
Mariska z węgierskiej puszty
- Wydawca:
- Wydawnictwo M
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7595-843-0
- Rok wydania:
- 2014
- Słowa kluczowe:
- imiona
- literacką
- mariska
- matkom
- powieści
- puszty
- rozgrywającej
- rozgwieżdżonym
- ukazane
- usłyszymy
- węgierskiej
- zapach
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Mariska z węgierskiej puszty”
Węgry… Wystarczy tylko przymknąć oczy, a z łatwością przywołamy obraz puszty i nawet poczujemy jej zapach. Oczami wyobraźni pod rozgwieżdżonym niebem dojrzymy Cyganów i usłyszymy żałosne łkania ich skrzypiec, ponieważ od wieków ,,za parę groszy szlochają oni z biedakami i biadają z nieszczęśliwie zakochanymi”.
Obraz ten towarzyszy także akcji powieści rozgrywającej się w latach 1910–1953. Fabuła oraz imiona bohaterów są fikcją literacką. Autentyczne są natomiast losy narodu węgierskiego ukazane na tle dziejów małżeństwa Mariski i Jarosa oraz ich syna Michaela – księdza, któremu przyjdzie zapłacić najwyższą cenę za swoją niezłomność wpojoną mu przez matkę.
To właśnie nim – matkom kapłanów - Autorka dedykuje tę książkę.
Plastyczne obrazy węgierskiego folkloru i historii poruszą wrażliwość każdego czytelnika.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Consilia Maria Lakotta
Tytuł oryginału:
Angst
Przekład:
Jacek Jurczyński SDB
Redakcja:
Barbara Cabała
Korekta:
Barbara Turnau
Okładka:
Radosław Krawczyk
© Copyright by Fe-Medienverlag GmbH, Kisslegg
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo M, Kraków 2014
ISBN 978-83-7595-843-0
Wydawnictwo M
31-002 Kraków, ul. Kanonicza 11
tel. 12-431-25-50, fax 12-431-25-75
e-mail: wydawnictwom@wydawnictwom.pl
www.wydawnictwom.pl
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: kontakt@elib.pl
www.eLib.pl
Matkom kapłanów poświęcam.
Akcja powieści rozgrywa się w latach 1910–1953.
Fabuła oraz imiona bohaterów są fikcją literacką.
Autentyczne są natomiast cierpienia narodu węgierskiego.
Część pierwsza
Koniopas Jaros Vargas stoi w sieni pańskiego domu,
obracając w dłoniach czarny kapelusz. Nie pozwolił, żeby Perke,
służąca panienki, wzięła go od niego i powiesiła na wieszaku.
Bo tam umieszczono już elegancki, połyskujący czystością
kapelusz rządcy, więc nie wypada, żeby obok znalazło się
wyświechtane rondo nakrycia głowy prostego czikosa1. . Czegoś
takiego po prostu się nie robi. Od całych wieków, występując
z prośbą przed obliczem landgrafa2. , należało trzymać je w ręku.
W swojej rodzinie ma tylko jednego krewnego, który tego nie
robi, i najchętniej nie zdejmowałby kapelusza z głowy. To jego
brat Gabor, którego hrabia najpierw polubił, a potem wypędził
w niełasce i wstydzie. On nie będzie tak nieroztropny, żeby
pozwalać sobie na coś, co mogłoby zepsuć jego relacje z
chlebodawcą, zatrudniającym go od tak dawna, chociaż teraz zamierza
ubiegać się o zwolnienie z obowiązków. Nigdy nie wiadomo, co
przyniesie z sobą życie, a z wielkimi panami lepiej żyć w zgodzie.
Jaros zamienił się w słuch – rządca długo nie wychodzi.
Najwidoczniej teraz, w czasie zbiorów kukurydzy, mają wiele do omówienia i rozliczenia. Pola obrodziły – więc dzisiejszy
wieczór i połowę nocy Mariska wraz z parobkami i
dziewkami najpewniej znowu spędzi na podwórcu przy
sortowaniu i układaniu brzuchatych kolb. A on tam pójdzie i – oby
tylko – będzie jej mógł powiedzieć, że u hrabiego wszystko
poszło dobrze i że – tu jego rozmyślania zostają gwałtownie
przerwane.
Na korytarz wypada rządca, wysoki chudy osobnik o
spiczastym nosie, który wtyka gdzie trzeba i nie trzeba, widzący
wszystko, czego nie powinien, a przecież niezauważający
czekającego cierpliwie prostego czikosa. Zjeżony wąs świadczy
o irytacji, więc Jaros kuli się mimowolnie, spoglądając, jak
sięga po kapelusz i rusza w swoją stronę, nie zaszczycając go
nawet jednym spojrzeniem.
A przecież w szkole siedzieli razem w jednej ławie. Gdyby
tylko ten pyszałek wiedział, że jeszcze nie tak dawno
zajmowane przez niego stanowisko miał objąć Gabor, tak, jego brat
Gabor, to z pewnością przyznałby się do znajomości z Jarosem
Vargasem.
Czy wolno mu już wejść? Pewnie nie, trzeba zaczekać, aż
jaśnie pan wezwie. Nie da się zwrócić na siebie uwagi, bo
gruby kolorowy dywan z weluru tłumi nawet odgłos stąpania
w butach z ostrogami. Jaros odchrząkuje – wiszące na ścianach
głowy jeleni ozdobione wspaniałymi porożami spoglądają na
niego karcącym wzrokiem. Hrabia musiał go usłyszeć.
– Wejść – rozbrzmiewa z sąsiedniego pomieszczenia.
Koniopas przełyka głośno ślinę i wykonuje parę
pospiesznych kroków. Ciemne dębowe drzwi zatrzaskują się za nim.
I już stoi w gabinecie pana tych włości, od którego
zależy los tak wielu innych ludzi, ispána3. Gezy von Czolnego. Nie widać go też od razu, zasiadającego w wygodnym fotelu
przy czarnym biurku i wertującego dostarczone przez rządcę
akta zapisane drobnym pismem, lecz wzrok pada na
jednego z przodków, przedstawionego na stanowiącym przedmiot
pańskiej dumy pociemniałym od starości malowidle olejnym
wiszącym nad jego głową, który odznaczył się w zmaganiach przeciwko Turkom w armii świętego Jana Kapistrana4. ! Od
tamtych czasów i pewnie jeszcze dłużej zapuszcza swoje
korzenie ród Czolnych w komitacie5. Csongrad, może nawet od
panowania świętego króla Stefana6. , a nadto nie ulega żadnej wątpliwości, że ich władztwo pochodzi od Boga. Dlatego też
Jaros Vargas podchodzi bliżej, dopiero gdy Geza von Czolny
przywołuje go niecierpliwym skinieniem ręką.
– Bez zbytnich ceregieli, Jaros, przecież jesteśmy dobrymi
przyjaciółmi, nieprawdaż?
No tak, zbliżają się wybory do władz komitatu, więc panu
hrabiemu zależy na tym, by jego podwładni dowiedli swej
lojalności. To doskonały czas na wystąpienie z kłopotliwą
prośbą. Gdyby tylko Gabor postąpił bardziej taktownie, to z
pewnością nie doszłoby do tak ostrego konfliktu.
– Igen7. , jaśnie pan był dla mnie zawsze bardzo dobry –
przyznaje usłużnie Jaros – i dla wszystkich prostych ludzi w całej
puszcie8. – tylko to nie takie proste wyznać przed łaskawym
panem to, co dziś chciałoby się powiedzieć.
Hrabia unosi wzrok znad papierów.
– Chyba nie padł któryś z koni?
To zawsze jako pierwsze przychodzi mu na myśl.
– Nem9. , wielmożny panie, wszystkie konie mają się
dobrze, to wspaniałe zwierzęta, moim zdaniem najlepsza
stadnina w okolicy Kecskemét – oddycha z ulgą, że tak właśnie może
powiedzieć u kresu swojej kariery.
– Zatem chodzi o coś osobistego – no cóż, mój drogi,
przykro mi, ale musimy odczekać do kolejnego posiedzenia rady
komitatu. Wtedy dopiero poruszę kwestię, czy nie dałoby się
podnieść wynagrodzenia czikosów o parę pengö10. . Sam o tym nie decyduję, to wiecie. Jeśli natomiast wybraliby mnie na
wicegespana…
Jaros potrząsa głową.
– Nem, panie, to nie to, nie chodzi o pieniądze.
Zaintrygowany Geza von Czolny z większym
zainteresowaniem skupia uwagę na petencie i zdejmuje okulary z nosa. Gdy
któryś z koniopasów tak się ociąga, nie odważając się przy tym
spojrzeć w oczy własnemu pracodawcy, to w grę musi
wchodzić coś szczególnego.
– Nie przeciągajmy sprawy, Jaros, nie mam tyle czasu co ty.
Mów, z czym przyszedłeś!
Jaros wzywa w duchu pomocy wszystkich świętych, a
potem wydusza z siebie:
– Chodzi o to, jaśnie panie, że chcielibyśmy się pobrać.
Hrabia milczy zaskoczony, a potem odchrząkuje sucho.
– Miejmy nadzieję, że nie napadło cię takie wariactwo, jak
twojego brata!
Jarosa paraliżuje strach, lepiej by było, gdyby hrabia
zapomniał o całej historii, kiedy to powodowany brawurą Gabor
poprosił o rękę nie kogo innego, jak hrabiowskiej córki!
– Wielmożny panie, chodzi o Mariskę. Tak, Juhasz Mariska
powiedziała, że najwyższy czas, byśmy się pobrali.
Mówi to tak cicho i zająkliwie, że pełna twarz hrabiego
rozciąga się w uśmiechu.
– Zmajstrowaliście coś, że się wam tak spieszy? Przecież jak
dotąd nic was nie goniło.
Jaros kurczy się w sobie. Na miłość boską, tylko nie to!
Mariska to nietknięta dziewczyna, a on nie ma zamiaru
naruszać dobrych obyczajów. A poza tym każdy czikos wie, że
w polu, na bezmiarze puszty, ciągle spoczywa na nim wzrok
Stwórcy, tylko…
– Panie, dostaliśmy w spadku czardę11. , dlatego.
– Co takiego? Czyżby twojemu ojcu przytrafiło się coś złego?
– Nem, łaskawy panie, tylko się postarzał i osłabł, więc
uznał, że nadszedł czas, żeby w gospodzie pojawiła się znów
kobieta. A Mariska uważa, że doprowadzi czardę do
porządku, bo tak sobie postanowiła.
– Hm! – hrabia krytycznym wzrokiem przygląda się
gościowi, po czym wreszcie wykonuje ręką gest od dawna
wyczekiwany przez Jarosa Vargasa, mający oznaczać zaproszenie
do zajęcia miejsca. Krzesło po rządcy stoi jeszcze przy
biurku, gość siada więc na samym brzegu i czuje, że w płaszczu
z owczej skóry zaczyna mu dokuczać coraz większy upał.
Rozpoczyna się prawdziwe śledztwo.
– No więc chce poprowadzić gospodarstwo, a to będzie
możliwe tylko wówczas, gdy zostanie twoją żoną, tak? A ty
dalej pozostaniesz przy koniach, zgadza się?
Jaros nerwowo obraca kapelusz w dłoniach, miętosi go,
zaciskając pięści. Jego szczupłą, smagłą twarz oblewa
purpurowy rumieniec, a głęboko osadzone oczy mrugają w
zmieszaniu.
– Nem, panie – to znaczy, tak – muszę, tak, muszę
podziękować za zaszczytną służbę u pana hrabiego, ponieważ mamy
jeszcze przeprawę – a ojciec już jej nie obsłuży, bo dopadły go
ischias i reumatyzm.
Przybysz podskakuje gwałtownie, jak gdyby smagnięty
pejczem – bo hrabia uderza w stół otwartą dłonią – mogłoby się
wydawać, że sygnet noszony przez niego na palcu rozpryśnie
się na tysiąc kawałków.
– Ischias i reumatyzm! Niechby się to wam przytrafiło –
tylko na to czekałem, żeby pozbyć się najlepszego czikosa,
chcącego zostać nędznym karczmarzem. Chyba postradałeś zmysły,
Jaros, kiedy się na to zgodziłeś.
Koniopas opuszcza smukłą, ciemną głowę.
– Łaskawy panie, a z czego mamy wyżyć? Utrzymanie
czikosa wystarcza na to, żeby się wyżywić i kupić przyodziewek
na grzbiet.
– Przecież ci powiedziałem, że o pensjach będzie się jeszcze
rozmawiać!
Upór Jarosa okazuje się większy, niż hrabia mógł się
spodziewać.
– Wielmożny panie, o utrzymaniu dla czikosów radzi się
już od dziesięciu lat, i nigdy nie starczy ono na to, żeby któryś
z nich mógł się ożenić.
Hrabia przytakuje z gniewem, kręcąc białego wąsa. Wydaje
się nawet, że przyprószone siwizną włosy stanęły mu dęba na
wieść o kolejnej bezczelności drugiego z Vargasów.
– To bardzo mądre prawo! Koniopas całą swoją siłę i
namiętność powinien oddać stadninie, a nie kobiecie. Żonaci
czikosi nie nadają się do niczego. W nocy przekradają się do
bab, pozostawiając konie własnemu losowi. Raz po raz żebrzą
o wolny dzień albo o pieniądze, bo żona potrzebuje nową
kieckę – a jak przyjdą na świat dzieci, to można się z nimi pożegnać!
Onieśmielony Jaros opuszcza głowę.
– Panie, ja…
Hrabia bezceremonialnie wpada mu w słowo.
– Teraz ja mówię! Przypomnij sobie lepiej, ile masz mi do
zawdzięczenia, Vargas! Jak po pijanemu podpisałeś zaciąg do
cesarsko-królewskich huzarów, to kto cię wybawił z kłopotu,
że z pięciu lat zostały ci zaledwie trzy? Kto cię wyciągnął z
cesarskiego lochu i wyjednał dla ciebie odroczenie kary, kiedy
gnany tęsknotą uciekłeś na pusztę, przywłaszczając sobie
pułkowe konie? A teraz dobrowolnie chcesz porzucić stadninę?
Jaros Vargas zdaje sobie sprawę, że hrabia ma rację i
spodziewał się tych wyrzutów, dlatego ogarniają go coraz
większe zakłopotanie i rezygnacja. Powiedział przecież Marisce, że
hrabia nie przychyli się do jego prośby. Tylko z tego powodu,
że był tak dobrym koniopasem, ispán wysyłał jedno podanie
za drugim, a nawet pojechał do Budapesztu, a teraz – o
Marisko – starość dopadnie nas przed godami.
Hrabia popada w coraz większe wzburzenie:
– A nie pomyślałeś o tym, że jednocześnie zabierasz mi
najlepszą przodownicę i to teraz, kiedy nie zebrano jeszcze
kukurydzy, a zbiory kapusty, buraków i rzepy nawet się nie zaczęły!
Jeśli odejdzie Mariska Juhasz, to na polach zostanie połowa
płodów, a w izbach służby rozpanoszy się lenistwo.
Tego pan włości nie powinien był mówić, gdyż pochwała
jego narzeczonej wywołuje uśmiech zadowolenia na twarzy
koniopasa. Mariska to pracowita dziewczyna, mogąca
osiągnąć bardzo wiele, i gdyby tylko nie pochodziła z ubogiej
rodziny, jednej z najuboższych w całej wsi, to nawet urodzona
szlachcianka nie potrafiłaby rozważniej gospodarować!
Trudno pojąć, że jego brat Gabor rozglądał się za pańską
córką, gdy tymczasem w prostym ludzie można znaleźć takie
dziewczyny jak Mariska.
– To dlatego, że jej matka była Nemet – Niemką z
Bana
tu12. – wyjaśnia z dumą. – Im ciągle mało pracy i coś w tym jest,
jaśnie panie. Nigdzie nie znajdę lepszej żony. Zrobi z czardy
przytulny dom, do którego zajrzą nawet eleganccy podróżni,
kiedy będą chcieli przeprawić się przez Cisę.
Hrabia wybucha ironicznym śmiechem.
– Nic z tego nie będzie. To przecież najzwyklejszy szynk
dla pastuchów, a przy tym niecieszący się najlepszą sławą. Nie
mam nic przeciwko twojemu ojcu, pewnie pił śliwowicę
przeciwko reumatyzmowi – tak jak inny wodę. Tego nie dokona
nawet ktoś, kto nazywa się Juhasz. Zamożniejsi podróżni
korzystają z mostów w Szegedzie i Hódmezövásárhely, jeśli chcą
się dostać na przeciwległy brzeg.
Zirytowany mruczy dalej do siebie.
– Wszyscy chcecie się stąd wydostać, każdy z Vargasów… Z
jakiego to powodu nie jesteś zadowolony ze swojej pracy, chociaż
za końmi skoczyłbyś w ogień, że teraz nagle rzucasz się w
wodę? Jaros, nie mówisz mi całej prawdy – więc czekam na nią.
W jego głosie pojawiają się ojcowskie tony – hrabia wie, jak
podejść swoich ludzi – a ponadto uśmiecha się zachęcająco.
Jaros wpada w zastawioną pułapkę.
– Panie, mówi się, że za parę lat nie będzie już puszty na
Węgrzech. Widać przecież, jak pługi wgryzają się w ziemię.
Najpierw zalewiska, potem torfowiska, a na koniec stepy.
Niezadługo konopie wyrosną tam, gdzie teraz wiatr kołysze
łodygami trawy stepowej – i to będzie zagłada również dla
węgierskich koni.
Aha – o to chodziło! Hrabia przeciąga dłonią po gęstych
siwych włosach. Lepiej nie okazywać wzburzenia. Prości
ludzie słyszeli, że dzwonią w którymś kościele, ale nie wiedzą,
w którym. Trzeba cierpliwie im wyjaśnić, że nie potrzebują się
niczego obawiać.
– Posłuchaj, Jaros, kto zasiada w radzie komitatu, ja czy
ty? No właśnie – wobec tego muszę wiedzieć, co się dzieje
w okolicy. Zgadza się, znaczną część puszty zagospodaruje się
i odda pod uprawę, tak jak to zaplanował rząd, ale z
pewnością nie leży w jego zamiarach skazanie na wymarcie słynnych
madziarskich rumaków. Właśnie koło Kecskemét i
Debreczyna spora część puszty pozostanie nietknięta, powstanie
rezerwat ochrony przyrody, rozumiesz?
Jaros Vargas zaprzecza, kręcąc głową. No tak, hrabia
przypomina sobie, że nauka w szkole nie szła mu zbyt dobrze, był
rozmarzony i całkowicie bezradny, kiedy należało szybko
zbierać myśli.
– Rezerwat ochrony przyrody to ziemia chroniona przez
państwo, które gwarantuje, że nic nie zostanie zmienione. Na
przy
kład w lesie Bakony13. nie będzie wolno wycinać drzew, w
karpackich dolinach nie będą budować nowoczesnych domów,
a tu w puszcie określone okolice nie zostaną zagospodarowane,
wszystko pozostanie niezmienione, tak jak jest. Rozumiesz?
Twarz koniopasa rozpogadza się. To dobrze, to
najmądrzejsze prawo, o jakim kiedykolwiek słyszał.
– Igen, panie hrabio, rozumiem.
Teraz trzeba tylko mądrze zakończyć całą dyskusję. Hrabia
wstaje z fotela.
– Tym samym twoja prośba straciła rację bytu, Jaros.
Konie zawsze będą i czikosi także. Możesz teraz wykpić tego, kto
zabił ci takiego klina. Przyślij do mnie Mariskę Juhasz, żebym
i jej też przemówił do rozumu, to wtedy zostawi cię w spokoju.
Koniopas odsuwa się z lękiem, bo hrabia podszedł nieco
bliżej, a ponieważ ma korpulentną sylwetkę i wyglądem
przypomina krótki, solidny klin, więc czikosowi wydaje się, że
zaraz zostanie rozłupany i posypią się drzazgi.
– Łaskawy panie, ale ja…
– Dosyć, Jaros. Za parę lat płace wystarczą na to, żeby i
koniopasy mogli się żenić, a wtedy porozmawiamy. Możesz odejść!
W drzwiach pojawiła się Perke, służąca, która słysząc
ostatnie zdania, uśmiechnęła się z zadowoleniem. Nic nie sprawia
jej większej przyjemności, jak wyrzucanie za drzwi mężczyzn
mających zamiar się żenić. Cała służba wie o tym, że tych
dwoje, Mariska i Jaros, zakochało się w sobie bez pamięci,
i chcą być razem za wszelką cenę. Natomiast nie znalazł się
nigdy kandydat do poślubienia Perke, dlatego też cieszy ją
porażka kawalera.
Na dworze zapadł zmrok. Ze zwieszoną głową, trzymając
w ręku zmiętoszony kapelusz i pobrzękując ostrogami, Jaros
Vargas schodzi ze schodów, nie widząc sztukateryjnych
aniołów zdobiących łuki arkadowego wejścia, uśmiechających się
do niego radośnie, jak gdyby chciały zapowiedzieć mu rychłe
wesele. Nie słyszy wołającej go panienki Juliski, nie widzi
też, jak gniewnie i z rozczarowaniem spogląda za nim, a
potem energicznym ruchem otwiera drzwi do gabinetu ojca.
Myśli tylko o jednym – Mariska ma zjawić się u hrabiego
i to natychmiast, bo tak sobie zażyczył, a on musi ją na to
przygotować.
Szurając butami, przechodzi przez ceglaną bramę
szerokiego dziedzińca, kierując się do lewego skrzydła rozległych
zabudowań pańskiej rezydencji, tam gdzie mieszczą się
stajnie i izby dla służby. Przed domostwami i nad budynkami dla
zwierząt zapalono już lampy. Wskazują mu drogę do stodoły,
gdzie zwieziono kukurydzę w kolbach. Tam znajdzie Mariskę.
Początkowo stoi oszołomiony. Kogoś, kto przybył z
bezbrzeżnych przestrzeni i ciszy puszty, ogłusza bijąca w niego
fala hałasu, śmiechu, rozmów i okrzyków – a unoszący się
w świetle kurz z liści kukurydzy nie tłumi jaskrawych
kolorów dziewczęcych spódnic. Dziś wieczorem przy winie i
śpiewie usiądą pod gołym niebem, sortując ostatnie wozy kolb
i słuchając przy tym cygańskiej muzyki. A Mariska zapłacze,
kiedy ich skrzypce załkają żałością. Bo kiedy Cygan się smuci,
gra radosne tony czardasza! A Cyganie zawsze są smutni, gdy
zwietrzą strapienia. Za parę groszy szlochają z biedakami i
biadają z nieszczęśliwie zakochanymi – szybko też się wywiedzą,
że jednej z dziewcząt przepadła okazja do zamążpójścia.
Jeszcze zanim usłyszała jego wołanie, Mariska dostrzegła
Jarosa. Nie potrzebuje mówić ani słowa, bo kiedy widzi, jak
stoi wsparty o poczerniałe od starości belki wrót, z wąskimi
ściągniętymi na czole brwiami nad głęboko położonymi
oczyma, domyśla się wszystkiego. Odwraca się spokojnie, wydaje
pozostałym pracownicom ostatnie polecenia i zleca starszej
wdowie nadzór nad nimi. Potem pociągnięciem ręki wygładza
spódnicę i podchodzi do niego. Splecione w koronę jasne
włosy błyszczą jak złoto w świetle lamp – korona na głowie sieroty
całkowicie zależnej od swojego chlebodawcy!
– Tak? – pyta krótko – no i co?
Jaros przełyka ślinę, nie mogąc oprzeć się sile bijącej z jej
błękitnych chłodnych oczu.
– Masz… powiedział, żebyś do niego przyszła… i to zaraz.
W jej wzroku pojawia się iskra nadziei – ale gaśnie zaraz
zdmuchnięta bijącym od niego smutkiem.
– Nic z tego, Marisko, nic z nas nie będzie.
Dziewczyna milczy przez chwilę, a potem unosi wyżej głowę.
– Chodź. Ja się tym zajmę. Pobierzemy się.
Zdecydowanym ruchem bierze go za rękę. Przyglądający
się im zebrani nie powinni o niczym wiedzieć. Później będzie
się mówiło, że to Jaros Vargas odniósł zwycięstwo w tej
potyczce, a nie ona. Chce tego dla niego, w przeciwnym razie
przestanie walczyć o swoje, a ta umiejętność bardzo się
przydaje w obcowaniu z wielkimi panami.
– Marisko, on nie chce, żebyśmy przejęli czardę. Ja mam
zostać przy stadninie… mówiłem ci, że tak będzie.
– A ty ustąpiłeś, zgodziłeś się posłuchać. Nie, Jaros – teraz
kolej na mnie. W następną niedzielę idziemy do proboszcza
w Szent György.
Widząc jej pewny krok i słysząc zdecydowany głos, z serca
spada mu kamień. Bezwolnie towarzyszy jej do studni.
Dziewczyna zakasuje nieco marszczoną spódnicę, wstawia nogę do
koryta, obmywa ją pospiesznie do kolana, potem zajmuje się
drugą – jeszcze tylko ramiona i twarz. Osuszy je ciepły jesienny
wiatr. Wilgotnymi dłońmi przygładza na skroniach niesforne
kosmyki włosów, po czym mocniej spina je drewnianymi
szpilkami. Poprawia zawiązaną na szyi chustkę i już jest gotowa do
złożenia wizyty hrabiemu. Oderwana od pracy nie pojawi się
w świątecznym odzieniu.
– Jak wyglądam?
– Ładnie – jesteś piękna, Marisko.
Niezadowolona zaprzecza, kręcąc głową. Chciała się tylko
dowiedzieć, czy wszystko w porządku z jej przyodziewkiem,
ale on tego nie widzi. Nadal jest w niej zakochany, jak wtedy,
gdy miała dwadzieścia lat.
– Zostań tu, Jaros, usiądź i zaczekaj, to może potrwać
dłużej – wszystko musi mu powiedzieć, bo zapomniałby nawet
zapalić fajkę, gdyby mu o tym nie przypomniała.
Chcąc porozmawiać o ich przyszłości ze swoim i jego
chlebodawcą, musi go czymś zająć niczym dziecko. On uśmiecha
się do niej z wdzięcznością, sięgając po jej dłoń. Będzie zawsze
dla niego jak matka – więc zanim wzruszenie poruszy jej serce,
z pośpiechem udaje się do rezydencji hrabiego.
Po dywanach stąpa się niczym kot, zwłaszcza mając bose
stopy. Ale ona potrafi zwrócić na siebie uwagę – o, niczym
spod ziemi wyrosła przed nią Perke, stara sekutnica, mierząc
ją podejrzliwym wzrokiem.
– Dokąd to?
– Ispán posłał po mnie.
Perke wzbraniającym gestem zagradza jej drogę.
– Nic z tego, odkąd wyszedł Jaros, u łaskawego pana jest
panienka. Musisz zaczekać – jej zadaniem jest czuwanie nad
porządkiem, zwłaszcza że zakochane podstarzałe panny jak ta
zdają się zdolne do wszystkiego. Mariska przysiada na stopniu
schodów.
– Jó14. , wobec tego zaczekam.
– Masz na sobie czysty przyodziewek?
Mariska nie daje sobie w kaszę dmuchać.
– Pcheł nie mam. A w dywanach zalęgły się mole, to widać
gołym okiem.
Perke zaciska wargi, czerwieniejąc ze złości.
– Lepiej mieć mole niż w ogóle żadnego dywanu. Nigdy
nie będziesz musiała troszczyć się o jakiś. Jeśli o mnie chodzi,
to siedź sobie – pewnie potrwa do północy, zanim panienka
wyjdzie z gabinetu. Pańska rodzina ma dość własnych trosk.
Tej nieroztropności Perke nie powinna była popełnić, gdyż
w tym momencie Mariska zrywa się z miejsca, zaczynając
łomotać w zamknięte drzwi, jak gdyby się paliło! Stało się to tak
szybko, że dozorczyni nawet nie drgnęła, nie mówiąc o tym,
żeby zaprotestowała na taką bezczelność!
No, tej się dopiero dostanie, tego jeszcze trzeba było
ispánowi po całej przeprawie z braćmi Vargasami! Ale dzieją się
jeszcze znaki i cuda, sam hrabia podchodzi do drzwi i uchylając
je, pyta spokojnie:
– Jesteś już, Marisko? Wejdź, proszę.
Perke ze zdumienia opada szczęka. Przez szczelinę w drzwiach
dojrzała, że panienka Juliska siedzi jeszcze na krawędzi biurka,
tak jak to robiła jako podlotek i od czego nie można jej
odzwyczaić. Ma zbyt wielki wpływ na hrabiego, który powinien był
się ponownie ożenić albo zatrudnić gorliwą gospodynię i
zlecić jej zajęcie się domem.
Mariska stanęła dokładnie w tym samym miejscu, gdzie
stał przed nią Jaros, ale nie wie o tym. Tylko jej postawa jest
zupełnie inna niż narzeczonego, nie wyzywająca i bezczelna,
lecz spokojna i pewna. Panienka rozpoczyna rozmowę, co już
rozładowuje atmosferę, gdyż zaprasza ją, aby usiadła. Lecz
dziewczyna nie przywykła siadać w pańskim domu niczym
jakaś dama. Dlatego też odmawia.
– Nem, łaskawa panienko. O tym, co muszę powiedzieć,
mówi się lepiej, stojąc.
Nie żywi też żadnych obaw, że hrabia stanie przed nią,
w całym ogromie swojej korpulentnej postaci, z błyszczącą
dewizką od zegarka na piersi i migoczącymi soczewkami
okularów przesłaniającymi małe jasne oczy. Rumianą zazwyczaj
twarz pokrył mu ceglasty rumieniec, widać, że jest
poirytowany i zmieszany. Dwie kobiety, z tego jedna będąca jego córką,
to zbyt wiele dla niego.
– Przykro mi, Marisko – zwraca się do przybyłej, zbity
nieco z tropu czujnym zdecydowaniem widocznym w jej
wzroku – ale powziąłem już decyzję; musicie zaczekać jeszcze parę
lat. Nie jestem w stanie obyć się bez Vargasa.
Mariska pozwala mu wypowiedzieć się do końca, a potem
mówi jasno i bez ogródek:
– Pobierzemy się. Trzynaście lat czekania chyba wystarczy.
Dwa zdania – a przecież wystarczają, aby rozbroić
wszechwładnego hrabiego, któremu nie pozostaje nic innego jak
uśmiechnąć się z przymusem.
– Co takiego? Niemożliwe, Marisko, pewnie się
przeliczyłaś. Chyba nie smalił do ciebie cholewek, jak jeszcze leżałaś
w kołysce!
To eleganckie pochlebstwo, ale Mariska nie uznaje
komplementów. Jej natura odznacza się prawością cechującą prostych
ludzi, więc nie odpowiadając na uśmiech hrabiego, zwraca się
do niego:
– Poznałam Jarosa chodząc do kościoła, a miałam wtedy
dziewiętnaście lat. Oboje byliśmy jeszcze dziećmi, więc
zostaliśmy przyjaciółmi. Ale już wówczas wiedzieliśmy, że jesteśmy
sobie przeznaczeni.
Panienka Juliska wykorzystuje chwilę milczenia, żeby
szybko policzyć – dziewiętnaście i trzynaście – nigdy by nie
pomyślała. Choć tak wiele pracowała, ta dojrzała kobieta zachowała
radosną skromność dwudziestolatki. Trzynaście lat
oczekiwania na mężczyznę, będącego całkowitym przeciwieństwem
jego brata Gabora – to trudne do zrozumienia dla łaskawej
panienki, która ze współczuciem w głosie zapytuje:
– A później, Marisko, nie mieliście już okazji do żeniaczki?
Przecież dawno mogliście już być po ślubie.
Mariska zaprzecza potrząśnięciem głowy, a jej ramiona
zwisają wzdłuż ciała. Choć nie wygląda na sztywną i niezgrabną,
to używając jedynie podbródka, sprawia wrażenie, jak gdyby
bezwolna niewolnica wnosiła bezradny protest.
– Nie, bo Jaros zaciągnął się do huzarów… i długo trwało,
zanim wrócił do służby jako czikos. Nie udało się nam nic
odłożyć, bo zapadłam ciężko na zdrowiu, kiedy na nizinie
wybuchła febra, i wydałam wszystko na doktora z Szegedu.
Dopiero później zaoszczędziliśmy co nieco, żeby mieć na to, co
najpotrzebniejsze, kiedy już nadejdzie pora. Tymczasem jaśnie
pan znowu kazał mu czekać – do następnego roku!
I zwracając się do hrabiego, oznajmia twardo:
– Nie chcę już dłużej zwlekać. Jaros i ja chcemy się pobrać,
właśnie teraz, kiedy jego ojciec poprosił, żeby przejąć czardę.
Pan włości ściąga brwi, a w jego głosie pobrzmiewa pogarda:
– Na to pewnie czekaliście przez tyle lat?
Odpowiedź Mariski to znowu wyraz surowej prostoty
ubogich ludzi:
– Owszem. Po śmierci żony ojciec Jarosa zapragnął sam
gospodarować. Teraz, kiedy sił mu zabrakło i lina wyślizguje się
już z rąk, spokorniał i ustąpił.
Tak to bywa, śmierć jednego to chleb dla drugiego, starsi
muszą ustąpić miejsca młodszym, tu nie ma miejsca na
podszyte fałszem sentymenty. Mariska czekała na swoje miejsce
i prawo do życia, stąd też patrząc na nią, nie ma się
wątpliwości, że schwyci je mocno w nawykłe do pracy dłonie i
podporządkuje sile swojej woli. Może zrobi to w dodatku lepiej
niż jej oblubieniec, którego nakłoniła do tego, żeby wystąpił
przed własnym chlebodawcą i wyrzekł się swojego zajęcia. Bo
praca koniopasa nie daje żadnych nadziei na przyszłość, a ona,
właśnie ona zrobi z Jarosa obrotnego szynkarza!
Hrabia nie daje za wygraną.
– Więc chcesz, żeby Jaros obsługiwał przeprawę. Przecież
to nie dla niego, nie ma tyle siły, do tego trzeba chłopa jak tur.
– Jaros jest krzepki!
– Być może. Ale nie zapominaj, że wychował się w puszcie,
lubi konie, więcej – szaleje za nimi i to tak bardzo, że z tego
powodu wylądował w twierdzy. Przypomnij tylko sobie!
Myślisz, że rozstanie się z nimi dla ciebie?
Szczupłe, zdecydowane oblicze dziewczyny rozpogadza się
lekko, a w oczach pojawia się osobliwy błysk.
– Tak – rzuca krótko, a w jej głosie słychać bezmiar
żywionego uczucia.
Jak dotąd Mariska Juhasz ani słowem nie
wspomniała o tym, że się kochają – lecz w tym jednym pełnym wiary
„tak” kryje się tak wiele, że panienka Juliska czuje ogarniające
ją wzruszenie. Miłość, cicha, głęboko skrywana miłość ludu
węgierskiego – któż byłby w stanie ją zmierzyć? Nie,
miłości nie uznaje się w pańskich domach, ani też pod strzechami
wieśniaków mających pełne stodoły i spiżarnie, lecz pośród
małych i ubogich, zależnych od innych całym swoim życiem.
Na Węgrzech zawiera się małżeństwa z rozsądku, w zależności
od stanu i zamożności – nędzarzy zaś i pozbawionych praw
węzłem małżeńskim wiąże sam Bóg. Dlatego też panienka
Juliska, sama płonąca niespełnionym uczuciem, chce pospieszyć
z pomocą.
Zeskakuje z brzegu biurka, podchodzi do przybyłej i pyta:
– Gdybyście mieli się pobrać za trzy tygodnie – to czego
wam jeszcze brak?
Mariska kręci głową.
– Niczego, jaśnie panienko, wystarczy na chleb i sól, a
także na to, co najpotrzebniejsze.
Juliska von Czolny uśmiecha się.
– Gdyby miało czegoś zabraknąć, ja się o to wystaram.
Tych dwoje weźmie ślub, ojcze. Marisko, idź i daj na
zapowiedzi proboszczowi z Szent György.
– Juliska!
Panienka odwraca się do ojca.
– Przyrzekłeś mi, że spełnisz każdą inną prośbę, z którą się
zwrócę do ciebie – i to na wszystko, co dla ciebie święte. Oto
ona – zgódź się na to małżeństwo. Trzynaście lat to dość próby
dla ich miłości!
Mariska sięga po dłoń panienki i teraz jest jak wszystkie
dziewczyny węgierskie – pokornie i z oddaniem całuje dłoń
hrabiowskiej córki. W chwilę potem, stąpając bezszelestnie
bosymi stopami, już wychodzi do sieni, zanim jeszcze
wielmoża zdążył zaprotestować. Nie słyszy już dalszego ciągu toczącej
się w gabinecie debaty, natomiast Perke, obok której
przebiega, promieniejąc radością, przystawia ucho do drzwi.
– Wybory już za pasem ojcze, nie powinieneś odgrywać
tyrana, wiesz o tym tak dobrze, jak i ja.
Hrabia zdobywa się na ripostę.
– Nie należy też odgrywać dobrodziejki uciśnionych, mając
tylko własną namiętność w głowie. Pomagasz im, bo ten
czikos to Vargas?
Córka nie pozostaje dłużna ojcu.
– To wbrew moralności, żeby z egoistycznych powodów
odmawiać chrześcijańskim narzeczonym zawarcia związku
małżeńskiego. Nie mówię tego od siebie, jak mogłoby ci się
wydawać, tylko powtarzam słowa proboszcza z Szent György, które
słyszałam podczas kazania w ostatnią niedzielę.
– No tak – nie pojechałaś do katedry w Szegedzie, tylko
znowu zadawałaś się z chłopami, i to z aż nazbyt dobrze
znanych mi względów!
– Wypadałoby się zastanowić nad tym, ojcze, że strona
kościelna też zajęła się tą kwestią.
Milczenie – odgłos przesuwanego krzesła. Perke odskakuje
od dziurki od klucza, ale to jeszcze nie koniec. Najwidoczniej
hrabia uznał, że rzucony argument zasługuje na większą uwagę.
Siedzą naprzeciw siebie jak dwa nastroszone koguty, zawsze to
samo. A przy tym nie mogą się obejść bez siebie – kochają się
bez pamięci, a czasem pałają bezgraniczną nienawiścią, bo aż
nadto podobni są do siebie, ojciec i córka. Wreszcie rozlega się
grzmiący baryton hrabiego:
– Należałoby dziękować Bogu, że nie ma się synów, skoro
córki zdobywają się na takie słowa!
W głosie Juliski pobrzmiewa lekki uśmiech:
– W moim wieku synowie najprawdopodobniej byliby już
albo po trzykroć wydziedziczeni, albo zniewieściałymi
bawidamkami, których musiałbyś się wstydzić.
Cisza.
Na dworze rozbrzmiewają dźwięczne głosy intonujących
pierwsze przyśpiewki dziewcząt, które zasiadły do pracy przy
przebieraniu kukurydzianych kolb, a w ich tle słychać już
zawodzenie skrzypiec. Nie, to nie smyczek Gabora Vargasa,
w przeciwnym wypadku panienka Juliska straciłaby
panowanie nad sobą, nie mogąc tak spokojnie oznajmić ojcu:
– Wobec tego sama pójdę do proboszcza w Szent György
i powiem mu, że nie sprzeciwiamy się rychłym godom Jarosa
i Mariski, zarówno z ludzkich, chrześcijańskich, jak i
politycznych względów.
– Niech się oboje wynoszą do diabła!
– Dziękuję, to mi wystarczy.
Ostatnie słowa padają już w progu – hrabia zwykł kończyć
dyskusję wyrażeniem zgody będącym na swój sposób porażką
i zwycięstwem.
Juliska otwiera drzwi, nie okazując wzburzenia, a przecież
jeszcze przed kilkoma dniami, gdy chodziło o jej własną miłość,
to ona wybiegła stąd całkowicie roztrzęsiona. Nie dostrzegła
wtedy Perke, choć wpadły prawie na siebie. Teraz zwraca się
do służącej zupełnie spokojnie, jak gdyby przywykła do
konfrontacji z ojcem jeszcze przed kolacją:
– Na wieczór marony15. i tokaj, grzanki i szynka w papryce,
a na deser brzoskwinie z zeszłego roku – zrozumiałaś?
– Igen, łaskawa panienko!
Nie trzeba pytać, co ona będzie jadła, w tym punkcie ojciec
i córka zawsze są z sobą zgodni. Stąd też panna Juliska oznajmia:
– Nie wrócę do domu przed północą. Przynieś mi tylko do
pokoju dzbanek wina!
To powiedziawszy, zdejmuje z wieszaka ciepłą pelerynę
i zbiega ze schodów.
Tego ciepłego jesiennego wieczoru, rozjaśnionego bladym
blaskiem gwiazd święcących na bezchmurnym niebie, w dużym
gospodarstwie położonym dwie mile dalej na południe, a
należącym jeszcze do włości Czolnych, gdzie uprawia się paprykę,
zasiadła dziewczyna ubrana w madziarski strój, który jest zbyt
nieskazitelny i barwny, żeby mógł nosić go ktoś ze służby. Ale
stary Miklós, sprawujący tu funkcję rządcy, od najmłodszych
lat zna Juliskę i zawsze przymykał oko, kiedy potajemnie
wykradała się z hrabiowskiego pałacu i przyłączała do zwykłych
owiec. Czarna owca z tej Juliski – to prawda, lecz z drugiej
strony wiadomo, że choć ma ogień we krwi, to zachowała chłodny
rozsądek i pomimo wszelkich zakazów spotyka się tu z
Gaborem Vargasem. W spisku uczestniczy nie tylko Miklós, również
parobkowie i dziewki nigdy niczego nie widzieli, choćby nawet
brano ich na tortury. Owszem, pracowała z nimi jeszcze jedna
służebna, ale nikt nie miał czasu, żeby się jej przyglądać.
Kiedy sortuje czerwoną paprykę albo nawleka ją na
włókna konopi, które parobkowie zawieszają do suszenia w
przewiewnych szopach, ręce Juliski są tak samo zręczne jak innych
dziewcząt.
Chcąc się spotkać, zakochani nie potrzebują słów ani listów,
gdyż wyczuwają się mocą pierwotnej siły własnej
namiętności. Również służebne siedzące na podwórcu pańskiego domu
śpiewają przy sortowaniu kukurydzy, ale ich pieśni nawet po
części nie dźwięczą taką słodyczą, żarem i tęsknotą, jak tutaj.
Bo nie towarzyszą im zaczarowane skrzypce Gabora Vargasa,
o którym się mówi, że dał się zakląć starej matriarchini
cygańskiego klanu, by jego instrument płakał i rozbrzmiewał
śmiechem, radował się i żalił, niczym w ręku rodowitego
romskiego wirtuoza. Nikt w całej puszcie nie jest w stanie dorównać
Gaborowi Vargasowi, o tym wie każde dziecko. Jego skrzypce
są niczym żywa istota, która oddała mu się ciałem i duszą.
Wystarczy popatrzeć, jak się uśmiecha oblany migotliwym
blaskiem płonącego ogniska, tańcząc smyczkiem po strunach,
aż dziewczętom podskakują bose stopy, a chłopcy pochowali
fajki, bo nikt już dłużej nie może wysiedzieć przy takim ogniu
płynącym z muzyki!
Przysiadł zwalisty, z założonymi niedbale nogami odzianymi
w ciasne ciżmy, pod rozkołysanymi konarami akacji,
przyglądając się ponuro Julisce spoglądającej na niego z uwielbieniem
bijącym z jej zakochanych oczu. Czarny znoszony dolman16.
odzyskał w poświacie ognia nieco dawnej świetności. Tylko że
Vargas mógłby się odziać w łachmany, a i tak wyglądałby tak
samo, jak wtedy, na festynie świętego Stefana, odbywającym
się w Szegedzie w uroczystość ku czci wielkiego władcy, kiedy
to panienka Juliska straciła dla niego swoje serce.
Gra aż ognisko przygasa – wydaje się, że żar płomieni
przeniósł się na jego skrzypce. Służebne zakończyły pracę i
zamiatają podwórzec. Jedna z nich podeszła bliżej, podając grajkowi
wino w brzuchatym dzbanku o wąskiej szyjce.
Fajrant, Gabor.
Choć przesłoniła chustą rozpalone oblicze, to nie
wieśniaczka zatrzymała się i rozmawia z grajkiem.
– Gabor, musisz mnie wysłuchać. Udało mi się, mogą się
pobrać – twój brat i Mariska!
Skrzypek nagłym ruchem opuszcza instrument.
– A więc jednak ślub z łaski Czolnych – pada suche
stwierdzenie.
Dziewczyna kładzie mu dłoń na ramieniu.
– Nie mów tak, Gabor, oboje odchodzą ze służby – i to ja
wymogłam to na nim.
W jego uśmiechu nie słychać wesołości:
– Prawdziwa matka ludu jak Erszebet kiralyne17. .
Juliska wzdycha głęboko.
– Gabor, nie traktuj mnie tak surowo – to nie moja wina,
że pochodzę z rodu Czolnych, a także nie twoja, że nazywasz
się Vargas.
Jej rozmówca odwraca głowę, twardym wzrokiem wpijając
się w niebo.
– Daj spokój… Nie ma sensu rozmawiać o tym dalej,
dlaczego jest tak, jak jest. Jako właścicielka majątku przyczynisz
się do zawarcia jeszcze setek czy nawet tysięcy małżeństw –
tylko tego jednego nie, właśnie tego jednego, kiedy to zagram
innemu – na własnych skrzypcach.
Spogląda na nią, pożerając ją wzrokiem – aż nagle wyrywa
jej dzbanek z rąk, przystawia do ust i pije długo, namiętnie, aż
wreszcie ona kładzie ręce na glinianym naczyniu.
– Wystarczy, Gabor, to ciężkie wino debreczyńskie…
Bez skutku – czego on chce, tego chce, a co pochwycił,
tego nikt nie jest mu w stanie odebrać. Tymi smukłymi,
silnymi dłońmi poderwał ją wtedy i przerzucił na grzbiet
własnego wierzchowca, gdy młody ogier, którego dosiadała, poniósł wystraszony widokiem żmii pełznącej skrajem drogi. Wydaje
się jej, że ciągle jeszcze czuje siłę jego uścisku i będzie czuła aż
do późnej starości dotyk tych stalowych dłoni pociągających
ją ku sobie.
Właśnie z tego powodu, że uratował jej życie, bo spłoszony
koń cwałował prostu ku Cisie niosącej wysoką wodę po
obfitych deszczach, zwrócił się do ojca hrabianki o jej rękę. Czy
ktokolwiek w okolicy zapragnął takiej nagrody?
Za tę bezczelność landgraf nie odważył się wyrzucić go za
drzwi, zbyt wielkie niebezpieczeństwo zagrażało jego ukochanej
córce, natomiast zaproponował mu objęcie stanowiska rządcy
na swoich włościach – na co Vargas zareagował, śmiejąc mu się
z pogardą prosto w twarz. Tylko prawdziwy arcymistrz,
obdarzony geniuszem przez Stwórcę, tak zuchwale ocenia swój
talent, że stawia go wyżej od wszelkich dostatków czy zaszczytów.
Nie chciał niczego zawdzięczać Czolnym, wszystko
własnemu kunsztowi. Niech więc hrabia uzbroi się w cierpliwość –
Budapeszt legnie mu kiedyś u stóp, odbierze hołdy w
światowych stolicach. A jeśli Juliska nadal będzie go darzyć
uczuciem, to wtedy zgodzi się ją poślubić.
Choć biedny jak mysz kościelna, to jednak udzielny
monarcha w swojej sztuce.
Paranoja? Megalomania i bezgraniczna duma!
Czy można się było dziwić, że Geza von Czolny
potraktował go jak kogoś, kto postradał zmysły?
Pomimo uratowania córki i miłości do niej?
Gabor opróżnia dzbanek kolejnymi łykami. Potem odrzuca
go na trawę i nie żegnając się z nikim, nieokrzesany jak
każdy artysta, wkłada instrument pod pachę, chwyta hrabiowską
córkę za rękę niczym prostą wieśniaczkę, za którą się
przebrała, i znika wraz z nią w ciemnościach nocy rozświetlonych
blaskiem gwiazd.
Po jego odejściu dopalające się ognisko gaśnie zupełnie,
jak gdyby zabrał mu płomienną duszę Vargas, ten czarodziej,
urodziwy czort, któremu nie oparła się jedna z Czolnych, a
teraz pewnie prosi go o pocałunek niczym dziecko. Parobkowie
spoglądają za nim z zazdrością i tylko beznadziejność tej
namiętności pozwala im pogodzić się z jego szczęściem. Bo jak
wysoko błękit nieba wznosi się nad ziemią, tak daleko jest ku
temu, by tych dwoje kiedykolwiek związało się z sobą.
Zatrzymują się tam, gdzie droga się kończy, znikając w
pogrążonych w ciemnościach polach.
– Jest tylko jedno wyjście, Julisko, i obstaję przy nim,
podobnie jak i ty: musisz mi towarzyszyć, wyjedziemy i ukryjemy
się za granicą. Żądam od ciebie miłości, nie wyrachowania;
miłości, słyszysz, miłości, zdolnej odważyć się na wszystko!
Z gardła wyrywa mu się prawie krzyk, pochwycił ją za
ramiona i potrząsa całą.
Hrabianka wije się jak wąż, przerażają ją jego słowa.
– To niemożliwe, Gabor, znajdą nas. Po co wykraczać
przeciwko ustalonemu porządkowi, skoro da się osiągnąć cel przy
odrobinie rozsądku. Owszem, wyjedziemy za granicę, Gabor,
ale inaczej niż to sobie zaplanowałeś – z jego zgodą. Mój ojciec
pośle cię na studia, jeśli…
Potok jej słów przerywa jego ironiczny śmiech.
– Oczywiście, jakoś muszę mu być wdzięczny za moją
egzystencję, skomleć mu u stóp, jak mój brat Jaros. Soha18. Soha!
Mój talent otrzymałem od Boga, nie od hrabiego von Czolny.
Nie schylę czoła przed jego herbem i portretami przodków.
Jestem takim samym człowiekiem jak i on, to musi wystarczyć.
Tym sposobem nie dojdą do niczego. Dziewczyna obejmuje
go ramionami za szyję.
– Gabor, biorę cię za słowo. Bądź człowiekiem, bo mój
ojciec też nim jest, to nie żaden tyran ani potwór. Wychował się
w uprzedzeniach, ale nie traktuje źle swojej służby, nie
wyrzucił nikogo na bruk, jeśli ktoś z biedy nie zapłacił mu dzierżawy,
nie dał nikomu umrzeć z głodu…
On szydzi dalej.
– Naprawdę? Prawdziwy dobrodziej z niego! Jak bardzo
muszą być mu wdzięczni ci biedacy, którym pozwala
przynajmniej umrzeć, jak chcą, bo nie wolno im żyć tak, jak by chcieli.
Dziewczyna prosi, błaga…
– Gabor, bądź rozsądny – nie wiedział, jak długo twój
brat musiał czekać na Mariskę, dopiero dzisiaj dowiedział się
o tym, sama przy tym byłam.
– Tak? A wiedział, że czikos to też człowiek czy nie? Że
może mieć prawo do życia, do miłości i do – przeklęte
poddaństwo – do osobistej wolności? Czy nie najmował Jarosa
i wszystkich innych niczym chłopów pańszczyźnianych? Co
go, do diabła, obchodzi, kto z kim się żeni i chce mieć
dzieci? Dlaczego odmawia mu tego, czego najbardziej potrzebuje
i pragnie: założenia własnej rodziny?
Zdumienie hrabianki nie ma granic.
– Ale zawsze tak było, Gabor, odkąd tylko sięgam pamięcią!
Kolejny ironiczny uśmiech na twarzy Vargasa.
– No tak, rewolucja z roku 1848 spełzła na niczym, bo
w Magyaroszág19. nic się nie zmieniło. Królowie, hrabiowie
i kler sprawują władzę nad kilkoma milionami włościan
niczym bogowie!
– Gabor, mówisz jak anarchista!
– Owszem – i jeśli kiedykolwiek dojdzie do jakiegoś
przewrotu w naszej ojczyźnie, to wezmę w nim udział i kolejny raz porwę cię tymi rękoma z grzbietu spłoszonego hrabiowskiego
konia – i to na zawsze!
Przyciąga ją do siebie i całuje aż do utraty tchu.
Potem puszcza ją, podobnie jak odstawił dzbanek z
winem – szorstko, aż chwieje się na nogach.
– Wracaj do niego – twoje pocałunki mają posmak
kłamstwa. Nie masz odwagi przeskoczyć samej siebie – ku słońcu,
do wolności ubogich ludzi. Upodobałaś sobie pieniądz,
hrabiowski tytuł, syte życie więcej niż miłość, więcej niż sztukę.
W jej głosie słychać łkanie:
– Igen, Gabor, kocham Magyaroszág. Również nasz ród
i nasza posiadłość to część Węgier – prawdziwe Węgry. Mam
prawo kochać je tak, jak ty miłujesz swoje proste pochodzenie
i ubogie życie.
Odwraca się i chce pobiec w ciemności nocy, ale on już jest
przy niej, przytrzymuje władczo za ramię, ponownie
przyciągając do siebie.
– Powtórz mi jeszcze raz, że kochasz Magyaroszág!
Ona odpowiada nieco inaczej, bo gdy szepce swoje
wyznanie, ucicha nawet poszum wieczornego wiatru:
– Szeretlek20. – przecież skoro darzy uczuciem tego
zuchwałego, namiętnego mężczyznę, to kocha Węgry.
Kochają je oboje, każde na swój sposób, i to jest ich
nieszczęściem, ich nędzą.
O wiele prostsze i spokojniejsze jest w tej godzinie uczucie
dwojga innych osób, tak bardzo im bliskich!
Jaros Vargas popatrzył tylko na promieniejącą szczęściem
narzeczoną zdumionym wzrokiem, jak gdyby spadła co
dopiero z księżyca, a ona podała mu dłoń:
– Igen, Jaros, już jestem.
A potem ruszył ku bramie podwórca, dosiadł
wierzchowca i, milcząc, pocwałował w noc, ku puszcie, ku zawrotnemu
bezmiarowi oceanu stepowych traw, do stadniny, z wnętrzem
wzburzonym nawałnicą szczęścia i niewypowiedzianej
wdzięczności względem tego, który wejrzał na małego, nieznanego
nikomu czikosa, odniósł zwycięstwo nad możnym hrabią, a
także dlatego, że wybranka jego serca go kocha.
Tymczasem Mariska zasiadła znów pośród stert
kukurydzy, by sprawnymi, spokojnymi ruchami rąk wykonywać
dalej swoją pracę – kolba za kolbą wędruje do przegródek
wysokich, sięgających aż po dach stelaży, którymi zabudowano
wnętrze stodoły. Żadna z dziewcząt nie pyta, dlaczego jej oczy
zasnuły się błyszczącą mgiełką. W przypadku prostych ludzi
cierpienie i szczęście przemawiają tym samym językiem. Nucą
więc tylko z cicha rzewne pieśni o miłości, intonowane przez
jedną z nich, a melodia porywa i niesie serce Mariski, kołysząc
nim łagodnie niczym fale rozchodzące się na wodnej tafli. Być
może Jaros wyszeptuje teraz jej imię, kiedy otulony płaszczem
z owczej skóry, ułożył się z pozostałymi czikosami wokół
obozowego ogniska, skąd wyruszył dziś rano. Nad jego twarzą
unoszą się obłoki ciepłych oddechów koni – aż nagle musi ją
ukryć w zgięciu ramienia, bo nie chce pokazać innym
toczących się mu po policzkach łez, które roni na samą myśl o tym,
że już niedługo jego miejsce zajmie ktoś inny.
Spotykają się dopiero u proboszcza Szent György, żeby
przyjął ich zapowiedzi, oboje w najlepszym świątecznym
przyodziewku, tak jak jest to w zwyczaju. Jaros założył nowy płaszcz
ze śnieżnobiałej owczej skóry, który jeszcze w nocy pracowite
dłonie Mariski przystroiły tradycyjnymi kolorowymi
wycinankami z sukna, haftami, cekinami oraz guzikami z rogu.
Krótkie rękawy z jaskrawymi czerwono-białymi wyłogami zwisają
luźno po bokach. Nie korzysta się z nich, bo służą jedynie do
ozdoby, sprawiając wrażenie, jak gdyby czikos przyszedł na
świat bez ramion albo też był centaurem zrośniętym z
końskim tułowiem. Ale taka jest moda.
W tych stronach życie ludzi poddane jest wymogom
długoletniej tradycji. Czarny filcowy kapelusz Mariska odświeżyła,
czyszcząc go octem i solą – leży teraz na krześle, bo również
i w obecności duchownej osoby nie odważają się usiąść. Jaros
ciężko wspiera się na lasce pasterskiej, solidnej ladze
ozdobionej misternymi ornamentami nacięć. Prawdziwy czikos! Gdy
proboszcz unosi wzrok, spoglądając na jego oblicze, brunatne
i wygarbowane od słońca i wiatru, dziwi się, że ma zapisać:
– Vargas Jaros, szynkarz.
Brzmi to bowiem jak kłamstwo.
– A ty, Jaros, jesteś pewien, że to zajęcie dla ciebie? Nasza
jasna Cisa to uległe konisko – ma owszem swoje narowy, ale
tylko w czasie powodzi. Będziesz się dobrze czuł na jej grzbiecie?
Narzeczona robi pół kroku naprzód. Ma na sobie skromny,
prosty w kroju strój noszony przez szwabską matkę, czarną
spódnicę, białą bufiastą bluzkę, a na głowie chustkę z
ciemnego jedwabiu ozdobioną na skraju jaskrawoczerwonymi
kwiatami maku, bo tak zwykło się ubierać w Banacie.
– Jeśli jemu nie będzie odpowiadało, to jestem jeszcze ja, mam
dosyć siły, żeby obsłużyć przeprawę – oznajmia z uśmiechem.
Proboszcz spogląda na leżącą przed nim księgę.
– Spójrzmy, czy nie odnotowałem tu przed chwilą, Juhasz
Mariska, sierota? Opowiedziano mi, że w roku 1879, w
czasie powodzi, straciłaś oboje rodziców. Mogłoby się wydawać,
że Cisa to twoja odwieczna rywalka – a teraz chcesz się zająć
przeprawą?
Mariska przytakuje poważnie.
– Igen, wasza wielebność, to prawda. Moi rodzice – niech
Bóg ma ich w opiece – mówiąc to, żegna się pobożnie –
przywiązali mnie leżącą w kołysce do belki dachowej, która mnie
uniosła. Tym sposobem wyłowiono mnie z wody – gdyż Bóg
tak chciał. Mam nienawidzić Cisy za to, że mnie łaskawie
poniosła na swych falach?
Duchowny już się nie uśmiecha. Można to i tak widzieć,
głęboko wierząca dziewczyna z tej Mariski Juhasz.
Odchrząkuje, żeby nieco zyskać na czasie.
– Czyli za zgodą ispána Gezy von Czolnego mogę was
połączyć węzłem małżeńskim? – zapytuje szybko, jak ktoś, kto
niechętnie pokazuje własne wzruszenie. Narzeczeni
przytakują skinieniem głowy.
– Igen, księże proboszczu, wielmożny pan hrabia sam to
potwierdził – spracowaną dłonią Jaros podaje duchownemu
cenny dokument.
– Jaśnie pan był zawsze dobry dla Mariski – dodaje
jeszcze – tylko nie chciał jej oddać, bo była tak dobrą robotnicą.
Mariska szturcha go łokciem w bok, a duchowny uśmiecha
się szeroko.
– Tak, a z jakiego powodu pozwolił tobie odejść? Za dużo
sypiałeś przy koniach? Ale dosyć żartów, znam cię, Jaros.
Załatwione – po trzecich zapowiedziach nic już nie stanie na
przeszkodzie, żeby was połączyć ślubem w Szent György.
Proboszcz Matyás Bogdany wstaje z miejsca. Niski,
korpulentny mężczyzna, lecz poruszający się tak żwawo i
energicznie, jak gdyby co dopiero opuścił mury seminarium. A przy
tym przeżył już ze swoją parafią wiele radości i smutków,
a stojący przed nim młodzi ludzie nawet się nie domyślają, jak
wiele zawdzięczają jego uporczywym interwencjom u
landgrafa. Nie muszą też tego wiedzieć. W małych czarnych oczach
duchownego skrzą się iskierki wesołości, zawsze też jest
usposobiony do żartów.
– Weź się w garść, Jaros, żebyś w małżeństwie nadrobił te
dwa lata, które pozostajesz z tyłu za narzeczoną, bo coś
takiego lubi się potem wlec przez całe życie!
Twarz koniopasa oblewa purpura, doskonale zdaje sobie
sprawę ze swojej ociężałości i nieporadności. Niemniej jednak daje
proboszczowi odpowiedź, która tamtemu odejmuje mowę, gdyż
nie spodziewał się niczego podobnego po tak prostym umyśle:
– Wielebny ksiądz proboszcz powiedział, że duchowni są
zaślubieni z Kościołem – to znaczy oblubienica też jest starsza
od waszej wielebności.
Matyás Bogdany poklepuje go z uznaniem po ramieniu.
– Cofam, co powiedziałem, Jaros! Powtórzę twoje słowa
na najbliższym spotkaniu dekanatu. Cicha woda brzegi rwie,
pomyliłem się co do ciebie. Zatem pomyślności dla was
obojga, zobaczymy się przy zaślubinach!
Spogląda za nimi, jak wychodzą przez niskie drzwi plebanii,
nieodróżniającej się wyglądem od innych bielonych lepianek
całej wsi, z wyjątkiem oczywiście wspaniałej winnicy, gdzie
jeszcze teraz, późną jesienią, z latorośli otoczonych różanymi
krzewami o ciemnoczerwonych kwiatach zwieszają się kiście
ciemnogranatowych winogron. Zbierze je dopiero przed
nadejściem pierwszych przymrozków, bo im dłużej jagody
wystawia się na działanie chłodu, tym więcej nabiorą słodyczy
i ognia. Pochodzący z komitatu Hajdu proboszcz Bogdany wie
wszystko o winie i jego uprawie.
Również czikos, który zapragnął zostać szynkarzem,
przygląda się z uznaniem dorodnej winorośli, obwieszonej tak
obficie owocami, że jej drzewka wyglądają jak przystrojona
bożonarodzeniowa choinka. On nie będzie dodawał wody z Cisy
do wina debreczyńskiego, bo koniopasy cenią dobry napitek
i mają go zawsze przy sobie w płaskich kolorowych bukłakach.
Poza tym w pasterskim szynku pije się więcej śliwowicy i
palinki niż Ringato, Vallato czy tokaju! Oby tylko Jaros Vargas nie
przeliczył się przy tym z własnymi siłami, jak jego ojciec, który
po śmierci żony stoczył się na dno i nie był w stanie
zatroszczyć się o gospodarstwo. Mówiono też, że więcej kosztowała
go decyzja o odstąpieniu synowi czardy niż utrata żony, bo
bardziej cenił pracę jako szynkarz niż miłował własną
połowicę. Z pewnością też musiała to być porządna gospoda, by bez
obaw mógł do niej zajrzeć każdy chrześcijanin.
Duchowny zamknął leżącą przed nim księgę ślubów.
Jeśli już ktoś, to z pewnością Mariska Juhasz przywróci do
świetności upadłą czardę, bo należy do kobiet, których życiem
jest praca, a praca miłością. Matyás Bogdany jest przekonany,
że w stosownej chwili pobłogosławi związek dobrych,
solidnych narzeczonych.
Trzymając się za ręce, Mariska i Jaros wędrują pośród
kłapiących dziobami, wymachujących skrzydłami stad gęsi, a tu
i tam bezczelny gąsior, wyciągając groźnie długą szyję,
posykuje na obcych przybyszów. Kaczki pluskają się w wypełnionych
deszczówką wybojach na szerokiej drodze – zaraz korzystając
z nadarzającej się okazji, indyki, pawie, kury, koguty, całe to
ptactwo tłoczy się na piaszczystym gościńcu, zmierzając z
wolna ku rzece ukrywającej się za wysokimi groblami.
Mariska przystaje, przyglądając się z upodobaniem tłustej
perliczce.
– Spójrz, Jaros, drób też będziemy mieli, wiosną kupi się
kurczęta, na początku tylko parę, tak żeby goście mieli świeże
jajka, a także pieczyste, gdy przyjdzie im ochota. W
prawdziwej czardzie musi być wszystko.
Jaros czuje zamęt w głowie. Chce mieć ogródek z ziołami
oraz warzywami, odremontować służącą do przeprawy krypę,
a teraz jeszcze drób – w jego wzroku widać zwątpienie.
– Na to wszystko trzeba sporo guldenów, a my nic nie mamy.
Uśmiech Mariski nie pozostawia wątpliwości.
– Owszem, Jaros, to, co zebrałam w skarpecie ukrytej pod
siennikiem, wystarczy nam na początek. Mówiłam ci przecież!
On mocniej ujmuje jej dłoń.
– A ja – przy tych słowach uderza ręką o białe płócienne
spodnie – ukryłem moje oszczędności w kapciuchu. Jest ich
dość, żeby na wiosnę, gdy się ociepli, wybielić dom.
Znów muszą przystanąć. Ciemnowłosy chłopiec pędzi
stadko pochrząkujących czarnych wieprzków pokrytych krętą
szczeciną, które najchętniej wytarzałyby się w błotku już na
środku gościńca.
– No i jak już coś zarobimy – Mariska nie przestaje snuć
dalszych planów – to jeszcze będzie prosiak w chlewku,
żebyśmy mieli szynkę w papryce i wędzony boczek.
Narzeczony nie może powstrzymać uśmiechu.
– A może chcesz od razu wykupić od ispána całe
gospodarstwo?
W jego słowach słychać skrywaną z trudem gorycz. Gdy
jego ojciec był młody, do czardy przynależała spora
posiadłość. Powódź i klęska nieurodzaju sprawiły, że zaciągnięte
długi uzależniły ich od łaski hrabiego na całe życie.
– My tego nie dokonamy! – brzmi spokojna i pewna
odpowiedź. – Ale uda się to naszym dzieciom.
Narzeczony przygląda się jej ukradkiem. Nie brak jej odwagi.
– Czy nie za późno na gromadkę dzieci, Marisko? – znów
w jego głosie pobrzmiewa zwątpienie.
Ona oblewa się rumieńcem.
– Poprosimy o wstawiennictwo i pomoc świętą matkę
Annę – ucina krótko, a on przytakuje skinieniem głowy.
Święta Anna to patronka kobiet, którym zdarzyło się wyjść za mąż
w dojrzalszym wieku. Ona już zatroszczy się o zdrowe
potomstwo, trzeba tylko zapalić w ofierze kilka świec i mieć mocną
wiarę, a tej jej nie brakuje.
– Może nasze dzieci dorobią się kiedyś konia albo i dwóch –
rozmarzył się Jaros, porwany planami na przyszłość. – Może
któreś z nich wybierze się do Kecskemét i zostanie czikosem.
Twarz Mariski poważnieje.
– Nem, Jaros. Synów potrzebujemy w czardzie i przy
przeprawie. Mówiłam ci już, że pastwisk na puszcie będzie coraz
mniej i bycie czikosem nie zapewni utrzymania. Jeszcze się
przekonasz – kiedyś później!
Zabudowania wsi ukryte pośród akacji zostały za nimi.
Pogrążeni w milczeniu zmierzają ku rzece, po czym wspinają się
na schody wyryte w glinianej grobli. Jaros pomaga przy tym
Marisce, nieprzywykła do noszenia trzewików zgubiła jeden,
który utkwił w błocie. Ta para nie podjedzie do ślubu
przystrojonym powozem.
Stanąwszy na wzniesieniu ziemnego wału, czują na twarzach
powiew chłodnego wschodniego wiatru, spoglądając na
szerokie koryto rzeki, której lustro marszczą bruzdy leniwych fal.
Liczne meandry i zakola zwalniają jej bieg, a sama Cisa na
północy Węgier, skąd wypływa, nosi miano Fekete-Tisza,
czyli Czarnej. Tu jej nurt jest jasny i spokojny, to już wytrwała,
pracowita wieśniaczka, a nie namiętna węgierska dziewczyna
przystrojona w kusą spódnicę, mająca w głowie tańce i
zabawę w czardach przy cygańskiej muzyce. Nie, Feher-Tisza, czyli
Biała Cisa, od Szegedu to raczej stateczna chłopka, cierpliwie
i starannie wykonująca przypadającą na nią część pracy. Nie
można jej mieć za złe, że w tym wieku stała się ociężała i niesie
ciężkie parowce tylko do Szolnoku. Starcza jej jednak wigoru,
żeby uporać się z czółnami i tratwami okolicznej biedoty.
Patrzą nad mętnym od szlamu nurtem ku drugiemu
brzegowi – szeroka, bardzo szeroka jest tu Cisa. Trzeba prawie
godziny ciężkiej pracy, chcąc pokonać 168 metrów tam i z
powrotem. Najwyższy czas, żeby przeprawę obsługiwał ktoś
młodszy. Jaros trzykrotnie uderza w zawieszony lemiesz, a
metaliczny dźwięk niesie się przez zakole rzeki na drugą stronę,
gdzie w brunatnym tle, nie odróżniając się od otoczenia,
przycupnęła czarda, będąca jednocześnie gospodą i domem
przewoźnika.
Po kilku minutach widzą odbijającą łódź, stalowa lina drży
i napina się. Droga wolna, jak okiem sięgnąć na horyzoncie
nie widać żadnego parowca ani tratwy. Kilka rybich
korpusów błyska w łagodnej poświacie jesiennego słońca, dorodne
karpie, jesiotry, sumy i wiele innych! Nie brakuje ich w Białej
Cisie; tocząc swój nurt przez południowo-wschodnie Węgry,
stateczna wieśniaczka niesie z sobą kosze z zakupami.
– Trzeba by było odkupić od ispána prawo połowu –
zastanawia się głośno Mariska, widząc się już w duchu przy
zarzucaniu sieci do wody. – Goście chętnie zjedzą świeżą rybę
z rzeki, w sosie śmietanowym z papryką!
Czy zdaje sobie sprawę z tego, ile osób w ciągu roku pojawi
się w odległym szynku nad Cisą? Tych paru czikosów,
pasterzy bydła i świń, wędrownych handlarzy i podróżnych da się
policzyć na palcach. Nie brakuje przecież wygodnych gospod
w Hódmezövásárhely i eleganckich hoteli w Szegedzie. Do
czardy zagląda się jedynie z konieczności! Czy nie spodziewa
się zbyt wiele? Tylko gdy w Szegedzie odbywa się targ
paprykowy albo w Kecskemét z garnkami, ruch jest nieco większy.
Do Debreczyna na targowisko końskie wszyscy jadą wozami
albo pociągiem wyruszającym z Miszkolca. Nikt nie wysiądzie,
żeby zatrzymać się na posiłek w skromnej czardzie, nie
mówiąc nawet o tym, żeby przenocował.
– Wywieszę na zewnątrz latarnię – Mariska już znalazła
rozwiązanie – nie taką zwykłą, tylko wyrzeźbioną przez
starego Miklósa, z wizerunkiem konia. Będzie rzucała światło ku
wodzie i zapraszała wszystkich do wejścia.
Jaros obejmuje ją wpół, ale ona odtrąca jego rękę – nie przy
innych ludziach. Na jego twarzy pojawia się uśmiech – przecież
nikt ich nie widzi, jest tylko stary ojciec, który dobywając
ostatków sił, przeciąga krypę ku nim. Rzeczywiście osłabł już bardzo.
– Wreszcie – wysapuje tylko, gdy płaskodenne, szerokie
czółno z chrzęstem wbija się w przybrzeżny piasek. – Kolej na
ciebie, Jaros!
Starszy człowiek wyciera pot z czoła, a potem kładzie
dziewczynie dłonie na ramionach, całując ją w oba policzki, witając ją
tak jak to jest w zwyczaju między dwojgiem tak bliskich
krewnych. Dziś jako przyszły teść chce jej z wewnątrz i na zewnątrz
pokazać całe gospodarstwo, którym się będzie zajmować.
Trudna to dla niego chwila, ale musi się zdobyć na to wyrzeczenie.
– Jó, ojcze – zwraca się do niego Mariska, gładząc go po
zarośniętym siwą szczeciną policzku – köszönöm szépen21. !
Nie wypada właściwie, żeby już teraz zjawiała się w domu,
oglądając go jako przyszła synowa, dlatego też chce wyrazić
swoją wdzięczność. Ale pod tym dachem już od całych lat brakuje
kobiecej ręki, a trójka mężczyzn, ojciec i jego dwaj synowie, nie
mają pojęcia, jak przysposobić dom dla młodego małżeństwa.
Uroczystości weselne też się tutaj odbędą, bo Mariska nie ma
własnego kąta. Jaros stanął przy linie, spokojnymi, zręcznymi
ruchami przesuwając ją w rękach. Zaraz dotrą do środka nurtu.
To wcale nie takie złe zajęcie dla kogoś, kto przywykł do ciszy
i otwartej przestrzeni. Tu na wodzie będzie się czuł lepiej niż
w ciasnej czardzie, którą już jako dziecko zamienił na bezkres
puszty, bo prawdziwy koniopas wychowuje się przy stadninie.
– Hej!
Dotarli do celu, szeroki kil krypy spoczął na piasku. Jaros
chce podać rękę Marisce, ale ona już wspiera ojca silnym
ramieniem, żeby utrzymał się na nogach. Stoi pochylony, z
powykręcanymi od podagry członkami. Dobrze było poczuć młode
dłonie. Nie od rzeczy okazała się żeniaczka Jarosa – żeby tylko
nie zabierała mu sprzed nosa palinki – uśmiecha się życzliwie
do przyszłej synowej, ukazując pożółkłe pieńki zębów pod
cienkimi wargami. Pozostały mu tylko dwa do trzymania fajki.
Fajka, gorzałka i dożywocie. Takie jest życie. Upłynie nieco
czasu i jego miejsce zajmie syn, a wnuki obejmą przeprawę.
Odwraca się, ruszając przed nimi wydeptaną glinianą
ścieżką wiodącą z wału rzecznego przez leżący odłogiem ugór. Nie
trzeba otwierać furtki, z płotu pozostało jedynie kilka
spróchniałych sztachet. Mariska widzi wszystko jednym rzutem oka.
Dobry Boże, ten kopczyk gliny – odkąd widziała domostwo
ostatnim razem – jeszcze bardziej podupadło, jak gdyby i je
dopadła zgrzybiałość podeszłego wieku. Małe okienka
przypominają mętne, na wpół niewidzące oczy starca – żadnej ozdoby,
zasłonki, kawałka płótna. Drzwi wiszą na krzywych zawiasach,
a dach… pewnie w czasie burzy leje się do środka. Na szczęście
kraina nad Cisą nie cieszy się zbyt obfitymi opadami! Jego
naprawę zleci się Cyganom, zrobią to taniej.
Dziewczyna rozgląda się wokoło. W ogródku rośnie kilka
kępek czosnku i zielenina – cebule i pomidory, to wszystko.
Jaros szturcha nogą drzwi, które otwierają się, skrzypiąc.
Mariska nie jest zbyt wymagająca, zna izby prostych
ubogich ludzi, a starzec z pewnością dopiero co „posprzątał” na
dzisiejszy dzień. Dobrze, że przywykła i potrafi zapanować
nad sobą, bo w środku chaty powietrze jest ciężkie od
przypalonego tłuszczu, czosnku, pleśniejącej słomy i dymu
tytoniowego. Na glinianej polepie widać jeszcze stojące kałuże wody,
ojciec z pewnością zamiatał i zmywał, żeby choć trochę było
przytulniej. Na starych wyplatanych krzesłach widać jasne łaty
ze świeżych witek. I tyle. Ze wszystkich kątów wyziera
niedostatek. Jeśli odmaluje się szynkwas z drewnianą kratą, to
od razu nabierze innego wyglądu. Poza tym trzeba jeszcze raz
przeliczyć oszczędności w skarpecie, czy nie pozwolą na
wybielenie całego wnętrza, gdyż ściany są czarne od sadzy. Ale na
szczęście – Mariska oddycha z ulgą, gdyż myślała, że będzie
jeszcze gorzej – na ścianach nie widać pęknięć, dobrze chronią
od słońca, wiatru i wilgoci. Czarda przetrwa, gdy wprowadzi
się do niej młoda para i napełni ją nowym życiem. Ojciec
podszedł do niej pokornie, niosąc w jednej ręce na płaskim talerzu
chleb i sól, a w drugiej dzbanuszek wina. Mariska je i pije,
a potem odmawia błogosławieństwo. Starzec przeciera oczy
guzowatą dłonią i całuje ją ponownie.
– Podoba ci się u nas, Marisko? – pyta z oczekiwaniem
w głosie.
– Nagyon jó22. ! – odpowiada, na co teść całuje ją po raz
trzeci. Potem uśmiecha się z zadowoleniem i wypija jej wino
sprzed nosa. Tych dwoje nie czuje na razie głodu.
Stoją pośrodku ubogiej sztuby, spoglądając na siebie, jak
gdyby razem dostali się do nieba. A staremu Vargasowi wydaje się,
że nadeszły dlań lepsze czasy, siedem tłustych lat po siedmiu
chudych. Narzeczona syna nie odebrała mu dzbanka z napitkiem.
*
Panienka Juliska von Czolny kolejny raz postawiła na
swoim. Młodej parze wyprawi się huczne wesele w podcieniach
dziedzińca graniczących z pomieszczeniami dla służby.
Do wiejskiego kościółka i z powrotem narzeczeni pojadą
powozem. Ona, Juliska, pokryje wszelkie koszty, gdyż winni są przodownicy prezent pożegnalny. Wyprawienie godów
będzie hrabiowskim darem dla nowożeńców, którzy z powodu
ubóstwa zrezygnowaliby z wystawności nakazywanej przez
uświęconą tradycję.
Oczywiście hrabia nie ma pojęcia, że jego córka wspięła się
na strych, gdzie przechowuje się stare skrzynie, i przyniosła
stamtąd strój ślubny wcześnie zmarłej ciotki, pyszny
węgierski ubiór, dziedziczony przez całe pokolenia, uszyty z czystej
miękkiej wełny i ciężkiego jedwabiu, wyszywany bogatymi
haftami! Złoty czepek wspaniale ozdobi jasne włosy Mariski.
Panienka Juliska cieszy się, że osobiście może pomóc
dziewczynie mającej zostać szwagierką kochanego przez nią mężczyzny.
Nie, musi być szczera wobec samej siebie, to nie
chrześcijańska miłość bliźniego skłania ją do czynienia dobra i tajemnych
przygotowań w kuchni oraz piwnicy, a także przyozdobienia
dziedzińca lampionami, jak gdyby chodziło o jej własne gody!
Dobry Pan Bóg wybaczy, że zawładnęła nią inna miłość,
będąca staraniem się o dumne serce drugiego z Vargasów, który
zagra swojemu bratu weselnego czardasza.
Przed ojcem znalazła sobie znakomity pretekst. Czyż z
Budapesztu nie przybywa właśnie jego towarzysz polowań, aby
z Gezą von Czolnym wyruszyć na wielkie jesienne łowy w
dobrach, położonych po drugiej stronie południowej granicy,
gdzie nie brakuje jeszcze dziewiczych rewirów, stanowiących
prawdziwe wyzwanie dla myśliwych? Czy ten zamożny,
znudzony życiem właściciel hotelu nie życzył sobie wzięcia
kiedyś udziału w prawdziwym wiejskim weselu? To
wystarczający powód.
Na całych Węgrzech serdeczność i szczodrość w
podejmowaniu gości to pierwszy obowiązek gospodarzy. Opowiada się
nawet, że całe rodziny popadły w ubóstwo, gdyż z powodu
gościnności zadłużyły się na całe dziesiątki lat. To, czego nigdy nie
użyłoby się dla siebie, z uśmiechem oddaje się gościowi z
nieudawaną oczywistością.
Hrabia