Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Marzyciele i pokutnicy

Marzyciele i pokutnicy

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7859-058-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Marzyciele i pokutnicy

"Marzyciele i pokutnicy" to zbiór dziesięciu opowiadań, których akcja została osadzona w znanej nam z codzienności współczesnej Polsce. Jednak świat przedstawiony posiada swoje drugie, mroczne i nieznane większości oblicze. Bo przecież skąd możemy wiedzieć, że człowiek którego przed chwilą minęliśmy w sklepie lub na przejściu dla pieszych nie jest tym, który wynalazł maszynę czasu i właśnie planuje udać się w przeszłość, żeby zmienić losy ludzkości? A może chłopiec biegnący z naprzeciwka w zawadiacko przekrzywionej czapeczce bejsbolowej jest kimś zupełnie innym niż z pozoru nam się wydaje?Być może kryje w sobie straszliwą tajemnicę?

Najnowsza książka Krzysztofa Spadło to obowiązkowa lektura dla miłośników zjawisk paranormalnych, horrorów i science-fiction.



"Autor miał pomysł i potrafił go wykorzystać. "Marzyciele i pokutnicy" to zbiór najróżniejszych, mniej lub bardziej fantastycznych, opowieści - pełnych specyficznego typu grozy i tajemniczości. Większość przypomina sfabularyzowane raporty o zjawiskach paranormalnych, relacje ich świadków - szczególnie te, w których występuje narracja pierwszoosobowa, one przemawiają do mnie najmocniej."
Thordis Ulvhjerte (Paulina "Lorelay" Szymborska) Efantastyka.pl



Patronat medialny:

secretum.pl efantastyka.pl horror.com.pl lokalna24.pl artysta.pl

przeczytamy.pl bramygrozy.pl SilverLemon Twoja Kultura.pl Radio PARK



Krzysztof Spadło

Krótka notka o autorze... z takim zagadnieniem zawsze mam problem. To zdanie poniżej najbardziej mnie charakteryzuje:
Krzysztof Spadło - łowca wrażeń i kolekcjoner miłych wspomnień, któremu pisanie sprawia frajdę.



Strona autorska: www.krzysztofspadlo.com

Polecane książki

Książka opisuje jeden rok z życia współczesnej kobiety (żony z dwudziestoletnim stażem i matki nastoletnich dzieci) od momentu ukończenia przez nią czterdziestu lat. Bohaterka czuje, że ten moment jest przełomowym w jej życiu, bo jak wszyscy mówią: „teraz to już z górki&rd...
Samotny tata uroczego chłopca. Piękna kobieta z sąsiedztwa, która straciła wiarę w miłość. Romans drugiej szansy, który skradnie ci serce! Jedno jest pewne: Juliet nie wierzy już w miłość. Ma teraz wystarczająco dużo na głowie – otworzenie własnej kwiaciarni, wychowanie córki i nerwowy rozwód z czło...
Pomysł na napisanie tego poradnika pojawił się w trakcie powrotu z jednej z moich ostatnich podróży. Do domu wracałam autokarem. Z rozmów pasażerów wynikało, że nie lubią podróżować, ponieważ nie potrafią się do tego wystarczająco dobrze przygotować i za każdym razem spotykają ich jakieś przykre nie...
REPRINT. Thietmar z Merseburga (975-1018) – biskup, kronikarz, autor Kroniki, ważnego źródła historii Niemiec i Polski. Kronika w części obejmującej schyłek IX wieku i znaczną część wieku X opiera się na znanych Thietmarowi dziełach historiograficznych i hagiograficznych. Jej wartość jednak wzrasta ...
Faktoring może być zastosowany zarówno w obrocie krajowym, jak i międzynarodowym. Do najważniejszych jego zalet należą: możliwość szybkiej zamiany posiadanych należności na środki pieniężne, systematyczny dopływ kapitału obrotowego oraz możliwość terminowego regulowania zobowiązań własnych. Aby ...
Powieść autorstwa Stanisława Graybnera (1846–1918), która ukazała się w 1894 roku. Opowiada historię Marka Wyręby, pana na włościach w położonej w górach wsi Klonowice. Obecne wydanie książki zostało przygotowane przez firmę Inpingo w ramach akcji „Białe Kruki na E-booki”. Utwór poddano modernizacji...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Krzysztof Spadło

Krzysztof Spadło

Marzyciele i pokutnicy

KRZYSZTOF SPADŁO

MARZYCIELE I POKUTNICY

© Copyright by Krzysztof Spadło & e-bookowo

Grafika i projekt okładki: Marek Purzycki

ISBN 978-83-7859-058-3

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt:wydawnictwo@e-bookowo.pl

Korekta: Paulina Lipiec

slowadaje@gmail.com

Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie II 2012

Konwersja do epub Agencja A3M

Patronat medialny:

Moim dzieciom:

Bartkowi, Kubie i Zosi,

abyście zawsze dążyli do realizacji swoich marzeń!

Od Autora

Dziesięć opowiadań, które składają się na niniejszy zbiór, są jak rodzeństwo. Jedne przyszły na świat tego samego roku, inne narodziły się po kilku latach, a wszystkie łączy wspólna, nierozerwalna więź. Miło sobie wspominam te magiczne momenty, które pchnęły mnie do napisania każdej historii. Nawet teraz kreśląc te słowa uśmiecham się pod nosem, bowiem jakby nie było, włożyłem do tych opowieści jakąś część swojego życia.

W związku z koncepcją wydania „Marzycieli i Pokutników” w formie e-booka, nawiedził mnie pomysł, dzięki któremu mogę te chwile uwiecznić. Pod każdym opowiadaniem umieszczę kilka zdań o tym, co mnie zainspirowało, jaki miałem zamysł i co z danego tekstu bezpośrednio dotyczy mojej osoby.

To chyba tyle, nie ma co więcej wyjaśniać 🙂

Zapraszam do lektury.

PRZEWOŹNIK

Dzisiejszy lipcowy poranek był zwiastunem upalnego dnia. Promienie wschodzącego słońca niczym prężne złote struny ostro rozcinały powietrze, a na turkusowo-błękitnym niebie nie sposób było dostrzec choćby cienia najmniejszej chmurki. Ognista kula z każdą minutą pięła się coraz wyżej ponad horyzontem i rozdając dookoła przyjemne ciepło, docierała swym wesołym blaskiem do najciemniejszych zakamarków, by ofiarować światu upragnioną radość życia.

Dachy domów, liście drzew, krzewy i połacie trawy, skąpane w porannej rosie, migotały tysiącami malutkich refleksów, sprawiając wrażenie minimalnego ruchu. Można było ulec złudzeniu, że ktoś w jakiś cudowny, wręcz czarodziejski sposób obsypał całą okolicę drobniutkim, błyszczącym brokatem.

Zalesione tereny położone na obrzeżach miasta spowijała delikatna mgła. Mleczne smugi unoszące się tuż nad powierzchnią ziemi wolno dryfowały, błądząc pomiędzy krzewami i konarami drzew, jakby chciały ukryć przed oczami wścibskich swoje tajemnice.

Strzelce Opolskie, pogrążone jeszcze we śnie, otulała wszechogarniająca cisza; jedyną oznaką życia był poranny śpiew ptaków. Chociaż czasami można też było usłyszeć, jak niewidzialne skrzydła unoszą w przestrzeń charakterystyczny stukot pędzącego gdzieś w oddali pociągu.

Tak jak co dzień kościelne dzwony odezwały się dokładnie o piątej trzydzieści, zwołując na poranną mszę, a ich donośny dźwięk rozbrzmiewał dostojnie nad całą okolicą. Ulice miasta powoli zaczynały tętnić życiem. Ludzie podążający w różnych kierunkach spieszyli do swoich codziennych zajęć i obowiązków, a warkot jadących samochodów miarowo potęgował narastający pośpiech.

Tradycyjnie o 6 ciszę więziennych korytarzy rozszarpał ostry krzyk dzwonka, budząc skazańców ze snu.

Tutaj, w tym hermetycznym świecie, każdy dzień był jak kopia poprzedniego. Schemat wykuty przez żelazne regulaminy kreował monotonną rzeczywistość. Rzeczywistość tego świata.

Dochodziła 7.15.

Na więziennym parkingu sześć zielono-żółtych autobusów, będących własnością zakładu karnego, stało gotowych do odjazdu. W każdym z nich oprócz kierowcy znajdowało się sześciu uzbrojonych strażników i dwudziestu ośmiu skazańców odzianych w stalowoszare uniformy. Chwilę później pokaźnych rozmiarów brama wyjazdowa wykonana z litej stali, górą zawieszona, a dołem wpuszczona między szyny, otworzyła się  głośnym zgrzytem. Hałas rozjeżdżających się na boki wrót spłoszył stado gołębi siedzących na pobliskim dachu. Przerażone ptactwo w panice poderwało się do lotu i, nerwowo trzepocząc skrzydłami, zatoczyło w przestworzach krąg i poszybowało w kierunku miasta.

Autobusy jeden za drugim wolno wyjeżdżały, opuszczając smutną twierdzę odkupienia, i płynnie wtopiły się w świat po drugiej stronie muru. Niektórzy z więźniów, niczym turyści biorący udział w egzotycznej wycieczce, pożerali oczyma zmieniający się w miarę jazdy krajobraz. Natomiast inni, mający dłuższy „staż” niż ich współtowarzysze, patrzyli spokojnym, beznamiętnym wzrokiem, na którego dnie czaiły się smutek i tęsknota za wolnością.

Kolumna pojazdów rozbiła się na kolejnym skrzyżowaniu. Cztery pierwsze pojechały prosto, a dwa pozostałe skręciły w prawo i, zniknąwszy za zakrętem, pomknęły peryferiami Strzelec Opolskich. Zmierzając drogą w kierunku Krapkowic, po kilku minutach jazdy minęły tablice wytyczające granice miasta. Teraz asfaltowa wstęga szosy wiła się pośród malowniczych pól i lasów zatopionych w lipcowym porannym słońcu. Zostawiwszy w tyle niedużą wieś Kalinów, trzy kilometry dalej pojazdy skręciły w leśną drogę. Sunąc wyboistym traktem prowadzącym w głąb lasu, wpadły w ramiona ciszy i przyjemnego chłodu. Tutaj dokładnie było widać, jak smugi słonecznego światła z trudem przebijają się przez korony drzew i znajdując gdzieniegdzie wolną przestrzeń, niczym sztylety zatapiały się w gęstym poszyciu. Przyroda jeszcze spała, trwając w bezruchu. Odgłos silników i smród spalin uderzył w ten naturalny spokój jak kamień w niezmąconą toń wody, a wszelka zwierzyna i leśne duszki umknęły spłoszone i pochowały się w zielonym gąszczu.

Po piętnastu minutach jazdy autobusy zatrzymały się na małej polanie tuż przed biegnącym wzdłuż nasypem kolejowym. Opony pojazdów schlapane rosą mieniły się czarno-stalowym blaskiem.

Od kilku tygodni przewożono w to miejsce tanią więzienną siłę roboczą. Skazani wykonywali żmudną, monotonną pracę przy renowacji tutejszej linii kolejowej. Sama robota właściwie nie była ciężka, a poza tym przestrzeń, las, bezkresne niebo… oddychając pełną piersią, aż czuło się zapach upragnionej wolności.

Skazańcy powoli, bez pośpiechu, wychodzili na zewnątrz i ustawiali się w dwuszeregu przed samochodami. Najstarszy rangą strażnik wszedł na nasyp, stanął w rozkroku, spojrzał na zegarek, siarczyście splunął i rzekł donośnym głosem:

– Dobra twardziele, jest ósma. Koło południa zrobimy przerwę. Krótką, bo krótką, ale zrobimy, co mi tam. No, chyba że nie zasłużycie – zamilkł na chwilę, na jego nieprzyjemnej twarzy pojawił się gorzki grymas, mający zapewne przypominać uśmiech. Z ironią w głosie dokończył: – Tak więc nie będę się zbytnio rozwlekał, wieta, co mata robić! A ja, życząc szanownym panom miłej, przyjemnej i owocnej pracy, tradycyjnie odwołuję się do pozostałości waszych zdegenerowanych umysłów i proszę, jeszcze raz podkreślam – proszę! – abyście zachowywali się spokojnie i przyzwoicie, jak na grzecznych chłoptasiów przystało. Amen.

Klawisz, najwyraźniej rozbawiony i dumny ze swojej krótkiej przemowy, energicznie obrócił się na pięcie i rzucił przez ramię:

– Naprzód!

Mężczyźni w więziennych drelichach bez ładu i składu ospale ruszyli na wprost.

Strażnicy stojący w grupie nieco z przodu po prawej stronie, gorliwie słuchali opowieści jednego z nich i nagle wybuchli gromkim śmiechem. Chaos, nieład, brak czujności – to właśnie dało krótką chwilę ogólnej dezorientacji. Szansa. Okazja jedna na tysiąc. Ileż mogła trwać? Kilka sekund? Może krócej? Ile? Reakcja jednego ze skazańców idącego w drugim szeregu w ogóle nie była zaplanowana. Żywioł. Pierwotny zmysł wziął górę nad rozumem. Instynkt. Mężczyzna nieznacznie zwolnił, przykucnął, szybkim spojrzeniem ocenił sytuację i płynnym ruchem rzucił się w tył w kierunku najbliższego pojazdu. Kiedy zabrakło mu sił, pomógł swemu ciału wykonać obrót i schował się za wewnętrzną częścią koła. Znowu instynkt. Leżąc w ukryciu, z napięciem obserwował, jak strażnicy zaczynają formować rozciągnięty szyk i zachodząc lekkim półkolem, zamykają ten żałosny kondukt. Szary tłuczeń wysypany na wzniesieniu specyficznie zachrzęścił pod stopami idących.

Serce waliło mu jak opętane, nie potrafił zapanować nad przyśpieszonym oddechem; poczuł, jak zimny pot pokrywa mu ciało, a wewnątrz czaszki eksplodują tysiące myśli. Palce dłoni wbił z całej siły w ziemię, szczęki zacisnął aż do bólu, jego ramiona i kark ogarnął piekący skurcz. Raz, drugi, udało się! Złapał oddech! Zrobił kilka głębokich wdechów i nagle całe napięcie prysło niczym bańka mydlana. Miał nieodparte wrażenie, że to, co teraz widzi, toczy się w nienaturalnie zwolnionym tempie. Obraz docierający do jego mózgu przypominał leniwie przesuwające się kadry filmowej taśmy. Postacie wolno kroczyły i zanim znikły za zieloną ścianą drzew, wydawało mu się, iż minęły wieki.

Nadal leżał bez ruchu. Podświadomie czekał, by ujrzeć, jak za moment pojawią się spanikowani strażnicy. Sądził, że usłyszy ich wściekłe okrzyki, tupot, zobaczy twarze żądne krwi, krwi i pokory. Nasłuchiwał. Nic. Cisza. Jedynie przyjemny pomruk lasu.

Powoli podczołgał się w stronę wolnej przestrzeni między autobusami. Delikatnie stanął na równe nogi i zastygł jak głaz. Wstrzymał oddech i wytężył słuch. Nadal nic. Cisza.

„Co robić?! Co robić?!” – przemknęło mu przez myśl. „Kurwa, co robić?! Co ja najlepszego zrobiłem?! Niech to szlag! I co dalej?! No co?! Nie, muszę wrócić! Nie mam najmniejszych szans! Wracam i koniec! Kurwa! Boże, żeby tylko się udało! Żeby tylko się udało…”.

Bezszelestnie zatopił się w zielonym gąszczu. Teraz już nie było odwrotu. Stało się! Postawił swój los na jedną kartę. Ostrożnie stąpał, uważając, by nie nadepnąć na jakieś spróchniałe gałęzie lub patyki. Wolno, metr za metrem posuwał się w głąb lasu. Przystanął. Spojrzał w tył. Samochody nikły wśród listowia. Stał. Stał i nasłuchiwał wszelkich odgłosów, które mogłyby świadczyć o tym, że jego zniknięcie zostało zauważone. Nic. Cisza i las. Wziął głęboki oddech, obrócił się na pięcie i ruszył pędem przed siebie, przebierając nogami najszybciej, jak tylko potrafił. Towarzyszył mu trzask pękających pod stopami gałęzi. Rękoma torował sobie drogę przez gęste krzewy i zarośla, które jak bicze smagały jego twarz i tułów. Goniąc ile sił, niczym kamień wystrzelony z procy mknął pośród leśnej głuszy. Biegł zygzakiem między drzewami, długimi susami pokonywał naturalne przeszkody, nie zważał na to, iż krzewy ostrężyn – mimo że miał spodnie z długimi nogawkami – szarpały mu łydki, orząc ciało aż do krwi. Biegł.

Poszycie lasu zmieniało się z każdą chwilą. Gęste chaszcze znikały, pozostając w tyle, by za sto metrów, jak opuszczona kurtyna, pojawić się ponownie. Niczym dziki zwierz mężczyzna pędził w morderczym tempie i jak precyzyjnie wystrzelony pocisk przelatywał przez zielone barykady krzewów. Gnał bezlitośnie w pogoni za wyimaginowaną wolnością. Każdy oddech, każdy krok były jak cudowna pieśń swobody. Poprzednie myśli i zwątpienie zostały gdzieś bardzo daleko. „Dalej! Dalej stąd! Naprzód! Biegnij!” – tylko to był w stanie usłyszeć i tylko w to teraz wierzył. Cała reszta nie istniała.

Mijały minuty, kwadranse. Już był daleko. Bezpiecznie daleko. Stracił poczucie czasu i przestrzeni, ale najważniejsze, że wciąż miał siły.

Biegł. Bezustannie. Musiał biec.

Niekiedy kątem oka spoglądał w stronę słońca, ale nawet nie wiedział, dlaczego to robi, nie zastanawiał się nad tym. Jego rozum zdezerterował już na początku ucieczki. Instynkt podejmował decyzje, prowadził, określał kierunek, wiódł.

Chwilami, kiedy miał wrażenie, że zmęczenie rozsadza mu płuca i powala z nóg – zwalniał. Poruszał się wtedy wolnym truchtem, by chociaż odrobinę zregenerować utracone siły, nabrać energii i ponownie rzucić się pędem na wprost. Odpoczynek nie wchodził w rachubę, chwila słabości mogła zbyt dużo kosztować. Musiał przezwyciężyć własne siły.

Słońce było już wysoko. Struktura lasu drastycznie się zmieniła. Krzewy pojawiały się już tylko w niedużych grupkach, a rozpościerający się obszar porastały sosny, nieliczne kępki trawy i mchu oraz igliwie, mnóstwo suchego igliwia, które niesamowicie ułatwiało bieg. Z przodu teren delikatnie przechodził w łagodne pagórki. Wbiegając na nie, mężczyzna z każdym metrem tracił szybkość i siły. Jednak jakież to wspaniałe uczucie, kiedy osiągał szczyt, a następnie pędził z impetem w dół. Mimo wszystko kosztowało go to bardzo dużo wysiłku.

Strumienie potu malowały na więziennym drelichu wilgotne plamy.

Gdy zbiegał po raz kolejny, nagle stopy zaplątały się w pajęczynie krzewów. Runął przed siebie, padając na twarz. Siła potknięcia odbiła jego ciało od ziemi, upadek był tak nagły i tak niespodziewany, że nie zdążył zareagować i niebezpiecznie pokoziołkował w dół. W pewnym momencie poczuł, jak jego prawa noga bezwładnie, z potężną siłą uderza o twardy konar drzewa. Usłyszał odgłos rozpruwającego się materiału i w tej samej chwili tuż nad kolanem pojawił się przeraźliwy ból.

Nie zważając na cierpienie, podkurczył nogę, obiema dłońmi złapał obolałe miejsce, jakby liczył na cudotwórcze działanie swych rąk, i leżał bez ruchu jak głaz. Nawet nie drgnął. Z trudem powstrzymywał rodzący się w gardle krzyk, zacisnął szczęki i wściekle sapał, by pokonać potworne uczucie. Wtem wyczuł coś lepkiego, spojrzał i dostrzegł rozrastającą się plamę krwi. Pulsujący ból bezlitośnie szarpał jego prawą nogą. Dopiero po kilku minutach spróbował wstać. Powoli dźwignął swe ciało. Zrobił parę kroków. Przystanął. Ból. Rozejrzał się. Teren był zbyt otwarty, musiał się skryć. Byle gdzie. Po prawej stronie, jakieś sto metrów z przodu, rozpościerała się zasłona liściastych drzew i krzewów. Kulejąc, podążył w tamtym kierunku.

Przedarł się przez zarośla. Małą polankę porastała sucha, spalona słońcem trawa. Usiadł w cieniu, opierając się plecami o sędziwą brzozę.

Obfity pot zalewał mu oczy i czoło. Noga bolała. Piekielnie. W każdym calu swojego ciała czuł przyśpieszone tętno, a z każdym uderzeniem serca rana wypluwała solidną partię krwi. Najpierw zdjął bluzę, potem podwinął nogawkę. To, co tak bardzo bolało, wyglądało paskudnie. Długie rozcięcie na sześć, może siedem centymetrów, na szczęście niezbyt głębokie. Rozwarte brzegi skaleczenia miały lekko wywinięte krawędzie, które straszyły włóknami krwiście bordowego mięcha. „Kurwa” – pomyślał – „to się nazywa pech!”.

Złapał kant bluzy i nagłym ruchem oderwał długi strzęp materiału. Zrobił prowizoryczną opaskę zaciskową. Odczekał chwilę, poruszył nogą. Dalej bolało, ale przynajmniej przestało obficie krwawić. „To dobrze, to dobrze…”

Był wykończony. Przesunął ciało lekko w bok i położył się na wznak. Oddychał rytmicznie i głęboko. Starał się myśleć o czymś przyjemnym. Czas płynął. Na tle błękitnego nieba białe chmury popychane przez wiatr właściwie też płynęły. Zmęczenie robiło swoje. Powieki nagle wydały mu się tak bardzo, bardzo ciężkie. Zbiegły więzień poddał się bez żadnego wewnętrznego sprzeciwu.

*

Powoli zbliżało się południe. Częstochowa tonęła w słońcu. Żar lejący się z nieba i duchota dawały się wszystkim we znaki. Na deptaku wiodącym w stronę Jasnej Góry tłumy ludzi oblegały ławki ukryte w cieniu rozłożystych drzew. Przed witrynami sklepów ustawiono stoliki i szeroko rozpostarte kawiarniane parasole. Sprzedawano kilogramy lodów i morza schłodzonych, orzeźwiających napoi. W taką pogodę interes kwitł.

W podwórzu jednego z domów przy ulicy Św. Wawrzyńca mieściła się siedziba firmy świadczącej usługi przewozowe. Nieduży szyld na obskurnej frontowej ścianie budynku głosił: „Dewilski-Trans. Usługi Transportowe Krajowe i Międzynarodowe”.

Młoda kobieta o długich kruczoczarnych włosach spiętych w koński ogon, siedziała za biurkiem i ze znudzoną miną przeglądała kolorowe strony jakiegoś babskiego pisma. Wewnątrz lokalu panował przyjemny chłód. Przez uchylone okno wdzierały się do środka lekkie podmuchy wiatru. Pióra pionowych żaluzji delikatnie kołysały.

Zadzwonił telefon. Sekretarka, nie odrywając wzroku od gazety, leniwie wyciągnęła dłoń po słuchawkę. Jej smukłe palce o długich, niebywale zadbanych paznokciach pociągniętych ciemnoróżowym lakierem, owinęły się wokół plastykowej rączki.

– Dewilski-Trans. Dzień dobry, czym mogę służyć? – Po chwili uruchomiła wewnętrzną linię i odezwała się aksamitnym głosem: – Szefie, do pana. Na dwójce.

Kilka minut później aluminiowe drzwi dzielące pomieszczenia otworzyły się. Stojący w nich mężczyzna nie mógł mieć więcej niż trzydzieści pięć lat. Ubrany był w lekką, przewiewną koszulę i jasne płócienne spodnie. Jego szczupła, pociągła twarz, zmarszczone czoło i wystające kości policzkowe podkreślały ostre rysy. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał zbyt sympatycznie.

– Pani Bożeno, proszę sprawdzić, kto jest dzisiaj wolny – odezwał się ponurym głosem, a jego polecenie zabrzmiało jak typowy żołnierski rozkaz.

Kobieta natychmiast zaczęła płynnie uderzać opuszkami swych ponętnych palców w klawiaturę stojącego przed nią komputera.

– W bazie jest tylko Grzegorz – odparła po kilku sekundach.

– Dobrze. Niech go pani tutaj ściągnie.

Ciężarowy samochód marki Volvo w kolorze bordowy metalik wolno przebijał się przez zatłoczone ulice centrum. Po mniej więcej dwudziestu minutach dotarł na miejsce. Senną ulicę Św. Wawrzyńca spowijał cień wiekowych kasztanów. Kierowca zatrzymał pojazd przy krawężniku i, miękko wyskoczywszy na jezdnię, z rozmachem zatrzasnął drzwi kabiny.

Mógł mieć jakieś dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat. Czarne, krótko ostrzyżone włosy, z tyłu i po bokach wygolone prawie do skóry, piwne oczy, śniada cera i muskularne ciało – na pewno złamał już niejedno niewieście serce. Młodzik ubrany był w czerwoną trykotową koszulkę na ramiączkach i obcisłe czarne dżinsy. Na jego prawym ramieniu widniał pokaźnych rozmiarów kolorowy tatuaż przedstawiający sylwetkę tańczącego Indianina.

– Cześć, Bożenko – odezwał się, zamykając za sobą drzwi. Zatrzymał się, przybrał nieco groteskową pozę, zalotnie mrugnął okiem i rzucił, zmieniając tonację głosu: – Całkiem, całkiem dzisiaj wyglądasz, malutka!– Grzesiu, proszę, mógłbyś nie błaznować? – odparła i wskazując ruchem głowy na drzwi, dodała: – Może powiesz coś miłego staremu, prowincjonalny przystojniaczku?

– Och, jak kobiety potrafią być uszczypliwe – warknął pod nosem, udając oburzenie, i ruszył w kierunku aluminiowych drzwi.

W pokoju znajdowało się duże biurko, stolik, dwa fotele i szafa. Na ścianie wisiała rozpostarta potężna mapa samochodowa Polski. Mężczyźni wymienili uścisk dłoni.

– Auto masz sprawne?

– Mus!

– Nie wiem, co znaczy mus, zadałem ci chyba jasne pytanie?

– Tak, samochód jest jak najbardziej sprawny. Działa bez zastrzeżeń.

– Dobra, sprawa jest następująca – podeszli do mapy. – Pojedziesz tędy…

Silnik volvo ponuro zawarczał. Kierowca wrzucił pierwszy bieg, maszyna, wolno ruszając, wypluła z siebie kłęby czarnego dymu i spaliny natychmiast rozwiały się w powietrzu. Sunąc ulicami Częstochowy, ciężarówka zmierzała w stronę drogi wiodącej w kierunku Lublińca.

Ni stąd, ni zowąd na dworze zerwał się porywisty wiatr. Liście drzew złowieszczo szumiały. Nie wiadomo skąd na niebie pojawiły się białe bałwany brzuchatych chmur. Z każdą minutą robiło się coraz bardziej duszno. Słońce co chwila chowało się pośród obłoków. Wiatr dął. Wirując po ulicach, unosił w przestrzeń tumany kurzu i pyłu, napotkanym przechodniom targał ubrania i wdzierał się we włosy. W oddali, na horyzoncie było widać ciemną smugę skłębionych chmur zbliżającą się od wschodu. Jaskółki jak oszalałe szybowały tuż nad ziemią. Ptaki, duchota i nadciągająca brunatna poświata o tej porze roku mogły oznaczać tylko jedno – letnią burzę.

*

Przestrzenny gabinet o białych ścianach był urządzony w skromny, surowy sposób; doskonale odzwierciedlał charakter jego użytkownika. Pięćdziesięcioletni wysoki, postawny mężczyzna o szpakowatych włosach i zielonych oczach ubrany był w dobrze skrojony szary garnitur, białą koszulę i kolorystycznie dopasowany krawat. Wyglądał dostojnie i równie dostojną pełnił funkcję – był naczelnikiem zakładu karnego w Strzelcach Opolskich. Strażnicy, pozostały personel tejże instytucji oraz więźniowie nazywali go między sobą Wodzem.

Zawsze spokojny, opanowany, nigdy niedający się ponieść emocjom, reprezentował żywy przykład rozsądnego i trzeźwego myślenia. Teraz również sprawiał takie wrażenie, ale wewnątrz najprawdopodobniej wrzał.

Sztywnym krokiem przechadzał się wzdłuż pomieszczenia. Było widać, że intensywnie myśli. Jeden z dwóch mężczyzn stojących obok drzwi najwyraźniej miał ochotę bezszelestnie rozpłynąć się w powietrzu. Był nim oficer odpowiedzialny za grupę pracującą dzisiejszego dnia w lesie.

– Jak mogliście do tego dopuścić! – ostry głos Wodza zabrzmiał niczym grzmot. – Świadczy to jedynie o braku zdyscyplinowania i postępowaniu wbrew regulaminom, zarówno przez pana, jak i przez pańskich ludzi. Nic dodać, nic ująć! Moje gratulacje. Brawo!

– Ależ panie nacz…

– Żadnych ależ! Basta! – prawie wrzasnął, przerywając mu w pół słowa. – Popełniliście karygodny błąd! Na razie jesteście wolni, więc proszę przystąpić do rutynowych czynności. Konsekwencje będziemy wyciągać później!

Strażnik sprężyście obrócił się na pięcie. Wychodząc przez drzwi, czuł na plecach groźny, przeszywający na wylot wzrok wściekłego naczelnika.

– Za dziesięć minut proszę mi przynieść filiżankę mocnej kawy, akta tego uciekiniera i zameldować o podjętych działaniach.

– Tak jest! – odparł służbowo drugi mężczyzna.

Przyjemny aromat parzonej kawy unosił się w pokoju. Stojący przy biurku sekretarz, podając Pierwszemu Po Bogu szarą teczkę, relacjonował:

– Komenda Wojewódzka została powiadomiona. Okoliczne posterunki policji w promieniu pięćdziesięciu kilometrów wzmocniły kontrole drogowe. Przesłaliśmy podobiznę poszukiwanego, ma ją każdy funkcjonariusz w naszym województwie. Dołączony został również portret psychologiczny. Jeżeli w ciągu czterdziestu ośmiu godzin nie uda się nam go schwytać, będziemy zmuszeni przekazać standardowe komunikaty do lokalnej prasy, radia i telewizji.

Szara teczka formatu A4, leżąca na połyskującym blacie biurka, zawierała wszystko, co dotyczyło i mogło dotyczyć człowieka, który był dzisiaj bohaterem dnia. Minęła dłuższa chwila, nim Wódz sięgnął po akta; w tym samym momencie zorientował się, że obok nadal sterczy jego sekretarz.

– Przepraszam, zamyśliłem się. Może pan odejść.

– Tak jest!

– Aaa, jeżeli coś się wydarzy, natychmiast mnie informować.

– Tak jest!

Drzwi zatrzasnęły się z lekkim stuknięciem. „Tak jest! Tak jest!” – powtórzył w myślach. „Gdzie on się nauczył tego cholernego »tak jest«?! Tak jest to, tak jest tamto… a niech go. Sam wiem najlepiej, jak jest. Na pewno bardzo źle. Na pewno”.

Otworzył teczkę. Zdjęcie umieszczone na pierwszej stronie przedstawiało twarz młodego mężczyzny, właściwie bez żadnego wyrazu. Zwykła, pospolita twarz, niskie czoło, ciemne blond włosy, ciemna oprawa szarych oczu. Twarz piętnastu tysięcy facetów w wieku około trzydziestu lat. Naczelnik blisko pięć minut wpatrywał się przenikliwie w kolorową fotografię. Oczy. Tak, to było to – oczy. Miały w sobie „to coś”. Coś, co trudno nazwać po imieniu, coś… dziwnego. Bił od nich chłód, jakaś mroczna tajemnica.

Zaczął czytać. Wolno przesuwał wzrok wzdłuż zapisanych linijek. „Benedykt Józef SKOCZYŃSKI, pseudonim BEN lub BENEK”. „No, może niezbyt oryginalnie” – pomyślał – „ale zawsze to lepiej niż Kufel albo Miękki”. Tak dla ścisłości, to ktoś powinien raczej napisać: pseudonim artystyczny. Byłoby to bardzo trafne określenie, gdyż Ben był prawdziwym mistrzem w zbójeckim rzemiośle. Jak na jednego człowieka miał bardzo bogate przeżycia. Mało który recydywista mógł poszczycić się tak burzliwą przeszłością kryminalną. Począwszy od drobnych kradzieży i włamań (w wieku lat nastu), poprzez bójki, bijatyki i awantury wszelkiego kalibru, aż po ciężkie napady i rozboje. To było aż nad wyraz oczywiste, że wymiar sprawiedliwości działał na niego jak magnez. Przyciągał Benka na każdym kroku, o każdej porze dnia i nocy, gdziekolwiek był. Jeżeli się tylko zjawiał, wraz z nim nadciągały poważne kłopoty. Często gościł na salach rozpraw, przeważnie w roli głównej. Trzeba przyznać – miał chłopak zacięcie i charakter. Zaliczał wyroki jeden po drugim. Fascynująca ciągłość. Jakoś ta cała wielka resocjalizacja w żaden sposób nie potrafiła go zmienić. Nic a nic. No cóż, kiedy bandycka natura i specyficzne hobby wiodą prym nad rozumem… Jednak przyszedł taki dzień i dochrapał się chłoptaś dwunastu roczków. To było trzy lata temu, a konkretnie trzy lata, siedem miesięcy i szesnaście dni. Po prostu pech. A może przeznaczenie lub kara boska? W tym trefnym okresie Ben vel Benek spotkał naprawdę niewłaściwych ludzi. Amatorów, partaczy. Na tym polegała jego zguba, którą później sędzia odmierzył przedziałem dwunastu lat pokuty. Napad z bronią w ręku, rabunek, podpalenie, okaleczenie człowieka. Wykroczenia można było mnożyć i dzielić. Ze względu na bogatą przeszłość nie mógł liczyć na łagodniejszy wyrok. W dwudziestą siódmą wiosnę swego marnego życia załapał się na dwanaście długich lat paki w Strzelcach Opolskich.

Naczelnik dwa razy przejrzał zawartość teczki. „Tragiczne” – pomyślał – „żeby aż tak idealnie zniszczyć sobie życie. Skąd biorą się tacy ludzie? Skąd? Dokąd zmierzają? Czego pragną? Kryształowa, stuprocentowa patologia. Tragiczne”.

Wódz zarzucił splecione dłonie na kark, wyciągnął się wygodnie w fotelu i utkwił zamyślony wzrok w białej ścianie nad drzwiami. Siedział tak dłuższą chwilę, po czym jeszcze raz zerknął do akt. Otworzył na stronie, gdzie biegli w psychologii naszkicowali tak zwany portret psychologiczny. Przeglądał niektóre fragmenty tekstu: „[…] agresywny, impulsywny […] jego nieobliczalne reakcje mogą stanowić zagrożenie dla osób trzecich […] uznający przemoc za podstawowy środek działania […]. Definitywnie wyklucza się chorobę psychiczną, posiada całkowitą zdolność kontrolowania własnych czynów […]”.

Dalej już tylko było „tratatata, tratatata”, w typowo medycznym dialekcie.

Więzienny personel plotkował, aż huczało. Wszyscy żyli aferą, nareszcie coś się działo. Nieważne, że powstał problem, ważne, że coś rozniosło w drobny mak tę chorobliwą monotonność dnia powszedniego. Wieści krążyły w obrębie murów jak bumerang. Tu ktoś coś dodał, tam ujął. Wrzało jak w ulu.

*

Ben ocknął się. Otworzył oczy i ujrzał, jak zielone liście brzozy, poruszane łagodnymi podmuchami wiatru, tańczą na tle błękitnego nieba. Pierwsza myśl, jaka zakołatała mu w głowie, brzmiała: „PIĆ! Rok życia za szklankę piwa!”. Słoneczne promienie przyjemnie łaskotały nagie partie jego ciała. Było potwornie gorąco. Pojedyncze białe skłębione chmury wolno płynęły w przestworzach. Hen wysoko dojrzał sylwetkę lecącego samolotu, z dołu wdawał się mniejszy niż główka szpilki. Srebrzysta maszyna pozostawiała za sobą mleczną smugę rozgrzanego powietrza. „To jest prawdziwa wolność!” – pomyślał, zazdroszcząc przez chwilę pilotowi tej prawdziwej samotności w bezkresnej przestrzeni. Kilka minut leżał tak jeszcze wyciągnięty na wznak, błądząc gdzieś myślami. Czas gnał do przodu.

Usiadł. Spojrzał na zranione miejsce. Wyglądało o wiele lepiej. Widocznie słońce podziałało jak najlepszy balsam, bo powstał potężny skrzep. Poruszał kilka razy nogą. W niektórych miejscach świeży, delikatny strup natychmiast popękał i pojawiły się tam nieduże szklane punkciki, połyskujące krwistym śluzem.

„Ciekawe, która godzina?” – przemknęło mu przez głowę. „W ogóle ciekawe, czy już się połapali? Chyba tak, ale co będzie, jak mnie drapną? Zresztą, co mi tam! Warto było! Warto było dla tych paru chwil, żeby samemu posiedzieć w lesie. Przez te dziewięć lat, które zostały mi jeszcze do odgarowania, pewnie ze sto razy dostałbym do głowy. A zresztą, cóż ja takiego mam do stracenia?! Bedzie, jak będzie, jak mawiają starzy wyjadacze. Pierdolić to!”.

Wstał. Teraz już jego umysł normalnie funkcjonował; już wiedział, co ma robić. Ponownie spojrzał w niebo. Ocenił kierunek. Musiał podążać na zachód, tylko tam mógł liczyć na pomoc kumpli spod celi. Jeśli Bóg da i uda mu się dotrzeć do miejsca, o którym myśli, istniała duża szansa powodzenia. „Dobra, dosyć pierdół! Czas w drogę!”.

Wolno ruszył przed siebie, wtapiając się w las. Było potwornie gorąco. Korony drzew w znacznym stopniu powstrzymywały atak słonecznych promieni. Szedł w takim tempie, na jakie w obecnej sytuacji mógł sobie pozwolić. To, żeby biec, pozostało jedynie słodkim wspomnieniem. I tak przy każdym kroku noga niesamowicie bolała. Wyraźnie utykając, wędrował bez odpoczynku.

Kiedy wszystko dookoła jest zielono-brązowe, bardzo łatwo stracić orientację, a chodzenie dla chodzenia w tej chwili nie miało najmniejszego sensu. Cały czas zwracał uwagę, czy maszeruje w dobrym kierunku. W ustach miał sucho, czuł, jak obrzmiały język przykleja mu się do podniebienia. Niekiedy zerwał jakiś liść i próbował go żuć. Pragnienie paliło jak ogień. Nagle przystanął, wstrzymał oddech i nasłuchiwał. Odgłos był coraz bliżej. Pociąg! Gdzieś tu niedaleko! Stukot kół przemknął jakieś pięćset, może sześćset metrów przed nim. Środkiem tego cholernego lasu biegła linia kolejowa! „Boże miłosierny, dzięki Ci!”. Uśmiechnął się pod nosem, machnął ręką, jakby chciał powiedzieć: „Raz kozie śmierć” i, utykając, ruszył na wprost. Na spotkanie niewiadomego.

Po kilku minutach dostrzegł pośród zieleni połyskujące w słońcu stalowe nici szyn. Wszystko wskazywało na to, że albo zbłądził i zatoczył szerokie półkole, albo trakcja gdzieś po drodze zachodziła lekkim łukiem w lewo. Mógł mieć jedynie nadzieję, że to drugie.

Ukryty w gęstwinie lasu, szedł wolno wzdłuż nasypu. Minęła chyba dobra godzina, kiedy po raz drugi tego dnia usłyszał charakterystyczny łomot. Pociąg zmierzał w tym samym kierunku co Ben. Stanął więc w cieniu rozłożystych krzewów i czekał. Zielony elektrowóz ciągnął za sobą długi sznur cystern. Jechał wolno, a rytmiczny stukot kół rozsadzał leśną ciszę. Kiedy jedna trzecia taboru minęła miejsce, w którym stał, zdecydował się w jednej chwili. Wyskoczył zza krzaków i kuśtykając, wbiegł na nasyp. Zbliżał się kolejny wagon. Benek zwinnym ruchem złapał metalową poręcz barierki pomiędzy jednostkami i płynnym ruchem wskoczył, lokując swe ciało we właściwym miejscu. Trwało to zaledwie moment i można było odnieść wrażenie, że ten człowiek przez całe swoje życie ćwiczył sztukę wskakiwania do jadących pociągów. Wagony-cysterny są tak skonstruowane, że na ich końcach znajdują się otoczone poręczami podesty. Nie wiadomo, w jakim celu są tam montowane, ale teraz okazały się po prostu zbawienne. Dzięki temu udogodnieniu Ben mógł spoglądać raz z jednej, raz z drugiej strony składu i mieć pod pełną kontrolą zmieniający się krajobraz. Na razie jak okiem sięgnął, tak po lewej, jak po prawej nic, tylko las. „Jest dobrze, jest dobrze, panowie. Gra i buczy, mam dzisiaj jednak pieprzonego farta!” – pomyślał zadowolony z takiego obrotu sprawy.

Po jakimś kwadransie beztroskiej jazdy zielona gęstwina zaczynała rzednąć z każdym metrem, aż w końcu urwała się zupełnie. Pojawiły się pola uprawne sięgające aż po horyzont. Po prawej stronie ujrzał wyłaniające się w oddali wierzchołki wiejskich zabudowań. Kiedy skład pociągu znalazł się na ich wysokości, ze zwinnością kota wyskoczył w biegu i miękko wylądował pośród kłosów zboża.

*

Bordowe volvo gnało pełną mocą wzdłuż obwodnicy, omijając centrum Lublińca. Kierowca z zawodową rutyną prowadził pojazd. Jechał w stronę Opola.

Ciemna nawałnica chmur nadciągająca ze wschodu niosła żywioł burzy. Z oddali dobiegały ponure odgłosy grzmotów, porywisty wiatr napierał z całą siłą i bezwzględnie targał we wszystkie strony gałęziami drzew. Pierwsze krople deszczu rozbiły się o przednią szybę ciężarówki tuż przed miejscowością Dobrodzień. Asfaltowa szosa z każdą sekundą lśniła czernią. Wydawało się, iż potworna ulewa ściga jadący samochód. Włączone wycieraczki usuwały z szyby ociekający deszcz, pogarszając widoczność. Kierowca mocno dzierżył w dłoniach czarną obręcz i równocześnie wciskał stopą do oporu pedał gazu. Silnik ryczał jak wściekła bestia.

*

Ben przykucnął pod płotem na tyłach domostwa znajdującego się na skraju wsi. Ukryty w cieniu owocowych drzew, rozbieganym wzrokiem lustrował teren. W ogrodzie tuż za płotem rozciągnięte pomiędzy drzewami sznury uginały się pod ciężarem schnącego prania. W widocznej z tego miejsca części podwórza nie dostrzegł żadnego ruchu. Wyglądało na to, że cały inwentarz zamknięto na cztery spusty, a gospodarze byli nieobecni. „A pies?”. Zaryzykował. Jednym susem pokonał drewniany płot, podbiegł do prania, energicznym ruchem porwał wiszące spodnie, koszulę i tetrową pieluchę, po czym natychmiast wykonał odwrót. Szybko zaczął ściągać z siebie więzienne łachy. Nagle usłyszał warkot zbliżającego się ciągnika. Traktor prowadził starszy mężczyzna. Jechał polną drogą zaledwie pięć metrów po lewej stronie od Bena i wolno oddalał się w kierunku pola porośniętego pszenicą.

Ubranie było nieco wilgotne. Pieluchą owinął zranione miejsce. Granatowe dżinsowe spodnie na długość pasowały jak ulał, ale w pasie były odrobinę za ciasne. To małe niedociągnięcie zamaskował wypuszczoną na zewnątrz flanelową koszulą w czerwono-czarną kratę. Klęcząc pod płotem, ułożył szary poszarpany drelich w kostkę i wetknął go pod pachę. Wyszedł na wiejską drogę. Lekko utykając, spokojnym krokiem minął ostatnie zabudowania. Niedaleko był zakręt. Co chwilę spoglądał dyskretnie do tyłu na oddalającą się wieś. Dotarł do skrzyżowania. Droga w lewo prowadziła w stronę Izbicka. Mniej więcej orientował się, gdzie jest.

Przypominając wyglądem sezonowego robotnika, lekko zgarbiony, maszerował poboczem szosy. Drobne kamienie, żwir i ziarna piachu specyficznie zgrzytały pod podeszwami obuwia. Wieś została gdzieś z tyłu za zakrętem. Nawet nie zwrócił uwagi, jaką miała nazwę. Może dlatego, że nie czuł się jeszcze zbyt bezpiecznie.

Patrzył na łany kolorowych, pachnących zbóż, których kłosy falowały jak morze przy każdym podmuchu wiatru. Po błękitnym niebie sunęły olbrzymie śnieżnobiałe bałwany chmur, a słońce raz po raz chowało się w ich cieniu. Było potwornie duszno, beztrosko dmuchał suchy i ciepły wiatr, coś wisiało w powietrzu, coś mokrego.

„Jest dobrze, jest dobrze, panowie” – pocieszał się w myślach. „Ale co dalej? Gdyby tylko udało mi się dotrzeć do Kłodzka. Tak, tak, tylko gdzie Kłodzko, a gdzie ja?! Nie, no, kurwa, przecież teraz musi się udać! Musi! Po prostu musi”. Kłodzko było jego prawdziwą przepustką do wolności. Miał tam kumpli, przyjaciół z celi, oni mu pomogą. Takie jest niepisane prawo w przestępczym świecie. Poza tym byli mu coś winni; stare sprawy, ale jeśli trzeba, to im o tym przypomni.

W pewnym momencie usłyszał warkot zbliżającego się z tyłu samochodu. Stanął. Wyciągnął rękę w typowym geście autostopowicza. Nadjeżdżający golf zwolnił. Kierowca spojrzał na mężczyznę we flanelowej koszuli, po czym kilka metrów dalej zatrzymał pojazd.

Ben, utykając, podbiegł do auta. Droga na całej widocznej długości była pusta. Otwierając drzwi, zauważył, że prowadzący to jeszcze chłopiec. Nie mógł mieć więcej jak osiemnaście lat. To, co stało się później, trwało zaledwie chwilę. Zaszalał zwierzęcy instynkt.

Zaciśnięta prawa pięść Benedykta z potężną siłą wylądowała pośrodku twarzy młodzieńca. Ten jeden niespodziewany cios wystarczył w zupełności, żeby pozbawić przytomności właściciela pojazdu. Jednak na wszelki wypadek, czysto profilaktycznie, Ben chwycił lewą dłonią garść włosów na potylicy chłopca i z całej siły grzmotnął jego twarzą w konstrukcję kierownicy. Fontanna krwi z nosa i ust zachlapała deskę rozdzielczą. Pozostający na luzie silnik samochodu miarowo warczał. Atakujący szybko okrążył samochód, otworzył drzwi i wywlókł na zewnątrz bezwładne ciało. Podciągnął je na pobocze i cisnął niczym worek kartofli do pobliskiego rowu. Pochylił się nad nieprzytomnym człowiekiem i zaczął obszukiwać jego kieszenie. Znalazł dokumenty i portfel z pieniędzmi. Już miał wsiadać i odjechać, kiedy usłyszał ciche pojękiwanie. Podbiegł do pobocza. Na zakrwawionym obliczu młodego człowieka ujrzał otwarte oczy, w których było pełno zdziwienia, strachu i prośby o litość. Stojąc w rozkroku nad leżącą postacią, Benedykt Skoczyński bez najmniejszego zastanowienia uniósł prawą, obolałą nogę i z całej siły kopnął piętą w sam środek twarzy chłopca. Pod wpływem miażdżącego uderzenia rozległ się głuchy trzask pękających kości nosowych. Ich ostre opiłki prawdopodobnie przebiły oczodoły i miękko zatopiły się w mózgowym miąższu. Cios był śmiertelny.

Ben wskoczył do auta, więzienny mundurek cisnął na siedzenie obok, wrzucił bieg i ostro ruszył. Zza chmur wyjrzało słońce, ognisty symbol życia. Przybierający wciąż na sile wiatr, jak najbardziej wolny i nieśmiertelny, otulał swoimi podmuchami świat. W przydrożnym rowie w krótkich konwulsjach gasły ostatnie iskierki młodego życia. Jak łatwo jest zabić. Niebieski golf, prowadzony przez kata, pomknął czarną wstęgą szosy w kierunku Izbicka.

*

Blisko godzinę bordowe volvo stało na parkingu przydrożnej restauracji. Kierowca ciężarówki zjadł syty obiad i teraz, popijając kawę, paląc papierosa, zatopiony w myślach spoglądał przez okno. Wypuszczając z płuc kłęby tytoniowego dymu, obserwował, jak rozpływające się w powietrzu niebiesko-siwe smugi wolno dryfowały ponad stolikiem. „Ludzkie życie” – pomyślał – „jest jak papierosowy dym, tak samo ulotne. Człowiek pojawia się, rozwija, rośnie, trwa, aż któregoś dnia niespodziewane bum! – i po prostu umiera. Ciało trafia do piachu, przez pewien czas jeszcze istnieje, później zaczyna się rozkładać, gnije i… znika. Ale jak by na to nie spojrzeć, nadal przecież istnieje, gdzieś tam jest, tylko w trochę innej, nieco pomniejszonej postaci. Z dymem jest podobnie. Rozpływa się w powietrzu, znika, nie czuć go, nie widać, ale on nadal tam jest. Więc może zamiast mówić: »Żyję sobie«, należałoby używać stwierdzenia: »Dymię sobie«…”.

Na dworze lało jak z cebra. Ciemne, skłębione chmury ponuro pędziły nad ziemią. Wiatr szalał, dyrygując swą obłąkaną symfonią. To był dopiero początek.

Kierowca wysączył ostatnie krople kawy. Dno filiżanki zakrywały czarne fusy. Zamówił jeszcze raz to samo. „I to ma być kawa?!” – przemknęło mu przez myśl, kiedy wpatrywał się w parujące języki smolistego napoju. „Kiedyś to była kawa. Nie takie siuśki jak teraz”. Przypalił kolejnego papierosa. Jego myśli krążyły bez konkretnego celu. Zastanawiał się chyba nad wszystkim i nad niczym, snuł rozważania o życiu i śmierci, sięgał do wspomnień.

„Lubię swoją robotę” – w duchu przyznał sam przed sobą. „Odpowiada mi w zupełności. Niejeden chciałby być na moim miejscu, oj, niejeden. Na pewno. Posłannictwo natchnione łaską Pana. Chwała Mu za to! Kiedy to wszystko się zaczęło? Sam już nie bardzo wiem. Szmat czasu, cholerny szmat. Niektóre wspomnienia też już się mieszają, pamięć zawodzi, ale kto byłby w stanie…”.

Siedział wygodnie i uśmiechał się do siebie na myśl o co ciekawszych zdarzeniach z przeszłości. Kiedy akurat skończył dopijać drugą kawę, powietrze rozerwał przerażający grzmot. Jasny błysk i równocześnie towarzyszący mu potworny huk były znakiem, że już czas w drogę. Spojrzał na zegar wiszący nad barem. Dochodziła piętnasta trzydzieści. „Wybiła zaczarowana godzina. Czas ruszać”.

Usiadł wygodnie za kierownicą, odpalił silnik i wyjechał na drogę. Po kilku minutach pojazd gnał na najwyższych obrotach.

Deszcz walił strumieniami. Pod wpływem pędu kół za ciężarówką biegła bryzgająca smuga targanych z mokrej nawierzchni jezdni drobnych ziarenek kamienia, żwiru i piasku, skotłowanych z kroplami wody. Wnętrze kabiny rozsadzał potężny ryk ostrych dźwięków dołującej muzyki wypluwanej z czterdziestowatowych głośników. Na zewnątrz wichura gnała granatowo-sine chmury sięgające aż po horyzont. Grzmiące pioruny niczym monstrualne błyski fleszy przeszywały ciemne niebo. Środkiem pustej drogi wiodącej w stronę Opola, w samym epicentrum żywiołu, brunatne volvo mknęło na pełnym gazie.

*

Benedykt spojrzał na ulokowany w desce rozdzielczej zegar. Minęła piętnasta trzydzieści. W myślach klął na czym świat stoi, bo już przeszło piętnaście minut grzęznął w niekończącym się sznurze samochodów, który wolno przemieszczał się przez centrum Opola. Na najbliższym skrzyżowaniu wymusił pierwszeństwo i skręcił w prawo. Przejechał przez światła, potem odbił w lewo i zatrzymał się tuż za żółtą furgonetką. Sięgnął po reklamówkę leżącą na tylnym siedzeniu, włożył do środka więzienny drelich, przejrzał zrabowane dokumenty i portfel. Znalazł niecałe trzysta złotych. Pieniądze schował do kieszeni spodni, a skórzane etui cisnął do foliowej siatki. Wysiadł na zewnątrz, zatrzasnął drzwi pojazdu, ruszył przed siebie i po drodze pozbył się pękatej reklamówki.

Głód dawał mu się we znaki, bądź co bądź od rana nie miał niczego w ustach. Skurczony żołądek domagał się płynu i pokarmu. Przechodząc obok targowiska, wstąpił do pierwszego napotkanego baru. Skonsumował pokaźną porcję kiełbasy z rusztu, popijając jasnym głubczyckim piwem. Z rozkoszą pochłaniał złocisty płyn, myśląc tylko o tym, iż od długich miesięcy nie czuł jego wspaniałego smaku w ustach. Zaszalał. Kupił jeszcze jeden browarek.

Czas naglił. Wracając do zaparkowanego samochodu, wdepnął po drodze do apteki. Zaopatrzył się w bandaż i buteleczkę jodyny.

Idąc ulicą, dostrzegł obok golfa członków straży miejskiej.

– Kurwa mać! – syknął nerwowo przez zaciśnięte zęby.

Samochód na tylnym kole miał założoną blokadę, mundurowi coś notowali w swoich kajetach. Dopiero teraz zauważył znak zakazu zatrzymywania się, pod którym wisiała biała tabliczka: „Z wyjątkiem pojazdów ZGKiM Opole Śródmieście”. Automatycznie wykonał w tył zwrot i skręcił w najbliższą boczną uliczkę.

Wolno, bez pośpiechu, zatopiony w tłumie, podążał deptakiem w kierunku dworca PKP. Szedł i myślał. Myślał. Myślał… Minął szeroko otwarte drzwi domu towarowego. Kupił luźny granatowy dres ortalionowy, obszerną koszulkę, parę skarpet, sandały i najtańszą torbę podróżną. W kabinie męskiej toalety, ulokowanej na półpiętrze pawilonu, zrzucił z siebie skradzione ubranie i włożył do torby. Przemył dokładnie zranione miejsce, odkaził jodyną i zrobił solidny opatrunek. Nareszcie wyglądał i czuł się przyzwoicie.

„Teraz to już bułka z masłem i salcesonem, wystarczy kupić bilet i po zawodach” – pomyślał, patrząc na budynek stacji kolejowej. „Wsiąść do pociągu byle jakiego…” – zanucił wesoło w duchu.

Przechodził właśnie obok postoju taksówek, kiedy kątem oka dostrzegł policyjny patrol. Ogarnęło go nieuzasadnione uczucie paniki. Z pozoru wyglądał spokojnie, ale rozbiegany wzrok szukał jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Po drugiej stronie jezdni zobaczył dużą tablicę, na której namalowany był plan miasta. Panując nad emocjami, prężnym i pewnym krokiem podszedł do planszy. Tępo wpatrując się w rozrysowaną pajęczynę ulic, próbował zebrać myśli i podjąć jakąś sensowną decyzję. W głowie mu wrzało. „Ja cię nie pierdolę?! Wcale nie jestem taki sprytny, jak mi się wydawało! O co mi chodzi?! Zamiast trzymać się z dala od takich miejsc, sam pakuję się prosto w gówno! Jakiż jestem głupi! Ale czy będą mnie szukać na dworcach? Jasne, że będą, to przecież podstawa. Totalny ze mnie dupek! Co robić?! Co robić?! Drogi! Właśnie! Ale czy na pewno?! Kurwa mać! Nie, no, może główne obstawią, jeżeli w ogóle to zrobią, ale podrzędnymi mogę spokojnie przelecieć…”.

Patrol wszedł na stację. Po chwili Benedykt był już spokojny. Autostop. Jedyne rozsądne rozwiązanie. Dla pewności jeszcze raz zerknął do tyłu i ruszył w przeciwnym kierunku. Zatrzymał się na rogu ulic przy kiosku. Kupił mapę samochodową Polski. Kiedy stał na przystanku, czekając na podmiejski autobus, stwierdził, że jest potwornie duszno. Pocił się. Wcześniej o tym nie pomyślał; miał wrażenie, że jest mu gorąco ze strachu. Zerknął na niebo. Brudnoszare kołtuny chmur sunęły w zachodnim kierunku. „Może padać”. Ponownie wrócił do kiosku i za parę złotych kupił foliowy płaszcz przeciwdeszczowy.

Po kilkudziesięciu minutach morderczej jazdy dotarł w końcu do wylotu trasy E40. Stojąc na poboczu dwupasmowej szosy, energicznie machał ręką, żeby złapać okazję. Samochody przeróżnych marek gnały na wprost.

Ciemnobrązowy opel zatrzymał się. W środku jechało dwóch mężczyzn.

– Dzień dobry – powiedział. – Jedziecie panowie może w stronę Nysy?

– Nie tak całkiem – odparł siedzący obok kierowcy pasażer. – Gonimy na Wrocław. Ale wsiadaj, wyskoczysz pan na rozjeździe.

Nie zdążył się jeszcze wygodnie usadowić, kiedy prowadzący ruszył z piskiem opon i momentalnie pojazd rozwinął niedozwoloną na tym odcinku drogi szybkość. Po kwadransie Benedykt uprzejmie podziękował nieznajomym. Wysiadając, łypnął okiem na samochodowy zegarek. Dochodziła osiemnasta.

Przeszedł przez wiadukt i wolno dreptał poboczem. Teraz czuł się bezpieczny. Z dala od zgiełku ludzi i ruchliwych ulic powróciła jak miłe wspomnienie pewność siebie. Choć dokuczał mu ból nogi, wytrwale maszerował. Kiedy minął ostatnie zabudowania jakiejś małej miejscowości, dopiero docenił, jak na odkrytej przestrzeni wiatr dawał upust swej sile. Wiejąc we wszystkie strony, szarpał koronami przydrożnych drzew i złowieszczo szumiał. Słońce, bezustannie zmierzając ku zachodowi, co chwilę chowało się za dużymi białymi obłokami. W oddali z przeciwnej strony sunęła gigantyczna ciemna chmura, ponuro unosząc się na horyzoncie. Nadciągał niemożliwy do zatrzymania żywioł. Raz po raz do uszu Bena docierały dudniące odgłosy piorunów. Spojrzał w tamtym kierunku. Widok brunatnego sklepienia był imponujący, wręcz fantastyczny. „Żeby tylko przeszło bokiem” – pomyślał z obawą i nadzieją.

Co jakiś czas, słysząc warkot jadącego samochodu, przystawał i wyciągał rękę w charakterystycznym geście. Jak na razie nie miał szczęścia – bezlitośni kierowcy gnali przed siebie, w ogóle nie zwracając na niego uwagi.

Za kolejnym zakrętem po bokach drogi zamiast drzew rozciągały się kolorowe tafle pól i łąk. Dwa, może trzy kilometry z przodu czarny pas szosy wpadał w ramiona lasu. Ben przyśpieszył nieco kroku, chciał tam jak najszybciej dotrzeć, bo to, co tutaj wyprawiał wiatr, to była naprawdę czysta przesada. Wiało jak jasna cholera.

*

Burza zaczęła się znienacka, zatapiając Opole w strugach ulewnego deszczu. Potoki rwącej wody spływały ulicami. W mgnieniu oka powstawały ogromne kałuże. Co chwilę z brunatnych chmur wyrywał się jasny, oślepiający błysk i niemal równocześnie rozpruwał powietrze przerażający grzmot. Szalejący wiatr powywracał kawiarniane parasole, płócienne reklamy sklepów trzepotały szarpane gwałtownymi podmuchami.

Bordowa ciężarówka mknęła przez stolicę województwa. Kierowca, zwinnie manewrując pojazdem, starał się jak najprędzej dotrzeć do szerokopasmówki E40.

Ben był akurat w połowie drogi do lasu, kiedy natura zaczęła prezentować marnemu światu swą potęgę. Bo któż byłby w stanie powstrzymać deszcz albo wiatr? Jaka ludzka siła mogłaby tego dokonać? Zbiegły więzień zatrzymał się na chwilę, żeby nałożyć przeźroczysty płaszcz.

Volvo na pełnym gazie zbliżało się do rozwidlenia dróg. Samochód, wjeżdżając na wiadukt, odrobinę zwolnił. Strugi deszczu bębniły w metalowy dach kabiny. Wycieraczki pracowały na najwyższych obrotach, ale mimo to widoczność była fatalna. Burza i ciężarówka pędziły z tą samą szybkością i w tę samą stronę, tak jakby… stanowiły całość.

W miejscu, gdzie kończyły się połacie pól, szosa łagodnym łukiem zachodziła w lewo. Znajdowała się tam obszerna zatoczka, prawdopodobnie przeznaczona na parking.

Chociaż do zachodu słońca pozostały jeszcze ponad dwie godziny, ponura szarość królowała nad tutejszą krainą. Wiatr zajadle wył, ulewny deszcz zacinał strumieniami, przerażające jasnobłękitne błyskawice z niesamowitym hukiem niczym noże przeszywały ciemnoołowianą toń rozgniewanego nieba.

Ben drżał z zimna. Właśnie chciał brać nogi za pas i ukryć się w pobliskim lesie, ale kiedy zerknął jeszcze raz przez lewe ramię i dostrzegł dwa zbliżające się światła, dał sobie ostatnią szansę. Stojąc pośrodku niby-parkingu, prawą rękę z zaciśniętą dłonią i zadartym do góry kciukiem trzymał wyciągniętą w bok. „Człowieku, zlituj się! Zabierz mnie stąd!” – zaskomlał w myślach. Volvo pędziło z zawrotną szybkością.

Nagle na zakręcie pojawił się jadący przeciwnym kierunku osobowy samochód. Wewnątrz było dwoje młodych ludzi, mężczyzna i kobieta. Ten pierwszy prowadził.

Z chmur uderzały ostre kaskady deszczu, wiatr dął z potężną siłą.

Pasażerowie osobówki widzieli sylwetkę stojącego na drodze człowieka.

Prawy migacz ciężarówki pulsował pomarańczowym światłem. Kolos nieco zwalniał, zbliżając się do parkingu. Kierowca volvo z dziwnym uśmiechem wpatrywał się w stojącą na deszczu postać. W kąciku ust nonszalancko zwisał mu dymiący papieros.

– Już czas, Ben, już czas… Tatuś jedzie po ciebie! – wycedził szeptem przez zęby.

Ciężarówka była coraz bliżej.

– Zobacz, ma facet szczęście – powiedział mężczyzna do kobiety. Ta, odchylając głowę, spojrzała w tył. W tym samym momencie ognisty błysk i ogłuszający grzmot wstrząsnęły okolicą.

– O mój Boże, nie! – przeraźliwy krzyk kobiety wystraszył prowadzącego. Spanikowany kierowca nerwowo nadepnął z całej siły pedał gazu. Samochód jak pocisk wystrzelił do przodu, kierowca gwałtownie wcisnął hamulec i wtedy stracił panowanie nad pojazdem. Autem ostro zarzuciło, wpadli w poślizg, obróciło ich raz, drugi, trzeci i gwałtownie zatrzymali się w poprzek drogi. O mały włos, a znaleźliby się w rowie. Mężczyzna, dygocząc ze zdenerwowania, mocno trzymał spoconymi dłońmi obręcz kierownicy. Kobieta zanosiła się histerycznym szlochem. Oboje z przerażeniem w oczach spoglądali w tył na oddalony około trzydziestu metrów parking.

Bordowe volvo znikało za zakrętem w smugach ulewnego deszczu.

*

– Serdeczne dzięki, kolego – rzekł autentycznie zadowolony Ben, nieporadnie ściągając z siebie foliowy płaszcz.

– Nie ma sprawy – odpowiedział kierowca i dodał w myślach: „To mój zasrany obowiązek”.

Sięgnął po paczkę papierosów i wyciągnął ją w kierunku pasażera.

– Dzięki, nie palę.

– Dokąd się wybierasz?

– Tam gdzie nie pada, ale konkretnie to Kudowa, Kłodzko, tamte strony.

– No to masz, przyjacielu, dzisiaj swój szczęśliwy dzień. Walę tym gratem prosto do Kłodzka.

– Super – odparł Benedykt i spojrzał na tatuaż na prawym ramieniu kierowcy. Po chwili rzekł z podziwem, łypiąc na kolorowe cacko: – Niezła dziara. Ile za to?

– Prawie dwie stówki. Mnie też się podoba.

Z każdym kilometrem niebo robiło się jaśniejsze. Deszcz ustawał. Ciężarówka mknęła, nawijając na opony suchą wstęgę asfaltowej szosy. Burza pozostała gdzieś daleko w tyle. Mężczyźni wymieniali krótkie zdania o wszystkim i o niczym. Jak to w drodze.

Monotonny warkot silnika i rozpościerający się dookoła sielankowy krajobraz zaczęły działać na Bena usypiająco. Słoneczna kula powoli zbliżała się do horyzontu.

Kierowca kątem oka spojrzał na pasażera i uśmiechnął się pod nosem. Lekko rozchylone usta, zamknięte powieki i kołysząca głowa świadczyły o tym, że zapadł w błogi sen.

Benedykt ocknął się. Był wypoczęty. Jaskrawe neony stacji benzynowej raziły mu spojówki. Kilka metrów dalej ujrzał przy dystrybutorach młodego kierowcę rozmawiającego z człowiekiem ubranym w kombinezon pracownika CPN-u. Wysiadł z ciężarówki, rozprostował kości i przeciągnął się leniwie jak kot. Byli tylko we trójkę. Żadnego auta, żadnych ludzi. Nikogo.

– Momencik, zaraz jedziemy – rzucił Grześ.

– Dobrze, dobrze, nie spiesz się…

Mężczyzna w niebieskim kombinezonie spojrzał na zbiegłego więźnia. Ich oczy spotkały się. „Ojejku, ależ ty jesteś brzydki… A fe!…” – pomyślał Ben, patrząc na twarz nieznajomego, która na pewno nie należała do urodziwych.

Chwilę później volvo wyjechało na gładką nawierzchnię drogi.

– Daleko jeszcze? – zapytał.

– Nie, niebawem będziemy na miejscu…

– A gdzie mniej więcej jesteśmy?

– Bliżej niż dalej – odparł kierowca, dziwnie patrząc mu w oczy.

Ben poczuł się nieswojo. Niby normalna odpowiedź, ale wydała mu się jakaś głupkowata, a poza tym to pajacowate spojrzenie… Przeszła mu ochota na jakąkolwiek dyskusję.

Na ciemnoniebieskim niebie migotały w przestworzach błyszczące punkciki gwiazd. Zapowiadała się ciepła i pogodna noc. Droga, jak strzelił, wiodła na wprost. Hen daleko na horyzoncie mieniła się łuna krwistej poświaty zachodzącego słońca.

Pojazd pędził środkiem szosy, oświetlając ją blaskiem halogenów. Nagle w zapadających ciemnościach, w strumieniu żółtych reflektorów Ben dostrzegł po prawej stronie pobocza starą, zdezelowaną planszę reklamową. Wisiała przekrzywiona i tylko cudem trzymała się na zardzewiałym metalowym haku wbitym w rozsypujący się drewniany słup. Jej wypłowiałe od deszczu i wyblakłe od słońca litery chyba już dawno przestały być czytelne.

Gdy ją mijali, coś gwałtownie szarpnęło pojazdem. Przednie resory maksymalnie ugięły się wraz z przednim zawieszeniem, a następnie potężnie odbiły, podrzucając kabiną do góry.

W tej samej chwili Benedykt poczuł, jak jakaś niewidzialna moc z miażdżącą siłą wciska go w siedzenie. Przez każdy centymetr jego ciała, każdy mięsień, ścięgno, aż do szpiku kości przemierzał szczypiący, lodowaty ból. Wygiął szyję naprężoną do granic możliwości, zacisnął zęby i powieki. Zdołał jedynie wypuścić powietrze z płuc, a wraz z nim ciężki, gardłowy jęk. Cierpienie było potworne, aż po kres ludzkiej wytrzymałości. Totalny szok oddalił od Bena wszelką świadomość, nie istniało już nic oprócz nieziemskich katuszy.

Powoli odzyskiwał zdolność myślenia. Stwierdził, że jego ciało, jego własne ciało odmawia nawet najmniejszego ruchu! Czuł się jak kukła! Jakaś pieprzona, sparaliżowana kukła! Jedynie oczy i umysł zachowały swoje naturalne zdolności. To wszystko było po prostu przerażające. Gdzieś wewnątrz jego czaszki rozdarły się tysiące spanikowanych myśli. „Co się stało!? O co tu chodzi!? Co jest z moim ciałem!? O co tu, kurwa, gra?…” Kiedy nagle dotarło do niego, co widzą jego oczy, eksplozja myśli natychmiast ucichła. Strach i niepojęta trwoga wypełniły mu serce. „Chryste…” – wyszeptał w duchu.

Ciężarówka gnała pełną mocą. Dookoła szkarłatne niebo wydawało się płonąć. Na zewnątrz aż po kres horyzontu rozpościerała się ceglasto-żółta równina. Bezduszne, ponure pustkowie. Pojedyncze szkielety suchych, skarłowaciałych i zdeformowanych drzew oraz martwe cienie głazów straszyły swoją brzydotą. Widok przypominał mu jakąś filmową, koszmarną wizję ziemi po kataklizmie nuklearnym. Musiało być bardzo gorąco, bo gdzie nie spojrzeć, powietrze drżało.

Z niemałym wysiłkiem spojrzał w stronę kierowcy, lecz to, co zobaczył, przerosło jego najśmielsze oczekiwania. Nie, to na pewno nie był ten sam facet, który kilka minut temu siedział za kółkiem. To… to nawet nie był człowiek! To coś nie miało normalnego ciała, tylko jakąś oślizłą brązowo-zieloną skorupę. Może posturą ta istota przypominała ludzką postać, ale był to jedynie odrażający twór.

Niby-twarz tego kogoś lub czegoś wyglądała szkaradnie. Bryła ulokowana w miejscu głowy była rozszarpana owrzodzeniami, po których ściekała czarno-żółta wydzielina. Z szeroko wydętych nozdrzy sączył się lepki śluz. Wolno spływał po obrzękłej górnej wardze i w postaci pękatych kropel ciągnących się na cienkich nitkach mazi, kapał w dół. Zdeformowane, wyłupiaste oczy sprawiały wrażenie, jakby za chwilę miały wyskoczyć z orbit. Ohydnie przekrwione, nabrzmiałe usta kryły wewnątrz fioletowo-siny język. Prawą część niby-twarzy, właściwie całkowicie pozbawioną policzka, porastała rdzawa szczecina. Wysokie, pomarszczone jak stary orzech czoło z lewej strony przechodziło w jajowaty, okaleczony guz, rozpoczynający się tuż nad zrogowaciałymi brwiami. Skronie, potylicę i czubek niby-głowy porastały długie miedziane strąki, spięte w koński ogon. Sylwetką monstrum przypominało atletę. Krępy kark łagodnie przechodził w mięsiste bary. Ręce i dłonie wyglądały, jakby przed chwilą zostały wyjęte z rozżarzonego piekarnika. W wąskich rowkach pomiędzy popękanymi strzępami niby-ciała połyskiwał błyszczący jasnopomarańczowy śluz. W tych dłoniach kierownica przypominała miniaturową zabawkę.

Na ubraniu Bena we wszystkich potliwych miejscach pojawiły się wilgotne, rozlane plamy.

„Nie, to nie dzieje się naprawdę! To jakiś zasrany, zawszony, koszmarny sen!”.

W tym samym momencie bestia obróciła swe oblicze w jego stronę i odezwała się głosem, który zadudnił, jakby wydobywał się z głębokiej studni:

– O, cóż to? Pocieszasz się, frajerze?! Pokrzepiasz jakąś milutką myślą?! Czyż nigdy nie słyszałeś o tym, że należy się uszczypnąć, aby się przekonać? Co? Nigdy?!

Ben patrzył śmiertelnie przerażony.

– Głuchy jesteś?! Pytałem cię o coś! – ryknął potwór. – No co, nigdy o tym nie słyszałeś?!

Sparaliżowany mężczyzna potakująco kiwnął głową.

– No, to już o wiele lepiej. O wiele… Ale wiesz co? Ja jestem bardzo, bardzo wielkoduszny i po starej znajomości wyświadczę ci przysługę i pomogę zrozumieć, że dla ciebie wszystko dookoła to najprawdziwsza z prawd.

Kiedy zamilkł, Ben ujrzał, jak ku jego twarzy zmierza ogromna dłoń stwora i poczuł potężne uderzenie pośrodku nosa. Usta wypełnił mu smak ciepłej krwi. Teraz prawda stała się dla niego bardzo oczywista i dotkliwie bolesna.

– Wybacz, stary, ale jakoś nigdy nie nauczyłem się szczypać – oprawca był najwyraźniej rozbawiony.

W kabinie panował niesamowity zaduch. Kierowca uchylił do oporu okno. Powietrze natychmiast wypełnił śmierdzący, ciepły odór, który nawet najbardziej odpornym podniósłby wnętrzności, z końcówką odbytnicy włącznie, po same migdałki. Ben nie wytrzymał. Obfita fontanna wymiocin trysnęła mu z ust prosto na ubranie. Monstrum spojrzało z pogardliwym zdziwieniem.

– Hej, kurwa, co jest? – wolno wycedziło przez zęby. – Spójrz na siebie, cały się obhaftałeś!

Ciężarówka gnała na wprost, znacząc swą trasę kłębami unoszącego się kurzu.

– A może posłuchamy jakiejś muzyczki, co? – powiedział potwór, sięgając obleśną dłonią po pierwszą z brzegu płytę. Wcisnął ją w wąską szparę odtwarzacza i przekręcił do końca gałkę potencjonometru. Wściekły łomot ostrej, czadowej kapeli rozsadzał bębenki uszu.

– Aaaaa! Aaaaa! Aaaaa! – monstrum wrzeszczało, starając się przekrzyczeć muzykę – Aaaaa! Aaaaaaaaaa!

Nie dość, że darło się jak szalone, to zaczęło jeszcze energicznie kręcić kierownicą raz w prawo, raz w lewo, niebezpiecznie lawirując rozpędzonym pojazdem. Pod wpływem siły odśrodkowej Benem rzucało jak śmieciem: obijał się o wszelkie możliwe kanty. Nagle stwór gwałtownie nacisnął pedał hamulca. Bordowe volvo gwałtownie stanęło. Ben bezwładnie poleciał na wprost. Z całej siły uderzył biodrem o przedłużenie deski rozdzielczej naprzeciw siedzenia pasażera i równocześnie przyłożył środkiem czoła o przednią szybę pojazdu. Na chwilę pociemniało mu w oczach.

Niemiłosiernie powyginany padł na kabinę podłogi, tarzając się we własnych rzygowinach. Oddychał głęboko i ciężko, miał wrażenie, że to już koniec. W pewnym momencie poczuł żelazny uścisk wilgotnej dłoni na karku. Poderwała jego ciało niczym piórko i ponownie usadowiła w fotelu.

Na zewnątrz zakotłowały się tumany piachu, kurzu i pyłu, po czym wolno i spokojnie opadły.

– Jak tam? Podobało się, co? Może być? – bestia naprawdę dobrze się bawiła.

Yyyynnn, yyyynnnn, yyyyyyyynn – warczał silnik, dostając gazu na wolnych obrotach.

– Posłuchaj, ty marny, parszywy robaku! Na pewno marzysz, żeby to wszystko się już skończyło, prawda? Ale nie ma tak dobrze, o nie, mój drogi. Nie tutaj i nie dzisiaj! Wnet będziemy na miejscu, a tam przed tobą mnóstwo szampańskiej zabawy. Bardzo dobrej zabawy! – Twór chwycił drążek zmiany biegów, zamilkł i przez chwilę wyglądał, jakby się nad czymś zastanawiał. – Jakiż ja jestem niekulturalny – rzekł, zadzierając do góry głowę w teatralnym geście. – Gbur po prostu jestem i cham. Jak mogłem o tym zapomnieć? Chyba naprawdę brakuje mi ogłady. Mamusia i tatuś źle mnie wychowali… – spojrzał na Bena, który siedział w niezbyt wygodnej pozycji, a na dodatek cały był wyświniony i paskudnie cuchnął.

– Panie