Strona główna » Poradniki » MarZYCIEl

MarZYCIEl

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379452095

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “MarZYCIEl

MarZYCIEl to książka o dążeniu do spełnienia marzeń i… spełnianiu ich. Pasjonująca historia Jarka Kazberuka, rajdowca, dżudoki i poszukiwacza przygód o realizacji jego dziecięcych pragnień. Obowiązkowa pozycja dla wszystkich, którzy wątpią, że „chcieć to móc”!

Co wspólnego mają Rajd Dakar i rekord przez Atlantyk pod żaglami?

Otóż mają! To PRZYGODA, PASJA, wyścig z czasem, zmagania z żywiołem.

I bohater, który spina te żywioły  ̶  Jarek Kazberuk.

Jarku, jesteś niesamowity.

Kapitan Roman Paszke

Jarka znam od dawna. Los sprawia, że spędzamy ze sobą te najtrudniejsze chwile. Nigdy nie widziałem w jego oczach rezygnacji. Chcesz złapać wiatr w żagle? Usiądź i zamień z nim kilka słów. To książka o tym, jak trzymać życie za kark, jak być facetem i mieć marzenia.

Jacek Bonecki

Polecane książki

Przemierzając przestrzeń w niekończącej się wędrówce, Rurand trafia do miasta, które przypomina jego rodzinne Rydułtowy. Choć mogłoby być każdym ze śląskich miast. To podwodny świat, a czas, który w nim biegnie, zatrzymał się w latach 90. XX wieku. Spełniając tajemniczą misję i ...
Przygody Hucka, inny tytuł tłumaczenia Przygody Hucka Finna (tytuł oryginalny Adventures of Huckleberry Finn) - powieść dla młodzieży amerykańskiego pisarza Marka Twaina z 1884r.; pierwsze wydanie polskie - 1898 r. Jest kontynuacją Przygód Tomka Sawyera, lecz głównym bohaterem jest Huckleberry Finn,...
W komentarzu omówiono m.in.: zadania i obowiązki podmiotów wykonujących działalność leczniczą oraz podmiotów je tworzących (gmin, powiatów, województw) wynikające nie tylko z omawianej ustawy, ale także z innych przepisów; relacje podmiotów wykonujących działalność leczniczą z innymi uczest...
Warto, by każdy Polak, a katolik szczególnie, znał historię polskiego Kościoła, bo bez niego nie byłoby ponadtysiącletniej historii Rzeczypospolitej. 1050-lecie chrztu Polski stanowi dobrą okazję do przypomnienia historii, zasług i dorobku naszego Kościoła w sferze religijnej, kulturowej, naukowej, ...
WSPÓŁCZESNA WERSJA OPOWIEŚCI PODRĘCZNEJ Odurzona, przebrana w staroświeckie zniszczone ubrania i rozpaczliwie marząca o papierosie Yolanda budzi się w odizolowanym pokoju. Obok siedzi Verla, która wydaje jej się dziwnie znajoma. W oddali słychać echo tajemniczych głosów mężczyzn. Kobiety znajdują si...
  Apartheid izraelski. Przewodnik dla początkujących to lektura obowiązkowa dla każdego, kto chce zrozumieć historyczne korzenie okupacji Palestyny, charakter trwającego tam dziś konfliktu oraz rozwój wznoszonego przez Izrael systemu represji, kolonizacji, separacji i dyskryminacji. Ben White pokazu...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jarosław Kazberuk

OkładkaStrona tytułowaJarosław
Kazberuk

dla wszystkich, którzy nie boją się marzyć

Strona redakcyjna

Copyright for the Polish Edition © 2015 Edipresse Polska SA

Copyright for text © 2015 Jarosław Kazberuk

Edipresse Polska SA

ul. Wiejska 19

00-480 Warszawa

Biuro Obsługi Klienta

www.hitsalonik.pl

mail: bok@edipresse.pl

tel.: 22 584 22 22

(pon.–pt. w godz. 8:00–17:00)

www.facebook.com/edipresseksiazki

Dyrektor ds. książek: Iga Rembiszewska

Redaktor inicjujący: Natalia Gowin

Produkcja: Klaudia Lis

Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk

Digital i projekty specjalne: Katarzyna Domańska

Redakcja: Ewa Charitonow

Korekty: Agnieszka Piotrowicz, Anna Smolarczyk

Projekt graficzny okładki i stron tytułowych:
Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Projekt layoutu: Agnieszka Skriabin-Rucińska

Skład i łamanie: TYPO2, Jolanta Ugorowska

Redaktor prowadzący: Kajetan Cyganik

Zdjęcia: Jacek Bonecki, archiwum Autora

Zdjęcia w rozdziale III: Artur Pawłowski, Maciej Zientarski

Druk i oprawa: Skleniarz, Kraków

ISBN 9788379452095

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com

Rozdział IMARZENIE O SAMOCHODZIE

„Zapamiętajcie, porsche 911 to samochód numer jeden!”

Wspomnienia z dzieciństwa na ogół zamazują się w naszej pamięci i istnieją co najwyżej w formie pojedynczych obrazów, zapachów i smaków. Każdy z nas ma chyba jednak takie chwile, które zachowują pełną ostrość. Mimo że minęły już długie lata, stają przed oczami w pełnej krasie, jakby wydarzyły się wczoraj. Jednym z takich momentów, który – jak się okazało – miał ogromny wpływ na całe moje dalsze życie, była wizyta w sklepie Peweksu. Jedynym kolorowym akcencie w komunistycznym szarogrodzie.

Miałem wtedy pięć lat, więc niemal wszystko, na co patrzyłem, wydawało się wielkie. Tak też było z wysokimi półkami, na których stały zabawki. Czasem trzeba było mocno zadzierać głowę, żeby zobaczyć, co jest na tej najwyższej. Chyba każdy z nas, wychowanych w tamtych czasach, marzył o jednej rzeczy, którą tam wypatrzył, i powracał co jakiś czas, żeby się na nią pogapić.

W moim przypadku było to białe porsche 911.

Pamiętam je doskonale – jedno z moich pierwszych pragnień. Była późna jesień, zbliżało się Boże Narodzenie, a my z mamą weszliśmy do Peweksu, gdzie na wspomnianej najwyższej półce stał całkiem pokaźny model samochodu. Z miejsca zauroczył mnie i zafascynował. Oczywiście, nie omieszkałem powiedzieć o tym mamie, ale ona tylko popatrzyła na cenę.

– Synku, nie stać nas na taki samochód – powiedziała. – To bardzo droga zabawka, więc niestety, nie mogę ci jej kupić.

Łatwo się domyślić, że bardzo mnie to uderzyło. Ale nie złamało we mnie wiary, bo od tego momentu codziennie biegałem do sklepu, żeby choć zerknąć na wymarzone autko. Nikt go nie kupował, bo po pierwsze, cena rzeczywiście była zaporowa, a po drugie, w tamtych czasach rodzice rzadko kupowali dzieciom tego typu zabawki. Mogłem patrzeć zatem do woli, a potem wyobrażać sobie przed snem, jak się nim bawię.

Przyszły święta Bożego Narodzenia, a wraz z nimi Mikołaj, który wrzucił prezenty ze swojego worka pod choinkę. Oczywiście, został przeze mnie wcześniej poinformowany listownie o moim największym marzeniu, ale nie sądziłem, że je spełni. Tymczasem pod drzewkiem świątecznym leżała sporych rozmiarów paczka z moim imieniem. Rozerwałem niecierpliwie papier i… zobaczyłem upragnione porsche. Do dziś pamiętam euforię, która mnie wtedy ogarnęła. Choć upłynęło już wiele lat, wspomnienie to powraca z ogromną mocą.

Zostać instruktorem porsche – jako dziecko nie śmiałem nawet o tym marzyć

Jako pięciolatek nie byłem świadomy legendy, jaką owiany jest ten samochód. Moja fascynacja wynikała z najprostszych pobudek. Podobała mi się jego forma, linia – słowem wygląd maszyny przeznaczonej do rozwijania ogromnych wówczas szybkości. Pamiętam jak kiedyś, wracając od babci z Pisanicy na Mazurach, zmusiliśmy z bratem naszego kuzyna, by w drodze na stację PKP wycisnął wszystko, co się da ze starej, poczciwej „garbuski”. Warszawa pędziła piękną aleją, pomiędzy dwoma szpalerami drzew, mozolnie rozpędzając się do zawrotnej prędkości stu kilometrów na godzinę. Mknąłem tak szybko po raz pierwszy w życiu i w głowie mi się nie mieściło, że porsche może zdecydowanie więcej.

Gdzieś wewnątrz, podświadomie, wiedziałem, że siedzenie za kółkiem takiego samochodu musi dawać niesamowite poczucie wolności, chociaż nie znałem żadnych parametrów i nie miałem pojęcia o jego niezawodności, klasie, możliwościach. To wszystko istniało jednak w mojej głowie w formie wyobrażenia, że oto trzymam w dłoniach coś nieuchwytnego. Ideał, który wydaje się nieosiągalny. Niedostępność rzeczy sprawia, że zaczynasz ich pożądać jeszcze bardziej. Z tego powodu takie fascynacje szybko znikają, gdy już osiągasz cel.

W moim przypadku było inaczej.

Nie istniała inna rzecz, o którą dbałbym tak pieczołowicie. Utrzymanie mojego ukochanego samochodu w stanie idealnym stało się priorytetem. Zdejmowałem model z półki, czyściłem, przecierałem koła, polerowałem lampy. Szanowałem go i oszczędzałem. Podczas zabaw starałem się być delikatny. Oczywiście, moi kumple i kuzyni też chcieli dostać go w swoje ręce. Do głosu dochodziła dziecięca zazdrość, która sprawiała, że najchętniej urządziliby rajd, który by mocno zdewastował moje porsche. Ja jednak na to nie pozwalałem. Kiedy tylko mogłem, ukrywałem zabawkę przed światem i tym sposobem udało mi się zachować prezent od Mikołaja niemal nietknięty do dziś.

Jazda na torze pozwala przetestować porsche do granic możliwości

Moje zainteresowanie nie koncentrowało się jednak na modelu jako takim. Nie odstawiłem wypieszczonego marzenia na półkę z etykietą „zaliczone”. W miarę jak dorastałem, zacząłem interesować się samochodem, który tak mnie opętał i zbierać informacje na jego temat. Chłonąłem fakty z historii. Ważny był każdy detal dotyczący produkcji, stosowanych rozwiązań, zmian i ewolucji, jakie przechodziło porsche 911. Kultowość tego auta była niemal namacalna, obecna w każdym słowie, które o nim czytałem. To pod każdym względem niesamowita marka i fantastyczny model. Specyficzny, bo od chwili wyprodukowania pierwszego egzemplarza w 1964 roku niemal nic się w nim nie zmieniło. Oczywiście, ma inne osiągi, dużo lepsze parametry, mocniejszy i nowszy silnik czy pewne rozwiązania w zakresie hamulców i zawieszenia, ale tak naprawdę niewiele w nim widocznych zmian. Linia wciąż pozostaje klasyczna i choć nieco odbiega od pierwotnej, zachowała najważniejsze elementy i niepowtarzalny charakter.

Kiedy w późniejszych latach zdarzało mi się podróżować za naszą zachodnią granicę, oglądałem się za każdym przejeżdżającym porsche jak za najpiękniejszą dziewczyną. To były z reguły bardzo krótkie spotkania, bo dziewięćsetjedenastka przefruwała obok i bardzo szybko znikała na horyzoncie. Ilekroć widywałem ją w lusterku na autostradzie w Niemczech, odkręcałem szybę w aucie, żeby posłuchać, jak pracuje jej silnik.

W Stanach Zjednoczonych miałem okazję odwiedzić kilka wystaw samochodowych. Pamiętam jak dziś, że trafiłem na wędrowny salon, który wyruszał z Detroit i objeżdżał USA wszerz i wzdłuż. Wtedy po raz pierwszy mogłem wsiąść do prawdziwego porsche 911 i dokładnie obejrzeć je w środku. To było jak wizyta w świątyni. Zachwycał mnie każdy najmniejszy detal.

Niedługo później okazało się, że jeden z moich amerykańskich kolegów ma model 944 turbo. Mogłem choć trochę poczuć możliwości tej maszyny, jeżdżąc po autostradzie, ale to nie było to samo, co moje wymarzone auto z dzieciństwa. Dziewięćsetjedenastka była po prostu maszyną doskonałą. Każda nowa wersja wydawała się skończona i perfekcyjna, lecz mijało kilka lat, a firma wprowadzała jakąś innowację, która wcześniej nikomu nie mieściła się w głowie. Wszystko, co można osiągnąć w motoryzacji, urzeczywistniano pod harmonijną i idealną w formie linią karoserii. Istotny był ten pierwiastek, który ucieka innym koncernom motoryzacyjnym. Wprawdzie próbują za nim gonić, ale on wymyka się im za każdym razem, dokładnie w momencie, gdy wydaje się, że już trzymają go w garści. Można jeździć różnymi markami, ale gdy wsiada się do porsche, nie sposób nie docenić jego klasy i dopracowania detali.

Jak łatwo się domyślić, marzenie o małym samochodzie za bony bardzo szybko przeobraziło się w tęsknotę za prawdziwym, dużym autem. Przez wiele kolejnych lat powracał do mnie sen o zakupie porsche, ale zanim to nastąpiło, dostałem więcej, niż śmiałbym kiedykolwiek pomyśleć.

Była wiosna 2003 roku. Miałem już za sobą mocne doświadczenia rajdowe, kilka sukcesów i doprowadzonych do końca naprawdę trudnych przepraw, a głowę wciąż pełną wspomnień z mojego drugiego, ukończonego Dakaru. I wtedy zadzwonił telefon. Usłyszałem głos Leszka Kuzaja, który powiedział, że wkrótce skontaktuje się ze mną dyrektor Porsche w Polsce z propozycją dołączenia do zespołu przeprowadzającego testy, jazdy próbne oraz prezentującego samochody tej marki. Początkowo miałem być specjalistą od porsche cayenne, ale szybko okazało się, że będę jeździć również małymi modelami. Łatwo się domyślić, że po odłożeniu słuchawki zacząłem fruwać.

W ten sposób powstał zespół STT Racing. Tworzyli go: założyciel, znany chyba wszystkim krajowym fanatykom motoryzacji wielokrotny mistrz Polski, facet z charakterem i niezłymi jajami, Leszek Kuzaj, doskonały kierowca wyścigowy i ówczesny mistrz Polski Andrzej Dziurka, oraz ja. Potem dołączyli do nas również Waldek Doskocz – świetny zawodnik, który jeździł i ścigał się chyba wszystkim, co ma koła, oraz Marcin Turski, z którym miałem okazję spotykać się wcześniej (i później) na trasach różnych rajdów. Zbudowaliśmy dobrze zgrany pięcioosobowy zespół. Czasem działaliśmy w pełnym składzie, a czasem wymienialiśmy się przy okazji kolejnych prezentacji. Najważniejsze jednak, że zawsze znajdowaliśmy wspólny język i świetnie się bawiliśmy. Choć po pewnym czasie z naszej ekipy pozostałem ja, Marcin i pojawiający się co jakiś czas Leszek, do dziś spotykamy się w tym samym gronie i wspominamy nasze początki jako wyjątkowy okres w życiu.

Początkowo miałem być specjalistą tylko od takich wersji porsche

Dla mnie w tamtym czasie najważniejsze było to, że nie tylko z nawiązką spełniałem swoje marzenie o jeździe porsche, ale też zyskałem wspaniałych mentorów, od których wiele się nauczyłem. Godzinami można było słuchać rajdowych opowieści Leszka. Andrzej z kolei miał niesamowite umiejętności w jeździe po torze i wiele wniósł do mojej techniki jazdy. Waldek, przedstawiciel starszego pokolenia kierowców, w sposób naturalny stał się dla mnie mistrzem i profesorem. Ścigał się wszystkim i w każdych warunkach, a w przeszłości prowadził nawet samochody z klasy otwartej, czyli tzw. grupy B – ważące niewiele, ale o potężnej mocy silników. Z Marcinem nigdy nie brakowało nam wspólnych tematów, ponieważ nieustannie mieliśmy okazję ścigać się także poza torem. Czasami dołączali do nas również Damian Jurczak, Kajetan Kajetanowicz i fenomenalny drifter Maciek Polody.

Niektóre samochody dają radość nawet, gdy na nie patrzymy

Tej niesamowitej grupie ludzi wyjątkowości przydawała wspólna pasja – miłość do legendarnej marki samochodów. Początek naszej współpracy był niczym sen na jawie. Oto chłopak, który od piątego roku życia marzył o porsche 911, wchodzi na płytę lotniska, gdzie stoi dwadzieścia aut jak wyjętych wprost z katalogu. Mają różne kolory i wersje silnikowe, a on może wsiąść do każdego z nich, odpalić i ruszyć z piskiem, upalając opony. Zawsze wśród tylu egzemplarzy znajdzie się ten jeden, który kręci cię najbardziej; niewiele brakuje, byś czuł się jak Nicolas Cage w filmie 60 sekund. Idziesz wzdłuż szpaleru, wsiadasz do każdej maszyny, ale na koniec zostawiasz sobie ten jeden upatrzony. Niektórzy fani porsche preferują model, inni barwę lakieru. Na przykład czerwona dziewięćsetjedenastka w palecie sprzedażowej występuje rzadko. Czerwień karoserii podpowiada, że będzie ona szybsza od pozostałych, a kiedy wsiadamy za kierownicę, okazuje się, że rzeczywiście tak jest. Działa, oczywiście, sugestia, bo parametry są identyczne, jednak o przeznaczeniu się nie dyskutuje. Czerwone porsche wydaje się lepsze i bardziej zadziorne.

Inna sprawa to zapach, również wyjątkowy. Nigdy nie zdołałem dojść, czy pachnie tak tapicerka, czymś nasączona, czy może źródło jest inne. Pewne jest w każdym razie, że wsiadając do samochodu z zawiązanymi oczami, na pewno bezbłędnie rozpoznałbym porsche. Ten samochód chłonie się każdym zmysłem. Nigdy nie zapomnę pierwszej jazdy testowej, kiedy mogłem sprawdzić możliwości wymarzonego auta. Zdawałem sobie sprawę, że oto znalazłem się w sytuacji, której może pozazdrościć mi niemal każdy facet – mam w rękach urządzenie o potężnej mocy, osiągach z kosmosu i kultowej linii. I czuję się trochę tak, jakbym trafił do raju.

Dodatkowym przywilejem naszej piątki było to, że mogliśmy testować samochód na granicy jego wytrzymałości. Pokonywaliśmy setki kilometrów na torach w Polsce i za granicą. Nie musieliśmy myśleć o eksploatacji, oponach, klockach hamulcowych czy tarczach. Naszym zadaniem było sprawdzenie maksymalnych możliwości tych aut, które – mimo kolejnych prób – wydawały się nieograniczone. Zbierane w różnych miejscach i różnych warunkach doświadczenia były zarazem bezcenną lekcją – ze względu na moje uczestnictwo w rajdach. Miałem doskonałe pole treningowe, którego z punktu widzenia kierowcy nie można bagatelizować.

Wielokrotnie przeprowadzaliśmy próby hamowania czy wchodzenia coraz szybciej w zakręty na śliskiej nawierzchni. Dla posiadaczy samochodów o takiej mocy to bardzo użyteczna umiejętność, dlatego nie tylko sami sprawdzaliśmy opcje wykonywania różnych manewrów, ale też uczyliśmy tego posiadaczy porsche. Na świecie mieszka wielu ludzi zakochanych w tej marce, którzy chcą się doskonalić w prowadzeniu jej modeli. My służymy im swoją wiedzą.

Pewnego dnia, zrządzeniem losu, przyszło nam z Marcinem Turskim zupełnie niechcący bić nieoficjalny rekord prędkości w drifcie. Rzecz odbywała się na powierzchni bajorka utworzonego po oberwaniu chmury. To była jedna z tych sytuacji, w których robi się gorąco, a mrówki biegają po plecach tam i z powrotem. Kiedy włos jeży się na głowie, zawsze lepiej siedzieć na miejscu kierowcy, bo wtedy bierze się odpowiedzialność za to, co robi załoga. Na prawym fotelu można tylko trzymać rękę na hamulcu ręcznym i próbować przewidywać intencje kierującego. A to czasem nie wystarcza.

W sytuacji, o której opowiadam, jechaliśmy sami, dwoma samochodami. Ścigaliśmy się na torze, nad którego jedną stroną przeszła nagła ulewa. Tam, gdzie startowaliśmy, było sucho, ale kiedy wpadliśmy na mokrą nawierzchnię i włączył się aquaplanning, znienacka zrobiło się groźnie.

Pędziłem akurat ponad dwieście kilometrów na godzinę, kiedy postawiło mi samochód bokiem. Przeleciałem w tej pozycji około stu metrów. Chyba czuwał wówczas nade mną Anioł Stróż. Otóż w drifcie zobaczyłem w lusterku, że Marcin znalazł się w identycznych opałach – prowadził swoje porsche pod tym samym kątem, co ja. No i był bardzo blisko. Z powietrza albo nawet z boku musiało to wyglądać fenomenalnie, ale my nie mieliśmy czasu, żeby zastanawiać się nad estetycznymi walorami tego wyczynu. Udało nam się wprawdzie wyprowadzić auta z poślizgu, lecz gdy dojechaliśmy do końca trasy, każdy z nas miał krople potu na czole.

Bicie rekordu jazdy w drifcie mieliśmy za sobą. Śmialiśmy się, ale ze świadomością, że od tragedii uratowały nas nie tylko umiejętności, ale również łut szczęścia.

Najpierw prezentacja, potem testy

Gdy zdarza się któremukolwiek z nas jeździć w prawym fotelu, bywa zupełnie inaczej. Nie licząc pasjonatów porsche, często zdarzają się osoby, które są dopiero na etapie podejmowania decyzji, czy na pewno wprowadzić tę markę do swojego garażu. Naszym zadaniem jest zaprezentowanie możliwości samochodu i przekonanie, że odpowiedź na to pytanie może być tylko jedna. Najpierw pokazujemy wszystkie elementy, później demonstrujemy, jak auto prowadzi się w zakrętach, jak przyśpiesza i dohamowuje. Jakiego dystansu potrzebuje, żeby się zatrzymać przy prędkości ponad dwieście na godzinę. Staramy się pokazać całą gamę zalet, a następnie ustępujemy zainteresowanemu miejsca za kierownicą.

Władze Porsche doskonale wiedzą, co robią. Z jednej strony mogą pozwolić sobie na poddanie samochodów naprawdę zabójczym testom, bo mają pewność co do jakości swojego produktu. Z drugiej są pewne, że oddają auta testowe w ręce doświadczonych kierowców. Dzięki temu osoby uczestniczące w prezentacjach wiedzą, że nie wychodzi do nich żaden leszcz, tylko rajdowiec z krwi i kości, który najlepiej wie, jak się posługiwać takim potworem. Z miejsca jesteśmy postrzegani jako autorytety, a tym samym uczestnicy łatwiej przyjmują nasze uwagi i polecenia na torze.

Przejażdżka z prędkością 300 km/h to duże przeżycie

Ta zasada ma zastosowanie w różnych środowiskach. Zdarza mi się prowadzić zajęcia dla policji, straży pożarnej i wojska w celu poprawienia wśród funkcjonariuszy umiejętności jazdy. Kilkakrotnie słyszałem od kadry dowódczej, że zajęcia te mają zupełnie inny wymiar właśnie dlatego, że nasze nazwiska są znane z rywalizacji sportowej. Przyjeżdżamy jako zawodnicy i eksperci, żeby dzielić się wiedzą, więc uczestnicy szkoleń słuchają nas ze znacznie większym zainteresowaniem niż instruktora WORD-u, który na co dzień prowadzi zajęcia w szkole jazdy. Wykorzystujemy nasze doświadczenie i autorytet, więc rzadko zdarzają się klienci, którzy chcą przed nami błyszczeć czy się popisywać. Są raczej nastawieni na naukę i przyjmują wszelkie uwagi z dużą pokorą.

To jednak nie oznacza, że na zajęciach brakuje sytuacji niebezpiecznych. Podczas jednego z kursów kierowca, z którym jechałem, pomylił pedał hamulca z pedałem gazu. Jak się okazało, obsługa dwóch pedałów zamiast trzech w samochodzie z automatyczną skrzynią biegów bywa bardziej skomplikowana… Dość powiedzieć, że weszliśmy w zakręt ze zdecydowanie zbyt dużą prędkością i od razu zaczęło nas z niego wyrzucać. A naszym oczom ukazał się ustawiony dwieście metrów dalej wóz strażacki będący zabezpieczeniem trasy w miejscu, w którym zdarzało się najwięcej wypadków. Co najgorsze, siedzący za kierownicą był przekonany, że wciska odpowiedni pedał, i jechał prosto na czerwony samochód straży, który rósł w oczach. Strażacy początkowo stali pewni siebie jak gieroje, przyglądali się wyczynom naszego auta, jednak w pewnym momencie stracili zimną krew. Połowa pierzchła w jedną stronę, reszta – w przeciwną. Tymczasem kierowca pędził przed siebie z nogą zakleszczoną na pedale gazu.

Nie było wyjścia. Mając po lewej hamulec ręczny, zaciągnąłem go zdecydowanie. Autem zakręciło kilka razy. Lecieliśmy przez pole, obracając się, jak na karuzeli, ale w jakiś cudowny sposób ominęliśmy tę straż pożarną dosłownie o jeden albo dwa metry. To była jedna z niewielu chwil w życiu, w której obawiam się, czy nie znajdę się w miejscu, gdzie na pewno nie chciałbym być… Na szczęście udało się. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że gdybym zaciągnął ręczny sekundę później, niechybnie byśmy się rozbili.

Instruktor w takich sytuacjach zawsze musi być szybszy o pół ruchu od swojego ucznia. Dobrym nawykiem jest trzymanie lewej dłoni zawsze blisko hamulca ręcznego, by móc błyskawicznie zareagować. Czas tej reakcji jest bezcenny. Niekiedy siedzący za kierownicą wpadają na pomysł, aby wyłączać systemy, które mają dbać o bezpieczeństwo, czyli na przykład kontrolę trakcji. Są takie miejsca, gdzie rzeczywiście można to zrobić, ale są i takie, gdzie pod żadnym pozorem nie powinno się wyłączać tej opcji. Tymczasem człowiek wykonuje szybki ruch i naciska guzik, a my musimy ponownie włączyć funkcję, zanim on ponownie zdąży dotknąć pedału gazu. Taka zabawa w kotka i myszkę.

Nie każda marka może sobie pozwolić na takie testy

W naszych samochodach wielokrotnie bywali gośćmi również dziennikarze motoryzacyjni, którzy porównują samochody lub opisują nowe modele wprowadzane na rynek. Jeździmy z nimi, demonstrujemy, czuwamy nad bezpieczeństwem. Naszym głównym celem jest pokazanie im auta z jak najlepszej strony, a do tego niezbędne są zaawansowane umiejętności, pewność i wyczucie bezpieczeństwa jazdy. Czy to redaktor magazynu moto, czy potencjalny klient – obaj muszą czuć się komfortowo u boku instruktora i czerpać czystą przyjemność z jazdy.

Zdarzają się jednak sytuacje, kiedy jest to niewykonalne. Jedna z nich przydarzyła się, gdy razem ze mną do porsche wsiadł jeden z bardzo znanych dziennikarzy z dużej rozgłośni radiowej. Powiedział mi wcześniej, że wiele już w życiu przeszedł i dlatego prosi, żebym przewiózł go jak najszybciej i możliwie najbardziej ekstremalnie. Stwierdził, że mogę w ogóle się nim nie przejmować, ponieważ gdy ruszymy, on zada mi pytanie. A potem, w trakcie przejażdżki, kolejne. I tak będziemy sobie prowadzić rajdowy dialog. Kiedy zasugerowałem, że to raczej nie będzie możliwe, mocno się zaperzył.

– Panie Jarku – powiedział. – Niech się pan wyluzuje i robi swoje. Ja mam przygotowane pytania i ze wszystkim sobie poradzę. Pan niech nie oszczędza samochodu i jedzie, jak podczas rajdu. Obaj jesteśmy profesjonalistami.

Wsiadł i włączył dyktafon, na którym chciał nagrać wywiad. Miał go szybko wysłać do rozgłośni, więc przygotował sprzęt i stwierdził: Go! Cóż, pozostało mi nacisnąć pedał gazu i zgodnie z instrukcją ruszyć z kopyta.

Upalanie takich samochodów to wielka frajda

Próbę wytyczono w górach. Często testowaliśmy auta na torach i ukrytych, opuszczonych albo zapomnianych lotniskach, tym razem jednak trzeba było pokonać fragment kamienistej drogi. Potem wpadało się w głęboki potok, którego korytem jechało się kilkaset metrów. Następnie wjeżdżało się do lasu. To wszystko, zgodnie z zamówieniem, z ekstremalną prędkością.

Pamiętam, że gdy tylko wcisnąłem gaz, pan redaktor od razu rozpiął w środku kabiny „pająka”. Dyktafon poleciał na podłogę i zniknął pod siedzeniem, a mój pasażer nie zmienił pozycji aż do zakończenia przejazdu. Gdy się zatrzymałem, miał potargane włosy. Nie wiedział, w którą iść stronę. Wysiadł z auta, ale że nogi miał jak z waty, wystarczyło postawić stopę na twardym gruncie, a kolano zgięło się samo. Pan dziennikarz wjechał pod samochód… Potem zniknął na jakiś czas w lesie, lecz nie mam pojęcia, co tam robił. Kiedy już się pozbierał, oddalił się czym prędzej, zapominając dyktafonu. Zawrócił po dziesięciu minutach, przepraszając i mówiąc, że stracił na chwilę świadomość. Uśmiechnąłem się tylko i zasugerowałem, że skoro nic nam się nie udało nagrać w trakcie jazdy, możemy porozmawiać teraz. Propozycja została przyjęta.

Jazda z klientami to jedno, ale mieliśmy też czas na własną frajdę. Próbowaliśmy z naszymi samochodami różnych fajnych rzeczy. Ściganie się w grupie o tym poziomie umiejętności, gdzie każdy wie, co robić, dawało ogromną satysfakcję i przyjemność. Często braliśmy udział w kilkudniowych prezentacjach, po których dosłownie kręciło nam się w głowach, jednak czas na wspólną zabawę znajdowaliśmy zawsze.

Tak też było na lotnisku wojskowym pod Opolem, miastem mocno wówczas związanym z naszą marką, w którym królowali bracia Leszek i Andrzej Lelkowie, obecnie właściciele salonów porsche w Katowicach, Sopocie i we Wrocławiu. Już w tamtych czasach cieszyli się renomą i byli mocnymi partnerami niemieckiego producenta. Dodatkowo Andrzej był świetnym kierowcą i często wcielał się w rolę instruktora.

Spędziliśmy tam dwa tygodnie – zmieniały się tylko grupy, dla których prowadziliśmy prezentacje i szkolenia. Tradycyjnie ustawialiśmy różne próby, jak choćby wychodzenie z poślizgu przy dużej prędkości na mokrej nawierzchni. Płytę lotniska polewała dla nas ochotnicza straż pożarna z pobliskiego miasteczka.

Nadeszła niedziela pomiędzy zmianą grup. Dzień wcześniej wyjechała jedna, a kolejna miała pojawić się dopiero w poniedziałek. Panowie ze straży zrobili sobie wolne, ale pozostawili na lotnisku wóz i poinstruowali nas, jak odkręcać wodę, gdybyśmy mieli ochotę „trochę się poślizgać”. Nie mieliśmy nic innego do roboty, więc – oczywiście – skorzystaliśmy z propozycji. Od rana do wczesnego południa świetnie się bawiliśmy. Niestety, okazało się, że w zbiornikach było bardzo mało wody i zapasy szybko się wyczerpały.

Cóż było robić? Zapadła decyzja, że spróbujemy wyjechać wozem strażackim, znaleźć najbliższy hydrant, napełnić zbiorniki i piorunem wrócić. Zdawaliśmy sobie sprawę, że z naszej akcji może wyniknąć spora afera, więc stwierdziliśmy zgodnie: „Jedziemy tylko kawałeczek”. W pobliżu lotniska musi być przecież jakiś hydrant w razie pożaru, a w niedzielę nikt się po okolicy nie kręci… Zniknięcie wozu na kilka minut powinno ujść uwagi jakiegokolwiek przygodnego przechodnia. Istniało jednak niebezpieczeństwo, że spotkamy po drodze mieszkańców miasteczka. Gdyby ktoś zobaczył ubranych po cywilnemu obcych gości za kierownicą samochodu OSP, od razu poinformowałby odpowiednie służby. Nie zastanawiając się długo, włożyliśmy strażackie spodnie, kurtki i hełmy.

Chwilę to trwało, ale już po kilku minutach w szoferce czerwonego wozu siedzieli chłopcy, jak malowani – drużyna strażacka wyruszająca na poszukiwanie hydrantu. Jednak odjechaliśmy dobry kilometr od płyty, a nigdzie nie było go widać. Zbliżyliśmy się do miasteczka – dalej nic. Wprawdzie obiecaliśmy sobie wcześniej, że nie wjedziemy do centrum, ale zdesperowani postanowiliśmy wskoczyć tam tylko na chwilę. No i wreszcie sukces. Tuż przed kościołem podpięliśmy się do ujęcia wody i zaczęliśmy tankowanie. Akcję musieliśmy przeprowadzić bardzo sprawnie, tak by jej świadkami było jak najmniej osób. Lecz nie przewidzieliśmy jednego. Gdy zaczęliśmy pompować wodę, skończyła się msza.

Cała flota – a Ty wybierasz, do którego chcesz wsiąść

Łatwo się domyślić, że znaleźliśmy się w centrum uwagi. Każdy z wychodzących z kościoła przyglądał nam się bacznie, szukając znajomych twarzy. W tak małych miasteczkach wszyscy się znają i doskonale wiedzą, kto służy w ochotniczej straży pożarnej. Nie pomogło chowanie się pod hełmami. Trzeba było jak najszybciej się zwijać i wracać na lotnisko.

Ledwie zdążyliśmy dojechać, odstawić wóz na miejsce i wskoczyć do przyczepy, w której mieliśmy swoją „salonkę”, na lotnisku pojawił się niebieski polonez z miejscowym szeryfem.

Komendant wysiadł, podciągnął spodnie i zaczął oględziny samochodu. Trzeba było działać szybko, więc grupa wydelegowała mnie, żebym wyszedł i spróbował jakoś wybrnąć z sytuacji.

Policjant grzecznie zasalutował, przedstawił się i powiedział:

– Dostaliśmy informację, że ktoś jeździł wozem strażackim i pompował wodę w centrum miasteczka.

– Ależ to nieporozumienie – odparłem. – Wóz stoi tu od soboty, w ogóle nieruszany. Nie mamy pozwolenia ani kluczyków. To na pewno nie chodzi o ten wóz.

Komendant popatrzył na mnie przenikliwie, potem jeszcze raz na wóz.

– Tak właśnie myślałem, że to bzdury – westchnął. – Bo jedna z osób, które zgłosiły mi tę sytuację, twierdziła, że za kierownicą siedział Leszek Kuzaj…

„Kuzi” w tym czasie tkwił w przyczepie, do której po powrocie z akcji wskoczył jako pierwszy, z nadzieją, że aferę uda się jakoś załagodzić. Ja natomiast, żeby komendant wyjechał z lotniska jeszcze bardziej zakręcony, zaproponowałem mu przejażdżkę pięciusetkonnym porsche turbo. Wsadziłem go na fotel pasażera, zrobiłem kilka ślizgów i przewiozłem z prędkością trzystu kilometrów na godzinę. Wysiadł kompletnie zwichrowany, wsiadł do swojego poloneza i pojechał nie w tę stronę, co trzeba. Zakręciliśmy nim dosłownie i tym samym również całej sprawie ukręciliśmy łeb.

Stworzyliśmy wtedy całkiem niezłą drużynę strażacką, jednak zdecydowanie lepiej, niż akcje pożarnicze, wychodziło nam prowadzenie porsche. Podczas takich wolnych dni, czy też wtedy, kiedy testowaliśmy nowe modele, ścigaliśmy się wielokrotnie. To była, oczywiście, wewnętrzna rywalizacja, ale zdarzały się chwile, kiedy nasze zawody stawały się elementem prezentacji. Z okazji takiego pokazu zamknięto dla nas kilka ulic w Poznaniu, a my urządziliśmy wyścig uliczny, który dostarczył nam mnóstwo adrenaliny. Takie momenty to niewiarygodne doznania, bo z toru, gdzie są bandy, ograniczenia i szerokie pasy, trafia się nagle w przestrzeń miejską, w której trzeba manewrować pomiędzy krawężnikami i mieć na uwadze obserwujący nas tłum. Każdy kierowca ma świadomość, że najmniejszy błąd to poważne konsekwencje, emocję są więc wyjątkowe. Nawet najbardziej doświadczeni jadą w takich sytuacjach ze zjeżonymi włosami na karku.

Tego typu wyścigi odbywają się regularnie w Makau. Kiedyś myślałem nawet, żeby wziąć w jednym z nich udział, ale na razie odłożyłem to marzenie na półkę. Dbam, żeby zbytnio się nie zakurzyło, i być może pewnego dnia znów po nie sięgnę, choć świat wyścigów jakoś mnie nie wciągnął. Zawsze męczyła mnie powtarzalność zakrętów, partii, okrążeń, śrubowanie czasu. Oczywiście, istnieje na przykład Porsche Cup, gdzie wszystkie samochody są podobne, przepychają się na torze, szachują i szukają pozycji do ucieczki. Ja jednak wolę rajdy cross-country, w których nigdy nie powtarza się trasa, a za każdym zakrętem czeka przygoda. Jazda torowa to dla mnie doskonałe uzupełnienie treningu, nauka reakcji i nabywanie pewnych odruchów, ale preferuję rywalizację w innych warunkach.

Praca z STT Racing była – i wciąż jest – piękną przygodą. Który facet nie chciałby mieć do dyspozycji floty najróżniejszych modeli porsche? Niemal wszystko, co robiliśmy jako team, działo się na granicy wytrzymałości sprzętu. Zastanawiam się czasem, ilu producentów samochodów może sobie pozwolić na tak ekstremalne testowanie swoich aut? Oddać najnowsze modele na dwa tygodnie kierowcom rajdowym, żeby upalali je, wraz z dziennikarzami, miłośnikami marki i potencjalnymi nabywcami? Mało kto zgodziłby się na taką konfrontację, ale od nas porsche wracały zawsze bez szwanku. Ich legendarna trwałość i wytrzymałość nie jest zatem tylko bajką opowiadaną w reklamach.

Wspaniałe chwile, kiedy nasz zespół liczył pięć osób, wspominamy bardzo często podczas wspólnych spotkań. A jednak mój dziecięcy sen na jawie doprowadził mnie do celu! Pięcioletni chłopak wymarzył sobie kiedyś porsche z Peweksu, a kiedy dorósł, fascynacja modelem musiała przerodzić się w tę skoncentrowaną na realnym egzemplarzu. Wiedziałem, że któregoś dnia dziewięćsetjedenastka stanie w moim garażu. Ba, byłem nawet przekonany, że będzie biała, tak jak ta pierwsza, którą zobaczyłem w swoim życiu.

Stało się jednak inaczej.

Kilka razy dostawałem propozycję zakupu tej jedynej maszyny, ale obchodziłem wszystkie dookoła, celebrując moment dopełnienia marzenia z dzieciństwa, czekając na odpowiedni czas. Byłem w zespole, który regularnie wsiadał do każdego modelu porsche, jaki został wyprodukowany, więc nie miałem palącej potrzeby, by mieć jeden na własność. Chciałem wyjątkowego egzemplarza. Nie takiego, jaki testuję na torze, doprowadzając na skraj osiągów. A poza tym kupno takiego samochodu to przecież niecodzienny wydatek. Musiałem poczekać na swój czas.

Propozycję dostałem już rok przed faktycznym zakupem, ale przeciągałem sprawę, bo musiałem mieć pewność, że to właśnie to auto i ten moment. W końcu jednak postawiłem na tej drodze ostatni krok i spełniłem pragnienie, które zakiełkowało, gdy byłem jeszcze malcem. Myślę jednak, że radość ze znalezienia „nieosiągalnego” modelu porsche pod choinką była większa niż ta, kiedy po raz pierwszy zaparkowałem moją dziewięćsetjedenastkę w garażu. Emocje przed laty okazały się bardziej intensywne, zapewne dlatego, że byłem dzieckiem. Mali ludzie przeżywają wszystko znacznie mocniej. Mówi się nawet, że ktoś cieszy się, jak dziecko, prawda? Gdyby przyszło mi zatem wyliczyć momenty w życiu, które najbardziej zapadły mi w pamięć, najwięcej znalazłbym w okresie chłopięcym.

Tamta radość była silniejsza, ale ta obecna zdecydowanie bardziej dojrzała.

Jestem posiadaczem niebieskiego porsche 911 już od kilku lat. Tak, niebieskiego. Jak wspomniałem, zawsze byłem przekonany, że moim marzeniem będzie białe, ale… Cóż, jestem zwolennikiem tezy, że każdemu z nas jest przypisany jakiś kolor. Wystarczy zadać to pytanie komukolwiek. Ludzie na ogół odpowiadają instynktownie i trafiają w sedno. Ja na przykład jestem w środku niebieski i dlatego moje upragnione auto ma lakier w tym odcieniu. Jego zakup był wspaniałym zwieńczeniem historii, która zaczęła się jesiennego dnia w sklepie z zagranicznymi zabawkami. To wersja z otwieranym dachem, złożona ze wszystkich elementów, na których mi zależało, według takiej konfiguracji, jaką sobie wyśniłem. Aż nie chce się wysiadać.

Podobno czerwone modele są szybsze

Prawda jest jednak taka, że nie pakuję się do niego codziennie i nie klepię kilometrów. Pracowałem na ten samochód przez długie lata. Dążyłem do celu bardzo powoli i stopniowo. I ten proces, i to oczekiwanie były fantastyczne. Jeśli stać cię na spełnienie marzenia od razu, nigdy tak naprawdę go nie docenisz. Mam teraz w garażu piękną „laskę”, do której mogę po prostu wsiąść, otworzyć dach i pojechać w dowolnym kierunku, ale prawdziwą frajdę czerpię z tego, że jest. Nie mam potrzeby pokazywania się, chwalenia przed ludźmi. Radość daje mi sama świadomość, że w każdej chwili mogę przekręcić kluczyk i ruszyć. Codziennie zaglądam do mojego porsche, patrzę na niego, dotykam go, siadam za kierownicą, czyszczę i pielęgnuję.

Głupie? Kiedyś uczestniczyłem w spotkaniu motywacyjnym dla pracowników jednej z dużych firm reklamowych, która nagrywała spoty dla najbardziej znanych polskich marek. Miałem opowiedzieć o swoich marzeniach i o tym, jak wielką przygodą było ich spełnianie. Poznałem tam gościa, który był twórcą pomysłu całej serii bardzo popularnych w tamtym czasie reklam telewizyjnych. Po moim wystąpieniu opowiedział mi swoją historię. Był zapracowanym człowiekiem, który codziennie wychodził z domu o siódmej rano i wracał o dwudziestej drugiej. Obowiązki pochłaniały go całkowicie, nie miał zatem na nic czasu. Żeby nie zwariować, musiał znaleźć sobie jakąś przyjemność. Postanowił spełnić swoje największe marzenie i kupił harleya-davidsona. Motocykl stał u niego w pokoju przez rok. W końcu mama zwróciła mu uwagę, że jeszcze ani razu nim nie jeździł, więc po co go trzyma?

– Mamo, nie to jest ważne, czy nim jeżdżę. Ważne, że go mam. Kiedy dopada mnie kryzys, myślę o nim i jest lepiej – odparł.

Bicie rekordu prędkości w drifcie? Żaden problem!

Harley stał tuż przy jego łóżku, a właściciel po pracy mógł zawsze przy nim usiąść, by czyścić, polerować i cieszyć się idealną formą. Myślę, że jest całkiem sporo ludzi na świecie, którzy mają przedmioty o znacznie większej wartości sentymentalnej niż nominalnej. Na ogół jest to coś, czego pragnęli od lat. Wystarcza im sama świadomość posiadania, by odczuwać radość i spokój. W moim przypadku to porsche 911. Wiem, że nawet jeśli sprzedam kiedyś swoje auto, jego model będzie mi towarzyszyć już zawsze.

Żeby wsiąść do porsche, trzeba mieć odpowiedni dzień. To tak jak z perfumami – jeżeli na półce w łazience stoi kilka zapachów, to kiedy wstajesz rano i spodziewasz się, co cię czeka danego dnia, wiesz, którego użyć. Tak samo jest z samochodem – dziś wsiadam i jadę. Kobiety mają trochę inaczej, bo one na ogół próbują, kombinują, zmieniają zdanie w ostatniej chwili. A my po prostu wiemy, że tego dnia do pracy czy w trasę udamy się tym, a nie innym autem. W mojej stajni są również stare i nowe motocykle, które uwielbiam, oraz land rover – klasyczny, z ramą, mostami i skrzynką redukcyjną. Trzeba jednak przyznać, że nowe land rovery również zachowały w sobie ideę linii egzemplarzy, które walczyły z terenem podczas kolejnych edycji Camel Trophy.

Największą radość w garażu daje mi jednak porsche, bo od niego wszystko się zaczęło. A co najważniejsze – biały model, który dostałem na gwiazdkę, nadal stoi na honorowym miejscu w nietkniętym stanie. Czasem zabieram go ze sobą na treningi dżudo, kładę na macie i opowiadam moim najmłodszym podopiecznym historię o tym, jak w ich wieku marzyłem o pewnej zabawce, jak wierzyłem, że mimo ceny może pewnego dnia do mnie trafić i jak znalazłem ją pod choinką. Oni doskonale to rozumieją. Patrzą na model sprzed czterdziestu lat, od razu widzą podobieństwo i wołają: „Trenerze, przecież to taki sam samochód, jakim przyjeżdża pan na treningi!”. Z całą mocą dociera do nich to, że każdy z nas może spełniać marzenia, jeśli tylko wytrwale ku temu dąży.

Rozdział IIMARZENIE O WOJOWNIKU

To będzie „Wyzwanie dla silniejszego!”

Praca z dziećmi daje ogromną satysfakcję

Dzieci, dla których prowadzę treningi dżudo, słyszą ode mnie również historię o jeszcze jednym marzeniu, które przemawia do nich chyba mocniej, ponieważ związane jest z dyscypliną sportu, w którą ich wprowadzam. Jako mały chłopiec zaczytywałem się w komiksach, których bohaterem był kapitan Żbik. Jeden z nich szczególnie rozbudził moją wyobraźnię. W tomie zatytułowanym Wyzwanie dla silniejszego wspomnianego kapitana Żbika zaproszono do jednej z warszawskich szkół jako trenera dżudo. W placówce tej panoszyła się banda gitowców, czyli chuliganów, którzy bili słabszych, kradli pieniądze, cięli żyletkami kurtki wiszące w szatni i zastraszali nawet nauczycieli. Jednak główny bohater nauczył uczniów podstaw dżudo i kiedy grupa młodocianych przestępców ponownie pojawiła się na horyzoncie, dostała niezłe lanie od młodszych i mniejszych od siebie.

Bardzo imponowało mi to, że można nauczyć się sztuki walki i w ten sposób radzić sobie z grupami rzezimieszków przekonanych o własnej sile i bezkarności. Gdzieś z tyłu głowy pojawiło się marzenie, żeby kiedyś spróbować swoich sił w dżudo, na razie dyscypliny dla mnie niedostępnej. Byłem jednak bardzo ruchliwym dzieckiem, które nie potrafiło zbyt długo bawić się spokojnie w jednym miejscu. Dlatego sport był nieodłączną częścią mojego życia od najmłodszych lat.

Wszystko zaczęło się od narciarstwa klasycznego, które uprawiał mój starszy brat. Czarek świetnie biegał na nartach i osiągał sukcesy w zawodach międzyszkolnych, a ja go obserwowałem. Podziwiałem go, chodziłem za nim na treningi. To trwało około pół roku, aż podszedł do mnie trener, a zarazem dyrektor szkoły, i zapytał, czy nie chciałbym spróbować swoich sił. Odpowiedź była prosta i krótka: „Nie mam nart”. Nasz nauczyciel wiedział jednak, jak temu zaradzić. Powiedział, że znajdzie dla mnie małe nartki, które powinny pasować idealnie. Tyle że Mikołaj musi mi przynieść pod choinkę okucia.

Podekscytowany pobiegłem do domu, wpadłem do taty i jeszcze zdyszany przekazałem mu to, co usłyszałem od trenera. Tato wysłuchał mnie, a potem stwierdził, że będę musiał przez jakiś czas zbierać na ten cel pieniądze. Oczywiście krótko potem kupił wiązania, ale chodziło mu o to, żeby przy okazji nauczyć mnie oszczędzania. Po połączeniu zapięć z deskami od dyrektora okazało się, że narty rzeczywiście leżą znakomicie. Mogłem zacząć treningi.

Wkrótce odbyły się pierwsze zawody szkolne, podczas których nie umiałem jeszcze dobrze biegać, więc poruszałem się tak, jakbym miał na nogach normalne buty. Tata do dziś śmieje się ze mnie, że wyglądałem na trasie, jak Struś Pędziwiatr, bo zamiast sunąć, dreptałem. Tak czy siak, to przebieranie nogami przynosiło efekt, ponieważ szybko zacząłem wyprzedzać starszych o dwa lata chłopaków. Narty wydawały mi się zdecydowanie za długie, a w pewnym momencie się wypięły. Wziąłem je zatem pod pachę i na ostatniej prostej wyprzedziłem już wszystkich rywali, kończąc ten specyficzny narciarski debiut zwycięstwem.

Dyrektor dostrzegł we mnie talent i zrozumiał, że dobrze zrobił, inwestując w dzieciaka, który na pierwszych zawodach ubiegł wszystkich szóstoklasistów. Stwierdził, że będą ze mnie ludzie, i w efekcie przez kilka kolejnych lat trenowałem pod jego okiem biegi narciarskie i przełajowe. Na Podlasiu biegówki to bardzo popularny rodzaj aktywności, bo panują tam doskonałe warunki do uprawiania tej dyscypliny. Czerpaliśmy ogromną frajdę z gonitwy po lasach i przebywania na świeżym powietrzu. Potem narty stały się dla mnie fantastycznym uzupełnieniem treningu dżudo, jednak zanim go podjąłem, musiałem zaczekać na odpowiedni moment.

Na macie liczą się umiejętności, technika i determinacja

Ponieważ wszyscy moi koledzy zapisali się do sekcji piłki nożnej w Jagiellonii Białystok, to i ja, podążając ich śladem, dołączyłem do drużyny. Aż pewnego dnia poszedłem na piętro hali sportowej. Na schodach panował mrok, a ja powoli zbliżałem się do sali, z której co jakiś czas dobiegał łoskot i miarowe uderzenia. Drzwi prowadzące do tego pomieszczenia zawieszone były na sprężynach, zupełnie jak te w saloonach na Dzikim Zachodzie. Popchnąłem je i nagle znalazłem się w zupełnie innym, fascynującym świecie.

Jedynym oświetleniem były pojedyncze i raczej niemrawe żarówki. Wilgotne powietrze pachniało potem, a wokół mnie niczym mgiełka unosiła się atmosfera gęsta od snu o herosach. Herosach, którzy oto na moich oczach ścierali się ze sobą. Imponowała mi ich sprawność fizyczna, pewność i szybkość ruchów. Czuć było, że kieruje tym coś więcej niż tylko wola walki. Był w tym ruchu duch, filozofia, która dyscyplinowała skupionych na ciężkiej pracy olbrzymów. Pomiędzy nimi przechadzał się trener, stanowczy i wymagający, wydający niecierpiące sprzeciwu komendy, które jego podopieczni wykonywali z precyzją dobrze naoliwionych mechanizmów. Podświadomie poczułem, że to moje miejsce i że chcę tu być. Chcę być taki, jak oni.

Moje pragnienie wzmacniało, oczywiście, wspomnienie Wyzwania dla silniejszego. Jednak miałem dopiero dziesięć lat, a dżudo zaliczane było wówczas do tej samej grupy sportów, co zapasy i podnoszenie ciężarów. To oznaczało, że można je było uprawiać od trzynastego roku życia. Dopiero trzynastolatków kierowano na pierwsze sportowe badania lekarskie. Bez badań, wiadomo – w sporcie nie ma czego szukać. Nie zamierzałem się jednak poddawać ani odpuszczać. Po każdym treningu piłki nożnej biegłem na górę, siadałem na ławce i z otwartą gębą śledziłem kolejne treningi dżudoków.

Podobnie jak w przypadku narciarstwa biegowego mój upór został doceniony. Któregoś dnia trener podszedł do mnie i zapytał, czy – skoro tak przychodzę i przesiaduję na ławce – zechciałbym spróbować swoich sił. Oczywiście padło pytanie o wiek i niemal natychmiast pojawiła się bariera nie do przejścia. Trener musiał jednak dostrzec w moich oczach pasję i nutkę zawodu, że jestem jeszcze za mały, aby dołączyć do grupy, bo powiedział, że jeżeli przyprowadzę kolegę w swoim wieku i o mniej więcej podobnej wadze, to będziemy mogli trenować razem.

Poszliśmy tam ze stryjecznym bratem i od razu ostro zabraliśmy się do roboty.

Nie brakowało mi zapału, bo miałem tuż obok siebie zawodników, na których chciałem się wzorować. Ciężko pracowałem, równocześnie biegając na nartach. Któregoś dnia musiałem jednak podjąć decyzję. Dla chłopaka w moim wieku nie było to łatwe, ale tych dwóch dyscyplin na pewnym etapie nie dało się już łączyć. Dzięki nartom i przełajom miałem doskonałą kondycję. Byłem nawet reprezentantem województwa. Mimo to marzenie o dżudo przeważyło. Wybór był oczywisty.

Podczas pierwszego turnieju byłem najmłodszym zawodnikiem w swojej kategorii wagowej, a mimo tego doszedłem do finału i dopiero wtedy uległem starszemu o trzy lata rywalowi. Ta porażka tak mnie zmobilizowała, że po roku, podczas kolejnych zawodów, gdy ponownie spotkaliśmy się w finale, tym razem to ja byłem górą. Pamiętam, że to był mój pierwszy sportowy cel – pokonać właśnie tego przeciwnika. A gdy to się stało, moja determinacja jeszcze wzrosła. Trenowałem jak szalony – zdarzało mi się ćwiczyć nawet trzy razy dziennie – ale praca przynosiła efekty. Szybko zostałem pomocnikiem trenera.

Dżudo bardzo odpowiadało mi również ze względu na całą sferę filozoficzną związaną z tą dyscypliną. Kiedy zaczynałem pierwsze treningi, przywiązywano do tego aspektu bardzo dużą wagę. Wydaje mi się, że do dziś dżudo pozostaje jednym z ostatnich sportów, w których na tę właśnie duchowość kładzie się aż taki nacisk. Nieodmiennie podkreśla się odwołania do kodeksu samurajów, czyli tego, czym w Europie w pewnym sensie był kodeks rycerski. Dżudoka to człowiek honorowy i zdyscyplinowany, który szanuje otaczający go świat i robi wszystko, co możliwe, dla jego dobra. Zawodnik musi mieć silny charakter, co wiąże się ze stronieniem od wszelkich używek. W moim życiu bardzo długo alkohol nie istniał w ogóle. Tak naprawdę pojawił się dopiero wraz z podróżami do egzotycznych krajów, gdzie picie mocnych trunków bywa wskazane. Tak sobie tłumaczę to dzisiaj…

Jednocześnie dżudoka musi zawsze przestrzegać rytuałów, okazywać szacunek starszym i utrzymywać porządek zarówno w swoim wnętrzu, jak i w otoczeniu. Z tego właśnie wymogu wynika zwyczaj starannego składania dżudogi po każdym treningu oraz utrzymywania jej w nienagannej czystości. Jeśli przychodzimy w czystym ubraniu, prezentujemy wysoki poziom kultury, a jednocześnie wyrażamy swój szacunek dla niego. Bez względu na wynik starcia, które następuje zaraz potem, zawsze należy podziękować rywalowi za pojedynek. Przestrzeganie tych zasad i ciężki trening nauczyły mnie pokory, systematyczności, walki z samym sobą i przezwyciężania pojawiających się słabości.

Dżudo to sport, który wychowuje i kształtuje charakter

Nasze charaktery hartowała również praca w dojo, zupełnie inna niż współcześnie. Przed laty była ona bardziej ekstremalna; dzisiaj prawdopodobnie takie praktyki spotkałyby się z oburzeniem i protestami wielu rodziców. Wtedy jednak każdy czuł, że na przykład bieganie boso po śniegu ma zrobić z nas naprawdę twardych gości, więc nikt nie narzekał. Podobnie bywało na obozach przygotowawczych do zawodów, gdzie nieraz biegaliśmy po górach czy nad morzem z dodatkowym obciążeniem. Byliśmy jak komandosi i ciągle nam było mało. W tamtych latach ludzie prezentowali zupełnie inne podejście do kultury fizycznej niż obecnie. Każdy w coś grał czy chodził na zajęcia do którejś z sekcji sportowych. A przed każdym domem i blokiem znajdował się bodaj skrawek boiska, na którym o każdej porze dnia ktoś kopał lub odbijał piłkę. Dużo jeździło się na rowerach i nikogo nie trzeba było namawiać do jakiejkolwiek formy rekreacji. Aktywność była naszą drugą naturą. I być nie przestała, a po latach przerwy społeczeństwo zaczyna to dostrzegać na nowo.

Ze sportowego punktu widzenia najważniejsze było dla nas zwycięstwo oraz zdobywanie kolejnych pasów, które wiązało się z podejściem do egzaminu technicznego. Żeby to jednak było możliwe, wcześniej należało wykazać się na zawodach, osiągając znaczący wynik. Jak wspominałem, byłem ambitny i pracowity, dlatego szybko wspinałem się po kolejnych stopniach drabiny. Jako siedemnastolatek zdobyłem brązowy pas, co – nawiasem mówiąc – wcale nie było proste. Kolejnym etapem był pierwszy dan, czyli czarny pas, na który zapracowałem w Stanach Zjednoczonych. Zanim jednak wyjechałem do USA w 1991 roku, spędziłem w kraju wiele wspaniałych lat treningów i rozegrałem sporo dobrych zawodów. Moja kolekcja pucharów i medali z tamtych czasów jest na tyle pokaźna, że wciąż czeka zamknięta w pudłach na odpowiednią ekspozycję.

Zabawa w wyczynowy sport – bo trenowaliśmy przecież jak zawodowcy – była dla nas również oknem na świat. Choć Zachód pozostawał dla nas raczej zamknięty, mogliśmy uczestniczyć we wspólnych obozach i zawodach z klubami ze Związku Radzieckiego, z Węgier, Rumunii czy NRD. Podczas tych wyjazdów realizowały się moje pierwsze marzenia o podróżach… Jednocześnie był to czas największych sukcesów polskich dżudoków, więc każdy z nas w głębi duszy pragnął odnosić takie sukcesy, jak nasi ówcześni guru, na przykład dwukrotny złoty medalista igrzysk olimpijskich Waldemar Legień. Kiedy po raz drugi stawał na najwyższym stopniu podium w mojej kategorii wagowej (86 kg), kończyłem właśnie karierę juniora. Podobnie jak wielu innych śniłem o sukcesach tego formatu, lecz jednocześnie twardo stąpałem po ziemi. Podczas eliminacji makroregionalnych i mistrzostw Polski zdarzało mi się wówczas potykać z Pawłem Nastulą, który walczył jeszcze w mojej kategorii. Ten chłopak od początku miał niesamowite wyniki. Kiedy sięgał po olimpijskie złoto, statystyka jego walk była imponująca – nie przegrał ani razu w ciągu dwóch lat. Był niekwestionowanym autorytetem nawet dla twórców dżudo – Japończyków.

Choć marzenie olimpijskie tliło się w mojej głowie, trzeba postawić sprawę jasno – w tym czasie byli lepsi ode mnie. Nie brakowało wśród nich zwycięzców w zawodach rangi światowej, a mnie, mimo ogromu pracy, jaki wkładałem w treningi, trudno było z nimi rywalizować. Oczywiście, podpatrywałem najlepszych, uczyłem się z walk Legienia i Nastuli, ale nie mogłem nie zauważać mocniejszych konkurentów. W końcu i ja miałem swoje sukcesy i walki, które na całe życie utkwiły mi w pamięci.

Jedna z nich odbyła się w ZSRR, gdzie pojechałem z klubem na obóz przygotowawczy. Wylądowaliśmy w miejscowości, która słynęła jako ośrodek dżudo mający najlepszych zawodników w całym kraju. Wykorzystywaliśmy do treningów ich zaplecze, ale trenowaliśmy wspólnie. Za to co jakiś czas spotykaliśmy się przy okazji pojedynków sparingowych. Wszystko to traciło jednak na znaczeniu, bo z dnia na dzień czekaliśmy na przyjazd największych klubowych gwiazd. Miały pojawić się pod koniec naszego pobytu, już po zjechaniu do domu z najlepszych europejskich lig, w których walczyły na co dzień. A wśród nich wielokrotny mistrz Europy i świata, przeciwko któremu nasza ekipa miała wystawić reprezentanta. Trener gwiazdy zgodził się nawet, by był nim zawodnik z niższej lub wyższej kategorii wagowej, kiedy jednak przyszło co do czego, chętnych zabrakło. Wszyscy spoglądali na mnie.

I koledzy, i trener stwierdzili zgodnie, że mam najlepsze predyspozycje do pojedynku z tym niedźwiedziem, choć waga przemawiała na moją niekorzyść. Mimo obaw podjąłem wyzwanie, bo szansa zmierzenia się z takim rywalem mogła się nie powtórzyć. Pocieszałem się, że Dawid pokonał Goliata, więc i ja nie jestem bez szans…

Na walkę zeszła się masa miejscowych. Wszyscy, którzy znali się na dżudo, a miasteczko żyło tą dyscypliną, przybyli zobaczyć, jak ich mistrz bije Polaka. Tymczasem upłynęły trzy minuty walki, a… żaden z nas nie wykonał punktowanej techniki! Jedynie broniliśmy się przed uchwytami i bezskutecznie próbowaliśmy atakować. W efekcie pojedynek zakończył się remisem. Wściekły mistrz od razu podszedł do swojego trenera i poprosił o możliwość rewanżu. Szkoleniowiec popatrzył na podopiecznego, który osiągnął przecież tyle sukcesów na całym świecie. Zajrzał mu głęboko w oczy.

– Paszoł won! – powiedział. – Ty już się nawalczyłeś! Nie wygrałeś dzisiaj, to i jutro jesteś bez szans.

Ja również tej walki nie wygrałem, ale odniosłem wielki mentalny sukces. Pamiętam, że moja drużyna wyniosła mnie z hali na rękach, jak zwycięzcę, i że cieszyłem się w duchu z reakcji tamtego trenera. Za żadne skarby nie chciałbym ponownie walczyć z radzieckim olbrzymem!

To była jedna z najwspanialszych chwil w całej historii moich walk – ten pojedynek z „rosyjskim niedźwiedziem”, z którym szarpałem się przez pięć minut. Zrobiliśmy sobie sporo śladów na skórze, zupełnie jakbyśmy walczyli pazurami, lecz starcie zakończyło się patem.

Kiedyś marzeniem był czarny pas – dziś mam na nim cztery belki

Odnosiłem na macie małe i większe zwycięstwa, ale moim priorytetem pozostawał pierwszy dan – czarny pas, do którego zdobycia dąży się nieraz przez całe życie. Jak już wspomniałem, w 1991 roku pojechałem do USA, na wakacje do dziadka. Nie zamierzałem, oczywiście, odpoczywać. Szybko znalazłem sobie fizyczną pracę, żeby zarobić kilka groszy. Studiowałem, więc był to typowy wyjazd na pracujące wakacje. Na miejscu nie mogłem sobie jednak odmówić sprawdzenia się w innym środowisku, wśród międzynarodowego towarzystwa dżudoków. Znalazłem klub i zacząłem trenować. Chciałem zweryfikować swoje umiejętności na tamtym rynku.

Ponieważ trenowałem z takim samym zacięciem jak w Polsce, pewnego dnia wytypowano mnie do klubowej kadry na drużynowe mistrzostwa Stanów Zjednoczonych. Trener zauważył jednak, że jestem podmęczony codziennymi treningami. Zaczął dopytywać, czy mam jakieś problemy, choć problem był w zasadzie tylko jeden – codzienna fizyczna praca od siódmej do osiemnastej, a potem trzydziestopięciokilometrowa podróż rowerem na trening. I ten sam dystans w drodze powrotnej do domu. Łatwo się domyślić, że pod koniec dnia wystarczało mi sił tylko na to, żeby paść na łóżko, a rano znów pójść do roboty.

Moja opowieść wprawiła trenera w potężne zdumienie. Otóż wszyscy moi koledzy w klubie pracowali na tyle lekko, że całą swoją energię mogli poświęcić przygotowaniom. Reakcja była krótka: „Jutro masz nie iść do roboty. Znajdę ci nową”.

Przez całą drogę do domu i cały wieczór biłem się z myślami, co robić. Przecież przyjechałem do Stanów przede wszystkim do pracy, więc wcale nie tak łatwo przyszłoby mi z niej zrezygnować ot tak. Jednak rano zadzwoniłem do szefa i poprosiłem o wolny dzień. A potem siedziałem, jak na szpilkach, czekając, co z tego wyjdzie.

Wczesnym popołudniem zadzwonił trener i powiedział, że mam przyjechać na rozmowę o pracę. Podał mi adres i godzinę.

Na miejscu okazało się, że nie licząc mnie, o tę posadę ubiega się około… stu pięćdziesięciu osób. Pomyślałem, że to chyba jakiś żart. Mimo wszystko nie zrezygnowałem i stanąłem przed komisją. Oczywiście, wszyscy jej członkowie zostali poinformowani, kim jestem… Czułem bijącą od tych ludzi sympatię. Zapytali mnie, czy potrafię oszacować, w calach, wymiary stołu, za którym siedzą, upewnili się, że potrafię dokonywać podstawowych napraw, zadali kilka pytań o to, co robię w USA. I… zaoferowali pracę.

Dostałem zajęcie w apartamentowcach, gdzie spacerowałem w mundurze, jako spec od wszystkiego. Jeśli cokolwiek działo się w budynku, na przykład jakaś awaria, miałem pojawiać się jako pierwszy, oceniać sytuację i ewentualnie wzywać odpowiednią ekipę – hydraulików, strażaków czy pomoc medyczną. Byłem zatem dla mieszkańców osobą od pierwszego kontaktu, która oceniała sytuację i podejmowała niezbędne działania. Najważniejsze było jednak to, że w ciągu dnia mogłem pójść na siłownię, fitness albo popływać w basenie. Uzupełniałem w ten sposób moje popołudniowe treningi na macie.

Klub wyciągnął do mnie rękę i pokazał, że mu na mnie zależy. Nie przepracowywałem się już fizycznie, tylko poświęcałem czas przygotowaniu do zawodów. Taki obrót spraw zaowocował w efekcie kilkoma medalami i cennymi trofeami. Co więcej – nakłonił mnie do pozostania w Stanach Zjednoczonych dłużej. Miałem spokojną i dobrze płatną pracę, mogłem walczyć z zawodnikami z całego świata. Pojawiły się pierwsze wyniki. Poprosiłem więc brata, aby złożył w moim imieniu podanie o urlop dziekański. Dziekanka została przyznana i kolejny rok spędziłem za oceanem.

Ucieszyła mnie okazja do skonfrontowania swoich umiejętności i przepracowanych w Polsce lat w międzynarodowym towarzystwie, wywodzącym się z różnych kręgów kulturowych i różnych szkół dżudo. Poza Amerykanami spotkałem wielu zawodników z republik byłego ZSRR i Jugosławii, ale nie brakowało również Japończyków i Koreańczyków, którzy – podobnie jak ja – szukali sobie miejsca w Nowym Świecie. Każda z tych nacji stanowiła w owym czasie siłę na arenach światowych. Największą frajdę sprawiała mi możliwość walki z Azjatami. Nie tylko dlatego, że byli oni przedstawicielami obszaru, na którym narodziło się dżudo, ale także dlatego, że podczas naszych obozów za żelazną kurtyną mieliśmy niewiele okazji, by spotykać się z nimi w bezpośrednich pojedynkach.

Dostałem szansę walki w mistrzostwach poszczególnych stanów, z których przywiozłem kilka medali, jednak największą wartością były dla mnie US Open, czyli otwarte mistrzostwa Stanów Zjednoczonych. Z powodzeniem przeszedłem eliminacje w bardzo międzynarodowej stawce i dostałem się do finału. Tam zdobyłem srebro.

Najbardziej w pamięć zapadła mi jednak walka decydująca o zwycięstwie w innych amerykańskich zawodach.

Na macie w drugiej minucie pojedynku dopadła mnie kontuzja, która przydarzała mi się już wcześniej. Otóż wypadł mi bark. Ponieważ w tamtej chwili prowadziłem i za żadne skarby nie poddałbym walki, musiałem z potwornym bólem wytrzymywać ataki przeciwnika. Bronić się, a jednocześnie nie pozwalać sobie na pasywność karaną przez sędziów. Lekarz próbował interweniować, lecz ja się nie zgadzałem. Mój rywal doskonale zdawał sobie sprawę z sytuacji i próbował atakować coraz mocniej. Mimo to wytrzymałem do końca i wygrałem. Zdobyłem złoty medal. I to był wielki sukces, nie ze względu na sam krążek, ale na okoliczności, w których go wywalczyłem. Przeciwnik mi pogratulował. Przyznał, że próbował robić wszystko, by wykorzystać ostatnie dwie minuty, ale nie był w stanie złamać mojego hartu ducha i wytrwałości.

Przez okrągły rok pobytu w Stanach Zjednoczonych nie żyłem jednak wyłącznie dżudo. Miałem również epizod z kick boxingiem, zapoczątkowany przez moje spotkanie ze Zbigniewem Trawińskim, bardzo cenionym i utytułowanym trenerem, który swego czasu prowadził kadrę Polski w dżudo. Zbyszek wziął mnie pod swoje skrzydła i splótł moją ścieżkę życiową ze ścieżką Marka Piotrowskiego, ówczesnego mistrza świata. Marek był prawdziwym guru w tej dyscyplinie, dlatego na wspólne treningi zgodziłem się bez wahania.

To pozwoliło na przygodę z nieco inną sztuką walki. Stoczyłem kilka walk zawodowych, ale byłem po nich bardzo porozbijany i długo dochodziłem do siebie. W dżudo, choć podczas różnych czempionatów toczy się kilka pojedynków, regeneracja i powrót do pełnej sprawności przychodzą dość szybko, tymczasem po potyczkach w ringu przez tydzień szumiało mi pod czaszką. W trosce o własną głowę i zdrowie roztropnie wycofałem się z kolejnych konfrontacji.

Mimo to wspominam tamten czas z sentymentem, bo miałem okazję pracować z doskonałym szkoleniowcem. Zbyszek Trawiński prowadził w Stanach Zjednoczonych klub z różnymi sekcjami, ale mnie i Piotra otoczył indywidualną opieką. To on odnalazł mnie i innych dżudoków w USA, wyciągnął z dotychczasowych klubów i zaproponował stworzenie polskiej ekipy na mistrzostwa drużynowe. Udało nam się stworzyć zespół, wystartować kilka razy i nawet osiągnąć pod biało-czerwoną flagą całkiem niezłe rezultaty.

Ze Stanów Zjednoczonych, poza bogatym doświadczeniem, przywiozłem również upragniony czarny pas – ukoronowanie kilkunastu lat ciężkiej pracy na treningach i podczas walk. Zdobywając pierwszy dan, byłem przekonany, że to apogeum moich możliwości. Stopień mistrzowski, do którego dążyłem przez całe życie. Okazało się, że to jednak nie koniec. Kolejne lata treningów i doskonalenia umiejętności przyniosły następną belkę na czarnym pasie. A potem, już jako trener i wychowawca młodzieży, zdobyłem dwa kolejne dany.

I tak oto historia, która zaczęła się od komiksu i dziecięcego podziwu dla wojowników w śnieżnobiałych dżudogach, zatoczyła koło. Pasją udało mi się zarazić brata Czarka, który wcześniej trenował karate. Dziś obaj mamy ten sam stopień – czwarty dan, który można nazwać „profesorskim”. Wspólnie prowadzimy klub, w którym pracują również mój bratanek, a zarazem chrześniak Mateusz i kuzyn Marcin. Stworzyliśmy mocną i doświadczoną grupę trenerów. Zaczynamy już z pięcioletnimi maluchami, które rozwijają się również pod moim okiem. Bo praca z najmłodszymi, mimo że nieprosta, daje nam najwięcej satysfakcji.

Prowadzenie zajęć z dziećmi to ogromna odpowiedzialność. Jako nauczyciel dżudo nie tylko je trenuję, ale mam za zadanie przekazać im także pewne wartości i przygotowywać do życia. Myślę, że spełniamy bardzo ważną misję. Kiedyś dzieciaki same garnęły się do sportu, lecz dziś, kiedy mają tysiąc innych sposobów na spędzanie wolnego czasu, trzeba je trochę mocniej motywować. Staram się je nakłaniać, by podświadomie poszukiwały w sobie ambicji i wyznaczały sobie cele. Na początek choćby te najmniejsze.

Na przykład porządek. Wcześniej wspominałem, że dżudo to poukładany umysł i poukładane otoczenie, dlatego w klubie nie pozwalamy na jakikolwiek bałagan w szatni. Wszyscy składają swoje ubrania, szczególną dbałość poświęcając dżudogom. Po wejściu do sali trzeba się ukłonić i zrobić to samo przed zejściem z maty. Staramy się nakłaniać naszych podopiecznych, aby wzorce z sali ćwiczeń przenosili do domu; czasem rodzice mówią nam, że nawet najwięksi bałaganiarze zaczynają sprzątać swoje pokoje… Jedna z mam doniosła, że zdarzył się cud – oto w niedzielę usłyszała okropny hałas z pokoju syna. I co się okazało? Chłopak wyrzucił na środek pomieszczenia wszystkie zabawki, by następnie je uporządkować.

Nie jestem już aktywnym zawodnikiem, ale wciąż odnoszę małe sukcesy. Kiedy widzę, że moja praca przynosi efekty.

Trener to autorytet, a zarazem wsparcie dla rodziców. Wspólnie uczymy maluchy konsekwencji w działaniu. Wiemy, że niełatwo je namówić do wyjścia na trening, kiedy na przykład oglądają bajkę, ale to tylko momenty. Rodzice powinni nauczyć się przezwyciężać i tę przeszkodę, aż dzieciaki zrozumieją, co ma większą wartość – kolejna kreskówka czy czas spędzony z kolegami i trenerem na macie. Dzięki stopniowemu wpajaniu im pewnych zasad przekonują się, że warto kończyć to, co się zaczęło. Nie skakać z kwiatka na kwiatek. Staramy się otoczyć je w klubie opieką przynajmniej przez kilka lat i wychować na świadomych własnych pragnień. Nawet jeśli kiedyś w przyszłości zrezygnują z treningów, będą mieć pewność, że postępują właściwie.

W pracy z dzieciakami mam jeszcze jedną przewagę nad innymi trenerami. Jestem kierowcą rajdowym, czynnym sportowcem, choć w nieco innej dyscyplinie. Dzięki temu moi podopieczni postrzegają mnie inaczej, a za sprawą autorytetu mogę przekazać im wiele ważnych wartości. Łatwiej mi zastosować związaną z dżudo filozofię, w której nauczyciel, ten starszy, ma zawsze rację. A uczeń musi słuchać go bezkrytycznie. Ta relacja uczeń – mistrz opiera się na absolutnym zaufaniu, że to, co przekazuje trener, jest dobre i właściwe. I że nie należy podważać jego słów, dopóki nie osiągnie się równego mu stopnia wtajemniczenia.

Młodzi, gniewni i zmotywowani

To połączenie filozofii i sportu skutkuje w efekcie niezwykle harmonijnym rozwojem adepta, niespotykanym w żadnej chyba innej dyscyplinie sportu. Ćwiczenia ogólnorozwojowe pobudzają do aktywności wszystkie partie ciała, przygotowując je do ciężkiej pracy w kolejnych latach. Wykorzystujemy wiele elementów gimnastyki. Dbamy, aby nasi podopieczni byli sprawni i rozciągnięci. Jednocześnie wpajamy im, że to, czego uczą się na treningach, ma im służyć wyłącznie na macie lub do obrony. I chyba nam się to udaje, bo docierają do nas zaledwie szczątkowe informacje o tym, że nasi zawodnicy atakują kogokolwiek. Rozumieją najwyraźniej, że ich celem jest samodoskonalenie i podnoszenie własnych umiejętności. A największą wartością jest praca nad sobą.

Oczywiście, na pewnym etapie w szkoleniu zaczyna dominować aspekt sportowej rywalizacji. Wśród moich najmłodszych podopiecznych są chłopcy, którzy bardzo przypominają mnie z dzieciństwa. To ci najbardziej zaangażowani, którzy ciągle o coś pytają, chcą walczyć na macie jeszcze przed zakończeniem zajęć lub nawet tuż potem. Są bardzo otwarci i szczerzy. Być może po raz ostatni w życiu, bo z wiekiem człowiek traci tę bezpośredniość, a szkoda. Mają też wielką determinację i wkładają w treningi więcej pracy niż ich koledzy.

To oni na ogół zostają potem z dżudo najdłużej i odnoszą sukcesy. Niemniej jednak od samego początku uczeni są radzenia sobie z porażką. Jeździmy regularnie na zawody, gdzie czasem odnosimy zwycięstwa, a czasem nie. Jednak przegrana to chyba najlepsza lekcja pokory. Każdy musi wiedzieć, jak przełknąć gorycz pojawiającą się w ustach, gdy ponosimy klęskę. Najważniejsze, żeby nawet w przypadku niepowodzenia być świadomym, że dało się z siebie wszystko, wykorzystało wszelkie umiejętności i całe doświadczenie. Wówczas okazuje się, że porażka to nic złego. Tłumaczę tym „małym samurajom”, że po prostu nie był to jeszcze tenmoment. Że trzeba wrócić do treningów i za jakiś czas spróbować ponownie. Włożyć więcej pracy, by potem świętować wygraną.

To bardzo istotne, ponieważ porażki łatwo wywołują w dzieciakach zniechęcenie. Naszą rolą jest przeprowadzenie ich przez pierwszy kryzys. Sześcioletni maluch nie do końca jest świadomy tego, czy naprawdę chce trenować dżudo, czy nie, więc trzeba mu trochę pomóc. Zabrać na trening, a gdy w pewnym momencie zaczyna grymasić, przypomnieć o konsekwencji. Żeby wesprzeć takiego szkraba we właściwej decyzji, bywa, że po rozpoczęciu treningu zadaję pytanie: „Komu nie chciało się przyjść na zajęcia?”. I sam od razu podnoszę rękę w górę. Ośmielam tym samym obecnych i od razu widzę las rąk. W ten sposób dostrzegają, że takie uczucie to absolutnie normalna rzecz, która może dotknąć nawet ich trenera. Mówię im wówczas, że skoro już się spotkaliśmy, warto zacząć trening i sprawić, żeby to był fajnie spędzony czas. W ten sposób przełamuję ich niechęć.

Dlatego właśnie praca z najmłodszymi to tak ogromne wyzwanie. Pięcioletnie dziecko potrafi skupić uwagę maksymalnie przez dwadzieścia minut. Trener musi tak prowadzić zajęcia, by mieszały się podczas nich elementy dyscypliny i rozluźnienia. Trochę techniki, trochę ćwiczeń ogólnorozwojowych i trochę wpajania zasad poprzez zabawę i rozmowę.

W rozmowie najczęściej opowiadam dzieciakom o marzeniach. Nie tylko przynoszę mój biały model porsche z dzieciństwa, ale też mówię o swojej drodze i rzeczach, które mnie spotykały. Nie dlatego, że tak chciał los, ale dlatego, że do nich dążyłem. Tłumaczę, że marzenia się nie spełniają same, że spełniamy je my. I że mamy moc, żeby im pomóc, ale pod warunkiem, że są realne. Wtedy na ogół pada bardzo mądre pytanie: „Jakie to są realne marzenia?”. Próbuję mówić, że to te, które mają szansę się ziścić nawet w odległej przyszłości, choć sam nie jestem pewien, gdzie leży granica tego, co osiągalne i niedostępne dla człowieka. Za przykład podaję więc model samochodu, który znalazłem pod choinką, wierząc, że kiedyś będę jeździć własną, dużą wersją porsche. I to dociera do nich najbardziej. W końcu widzą i zabawkę, i auto, które stoi przed szkołą…

Kiedy praca jest przyjemnością, przestaje być pracą

Uczę ich również, że marzeń nie można porzucać, choć można je czasem odłożyć na półkę, gdzie poczekają na realizację. Że jest z nimi tak, jak z dążeniem do zwycięstwa w sporcie – trzeba być cierpliwym, pracować i starać się na każdym kroku. Wykazywać pokorę, a w odpowiednim momencie podjąć walkę i iść śmiało w określonym kierunku, by osiągnąć cel. To między innymi wyniosłem z judo.

Mój przyjaciel przypomniał mi ostatnio, że w czasach, kiedy żadnego z nas nie było na to stać, powiedziałem, że będę mieć land rovera, kultowy samochód, o którego posiadaniu ośmielało się marzyć niewielu. Ja natomiast miałem odwagę i to ona doprowadziła mnie do startu w Camel Trophy. Przetrwałem selekcję i dostałem auto treningowe, którym następnie przedzierałem się przez dżunglę na Borneo. A potem przyszedł czas na kupno upragnionej terenówki. To właśnie wtedy przyjaciel powiedział, że od lat jeździ fordem, choć całe życie marzy o czymś innym. I że przez wszystkie te lata marzy o starcie w rajdach, ale nic z tego nie wychodzi. Zapytał, jak ja to robię, że udaje mi się iść taką ścieżką. Odpowiedź była prosta – nie boję się podążać za pragnieniami. Nawet jeżeli moja determinacja wydaje się trochę na wyrost.

Przez całe życie jedno marzenie doprowadzało mnie do realizacji kolejnych. Wyczynowe uprawianie dżudo, do którego popchnęła mnie dziecięca fascynacja, pozwoliło mi doskonale poznać własne ciało i jego możliwości. Byłem wytrzymały fizycznie i bardzo pewny siebie. Wiedziałem, jak odpowiednio przygotować się do zawodów, i dzięki temu przeszedłem mordercze eliminacje do Camel Trophy, kultowego wyzwania, o którym marzyłem, od kiedy usłyszałem o nim po raz pierwszy. To była potwornie ciężka próba, ale dżudo pozwoliło mi zaprezentować się podczas niej na tyle dobrze, że pokonałem w drodze na Borneo kilka tysięcy rywali. Do dziś mam bardzo mocne plecy i kark, które pozwalają mi przetrwać najdłuższe i najtrudniejsze rajdy czy starty w Pucharze Świata. Tam, gdzie inni odczuwają dolegliwości kręgosłupa, ja po prostu jadę. Lata na macie sprawiły, że problem mnie nie dotyczy.

Teraz, już trochę starszy, wiem również lepiej, jak utrzymywać ciało w dobrej kondycji. Wiem także, kiedy rozpocząć przygotowania i z jaką intensywnością je prowadzić, żeby być w szczycie formy podczas rajdu. Są i inne elementy, które bardzo przydają się w motosporcie, jak choćby szybkość reakcji i wyuczone dobre nawyki. To tak jak w dżudo – przy wykonywaniu techniki ręka i noga pracują szybciej niż umysł. Za kierownicą nie raz i nie dwa trzeba zaufać odruchowi, żeby ujść z życiem albo nie zakopać auta w piasku na amen.

Wspomniane rajdy, a w zasadzie start w Camel Trophy, były jak cezura w moim życiu dżudoki. Kiedy przeszedłem selekcję i wiedziałem, że cały wolny czas pochłoną mi przygotowania do wyjazdu na Borneo, musiałem podjąć decyzję. To była dobra pora na takie postanowienia, bo akurat zdobyłem dwa ważne dla mnie tytuły – najpierw akademickie mistrzostwo Polski, a chwilę później drużynowe mistrzostwo kraju. Na mojej szyi zawisły dwa złote medale. Cóż, jak napisał w tekście piosenki Bogdan Olewicz: „Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym”.

Powiedziałem zatem trenerowi, że kończę z wyczynem na macie. Że moim kolejnym marzeniem jest Camel Trophy i muszę wykonać następny krok. Zrezygnowałem ze startów w dżudo, choć rozpocząłem jednocześnie pracę z najmłodszymi. W takim sporcie kariery nie da się ciągnąć w nieskończoność. Wykorzystałem moment i ruszyłem w nowym kierunku.

Zaczęła się moja przygoda z rajdami. I nie mam czego żałować, zwłaszcza że wciąż mnóstwo radości i satysfakcji daje mi trenowanie dzieciaków i przekazywanie im wiedzy.

Trener w dżudo to mentor, autorytet i wychowawca