym ruchem wyrwał
klucz z dłoni Wellsa i schował go do kieszeni marynarki.

– Chcesz zobaczyć Marsjanina? –
zapytał z przewrotnym uśmieszkiem.

– Teraz?

– Czemu nie? Wątpię, czy
będziesz miał inną okazję, George. Tak jak ci powiedziałem, nas,
pisarzy, nie uznaje się za równie ważnych jak naukowców, choć nasza
wyobraźnia niemal wybiega przed ich wynalazki.

Wells patrzył na niego
z zainteresowaniem. Potrzebował czasu, aby przetrawić wszystko,
co usłyszał. Czy raczej dokładniej: potrzebował co najmniej kilku
godzin, żeby przestało mu się kręcić w głowie, a umysł oczyścił
się na tyle, by mógł ocenić zasłyszaną opowieść w racjonalny
sposób. Może wtedy uznałby ją za fałszywą, ponieważ to oczywiste,
że w błogim alkoholowym rozkołysaniu bardzo sympatycznie było się
zgodzić z twierdzeniem, że rzeczy niemożliwe są częścią tego
świata. Prawdę mówiąc, w stanie euforycznej pogody ducha, w jakim
się znajdował, miał nawet ochotę uczcić to, że – jak się okazuje
– rzeczywistość, w której przyszło mu żyć, ma drugie dno,
że mury, jakie wzniósł człowiek, by ją ograniczyć, runęły pod
jednym ciosem, to zaś, co było po drugiej stronie, miesza się z nią
i tworzy nową rzeczywistość: taką, w której magia unosi się
w powietrzu, a fantazja, do tej pory zamieszkująca książki, staje
się wiernym zapisem wydarzeń, których świadkami byli autorzy. Czy
to właśnie mówił Serviss? Niczym biały królik, który powiódł
Alicję do Krainy Czarów, ten sterany życiem człeczyna zdawał się
prowadzić Wellsa do swej nory, by w niej przestąpił próg świata,
w którym wszystko się może zdarzyć. Świata rządzonego przez Boga
obdarzonego znacznie większą wyobraźnią niż tutejszy. Ale świat
nie jest taki, to niepodobna, chociaż w tej chwili wydaje się bardziej
naturalny niż ten prawdziwy.

– Boisz się? – zapytał
zaskoczony Serviss. – A, rozumiem. Może za dużo tego wszystkiego
dla ciebie, George. Może wolałbyś, aby potwory pozostały bezpiecznie
zapieczętowane w więzieniu twej wyobraźni, skąd się nie wydostaną,
a co najwyżej wywołają u czytelników ciarki. Może brakuje ci
odwagi, aby im stawić czoło w rzeczywistości, poza papierem.

– Jasne, że mogę się z nimi
zmierzyć w rzeczywistości – odparł Wells, oburzony wnioskiem,
do którego doszedł jego rozmówca. – Nie chodzi o to, Garrett,
tylko że…

– Nic nie szkodzi, George,
naprawdę. Rozumiem cię, rozumiem – pocieszył go Serviss. – Ja też
lękałbym się zobaczyć Marsjanina. Co innego pisać o nich powieść,
a zupełnie co innego…

– Jasne, że mogę się z nimi
zmierzyć w rzeczywistości, do cholery! – wykrzyknął Wells,
wstając z pokracznym wdziękiem szympansa. – Chodźmy tam w tej
chwili, Garrett! Pokaż mi w końcu tego Marsjanina!

Serviss spojrzał na niego
rozbawiony, po czym podniósł się ze swojego krzesła z takim samym
entuzjazmem.

– Zgoda, George, jak
sobie życzysz! – ryknął, z największym trudem utrzymując
równowagę. – Kelner, rachunek! I szybko, bo muszę zaprowadzić
mego przyjaciela do pewnej istoty z gwiazd!

Wells próbował go uciszyć,
ale Amerykanin już zwracał się do pozostałych stołów.

– Czy ktoś chciałby nam
towarzyszyć? Ktoś jeszcze chce zobaczyć Marsjanina? – wołał,
otwierając ramiona ku zdumionym klientom. – Tak, chodźcie ze mną,
a ja pokażę wam autentycznego mieszkańca planety Mars!

– Przymknij się wreszcie,
pijanico! – zawołał ktoś od stołu w głębi.

– Idź spać i pozwól nam
jeść w spokoju! – dodał drugi.

– Widzisz, George? – odezwał
się Serviss z rozczarowaniem. Rzucił na stół garść monet i dumnym
krokiem ruszył zygzakiem do wyjścia. – Nikt nie chce wiedzieć,
nikt. Ludzie wolą żyć w zaślepieniu. Niech im będzie! – Zatrzymał
się chwiejnie przed drzwiami i godził palcem w biesiadników,
balansując, żeby nie upaść. – Zatem wiedźcie swe nędzne żywoty,
idioci! Żyjcie nadal w swojej cuchnącej rzeczywistości!

Wells zauważył, że kilku
mniej lub bardziej krzepkich mężczyzn zrobiło ruch, jakby mieli
wstać od stolików z raczej niezbyt przyjaznymi zamiarami, dopadł
więc swego towarzysza truchcikiem i zmagając się z jego mizernym
ciałem, zdołał go wywlec za drzwi, jednocześnie gestem prosząc
bywalców lokalu o zachowanie spokoju. Na ulicy zatrzymał pierwszą
przejeżdżającą dorożkę i wepchnął Servissa do środka,
a sam podał woźnicy adres. Amerykanin spadł bokiem na siedzenie
i przez chwilę trwał w tej pozycji, z głową opartą o okno,
uśmiechając się głupawo do Wellsa, który usiadł naprzeciw niego
w niewiele bardziej godnej pozycji. Turkot powozu okrążającego
Green Park trochę ich otrzeźwił. Obaj uśmiali się z żałosnego
przedstawienia, jakie dali w tawernie, i nadal ożywieni alkoholem,
poświęcili czas przejazdu na snucie absurdalnych teorii dotyczących
celu wizyt pozaziemskich istot, czy to przybywających z Marsa, czy
z jakiegokolwiek innego miejsca. Kiedy dorożka zatrzymała się na
Cromwell Road, przed imponującym neogotyckim gmachem o fasadzie
hojnie ozdobionej rzeźbami roślin i zwierząt, Wells i Serviss
wysiedli i podążyli chwiejnie w stronę wejściowego portyku,
odprowadzani osłupiałym spojrzeniem woźnicy. Dorożkarz nazywał
się Neal Hamilton i miał około czterdziestu lat. Jego życie
nigdy nie będzie już takie samo po tym, co usłyszał z rozmowy
owych dwóch dżentelmenów, z wyglądu szanowanych i kulturalnych,
a twierdzących, że pochodzące z kosmosu inteligencje, odpowiedzialne
za zapładnianie wszechświata i rozszerzanie go, dawno temu sprowadziły
na Ziemię życie w ogromnych latających maszynach oraz że istnieją
niezaprzeczalne tego ślady w każdym niemal zabytku starożytnych
cywilizacji, jak również w wielkiej różnorodności ras, kolorów
skóry, budowy ciała i innych cechach fizycznych ludzi rozproszonych
na całej planecie. Neal trzasnął batem i skierował dorożkę
do domu, gdzie kilka godzin później z kieliszkiem wina w ręce
przyglądał się uważnie rozgwieżdżonemu niebu, po raz pierwszy
w życiu zastanawiając się nad tym, kim jest i skąd pochodzi,
a nawet czemu postanowił zostać dorożkarzem. Niestety, nie mam czasu,
by się zająć historią Neala Hamiltona, ponieważ Wells i Serviss,
wmieszani w tłum zwiedzających, przebyli już bramę kolosalnego
budynku Muzeum Historii Naturalnej.

Spowity lepką mgiełką Wells
pozwolił, aby towarzysz wlókł go przez niekończące się galerie. Był
w takim stanie, że ledwie zdawał sobie sprawę z tego, co się
dzieje. Świat przybrał dla niego nierealną strukturę, rzeczy straciły
znaczenie, wszystko było znajome i zarazem nierozpoznawalne. Miał
ulotne wrażenie, że przemierza słynną salę wielorybów, wypełnioną
szkieletami i olbrzymimi odtworzonymi ciałami waleni, a w pewnym
momencie z zaskoczeniem stwierdził, że klęczy u boku Servissa
wraz z grupą ssaków naczelnych, próbując ukryć się pośród nich
i umknąć uwadze strażników. I wreszcie znalazł się w piwnicach
– chwiejnym krokiem podążał za Amerykaninem przez podziemne
korytarze, aż dotarli do drzwi, o których tamten mówił przy
lunchu. Istniały. Przynajmniej drzwi istniały. Ceremonialnym gestem
Serviss wyjął z kieszeni skradziony niegdyś klucz, przekręcił go
w zamku i z cokolwiek rozchwianą galanterią zaprosił Wellsa do
królestwa niemożliwości.

– Są rzeczy, które wolałbym
oglądać na trzeźwo – użalał się Wells, z wahaniem wkraczając
do pomieszczenia.

Tak jak opowiadał mu Amerykanin,
Krypta Osobliwości była przestronną salą, w której bez
ładu i składu spiętrzono najniezwyklejsze rzeczy z całego
świata, tak że tworzyły oszałamiającą mieszaninę niczym
jakiś piracki łup. Wszędzie dokoła leżało tak wiele cudów,
że Wells nie wiedział, na czym zatrzymać wzrok, a nieprzyjemne
poszturchiwanie w plecy, którym towarzysz chciał go skłonić do
szybszego marszu przez to fantastyczne składowisko, również niczego
nie ułatwiało. Zdołał przynajmniej spostrzec, że niektóre
ze gromadzonych tu przedmiotów mają etykiety wyjaśniające ich
przeznaczenie czy pochodzenie. Z rosnącym zdumieniem Wells patrzył
na płetwę potwora z Loch Ness, na coś w rodzaju kotka zwiniętego
w kłębek w szklanym słoju z etykietą zapewniającą, iż jest to
sierść yeti, na szkielet domniemanej syreny, dziesiątki fotografii
przedstawiających maleńkie świetliste wróżki, koronę zrobioną
z piór feniksa, olbrzymią byczą głowę podobno należącą do
Minotaura, a także setki innych niespodzianek, których w większości
nie umiał rozpoznać, aż wreszcie położył kres owej karuzeli
fantastycznych artefaktów, zatrzymując się przed obrazem ukazującym
zdeformowanego, monstrualnie postarzałego człowieka, z podpisem
głoszącym: Portret Doriana Graya.

Nie otrząsnął się jeszcze
ze strachu, gdy w swoim otoczeniu rozpoznał kilka znajomych
przedmiotów. Był to słój pełen czerwonawego płynu i mała
koperta zawierająca coś w rodzaju białej soli krystalicznej. Na
etykiecie napisano: „Ostatnia, brakująca część otrzymana
z magazynu produktów chemicznych panów Maw, niezbędna do uzyskania
eliksiru doktora Henry’ego Jekylla”. Wells z niedowierzaniem
wziął do ręki szklany pojemnik. Zrobił to niemal odruchowo –
musiał dotknąć czegoś, co się tutaj znajduje, aby sprawdzić,
czy owe cuda nie są złudzeniem, wytworem jego własnej osłupiałej
wyobraźni, rozpalonej opowieściami Servissa. Potrzebował tego, by się
przekonać, że wszystko to istnieje naprawdę, poza książkami, bajkami
i legendami. Kiedy tak trzymał słój, spowity przenikliwą wonią
wydzielaną przez ciecz koloru krwi, przypomniał sobie, że według
powieści Stevensona, jeśli się rozpuści tę brakującą sól w owym
płynie, otrzyma się napój, który przemieniał cywilizowanego doktora
Jekylla w potwornego pana Hyde’a. „W kogo przemieniłby mnie,
gdybym zażył eliksir? – zapytał sam siebie. – Jaka byłaby moja
zła strona? Czy zmniejszyłbym się natychmiast, posiadł siłę tuzina
mężczyzn albo może błyskotliwy umysł i poczuł nieodparty pociąg do
perwersyjnych przyjemności, jak wedle słów Stevensona przydarzyło się
doktorowi Jekyllowi, co zawsze uważałem za czystą fikcję?”

– Chodźmy, George, nie mamy na to
całego wieczoru! – ponaglił go Amerykanin, ciągnąc za ramię.

Wells, nagle szarpnięty przez
towarzysza, drgnął tak niefortunnie, że szkło wyśliznęło mu
się z dłoni i roztrzaskało na podłodze. Patrzył ze zdumieniem,
jak czerwonawy płyn rozlewa się po płytkach. Ukląkł z zamiarem
posprzątania bałaganu, ale osiągnął tylko tyle, że jednym
z odłamków szkła skaleczył się w prawą rękę.

– Rozbiło się, Garrett! –
wykrzyknął zmartwiony. – Eliksir doktora Jekylla wylał się!

– Phi, zapomnij o tym i chodź
ze mną, George – odrzekł Serviss, przywołując go gestem. –
To tylko tanie bibeloty fantazji w porównaniu z tym, co chcę ci
pokazać.

Wells podążył za nim, torując
sobie drogę pośród nagromadzenia przedmiotów, a jednocześnie
niezdarnie próbując palcami lewej ręki zatamować krew płynącą
z prawej dłoni. Serviss zaprowadził go do kąta sali, w którym
czekał na nich latający talerz. Urządzenie było ustawione poziomo
na postumencie i – tak jak powiedział wcześniej Amerykanin
– miało kształt ogromnego dysku, spłaszczonego przy brzegach,
a pośrodku zwieńczonego kopułą. Tak więc przypominało głęboki
talerz, zbudowany, by podać rosół tytanowi, jeśli mi pozwolicie
na to niepoważne porównanie. Wells nieśmiało zbliżył się do
maszyny, będąc pod wrażeniem zarówno jej wielkości, jak i dziwnego
połyskliwego materiału, z którego była zrobiona, a który nadawał
jej wygląd zarówno solidnej, jak i lekkiej. Wtem zauważył kilka
wyrytych na jej powierzchni nieznanych znaków, emitujących miękki
blask w kolorze miedzi. Przypominały wschodnie systemy pisma, ale
były nieco bardziej zawiłe. Co miały oznaczać te kreski?

– Wygląda na to, że jeszcze
nie udało się go otworzyć – stwierdził Serviss za jego plecami. –
Jak widzisz, z żadnej strony nie ma otworu, nie wydaje się też, żeby
pojazd był wyposażony w jakiś silnik. Nietrudno jednak przypuścić,
biorąc pod uwagę jego wygląd, że w powietrzu charakteryzuje się
fantastyczną zwrotnością, i możliwe, że błyskawicznie osiąga
wielką prędkość.

Wells skinął głową cokolwiek
rozkojarzony. Właśnie spostrzegł stojący z boku maszyny szeroki
stół zarzucony po brzegi papierami, w których – jak twierdził
Serviss – zapisano wszelkie szczegóły dotyczące tego niewiarygodnego
odkrycia. Podszedł tam i będąc w stanie absolutnego zafascynowania,
zaczął kartkować zaścielające blat zeszyty i dokumenty, wśród
których wyróżniały się dwa grube albumy zawierające zdjęcia
i wycinki prasowe. Przerzucając papiery na chybił trafił, natknął
się na dziennik pokładowy spalonego statku, spisany przez kapitana
jednostki, niejakiego MacReady’ego. Sądząc po charakterze pisma,
zwartym i pozbawionym jakichkolwiek zakrętasów, musiał to być
człowiek surowy, obdarzony praktycznym zmysłem, w przeciwieństwie
do dowódcy ekspedycji polarnej, noszącego godność Jeremiah
Reynolds, którego dziennik okazał się znacznie bardziej zagmatwany
i chaotyczny. Wells przejrzał również bogaty zbiór wycinków
prasowych umieszczonych w jednym z albumów, a opisujących makabryczny
los „Przeklętej Wyprawy” – jak ją okrzyknęły media – która
15 października 1829 roku wypłynęła z Nowego Jorku, biorąc kurs na
Antarktydę. Wciąż będąc pod wrażeniem, przeczytał kilka z ponurych
pierwszostronicowych nagłówków, którym towarzyszyły fotografie
ciał i tego, co zostało ze statku: „Kto lub co zmasakrowało
załogę »Annawanu«?”, „Jakie okropieństwa skrywają lody bieguna
południowego?”. Jednak z tego, co mógł stwierdzić, w żadnym
artykule nie wspominano o prawdziwym odkryciu związanym z tą sprawą:
o latającym talerzu i Marsjaninie. W drugim albumie znalazł
liczne zdjęcia dziwnej maszyny, ukazujące ją na wpół zagrzebaną
w śniegu i odcinającą się na tle groźnego ołowianego nieba niczym
błyszcząca moneta upuszczona ze znacznej wysokości przez jakiegoś
olbrzyma. Oprócz zdjęć było też sporo raportów naukowych, które
Wells ledwie umiał zrozumieć, a które najwyraźniej miały pozostać
tajne, niedostępne dla dziennikarzy i opinii publicznej.

– Nie trać na to czasu,
George. To, co interesujące, znajduje się w tej urnie –
ogłosił Serviss, wyrywając towarzysza z rozważań. Jednocześnie
skierował się do czegoś w rodzaju drewnianej skrzyni z miedzianymi
okuciami, do której dołączono niewielką chłodziarkę. Amerykanin
uroczyście położył dłonie na wieku i zwracając się do Wellsa,
zapytał z psotnym uśmiechem: – Jesteś gotowy, żeby zobaczyć
Marsjanina?

Nie trzeba nawet nadmieniać,
że Wells nie był gotowy, jednak skinął głową i przełknął
ślinę. Serviss przystąpił zatem do otwierania skrzyni, a robił
to irytująco powoli, nie szczędząc intrygujących gestów, podczas
gdy z wnętrza urny uciekało kłębami zimne powietrze. Gdy wreszcie
odchylił wieko, odsunął się, aby jego kolega mógł zajrzeć do
środka. Wells nachylił się nad skrzynią z przesadną ostrożnością
i zaciśniętymi szczękami. I przez kilka minut nie rozumiał,
na co, u diabła, patrzy, ponieważ to, co miał przed sobą, nie
poddawało się żadnej znanej mu klasyfikacji biologicznej. Nie
mogąc opisać czegoś, co nieopisane, w swojej powieści Wells
usytuował Marsjan gdzieś między amebą a gadami. Przedstawił ich
jako lepkie, bezkształtne bryły wykazujące pewne podobieństwo
do ziemskich ośmiornic, ale mieszczące się w zakresie ludzkiego
pojmowania. Jednakże obca istota zajmująca trumnę urągała wszelkim
próbom zoologicznego skatalogowania czy choćby określenia znanymi
słowami, ponieważ ewidentnie nie dało się tego zrobić. Mimo to
Wells próbował, zdając sobie sprawę, że choćby nie wiedzieć jak
precyzyjnie ją przedstawił, jego opis nie będzie bliski ani też daleki
od prawdziwego wyglądu tej istoty. Marsjanin był szarawy, w podobnym
kolorze jak ćmy, chociaż miejscami ciemniejszy. Jego ciało zapewne
mierzyło około trzech metrów wzrostu, jeżeli nie więcej, było
szczupłe i wydłużone jak cienie o zachodzie słońca, oraz spowite
czymś w rodzaju błoniastego kokonu. Osłona ta zdawała się stanowić
część jego fizjonomii, jako że wyrastała z tego, co powinno być
ramionami, i okrywała go od głowy po początek nóg, bardzo cienkich
i podzielonych na trzy odcinki, jak u modliszki. Z błony wystawały
także kończyny górne, równie chude, ale zakończone czymś, co
w oczach Wellsa wyglądało na dwa ostre kolce. Jednak najbardziej
rzucała się w oczy głowa – schowana w kapturze z tej samej
grudowatej chrzęstnej tkanki co wcześniej opisana osłona. Choć
ledwie dawała się rozróżnić wśród okrywających ją fałdów,
Wells dostrzegł, że ma trójkątny kształt i – co oczywiste – jest
pozbawiona rozpoznawalnych rysów twarzy z wyjątkiem widniejących po
bokach dwóch szczelin, które mogły być odpowiednikiem oczu. Domniemane
oblicze, z wyglądu posępne i straszne, było pokryte guzami,
a na wysokości szczęk Wells – jak sądził – widział wiązkę
skłębionych biczowatych wici, spomiędzy których wystawało coś
w rodzaju szpiczastej trąby podobnej do aparatu gębowego much, teraz
zwieszającej się bez ruchu nad długą szyją stworzenia. Rzecz jasna
przypomina wszystko, tylko nie postać wspominaną jako Jack Spring Heels
– zauważył pisarz. I nie mogąc się oprzeć, wyciągnął rękę,
by pogładzić jedną z górnych kończyn Marsjanina, zaintrygowany,
jakie też wrażenie dotykowe wywiera ta przedziwna skóra. Nie zdołał
jednak rozeznać, czy jest gładka czy szorstka, wilgotna czy sucha,
odpychająca czy miła w dotyku. Wydawało się, że wszystko naraz,
choć trudno w to było uwierzyć. Przyszło mu do głowy, że
przynajmniej jednego można być pewnym: z majestatyczności oblicza
i braku błysku w domniemanych oczach wynikało, iż ta przerażająca
istota jest martwa.

– Dobra, pora się zbierać,
George – ogłosił Serviss, zamykając wieko urny. – Nie powinniśmy
zostawać tutaj zbyt długo.

Wells kiwnął głową, wciąż nieco
otumaniony, i pozwolił, aby towarzysz odholował go do drzwi, starając
się nie zawadzić o żaden z cudów wypełniających salę.

– Dobrze sobie zapamiętaj
to, co widziałeś, George – zasugerował Serviss, popychając go do
wyjścia. – I uznaj te skarby za autentyczne cuda albo za fałszerstwa,
zależnie od śmiałości twojego umysłu, ale nie opowiadaj nikomu o tej
sali albo przynajmniej sprawdź, czy masz do czynienia z człowiekiem
godnym zaufania.

Serviss otworzył drzwi i upewniwszy
się, że korytarz jest pusty, kazał Wellsowi wyjść. Razem przemierzyli
niekończące się galerie podziemia, po czym niepostrzeżenie wynurzyli
się na parterze, gdzie wmieszali się w tłum, nieświadomi tego, że
pod ich chwiejnie stąpającymi stopami, we wnętrzu drewnianej urny,
skóra gwiezdnej istoty wchłania krople krwi, które Wells zostawił na
niej, gładząc ramię Marsjanina, i zarysy postaci niczym u wystawionej
na deszcz glinianej figurki zaczynają się rozmywać i przyjmować
wygląd nadzwyczaj szczupłego, bladego młodzieńca o ptasiej twarzy,
identycznego jak ten, który właśnie opuszcza muzeum jako jeszcze
jeden zwiedzający.

Gdy się znaleźli na ulicy,
Serviss zaproponował Wellsowi wspólną kolację, lecz ten odrzucił
zaproszenie, twierdząc, że droga do jego domu w Worcester Park jest za
długa i woli wyruszyć w nią jak najszybciej. Już się przekonał,
że posiłki z Servissem charakteryzują się brakiem jedzenia, a był
zbyt nietrzeźwy, by pić z Amerykaninem dalej. Ponadto pragnął
jak najszybciej zostać sam, aby w spokoju przemyśleć wszystko, co
zobaczył. Rozstali się, składając sobie mglistą obietnicę, że się
znowu spotkają przy kolejnej wizycie Servissa w Londynie. Zaraz potem
Wells złapał pierwszą nadjeżdżającą dorożkę. Podał woźnicy
adres, po czym, siedząc już w powozie, próbował oczyścić umysł,
aby uporządkować pełne majaków wspomnienia ostatnich zdarzeń,
ale otępiająca moc alkoholu okazała się zbyt silna i bardzo szybko
zmorzył go sen.

I podczas
gdy ten Wells, zmęczony i zamroczony, zamykał oczy, wewnątrz skrzyni
ukrytej w Muzeum Historii Naturalnej w Londynie drugi Wells właśnie
je otwierał.

[1] Sarsaparilla – płynny lek wytwarzany z korzeni
kolcorośli (południowoamerykańskich roślin), niegdyś stosowany
w leczeniu kiły (przyp. tłum.).