Strona główna » Obyczajowe i romanse » Maria Panna Nilu

Maria Panna Nilu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7976-487-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Maria Panna Nilu

Powieść uhonorowana Nagrodą Renaudot, jedną z najważniejszych francuskich nagród literackich.

Rwanda, lata 70. XX wieku. W katolickim liceum im. Marii Panny Nilu, kształcącym żeńską elitę kraju, rozpoczyna się nowy rok szkolny. Większość uczennic należy do będącego u władzy plemienia Hutu. Veronica i Virginia, pochodzące z plemienia Tutsi, muszą zmierzyć się z niechęcią i prześladowaniami ze strony swoich koleżanek, które nie dają im zapomnieć, że dyplom Tutsi, to nie to samo co dyplom Hutu.

Pozorny spokój szkolnego życia mąci coraz bardziej nasilająca się atmosfera wzajemnej wrogości, walki politycznej i spisków. Veronica i Virginia poznają strażnika legendy Tutsi, który twierdzi, że Tutsi pochodzą od egipskich faraonów i wplątuje dziewczęta w tajemnicze obrzędy w cieniu królowej z zamierzchłych czasów. Jej kości zakopane pod czerwonym kwiatem koralokrzewu strzegą pytony. Kiedy dojdzie do tragedii jedyna droga ucieczki będzie prowadziła w góry, gdzie mieszkają goryle, które kiedyś były ludźmi.

 

Jesteś strasznie wścibska, napytasz sobie biedy, odwiedzając czarownice, jestem pewna, że tańczyłaś przed wiedźmą, tylko Tutsi są zdolni tańczyć przed diabłem.

Polecane książki

Małżeństwo Moniki i Macieja przechodzi głęboki kryzys.Oboje łudzą się, że tajemniczy prezent: urlop w leśnym pensjonacie, z dala od ludzi i cywilizacji, może jeszcze wszystko uratować. Początkowo ulegają romantycznym chwilom, jednak nagły wyjazd Macieja budzi demony przeszłości. Łukasz, przystojny s...
System Prawa Karnego Procesowego to wielotomowe (w założeniu XVIII tomów) wydawnictwo opracowane pod redakcją merytoryczną Piotra Hofmańskiego. Jest to jedyne na rynku tak aktualne, obszerne i kompleksowe omówienie całego systemu instytucji polskiego prawa karnego procesowego. System stanowi fundame...
Tajemnica każdej zbrodni powinna zostać wyjaśniona, ale czasem trzeba za to zapłacić wysoką cenę… Słynny i bogaty kompozytor gotowy jest zapłacić górę pieniędzy za rozwikłanie zagadki zabójstwa jego żony w schyłkowych latach PRL, a zrzeszenie banków chce, by podinspektor policji w stanie spoczynku R...
Burki, hidżab, halal, szahid, samobójcze zamachy, masakry, honorowy mord, egzekucje, obcinanie głów... Polacy znali dotychczas zjawiska związane z islamem i przede wszystkim islamski terror głównie z medialnych doniesień.Nie brali udziału w konfrontacji bojowników Allaha ...
Wielki renesans to rewelacyjne studium  na temat Quo Vadis Sina? Bogdan Góralczyk prezentuje  motywy i aspiracje przywódców  Chin w dążeniu do odzyskania  „niekwestionowanej i należnej” pozycji   pierwszego  mocarstwa globu. Wnikliwie omawia ich strategię i taktykę  z określeniem głównych symboliczn...
„Rozprawa o moralności, którą czyta się jak najlepszy kryminał – z wypiekami na twarzy. – LANCASHIRE EVENING POST Londyn 1899 rok. Simeon Lynch prowadził dostatnie życie, służąc jako zabójca rodzinie Moriartych, która kierowała najpotężniejszą organizacją przestępczą ówczesnego świata. Teraz, sto...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Scholastique Mukasonga

Copyright © Éditions Gallimard, 2012

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

Redaktor prowadząca: Magdalena Genow-Jopek

Redakcja: Marta Buczek

Korekta: Lidia Wrońska-Idziak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Klaudia Kumala

Projekt okładki i strony tytułowej: Urszula Gireń

Fotografie na okładce: stocksy.com/Lumina

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Wydanie elektroniczne 2016

eISBN 978-83-7976-487-7

CZWARTASTRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.:61 853-99-10

fax:61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

Maria Panna Nilu

Nie ma lepszego liceum niż Liceum imienia Marii Panny Nilu. Nie ma też wyżej położonego. „2500 metrów” – informują z dumą biali nauczyciele. „2493” – poprawia siostra Ludwina ucząca geografii. „Jesteśmy tak blisko nieba” – szepcze, składając dłonie matka przełożona.

Ponieważ rok szkolny pokrywa się z porą deszczową, liceum często ginie w chmurach. Czasami, chociaż rzadko, niebo się przejaśnia. Wtedy na samym dole widać wielkie jezioro, które wygląda jak świetlista, niebieskawa kałuża.

Jest to żeńskie liceum. Chłopcy zostają na dole, w stolicy. To dla dziewcząt zbudowano tę szkołę, bardzo wysoko, bardzo daleko, żeby je odgrodzić, chronić przed złem, pokusami wielkiego miasta. Albowiem panienki z liceum mają dobrze wyjść za mąż. Powinny do ślubu pozostać dziewicami albo przynajmniej nie zajść wcześniej w ciążę. Dziewice są lepsze. Ślub to poważna sprawa. W liceum uczą się córki ministrów, wysokiej rangi wojskowych, biznesmenów, bogatych kupców. Wydawanie córek za mąż to czysta polityka. Panienki są z tego dumne – znają swoją wartość. Dawno minęły czasy, kiedy liczyła się tylko uroda. Ich rodziny dostaną w wianie nie tylko krowy i tradycyjne dzbany piwa, będą też walizki pełne banknotów, konto w banku Belgolaise, w Nairobi, w Brukseli. Dzięki nim rodzina się wzbogaci, klan umocni swoją władzę, poszerzy swoje wpływy. Panienki z Liceum imienia Marii Panny Nilu wiedzą, ile są warte.

Szkoła jest położona w pobliżu Nilu. Jego źródła, rzecz jasna. Żeby do niego dotrzeć, trzeba iść kamienistym szlakiem biegnącym wzdłuż grani. Na jego końcu znajduje się polana, a na niej nieliczne land rovery turystów, którzy zapuścili się aż tutaj. Tablica informuje: „Źródło Nilu – 200 m”. Ścieżka pnie się stromo w kierunku skalnego rumowiska, gdzie spomiędzy dwóch głazów wytryska cienki strumyk. Źródlana woda zbiera się najpierw w cementowym zbiorniku, po czym przelewa maleńką kaskadą do ledwo widocznego rowka, który szybko ginie wśród traw stromego zbocza i dalej pod drzewiastymi paprociami doliny. Na prawo od źródła wzniesiono piramidę z napisem: „Źródło Nilu. Misja Cocka, 1924”. Nie jest zbyt wysoka – dziewczęta z liceum bez trudu sięgają do wyszczerbionego wierzchołka; mówią, że to przyniesie im szczęście. Ale nie po to przychodzą do źródła. Nie na wycieczkę, tylko z pielgrzymką. Posąg Marii Panny Nilu umieszczono między wielkimi głazami, tuż nad źródłem, które tworzą coś na kształt groty. Posążek stoi jak gdyby pod blaszaną budką. Na cokole wykuto napis: „Maria Panna Nilu, 1953”. To jego ekscelencja wikariusz apostolski postanowił umieścić tutaj tę statuę. Król otrzymał zgodę papieża na poświęcenie kraju Chrystusowi Królowi. Biskup zadecydował, że poświęci Nil Matce Boskiej.

*

Ludzie do dziś wspominają tę uroczystość. Siostra Kizito, stara, zniedołężniała kucharka, brała w niej udział. Co roku opowiada o tym nowym uczennicom. Tak, to była piękna ceremonia, jak w kościele w stolicy, jak na Boże Narodzenie czy na stadionie w dzień święta narodowego.

Belgijski rezydent przysłał kogoś w zastępstwie, za to administrator pojawił się w eskorcie dziesięciu żołnierzy. Jeden miał trąbkę, inny niósł belgijską flagę. Byli lokalni wodzowie i ich zastępcy oraz wodzowie z sąsiednich wiosek. Towarzyszyły im żony i córki z wysoko upiętymi włosami, które zdobiły perły, byli też tancerze potrząsający sizalowymi grzywami jak nieustraszone lwy, a przede wszystkim stada krów inyambo o długich rogach przyozdobionych girlandami kwiatów. Tłumy chłopów zajęły całe zbocze. Biali ze stolicy nie chcieli narażać się na niebezpieczeństwo na wyboistym szlaku prowadzącym do źródła. Ludzie zauważyli tylko pana de Fontenaille, znanego w okolicy plantatora kawy, który siedział obok administratora. Działo się to w porze suchej. Niebo było czyste. Na szczycie nie unosił się kurz.

Czekaliśmy długo. Wreszcie na ścieżce u szczytu wzniesienia zobaczyliśmy czarną linię, sponad której dobiegał odgłos modlitw i religijnych pieśni. W końcu po infule i pastorale rozpoznaliśmy jego ekscelencję wikariusza apostolskiego. Wyglądał jak jeden z Trzech Króli znanych nam z obrazków z lekcji religii. Za nim szli misjonarze – jak wszyscy biali w tamtych czasach nosili tropikalne hełmy, z tą różnicą, że mieli też brody i długie białe habity z dużymi różańcami przy bokach. Grupka dzieci z Legionu Maryi szła, sypiąc żółte płatki kwiatów. Za nimi Najświętsza Panienka. Niosło ją, na łożu z plecionych bambusowych tyczek, na jakim zanosi się pannę młodą do nowej rodziny lub zmarłych na miejsce wiecznego spoczynku, czterech seminarzystów w szortach i białych koszulach. Samej Madonny nie było widać. Osłaniał ją niebiesko-biały woal. Za nią tłoczyli się „miejscowi duchowni”, wreszcie za chorągwią i żółto-białą flagą papieską szła grupa uczniów ze szkoły misyjnej, którzy – mimo lęku przed kijami opiekunów – zbaczali ze ścieżki i rozbiegali się na wszystkie strony.

Procesja dotarła do źródła. Przy strumyku ustawiono lektykę z nadal przykrytą woalem Madonną. Administrator wyszedł wikariuszowi apostolskiemu naprzeciw i zasalutował. Zamienili kilka słów, podczas gdy uczestnicy pochodu ustawiali się wokół źródła i posągu umieszczonego na niewielkim podeście. Jego ekscelencja i dwaj misjonarze wspięli się na podwyższenie, pokonawszy pięć stopni. Biskup pobłogosławił tłum i następnie, zwróciwszy się w stronę posągu, wygłosił modlitwę po łacinie, na którą odpowiedzieli obaj księża. Na jego znak jeden z kapłanów gwałtownym ruchem odsłonił posąg. Rozległ się dźwięk trąbki, pochylono flagę. Przez tłum przebiegł przeciągły szmer. Następnie radosne, przeszywające krzyki kobiet wypełniły dolinę, odezwały się dzwonki na kostkach tancerzy. Matka Boska, która wyłoniła się spod woalu, przypominała wprawdzie Matkę Boską z Lourdes, podobnie jak ta w misyjnym kościele – taka sama niebieska chusta, taki sam lazurowy pasek, jasnożółta suknia – z tym że Maria Panna Nilu była czarna, miała czarną twarz, czarne dłonie, czarne stopy; Maria Panna Nilu była czarną kobietą, Afrykanką, Rwandyjką, czemu nie? „To Izyda!” – wykrzyknął pan de Fontenaille. – „Wróciła!”

Jego ekscelencja energicznie machnął kropidłem i poświęcił posąg, źródło i poświęcił tłum. Wygłosił kazanie. Nie wszystko zrozumieliśmy. Mówił o Matce Bożej, którą tutaj będziemy nazywali Marią Panną Nilu. Powiedział: „Krople tej wody święconej mieszają się z nowo narodzonymi wodami Nilu, później zmieszają się z nurtami innych rzek, staną się Wielką Rzeką, przepłyną przez jeziora, przepłyną przez bagna, opadną wodospadami, stawią czoło piaskom pustyni, wypełnią cele dawnych mnichów, dotrą do stóp zdziwionego Sfinksa, tak jakby dzięki łasce Marii Panny Nilu udzielały chrztu całej Afryce i to właśnie ona, chrześcijańska Afryka, zbawi ten świat zmierzający ku zatraceniu. I widzę, tak, widzę te tłumy ludzi wszystkich narodowości, które przybędą z pielgrzymką, przybędą z pielgrzymką do naszych gór, żeby podziękować Marii Pannie Nilu”.

Potem do podestu zbliżył się wódz Kayitare i przywołał swoją krowę Rutamu, by ofiarować ją nowej królowej Rwandy. Złożył jej hołd tak jak Najświętszej Panience, mówiąc, że dzięki nim w kraju nie zabraknie mleka ani miodu. Radosne okrzyki kobiet i dźwięki dzwonków powitały ten dar, uznawszy go za dobrą wróżbę.

Kilka dni później robotnicy z misji przyszli zbudować platformę między dwoma głazami powyżej źródła. Umieszczono na niej posąg, nad którym powstał osłaniający go blaszany daszek. Dopiero po dłuższym czasie, dwa kilometry od źródła Nilu, zbudowano liceum. Było to zaraz po uzyskaniu niepodległości.

Jego ekscelencja miał być może nadzieję, że poświęcona woda ze źródła okaże się cudowna, tak jak woda z Lourdes. Niestety tak się nie stało. Tylko Kagabo, uzdrowiciel czy – jak kto woli – truciciel, napełnia nią czarne dzbanki w kształcie tykwy. Moczy w niej korzenie o pokracznych formach, starte na proch skóry zrzucone przez węże, pukle włosów dzieci zmarłych podczas porodu, wysuszoną krew z pierwszych menstruacji. Może wyleczy, może zabije. Może.

Przez wiele lat fotografie z uroczystości odsłonięcia posągu zdobiły długi korytarz, który służył za poczekalnię przyjezdnym czy rodzicom uczennic umówionym na audiencję u matki przełożonej. Teraz wisiało tu tylko jedno zdjęcie, to, na którym widzimy jego ekscelencję wikariusza apostolskiego święcącego posąg. Po reszcie pozostały jedynie prostokątne, trochę bledsze ślady na ścianie nad drewnianą ławą, twardą, bez poduszek, na której nieszczęsne uczennice, wezwane przez srogą matkę przełożoną, nie ośmielały się nawet usiąść. Zdjęcia jednak nie zostały zniszczone. Gloriosa, Modesta i Weronika znalazły je w dniu, w którym miały odkurzyć pomieszczenie na końcu biblioteki, gdzie przechowywano archiwa. Odkryły je tam pod stertą starych gazet i czasopism (Kinyamateka, Kurerera Imana, L’Ami, Grands Lacs i tak dalej), trochę pożółkłe, powyginane, niektóre wciąż umieszone w ramkach pod rozbitymi szybkami. Było tam zdjęcie administratora, który salutuje przed posągiem, a za nim, w tym samym momencie, żołnierz pochyla belgijską flagę. Były zdjęcia tancerzy intore, trochę niewyraźne, bo niewprawny fotograf tak bardzo chciał uchwycić ich niezwykły skok, że sizalowe grzywy i lamparcie skóry otoczyła widmowa poświata. I w końcu było zdjęcie wodzów z żonami w uroczystych strojach. Większość z tych dostojnych osobistości została przekreślona czerwonym atramentem, na kilku zaś ktoś postawił czarne znaki zapytania.

– Zdjęcia wodzów przeszły rewolucję społeczną – powiedziała ze śmiechem Gloriosa. – Jedno pociągnięcie piórem, machnięcie maczetą i… już po Tutsich.

– A ci ze znakiem zapytania? – zapytała Modesta.

– To pewnie ci, którym udało się uciec, niestety! Ale teraz są w Bużumburze lub Kampali, stracili swoje krowy, spokornieli, piją wodę jak pariasi. Zabieram zdjęcia. Mój ojciec będzie wiedział, kim są ci wielcy panowie z biczami.

Weronika zastanawiała się, kiedy na zdjęciu klasowym, które robiono zawsze na rozpoczęcie roku szkolnego, ją też przekreślą czerwoną kreską.

*

Wielka pielgrzymka uczennic z Liceum Marii Panny Nilu do źródła odbywa się w maju, miesiącu maryjnym. To był długi i piękny dzień. Przygotowania do niej zaczynały się dużo wcześniej. Na początek dziewczęta modlą się o przychylność nieba. Matka przełożona i duszpasterz, ojciec Hermenegild, zarządzają nowennę. Wszystkie klasy mają udać się do kaplicy, żeby prosić Najświętszą Panienkę o przepędzenie chmur! Zresztą w maju to możliwe, bo zwykle trochę rzadziej pada, zbliża się pora sucha. Brat Auxile (to on, kiedy trzeba, pochyla się nad oleistymi trzewiami agregatu i silnikami dwóch dostawczych ciężarówek, pomstuje w gandawskim dialekcie na młodych mechaników czy kierowców, to on gra na fisharmonii i prowadzi chór) od miesiąca powtarza z chórem pieśni, które skomponował na cześć Marii Panny Nilu. Matka przełożona nalega, aby belgijscy nauczyciele i dwaj młodzi francuscy wolontariusze, którzy przyjechali uczyć w liceum tylko przez kilka miesięcy, wzięli udział w ceremonii. Daje tym ostatnim dyskretnie do zrozumienia, że garnitur i krawat wyglądają godniej i bardziej pasują do tego uroczystego dnia niż parciane spodnie, które nazywają dżinsami, i że liczy na ich stosowne zachowanie, stanowiące dobry przykład dla uczennic. Siostra intendentka, dzwoniąc pękiem kluczy przypiętym do skórzanego pasa, poszła do spiżarni wybrać konserwy na piknik: corned beef, sardynki w oleju, konfitury, ser marki Kraft. Zabrało jej to sporą część nocy. Co do jednej policzyła skrzynki pomarańczowej fanty dla uczennic i kilka butelek piwa primus zarezerwowanych dla duszpasterza, brata Auxile’a, i zaproszonego z sąsiedniej misji ojca Angelo. Dla rwandyjskich sióstr, nauczycieli i wychowawczyń przeznaczyła gąsior wina ananasowego, specjalność siostry Kizito, która zazdrośnie strzegła jego sekretnej receptury.

Tego dnia msza trwa oczywiście bez końca, pieśni, modlitwy, dziesiątki różańca, a zwłaszcza śmiechy, napady głupawki dziewcząt, szalone biegi, galopady, zjeżdżanie z trawy na zboczu. Wychowawczynie, siostra Angelika i siostra Rita, zdzierają sobie płuca, na przemian używają gwizdków i krzyczą: „Uwaga! Urwisko!”.

Rozkłada się maty piknikowe. Posiłek wygląda inaczej niż w refektarzu – panuje bałagan, każdy siada, jak chce, dziewczęta kucają, kładą się, brudzą konfiturami. Wychowawczynie z bezsilności wznoszą ręce do nieba. Matka przełożona, jej rwandyjska zastępczyni siostra Gertruda, siostra intendentka, ojciec Hermenegild i ojciec Angelo siedzą na składanych krzesełkach. Nauczyciele też mają prawo do miejsc siedzących, ale Francuzi wolą usiąść na trawie. Siostra Rita podaje panom piwo – to jedyna Rwandyjka, która ma maniery. Matka przełożona oczywiście odmawia proponowanego primusa, siostra intendentka niechętnie postępuje tak samo. Będzie musiała zadowolić się winem ananasowym siostry Kizito.

Niewielu pielgrzymów dołącza do licealistek. Matka przełożona woli pozbywać się nieproszonych gości, którzy – udając pobożnych – przychodzą skuszeni obecnością tylu młodych dziewcząt. Na jej prośbę burmistrz gminy Nyaminombe, w której znajduje się liceum, zamyka na czas pielgrzymki dostęp do źródła. Nawet szanowna małżonka ministra, która zaprosiła do swojego mercedesa kilka przyjaciółek, by mogły podziwiać pobożność dziewcząt, z trudem przekonała policjanta, żeby podniósł szlaban. Jest jednak gość, którego matka przełożona nie może odesłać – to plantator kawy, pan de Fontenaille. Dziewczęta trochę się go boją. Mówią, że mieszka sam w swojej wielkiej, zrujnowanej willi. Większość jego plantacji niszczeje. Nie wiadomo, czy to szaleniec, czy biały czarownik. Każe rozkopywać ziemię w poszukiwaniu kości i czaszek. Jego stary jeep nie trzyma się dróg, podskakuje i trzeszczy na górskich wzniesieniach. Plantator zjawia się zawsze w połowie pikniku. Pozdrawia matkę przełożoną, zdejmując teatralnym gestem kapelusz myśliwski zakrywający jego ogoloną głowę:

– Składam do stóp wyrazy czci, moja wielebna matko.

Z trudem udaje jej się ukryć zdenerwowanie:

– Dzień dobry, panie de Fontenaille, nie oczekiwaliśmy pana, proszę nie zakłócać naszej pielgrzymki.

– Przybywam, jak i wy, uczcić Marię Pannę Nilu – odpowiada, odwracając się plecami.

Przechadza się wolnym krokiem wokół mat, na których dziewczęta jedzą obiad; zatrzymuje się czasem przed jedną z licealistek, poprawia odruchowo okulary, przygląda się, kiwając głową w wyrazie zadowolenia, rysuje jej profil w małym notesie. Dobrze wychowana dziewczyna spuszcza wzrok przed natarczywym spojrzeniem, ale niektóre nie mogą się opanować, by nie odpowiedzieć ukradkowym, pełnym wdzięku uśmiechem. Matka przełożona nie chce wywoływać jeszcze większego skandalu, nie ma odwagi reagować, śledzi jednak z obawą poczynania plantatora. W końcu Fontenaille kieruje się w stronę małego cementowego zbiornika, wrzuca do źródlanej wody Nilu kilka płatków w żywym czerwonym kolorze, które wyjmuje z kieszeni kurtki, następnie rozkłada ręce, wznosząc trzykrotnie dłonie ku niebu, i wypowiada kilka niezrozumiałych słów. Gdy tylko zejdzie na parking i silnik jego jeepa zacznie czkać, matka przełożona wstanie i rozkaże: „Dziewczęta, zaśpiewajmy pieśń”. Licealistki zaintonują chórem, podczas gdy kilka spojrzy z żalem za znikającym w chmurze kurzu jeepem.

Po powrocie z pielgrzymki Weronika otworzyła książkę do geografii. Niełatwo jest śledzić bieg Nilu. Najpierw nie ma nazwy, a następne nosi ich zbyt wiele. Można by powiedzieć, że wypływa zewsząd. Kryje się w jeziorze, wychodzi z niego, jest biały, błądzi w bagnach; z drugiej strony sunie jego brat, który jest niebieski, na koniec jest już łatwiej, płynie prosto, po obu stronach pustynia, obmywa podnóża piramid – ale ogromne! – potem rozprasza się, miesza, tworzy gęstą sieć delty i kończy w morzu, podobno znacznie większym niż jezioro.

Weronika poczuła, że ktoś stoi za jej plecami i razem z nią pochyla się nad mapą z podręcznika.

– I co, Weroniko, szukasz drogi, żeby wrócić do siebie, tam, skąd przyszli twoi? Nie przejmuj się, pomodlę się do Marii Panny Nilu, żeby krokodyle przeniosły cię na swoich grzbietach albo raczej w brzuchach.

Śmiech Gloriosy nigdy nie ustanie, Weronika będzie go słyszeć nawet w koszmarach.

Początek roku szkolnego

Liceum Marii Panny Nilu wygląda dostojnie. Droga ze stolicy wiedzie niekończącym się labiryntem dolin i wzgórz, a pod koniec, kiedy najmniej się tego spodziewamy, wspina się serpentynami gór Ikibira (które w książkach do geografii z braku lepszej nazwy określane są pasmem Kongo-Nil) i wtedy odkrywamy wielki budynek liceum – jakby szczyty się rozsunęły, żeby zrobić mu miejsce, tam na skraju drugiego zbocza, u którego podnóża lśni jezioro. Wysoko, na górze, szkoła błyszczy w oczach małych uczennic niczym oświetlony pałac z ich nieosiągalnych marzeń.

*

W Nyaminombe długo nie zapomną spektaklu, jakim była budowa liceum. Aby nie przegapić ani jednej sceny, rozleniwieni zwykle mężczyźni porzucali dzbany piwa w knajpach, kobiety kończyły wcześniej pracę na polach grochu i prosa, dzieci ze szkoły misyjnej na dźwięk bębnów oznajmiający koniec lekcji ruszały biegiem, żeby znaleźć się w pierwszym rzędzie, rozpychały tłumek, który obserwował i komentował pracę robotników. Najzuchwalsi zresztą w ogóle nie szli do szkoły, by móc śledzić wzdłuż drogi chmurę kurzu zwiastującą przybycie ciężarówek. Gdy tylko konwój znalazł się na ich wysokości, biegli za pojazdami, próbując się na nie wdrapać. Jednym się udawało, inni spadali na drogę niemal pod koła kolejnej ciężarówki. Kierowcy na próżno krzyczeli, próbując odgonić lekkomyślny rój. Niektórzy z nich zatrzymywali samochody, wysiadali, uczniowie czmychali, kierowcy udawali, że ich gonią, a gdy tylko ciężarówka ruszała ponownie, zabawa zaczynała się od początku. Kobiety na polach wznosiły motyki do nieba na znak niemocy i rozpaczy.

Wszyscy byli bardzo zdziwieni, że nie ma dymiących piramid z wypalanych cegieł, defilady chłopów niosących je na głowie, jak to miało miejsce, kiedy ksiądz, umupadri, prosił wiernych o zbudowanie nowej parafii czy kiedy burmistrz wzywał w sobotę ludność do prac na rzecz gminy, by powiększyć przychodnię albo swój własny dom. Nie, tu w Nyaminombe był prawdziwy plac budowy białych, prawdziwy plac budowy prawdziwych białych ze strasznymi maszynami wyposażonymi w żelazne szczęki, które przewracały i kopały ziemię, z ciężarówkami robiącymi piekielny hałas i plującymi cementem, z majstrami wykrzykującymi robotnikom polecania w suahili, a nawet z białymi kierownikami budowy, którzy tylko oglądali wielkie kartki papieru, rozwijając je jak bele materiału w pakistańskim sklepie, i szaleli z wściekłości, jakby pluli ogniem, kiedy wzywali do siebie małych, czarnych majstrów.

*

Z legendarnej budowy zapamiętano też, i wciąż opowiada się, historię Gakere. Sprawę Gakere. Niezły ubaw. Na koniec każdego miesiąca przypadał dzień wypłaty w Nyaminombe. Trzydziesty – niebezpieczny dzień. Niebezpieczny dla księgowych narażonych na agresywne zazwyczaj skargi dniówkowych. Niebezpieczny dla robotników, bo wiedzą, że ten dzień, trzydziesty, to jedyny dzień, którego datę znają ich żony i nie są wtedy w polu, tylko czekają na nich w progach chałup, żeby zabrać podane przez mężów banknoty, przeliczyć, przewiązać skromne stosiki sznurkami z bananowca i włożyć je do małych dzbanków, chowanych pod sianem u wezgłowi łóżek. Trzydziesty był dniem wszystkich kłótni, wszystkich aktów przemocy.

Pod plandekami w szałasach ze słomy i bambusa ustawiano stoły. Dla księgowych. Gakere był księgowym. To on płacił dniówkowym. Był dawnym zastępcą burmistrza Nyaminombe i, jak wielu innych, poddany czystce przeprowadzonej przez władze kolonialne stracił stanowisko na rzecz innego zastępcy, już z plemienia Hutu, który następnie został burmistrzem. Zatrudniono go, bo znał wszystkich, również przyjętych do pracy miejscowych, którzy nie posługiwali się suahili. Do prawdziwych murarzy, którzy nie pochodzili stąd i mówili tylko w tym języku, przyjeżdżali księgowi ze stolicy. Wszyscy ci ludzie w słońcu, a jeszcze częściej na deszczu, ustawiali się w kolejce do stołów księgowych. Zawsze były krzyki, przepychanki, spory, protesty, wzajemne oskarżenia. Mięśniacy, którzy pilnowali placu budowy, przywracali porządek – uderzeniami pałki uspokajali niezdyscyplinowanych. Burmistrz i jego dwaj żandarmi nie chcieli się w to mieszać, biali też nie.

Tak więc Gakere zajmował miejsce w szałasie ze swoją małą skrzynką pod pachą. Siadał na krześle, stawiał ją na stole i otwierał. Była pełna banknotów. Powoli rozkładał kartkę z listą nazwisk tych, którzy czekali od wielu godzin na słońcu czy w deszczu i którym miał wypłacić pieniądze. Rozpoczynał wywoływanie: „Bizimana, Habineza…”. Robotnik podchodził do stołu. Gakere kładł przed nim garść banknotów i monet, które mu się należały. Robotnik przykładał palec umoczony w czarnym tuszu do swojego nazwiska i Gakere stawiał krzyżyk, zamieniając z robotnikiem parę słów. Na ten jeden dzień w miesiącu Gakere stawał się znowu szefem.

Aż pewnego dnia Gakere ze skrzyneczką pod pachą nie pojawił się przy stole. Szybko rozeszła się wieść – Gakere uciekł ze skrzyneczką pełną banknotów. Mówiono: „Wyjechał do Burundi, sprytny Gakere, wyjechał z pieniędzmi bazungu[1], ale czy nam teraz zapłacą?”. Ludzie podziwiali Gakere i mieli do niego żal – nie powinien był brać pieniędzy przeznaczonych dla ludzi z Nyaminombe, mógł się tak zorganizować, żeby zabrać pieniądze z innej kasy. Robotnikom w końcu jednak zapłacono. Nikt już nie miał żalu do Gakere i przez dwa miesiące nie było o nim żadnych wieści. Opuścił żonę i dwie córki. Burmistrz je przesłuchiwał, żandarmi pilnowali. Ale Gakere nie powiadomił ich o swoich nieuczciwych planach – chodziły słuchy, że dzięki tym pieniądzom chciał sobie znaleźć w Burundi nową żonę, młodszą i ładniejszą. W końcu jednak wrócił do Nyaminombe ze skutymi na plecach rękami, prowadzony przez dwóch żołnierzy. Nigdy nie dotarł do Burundi. Bał się przejść przez las Nyungwe z powodu lampartów, wielkich małp, a nawet słoni, których już od dawna tam nie ma. Przebył więc cały kraj z małą skrzynką pod pachą. W Bugesera próbował pokonać wielkie bagna, ale zgubił się, Burundi było tuż obok, a on chodził w kółko między papirusami, nie dotarłszy do granicy. Racja, granica nie jest w żaden sposób zaznaczona. W końcu znaleziono go na bagnach: wykończonego, chudego, ze spuchniętymi nogami. Banknoty były już jedynie gąbczastą masą, która pływała w jego małej skrzynce wypełnionej wodą. Przywiązano go dla przykładu na cały dzień do słupa przy wejściu na plac budowy. Przechodzący obok robotnicy nie lżyli go, nie pluli na niego, spuszczali głowy, udając, że go nie widzą. Żona i dwie córki siedziały u jego stóp. Od czasu do czasu jedna z nich podnosiła się, żeby wytrzeć mu twarz i podać coś do picia. Osądzono go, ale nie spędził dużo czasu w więzieniu. W Nyaminombe już go więcej nie widziano. Może jednak pojechał do Burundi z żoną i dwiema córkami, z tym że bez swojej małej walizeczki. Niektórzy uważali, że bazungu rzucili urok na banknoty, że te przeklęte pieniądze zmusiły biednego Gakere do kręcenia się w kółko i to dlatego nie mógł dotrzeć do Burundi.

*

Liceum to duży, czteropiętrowy budynek, wyższy niż ministerstwa w stolicy. Nowe uczennice pochodzące ze wsi na początku nie mają odwagi zbliżać się do okien w sypialni na czwartym piętrze. „Czy będziemy spać tak wysoko, jak małpki?” – pytają. Starsze i miastowe śmieją się z nich, popychają w stronę okien: „Popatrz w dół” – mówią. – „Spadniesz do jeziora”. Nowe się jednak w końcu przyzwyczajają. Kaplica, prawie tak duża jak kościół misyjny, podobnie jak główny gmach jest z betonu, ale sala gimnastyczna, biuro rachunkowe, warsztaty i garaż, gdzie rządzi krzykliwy brat Auxile, zbudowano z cegły. Okalają duży dziedziniec otoczony murem z żelazną bramą, która rano i wieczorem przy otwieraniu i zamykaniu skrzypi głośniej niż sygnał na pobudkę oraz ten rozpoczynający ciszę nocną.

Trochę na uboczu stoją małe parterowe domy nazywane willami lub – jak kto woli – bungalowami, w których mieszkają nauczyciele zatrudniani na krótki czas. Jest też dom większy niż pozostałe, na który zawsze mówi się bungalow, zarezerwowany dla ważnych gości – dla pana ministra, jeśli jakiś miałby tu kiedyś przybyć, tudzież ekscelencji, którego wizyty oczekuje się co roku. Czasami nocują w nim turyści przyjeżdżający do źródła Nilu ze stolicy lub z Europy. Te domy oddziela od liceum ogród z trawnikiem, kwietnikami, zagajnikiem bambusowym i przede wszystkim ogródkiem warzywnym. Ogrodnicy uprawiają tu kapustę, marchewkę, ziemniaki, truskawki, jest nawet poletko pszenicy. Rosnące tu pomidory przytłaczają swoją bezczelną wielkością inyanya, czyli małe lokalne pomidorki. Siostra intendentka lubi pokazywać gościom egzotyczny sad, w którym przywiezione z daleka drzewka morelowe i brzoskwiniowe wyraźnie tęsknią za klimatem miejsca, z którego pochodzą. Matka przełożona natomiast powtarza, że trzeba przyzwyczajać uczennice do cywilizowanego jedzenia.

*

Aby zniechęcić intruzów i złodziei, wokół ogrodu zbudowano wysoki ceglany mur. W nocy zaś uzbrojeni w oszczepy strażnicy robią obchód i czuwają przy żelaznej bramie.

*

Mieszkańcy Nyaminombe już dawno przestali zwracać uwagę na liceum. Jest dla nich jak wielkie skały Rutare, które wyglądają, jakby stoczyły się ze zbocza i zatrzymały właśnie w tym miejscu. Mimo to nie da się zaprzeczyć, że budowa tej szkoły wiele zmieniła w gminie. Wokół obozowiska murarzy szybko rozstawiły się kramiki sprzedawców pracujących dotąd przy misji i innych, przybyłych nie wiadomo skąd; sklepiki, w których, jak we wszystkich sklepikach, sprzedawano papierosy na sztuki, olej palmowy, ryż, sól, ser Kraft, margarynę, naftę do lamp, piwo bananowe, primusa, fantę, a nawet czasami – choć rzadko – chleb; knajpy nazywane hotelami, w których jedzono szaszłyki z koziego mięsa z grillowanymi bananami i fasolkę; chaty dla kobiet przynoszących hańbę wiosce. Kiedy budowa się skończyła, wyjechała większość sprzedawców i wszystkie kobiety, ale zostały trzy knajpy, dwa sklepiki oraz jeden krawiec – przy drodze prowadzącej do liceum powstała nowa wioska. Nawet targ, który wcześniej przeniósł się w okolice robotniczych chałup, rozłożył się tuż za sklepikami.

*

Był jednak