Strona główna » Obyczajowe i romanse » Masakra profana

Masakra profana

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62467-85-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Masakra profana

Życie świętego to ciężka praca. Ani ze znajomymi nie wyjdziesz do klubu, ani z dziewczynami nie poflirtujesz. Nie można nawet potańczyć bez narażenia się wiernym. Nic tylko siedzieć i uzdrawiać. A przecież święty też człowiek.

Polecane książki

Genialne połączenie literatury młodzieżowej z ciężkim, psychodelicznym thrillerem. W ostatniej części trylogii Mara musi stawić czoła rzeczywistości. Trzecia część bestsellerowej serii o Marze Dyer. Pewnego dnia Mara budzi się w lustrzanym pokoju i nie wie, gdzie jest. Zdaje sobie sprawę, że j...
Wstrząsająca książka Antje Vollmer wiąże najróżnorodniejsze świadectwa w pełną napięcia historię wschodniopruskiej rodziny, która sprostała najtrudniejszym wyzwaniom swoich czasów. Autorka stworzyła dla obojga Lehndorffów imponujące epitafium. „Die ZEIT” Antje Vollmer w podwójnej biografii przypo...
W tej publikacji Czytelnik znajdzie kompleksowe omówienie zasad rozliczania eksportu, importu, WDT i WNT....
Opowieść o Dorze Maar (1907-1997), modelce i kochance Pabla Picassa, słynnej malarce i fotografce, odrzuconej przez kapryśnego kochanka. Pełna emocji powieść o kobiecie, która w imię miłości była zdolna do wszystkiego. Mieszkająca w Paryżu kubańska pisarka przygotowuje powieść o Dorze Maar, jednej z...
Ważne jest, żeby mieć taką przestrzeń w głowie, w której można myśleć o tym, co się czuje Agnieszka Jucewicz, autorka bestsellerów „Żyj wystarczająco dobrze”, „Kochaj wystarczająco dobrze” i „Wybieraj wystarczająco dobrze”, w 17 mądrych i poruszający...
„Przewędrowałem wiele różnych krajów, bywałem w gościnie u wielu narodów i zrywałem po kłosku z każdej niwy, jako że lepiej jest chodzić boso niż w ciasnym obuwiu, lepiej cierpieć wszelakie niedole wędrówek niźli siedzieć w domu..."...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jarosław Stawirej

JarosławStawirejMasakra profanaWydawnictwo Krytyki PolitycznejI. Księga Wejścia

Pewnego dnia, w niedzielę po południu,
ukazała mi się Matka Boska.

Od razu chciałbym wyjaśnić, że nie
jestem żadnym niedorozwiniętym pastuszkiem czy kimś w tym
rodzaju. Jestem przystojnym i błyskotliwym brand menedżerem
w dużej międzynarodowej korporacji. Nie pamiętam nawet, kiedy
ostatni raz byłem na wsi.

Dlatego pojawienie się Matki Boskiej

w  moim apartamencie przyjąłem

z  pewnym zdziwieniem, żeby nie rzec – zażenowaniem. Ubrana
była skromnie,

w  błękitną suknię, narzuconą na
długą koszulę

w  kolorze écru. Włosy przykryła jasnoczerwoną chustą,
nad którą unosiła się dyskretna aureolka. Jak to

z  Matką Boską bywa, trudno było określić,

w  jakim jest wieku.

Stała nieruchomo, milcząc, ze wzrokiem
wbitym w nieskończoność, a na moich ustach błąkał
się głupkowaty uśmiech. Myślałem, że Matki Boskie nie
istnieją.

– Czy Pani jest…?

– Tak – odpowiedziała, nie odrywając
wzroku od nieskończoności.

– Hmm… – zawahałem się. – A czemu,
jeśli można wiedzieć, zawdzięczam ten zaszczyt?

– Zostałeś wybrany. Pójdziesz

w  świat głosić Słowo Boże.

Przez chwilę znowu staliśmy
w milczeniu. Następnie ja wybuchłem histerycznym śmiechem.

– Prawdopodobnie zaszła jakaś pomyłka
– zasugerowałem, kiedy udało mi się trochę uspokoić.

– Dlaczego tak uważasz?

– Ponieważ jestem bezbożnikiem
i hedonistą. Piję alkohol, palę papierosy i zażywam
narkotyki. Nadużywam też brzydkich wyrazów, uprawiam seks
przedmałżeński, masturbuję się oraz czytam „Gazetę
Wyborczą”…

– Wszystkie grzechy odpuszczam ci
od ręki – odrzekła bez wahania i puknęła trzy
razy w parapet. – Jesteś czysty jak świeżo ochrzczone
niemowlę.

Zaniemówiłem. Oto stoi przede mną Matka
Boska. Niczym wyjęta z komunijnego obrazka. Jak żywa. W dodatku
ma wobec mnie jakieś plany.

– Proszę… pani – wyjąkałem. – Ale ja nie mogę…
Słowo Boże jest całkowicie sprzeczne

z  moim światopoglądem. Jestem zwolennikiem refundowania
środków antykoncepcyjnych

i  przymusowego leczenia osób

z  powołaniem kapłańskim. Poza tym uważam, że publiczne
obnażanie się ze swoją wiarą jest niesmaczne. Religia
powinna być prywatną sprawą każdego człowieka.

Tym ostatnim zdaniem prawie sam się
wzruszyłem.

– Nie wykręcisz się komunałami ze swoich
liberalnych gazet – jej głos był tak spokojny i zdecydowany,
że poczułem, jak ciarki przechodzą mi pod nową koszulą
od Armaniego.

Bardzo, ale to bardzo chciałem szybko coś wymyślić.

– Ale niech się Pani zastanowi…
Moje świadectwo będzie bezwartościowe… Proszę na mnie
spojrzeć – ciągnąłem coraz bardziej zdesperowany. – Na
to, jak się ubieram, jak się zachowuję, na moją pracę…
Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy, że ukazuje mi się
Matka Boska. Wezmą mnie za hochsztaplera, kolejnego oszusta,
który chce zrobić kasę na naiwności ciemnego ludu.

Matka Boska zmierzyła mnie długim, badawczym
spojrzeniem. Starałem się wyeksponować wszystkie cechy
dyskwalifikujące mnie

w  roli jej posłannika: bystre spojrzenie, nawilżoną skórę,
swobodny

i  inteligentny uśmiech (odsłaniający garnitur świeżo
wybielonych zębów),

a  także zmierzwione według najnowszych trendów ciemnoblond
włosy.

Żadnych emocji.

– Rzeczywiście, nie budzisz zaufania
– odezwała się w końcu. – Ale jest na to sposób.

– Sposób?

– Zjawiska nadprzyrodzone…

Z moich ust dobył się tępy odgłos, coś
jakbym dostał żeliwną rurką w kłykieć potyliczny.

– …lewitacja, moc uzdrawiania,
stygmaty…

– Stygmaty?! Chce Pani, żeby mnie wywalili

z  pracy?! – wrzasnąłem. – Jak to sobie Pani
wyobraża? Rozmawiam

z  przełożonym,

a  tu nagle – niespodzianka! –

z  rąk

i  nóg tryska mi krew. To jest sprzeczne

z  polityką naszej firmy!

Jednak moje argumenty jakoś do niej nie
trafiały. Ponownie przeniosła wzrok w kierunku nieskończoności
i tam go zatrzymała.

Intuicyjnie poczułem, że się z tej hecy
całkowicie nie wymigam. Za wszelką cenę chciałem chociaż
zmniejszyć rozmiary katastrofy.

– A nie można by tych… stygmatów…
zamienić na jakieś inne… zjawisko nadprzyrodzone? –
wydukałem.

– Na przykład jakie?

– No nie wiem… – grzebałem

w  zakamarkach pamięci. – Zamiana wody

w  wino? Może być bułgarskie.

Obrzuciła mnie dziwnym spojrzeniem. Po
chwili odrzekła rzeczowo:

– Nie da rady. Stygmaty mają szczególną
moc oddziaływania na ludzi.

– Z pewnością – wymamrotałem. –
Niemniej moja dziewczyna…

Nagle przypomniałem sobie, że przecież umówiłem się

z  Andżeliką. Mogła się tu pojawić lada moment,

a  ja wolałbym, żeby nie zastała mnie sam na sam

z  Matką Boską.

– Nie denerwuj się, zaraz znikam –
wydawała się czytać w moich myślach. – Resztę omówimy
podczas kolejnego spotkania.

– Ma Pani zamiar objawić mi się…
jeszcze raz?! – wykrztusiłem.

– Zwykle objawiam się seriami –
odpowiedziała spokojnie.

– Seriami?! O Boże… ale bardziej rano
czy po południu? – Czułem, jak grunt osuwa mi się spod
skrojonych na miarę półbutów z kangurzej skórki.

– Będę ci się objawiać

o  wszystkich porach dnia

i  nocy.

– W godzinach pracy też?! –
wybuchnąłem. – Moja szefowa wpadnie w szał, jak zobaczy,
że zadaję się z dziewicami! To bardzo zaborcza kobieta.

Ale Matka Boska już mnie nie
słuchała. Uniosła ręce ku niebu, a następnie na moich
własnych oczach rozpłynęła się w przestrzeni. Zostałem sam,
wytrącony z równowagi, nie wiedząc, co mam myśleć.

Po chwili usłyszałem dzwonek do
drzwi. Andżelika, jak przystało na osobę pracującą
w telewizji, była bardzo punktualna.

Wyobraźcie sobie, że wasza dziewczyna
to najbardziej wypasiona pogodynka w kraju. Smukła brunetka
o prężnych udach, wybujałym froncie i lekko zachrypniętym
głosie, przez którą faceci – mimo że całą prognozę
intensywnie wpatrują się w ekran – nie potrafią później
odpowiedzieć na fundamentalne pytanie: „Jaka będzie
pogoda?”.

Potraficie to sobie wyobrazić?

Dobra. To teraz musicie jej powiedzieć,
że ukazuje wam się Matka Boska.

Najpierw myślałem, żeby to przed
Andżeliką zataić. Ale zaraz potem przypomniałem sobie o jej
udziale w „Gwiazdy Tańczą na Szczudłach”. Oglądalność
tego show przekracza kilkakrotnie frekwencję wyborczą, a ja –
jako oficjalny narzeczony – mam jej kibicować na widowni.
A gdyby Matce Boskiej wpadło do głowy właśnie wtedy mi się
objawić? Czy nie byłoby to dość nieprzyjemne faux
paux, które położyłoby się cieniem na dalszej
karierze mojej wybranki? Zdecydowałem, że lepiej będzie
o całej sprawie jej od razu powiedzieć.

Wybrałem moment, kiedy leżeliśmy
w łóżku po tym, jak zrobiła mi te wszystkie
niezwykłe rzeczy, o których można poczytać
w poradniku Madejowe łoże. Seksualne tortury
dla zdegenerowanych. Andżelika, naga i cudownie
rozłożona, paliła papierosa i ze znudzoną miną przeglądała
prospekty hotelu Burj Al Arab w Dubaju, gdzie zaprosiłem ją
na weekend, zaciągając na ten cel kredyt pod hipotekę.

– Wierzysz w Boga? – niezobowiązująco
zagaiłem.

– Co proszę? – Zrobiła minę, jakby
dostała w łeb pustakiem.

– No wiesz… Nigdy wcześniej nie było
okazji, żeby zapytać.

– O co ci, kurwa, chodzi? Dobrze się
czujesz?

Gdy to mówiła, była jeszcze piękniejsza
niż zwykle.

Musiałem jakoś ratować sytuację,
powiedzieć coś, co pozwoli naszej rozmowie zachować charakter
przyjaznej pogawędki, nie tracąc równocześnie ciężaru
gatunkowego.

– Nie sądzisz, że jako partnerzy
powinniśmy czasami… no wiesz… podzielić się swoimi
poglądami, porozmawiać?

Popatrzyła na mnie podejrzliwie.

– A nie wystarczy, że się pieprzymy,
chodzimy na imprezy i tym podobne?

Musiałem się chwilę zastanowić.

– W zasadzie… wystarczy – odrzekłem
szczerze. – Ale… co nam szkodzi… na przykład… jeszcze
czasem porozmawiać? Nie za często, oczywiście… Raz na
jakiś czas.

Zaciągnęła się mocno papierosem,
rozchyliła szeroko chrapy i wypuściła dym.

– Obawiam się, że jak zaczniemy ze sobą
rozmawiać, to nasz związek się rozpadnie – powiedziała. –
Poza tym, ja się w tych sprawach w ogóle nie orientuję.

– No ale wierzysz w Boga czy nie?

– Czy ja wiem… – zamyśliła się. –
Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

– Nie zastanawiałaś się, co się
z tobą stanie po śmierci?! – Nie sądziłem, że mogę
wydobyć z siebie tak pierwotny i naturalnie brzmiący okrzyk
zdumienia.

– No pięknie! Najpierw Bóg, teraz
śmierć, a zaraz pewnie będą głodujące dzieci. Jak masz
depresję, to idź pobiegać albo co.

Wykonała ruch, który niedwuznacznie
sugerował, że ma zamiar wstać, ubrać się i wyjść,
trzaskając za sobą drzwiami.

– Obiecuję, że nie będzie żadnych
dzieci! OK? – zawołałem pospiesznie. – Ograniczymy się
do Boga i tematów pokrewnych.

– Tematów pokrewnych?

– No wiesz… cuda… objawienia i takie
tam… interesujące zjawiska – wyjąkałem.

Popatrzyła na mnie pytająco, a ja nabrałem
powietrza i w kilku zdaniach wszystko opowiedziałem. O Matce
Boskiej, jej planach i zdolnościach, jakie nabędę. Nie
stroniłem przy tym od żartów ani dygresji, wskazujących na
mój spory dystans do całej sprawy.

Na początku słuchała mnie w ciszy
i skupieniu, o którym świadczył jej wzrok wbity nieruchomo
w maleńką fałdę na kołdrze. Później zaczęła się nerwowo
wiercić, cicho posapywać i wydawać dziwne jęki. Kiedy
doszedłem do stygmatów, wpadła w dygot i przykryła się
kołdrą aż po same usta, które nabrały koloru kilkudniowego
krwiaka.

– Nie rób mi krzywdy! Proszę cię! –
wybuchła nagle histerycznym, zwierzęcym nawet płaczem. –
Zrobię wszystko, co każesz, ale nie zabijaj mnie!

– Chryste! – Oniemiałem. – Dlaczego
miałbym…

– Bo ci odwaliło! – zawyła. – Jak
psychopacie jakiemuś!

Uświadomiłem sobie, że patrzy na mnie,
jakbym był Josefem Fritzlem i Josefem Goebbelsem zarazem.

– Myślisz, że nie słyszałam o takich
popaprańcach? Najpierw pokazuje im się Matka Boska, a potem idą
ostrymi narzędziami wykorzeniać grzech z tego świata!

– Narzędziami?! – Zatkało mnie. –
Przecież wiesz, jak ja nienawidzę majsterkować!

Nagle zerwała się z łóżka i wrzeszcząc
na całe gardło, rzuciła się biegiem w kierunku drzwi
wyjściowych. Ruszyłem w pościg; nie mogłem pozwolić,
by widok jej nagiego ciała stał się udziałem całej
wspólnoty mieszkaniowej. Nie było innego sposobu, podstawiłem
jej nogę. Wyrżnęła o deski jak długa. Po raz kolejny
uświadomiłem sobie, jaka to pięknie zbudowana kobieta.

Związałem ją przedłużaczem, inaczej
znowu próbowałaby uciec. Na szczęście nagły kontakt
z podłogą trochę ją uspokoił, wyciszył.

– Wybacz, musiałem to zrobić –
wyjaśniłem i ostrożnie dźwignąłem ją z podłogi.

Pokiwała głową ze wzrokiem postrzelonego
jelonka Bambi.

– Tylko obiecaj, że nie będziesz się
nade mną znęcał – wyszeptała.

– Chryste! Przecież ja wcale nie mam
zamiaru… – Była cięższa, niż myślałem. Poniosłem ją
pospiesznie w kierunku łóżka.

– I nie odetniesz mi sutków?

O mało nie wypuściłem jej z rąk. Do
celu zostały jeszcze jakieś dwa metry.

– Ani nie włożysz rozgrzanej lutownicy
do tyłka?

– Przestań!!! – Rzuciłem ją na
pościel. – Co ty z tymi narzędziami?! – Ciężko dysząc,
usiadłem na łóżku. – Ja takich rzeczy w ogóle w domu
nie trzymam! Nawet jak trzeba zmienić żarówkę, to dzwonię
po elektryka!

Popatrzyła na mnie
z wdzięcznością. Trzeba przyznać, że spętana kablem
prezentowała się naprawdę imponująco. Po chwili podniosła
głowę i lekko zachrypniętym głosem zapytała:

– Załatwisz mnie szybko i bezboleśnie,
prawda? Obiecaj…

– Błagam… Skąd ci przyszło do
głowy, że mam zamiar cię załatwić?! – powoli traciłem
cierpliwość.

– A nie masz? – zdziwiła się.

– Nie!

– Więc co, oszpecić, trwale
okaleczyć? – patrzyła na mnie coraz bardziej
zdezorientowana.

– Też nie…

Na kilka chwil zapanowała niezręczna
cisza.

– To o co ci, kurwa, chodzi? – zapytała
w końcu.

Westchnąłem głęboko i opadłem na
łóżko obok niej. Leżeliśmy chwilę w milczeniu jak w jakimś
czarno-białym filmie z lat 60. Ja wpatrujący się nieruchomo
w sufit, ona ciasno owinięta kablem. Zrozumiałem, że dzieli
nas egzystencjalna przepaść.

Rozwiązałem ją i narzuciwszy na siebie
szlafrok, wyszedłem w milczeniu na taras. Była wolna.

Zapaliłem papierosa i nieobecnym
spojrzeniem powiodłem po pogrążającym się w wieczornym
półmroku śródmieściu. W oczach zamigotały mi światła
przejeżdżających w dole aut oraz drobne sylwetki ludzi,
śpieszących za swoimi sprawami w sobie tylko znanych
kierunkach. W ten pierwszy naprawdę wiosenny dzień roku wszyscy
wydawali się tacy radośni i pełni życia. Nasilony miejski
szumek i uwolniony ze szponów mrozu zapach kebabów oraz psich
pozostałości sygnalizowały, że miasto nareszcie otrząsa
się z zimowego odrętwienia. Tu nieletnia para obłapia się na
ławce, tam rowerzysta wpada pod rozpędzoną ciężarówkę…
Ja jednak obserwowałem wszystko z chłodną obojętnością, nie
potrafiąc jak co roku zachwycić się tym odwiecznym rytuałem
przyrody. Wiedziałem, że dla mnie już nic nigdy nie będzie
takie samo.

Do moich uszu dobiegły stłumione dźwięki
z apartamentu. Andżelika pospiesznie ubierała się i szykowała
do wyjścia. Starała się robić to jak najciszej, chyba po to,
żebym nagle nie przypomniał sobie o niej i nie postanowił
jednak odciąć tego i owego. Do czego to doszło?! A wszyscy
mówili, że taka piękna z nas para.

Pogrążyłem się
we wspomnieniach. Pomyślałem o chwili, kiedy się
poznaliśmy. To było na bankiecie. Po premierze komedii
romantycznej Zzuj ciżemki, którą
nasza firma sponsorowała. Prawie dwa tygodnie temu, szmat
czasu. Kiedy ją tam zobaczyłem, zacząłem się trząść jak
jakiś frajerberger.

Podeszła do mnie i rzuciła
zaczepnie:

– Co się tak trzęsiesz, maleńki?

– Chyba twoja stara! – przytomnie
zaripostowałem i tym ją zdobyłem.

Jeszcze tego samego wieczoru leżeliśmy błogo wyczerpani na
podłodze mojego apartamentu,

a  ja jeździłem po jej nagich udach swoją kolekcją
miniaturowych modeli porsche. To wspomnienie zostanie ze mną
do końca życia.

Zamknąłem oczy. Chłodny wieczorny wiatr
zakołysał moją grzywką.

– Naprawdę ukazała ci się Matka
Boska? – usłyszałem jej głos. Stała obok mnie na tarasie
i opierała dłoń na moim ramieniu.

Została!

– Mhm – poczułem, jak łzy napływają
mi do oczu.

– Ale dlaczego akurat tobie?

– Nie wiem, może brakuje im specjalistów
od marketingu? – załkałem.

Podsunęła mi tarasowe krzesło

i  pomogła usiąść. Otuliła mnie kocem, przyniosła chusteczki
higieniczne oraz orzeszki. Wysmarkałem nos

i  schrupałem orzeszka. Andżelika usiadła naprzeciwko mnie

i  też schrupała orzeszka. Potem ja schrupałem kolejnego
orzeszka

i  ona kolejnego. Przez chwilę chrupaliśmy orzeszki.

– Ile razy już ci się… no tego…
objawiła? – odezwała się w końcu.

– Na razie tylko raz. Ale powiedziała, że
będzie częściej – odrzekłem ze spuszczoną głową.

– A mówiła gdzie… i kiedy?

– Nie powiedziała dokładnie, no ale
może wszędzie… w domu, w pracy, na imprezie…

– Tak przy ludziach?!

Skuliłem się, a moje ciało
wykręciło kilka spazmów. Następnie sięgnąłem po
kolejnego orzeszka. Andżelika była bardzo dzielna. Mimo tak
boleśnie żenującej sytuacji została tu ze mną i próbowała
pomóc. Ale to tylko potęgowało moje cierpienie. Zrozumiałem,
jak wspaniałą dziewczynę tracę.

– A czy nie mogłaby robić tego jakoś
dyskretniej? – zapytała.

– To chyba niemożliwe –
wychlipałem. – Co to za objawienie, o którym nie wie
przynajmniej kilkadziesiąt milionów ludzi?

Andżelika zamknęła oczy. Potem
otworzyła. Schrupała orzeszka.

– Słuchaj, nie zrozum mnie źle –
pochyliła się ku mnie i ujęła moją dłoń. – Jesteś
bardzo fajny. Słuchasz fajnej muzyki, fajnie się ubierasz, masz
fajną pracę i fajnie urządzone mieszkanie – jej głos był
łagodny, pełen ciepła. – Ale zdajesz sobie sprawę z tego,
że w kręgach, w których się obracamy, te twoje objawienia
nie zostaną dobrze odebrane?

– Mnie to mówisz? – jęknąłem.

– Ludzie będą się czuć nieswojo
w obecności Matki Boskiej… – ciągnęła.

– Wiem…

– Przestaną nas zapraszać na
imprezy…

– Wcale bym się nie zdziwił…

– Będziemy skazani na towarzyski
niebyt!

– Boże, dlaczego akurat ja?!

Mój krzyk spłoszył pobliskie stado
gołębi, które wzbiły się w niebo, zatoczyły koło nad
budynkiem, zanurkowały w dół i rąbnęły w ziemię. Chwilę
siedzieliśmy w milczeniu. Potem ja głośno przełknąłem
orzeszka.

– Czyli z nami koniec? – zapytałem,
nie patrząc jej w oczy.

– Chyba mnie rozumiesz, prawda?

– Ale do Dubaju ze mną pojedziesz?

– Nie sądzę – zmarszczyła
czoło.

– Już wszystko opłacone…

Na twarzy Andżeliki pojawił się bolesny
grymas. Odzwierciedlał dramatyczną walkę, jaka toczyła się
w tej chwili w jej umyśle.

– A jak ty to sobie wyobrażasz? –
wyrzuciła z siebie w końcu. – Leżymy na plaży w Emiratach,
słońce świeci, dokoła pełno inteligentnych i zadbanych ludzi,
a ty nagle – ni stąd, ni zowąd – zaczynasz lewitować!
I co ja miałabym wtedy ze sobą zrobić? Wstać i ładnie się
ukłonić?

Nie wiedziałem, co jej
odpowiedzieć.

– To może pojedziemy gdzie indziej,
na przykład… w góry?

I  co my tam będziemy robić? Wspinać się? – jej śmiech
przesiąknięty był goryczą

i  zapachem orzeszków.

Zrozumiałem, że to koniec. Jedyna prawdziwa
miłość mego życia za chwilę wstanie, otrzepie resztki
łupin z kiecki i odejdzie. Na zawsze. Przedtem jeszcze zapyta,
czy – skoro i tak wszystko już opłacone – nie mógłbym jej
odstąpić tej rezerwacji w Burj Al Arab. Byłby to taki piękny
gest na pożegnanie. Na to ja spytam czy pojedzie tam sama,
a ona odpowie, że ze swoim opóźnionym w rozwoju bratem.

– To ty masz brata? – będę wyraźnie
zaskoczony.

– Przyrodniego – powie.

– A co on robi?

– Dorabia jako model.

– Aha…

Potem pocałuje mnie

w  czoło

i  stwierdzi, że to strasznie przykre, iż nie zdążyliśmy
się dobrze poznać,

a  już musimy się rozstać. Pokiwam głową,

a  ona doda mi otuchy, tkliwie tarmosząc za nos. Następnie

z  wdzięcznością przyjmie bilety do Dubaju,

a  wychodząc, już przy samych drzwiach, odwróci się

i  powie:

– A nie mówiłam, że jak zaczniemy ze
sobą rozmawiać, to nasz związek się rozpadnie?

Pewnie nieraz zastanawialiście się, co byście zrobili, gdyby
nagle zaczęła ukazywać się wam Matka Boska. Wpadlibyście

w  popłoch czy pogrążyli

w  rozpaczy? Zadzwonilibyście na policję czy może uciekli

z  kraju? Przez całą noc nie zmrużyłem oka. Następnego dnia

w  pracy byłem tak skołowany, że podczas lunchu

w  sushi-barze zamiast maki
zamówiłem
flaki. Co za wstyd!

W  końcu doszedłem do wniosku, że najlepsze, co mogę zrobić,
to żyć tak, jakby nic się nie stało. Chodzić do pracy,
upokarzać podwładnych, molestować stażystki. Czułem,
że tylko katorżnicza harówka pozwoli mi nie myśleć

o  traumatycznych wydarzeniach, które niespodziewanie stały
się moim udziałem.

Miałem szczęście, był to bowiem
akurat bardzo gorący okres w mojej firmie. Wspomniałem już,
że jestem brand menedżerem w renomowanej międzynarodowej
korporacji. Ściślej mówiąc, w jednym z wiodących koncernów
kosmetycznych, którego produkty z pewnością znajdują się na
waszych łazienkowych półkach i toaletkach. Niestety ostatnio
firma nie miała najlepszych wyników, więc zarząd zlecił
wszystkim oddziałom wymyślenie czegoś, co zrewolucjonizuje
rynek dezodorantów i przywróci koncernowi absolutną pozycję
lidera na rynku. Szefowa oczywiście wybrała mnie do tego
zadania i to, co wymyśliłem w następnych tygodniach, powinno,
moim zdaniem, przejść do historii postkreatywnego marketingu,
a mnie na wieki zapewnić zaszczytne miejsce wśród największych
wizjonerów w branży. Ale po kolei.

Potoczne myślenie zwodniczo podpowiada,
że taką pracę należałoby zacząć od poszukiwania nowych
zapachów czy niebanalnych sposobów ich aplikacji. Ale ja od
początku wiedziałem, że to ślepa uliczka. Aby dokonać
rewolucji, trzeba było pójść głębiej. Dokonując
analizy etymologicznej słowa „dezodorant”, z zaskoczeniem
stwierdziłem, że ten francuskiego pochodzenia wyraz równie
dobrze mógłby brzmieć „odśmierdzacz”, chociaż pewnie
jego potencjał komercyjny byłby wtedy mocno ograniczony. Na
smrodzie postanowiłem się więc skoncentrować.

Skontaktowałem się z wiodącymi
laboratoriami medycznymi na świecie i zleciłem im dziesiątki
badań nad odorem i jego związkami z ludzkim ciałem. Kazałem
analizować wydzieliny i feromony, pobierać próbki i robić
wymazy. Zarządziłem kompleksowe zgłębianie intensywności
wrażeń i stężeń, poleciłem wykonać przekroje ilościowe
przez grupy wiekowe, rasy i kasty. Profesor Edmund Hustler
z Uniwersytetu w Getyndze specjalnie dla nas przeprowadził swoją
słynną redukcję feromonologiczną, którą przybliżył nam
w formie seminariów i tajnych kompletów. Wybrałem się też
na Kongres Fetorologiczny do Kielc.

Po kilku tygodniach intensywnych studiów

i  badań

w  końcu zebraliśmy całość interesujących nas wyników –
tysiące wykresów, diagramów

i  tabel. Aby móc je przetworzyć, kupiliśmy najszybszy na
rynku komputer

i  zatrudniliśmy kilku informatyków somnambulików, którzy na
trzy zmiany porządkowali, profilowali

i  integrowali dane.

W  wolnych chwilach skakali

w  gumę.

Przez długi czas z magmy terabajtów nie
wyłaniał się żaden sensowny obraz. Słupki diagramów opadały
w najmniej oczekiwanych momentach, a wykresy świrowały jak EEG
epileptyka. Świrować zaczęła też moja szefowa, której ta
przygoda zaczęła śmierdzieć katastrofą. „Jeżeli koszty
tych zasranych badań w najbliższym czasie się nie zwrócą, to
własnymi rękami rozwalę ci łeb i zeżrę mózg. A bezpańskie
kundle będą trykać twoje truchło” – powiedziała
z charakterystyczną dla siebie powściągliwością. Od razu
widać, że ma kobitka MBA.

Powiedziałem informatykom, że koniec
ze skakaniem w gumę, a żeby niepotrzebnie nie marnować
czasu, od tej chwili posiłki będą im dostarczane w formie
kroplówki. Poskutkowało. Już następnego dnia wpadli na
pomysł zastosowania sztucznych sieci neuronowych do – z tego,
co zrozumiałem – filtracji, penetracji, konwersji i perwersji
danych. „A potem zobaczymy, co się z tego urodzi” –
powtarzali podnieceni jeden przez drugiego.

Na szczęście tym razem na rezultaty nie
trzeba było długo czekać. Wkrótce z powodzi zer i jedynek
zaczął wyłaniać się pewien obraz. Na początku słaby
i niewyraźny, niczym puls pluszowego misia, z każdą godziną
stawał się coraz bardziej rześki i pewny siebie. Trzymając
się z informatykami za ręce, obserwowałem w transie to,
co coraz dobitniej urzeczywistniało się na monitorze naszego
superkomputera. W życiu nie widziałem tak pięknej i jędrnej
krzywej. Sterczała dumnie i nie pozostawiała żadnego pola do
błędnej interpretacji.

Mieliśmy nasz wynik.

Kto by pomyślał, że rozwiązanie
cały czas znajdowało się tuż pod nosem. Jednak
– jak mówi stare bretońskie przysłowie – lepiej
pociągnąć za wszystkie strzyki naraz, niż karmić dziecko
pomponem. Wielostronicowy raport dotyczący uzyskanych
rezultatów można było streścić w jednym zdaniu: „Prace
pomiarowe przeprowadzone na reprezentatywnej próbce badanych,
równomiernie zróżnicowanej pod względem wieku, płci, rasy,
orientacji seksualnej i barw klubowych, wykazały, że poza
nielicznymi przypadkami (mieszczącymi się w granicach błędu
statystycznego) – u których w interesującym nas obszarze
badań najwyższe rezultaty zanotowano w odniesieniu do jamy
gębowej (łac. cavum oris) – u 99,999%
populacji najsilniejsze stężenie fetoru rejestruje się
w pobliżu końcowego otworu przewodu pokarmowego, czyli odbytu
(łac. anus)”.

Innymi słowy – jak to celnie ujął
jeden z naszych błyskotliwych informatyków – odkryliśmy,
że przygniatającej większości ludzi najbardziej śmierdzi
z dupy.

Doniosłość tego odkrycia powaliła mnie
niczym kucharza okrętowego uderzenie pagajem. Uświadomiłem
sobie, że rasa ludzka dezodoruje sobie dosłownie wszystko:
pachy, stopy, szyję, obszar za uszkiem. Do ust stosuje płukanki,
do uszu parafinę, a do nosa kropelki i spreje. Dodatkowo, aby
zagłuszyć przykrą woń w swoim otoczeniu, szprycuje zapachami
mieszkania, łazienki, samochody i kocie kuwety. Słowem, nie ma
takiego miejsca na ludzkim ciele i w jego pobliżu, które nie
podlegałoby dezodorowaniu. Oprócz tego jednego – z naukowego
punktu widzenia – najwłaściwszego. Należyte wnioski z takiej
obserwacji dałby radę wyciągnąć nawet przyrodni brat mojej
byłej dziewczyny, model. Należało jak najszybciej wyprodukować
dezodorant do tyłka i zmonopolizować rynek.

Gdy przedstawiłem swój pomysł szefowej,
zamarła. Jej wydęte jak opona Monster Trucka usta zastygły
w wieloznacznym milczeniu. Dekady korekcji i liftingów
uniemożliwiały odczytanie z jej sfinksowej twarzy jakichkolwiek
myśli i uczuć, bałem się nawet, że zaraz rzuci się na mnie
i pożre, a genialna koncepcja dezodorantu przepadnie na wieki
wraz ze mną.

Wreszcie świeżo uzupełnione kolagenem
wargi drgnęły:

– Sprej czy kulka?

Odetchnąłem. Kupiła mój
pomysł! Zasugerowałem, żeby kwestie techniczne rozstrzygnąć
później, a teraz skupić się na przygotowaniu prezentacji
dla zarządu. Zgodziła się. Musiałem jeszcze wywinąć się
od jej zwyczajowych w takich sytuacjach umizgów, nic bowiem
bardziej nie pompowało jej libida niż młody zdolny wizjoner
w bajeranckim gajerku. Rzucona mimochodem informacja, że chyba
mam owsiki, załatwiła sprawę.

Wracałem do domu wesoły jak brazylijski
hymn. W wyobraźni celebrowałem już niebywały sukces swojego
produktu, udzielałem nieludzko błyskotliwych wywiadów czołowym
magazynom biznesowym na świecie i z ujmującą nonszalancją
odbierałem statuetkę Złotego Cielca dla menedżera roku. Po
raz pierwszy od wielu tygodni czułem się rozluźniony, niemal
szczęśliwy. Prawie zapomniałem o swojej tragedii miłosnej i o Matce Boskiej. W podświadomości zaczęło mi nawet kiełkować
przekonanie, że jej wizyta okazała się jakimś kosmicznym
nieporozumieniem, że po powrocie do nieba spostrzegła swoją
pomyłkę i postanowiła dać mi święty spokój. Bezwiednie
pielęgnowałem w głowie tę mentalną roślinkę, jakby była
ostatnią formą wegetacji pozostałą na Ziemi po niefortunnym
zderzeniu z planetą Nibiru, inwazji radioaktywnych kosmitów
parazytów oraz wyjątkowo suchym lecie.

Nadszedł dzień, w którym mieliśmy
przedstawić zarządowi nasz rewolucyjny projekt. Po wejściu do
sali konferencyjnej szefowa przedstawiła mnie prezesowi i dwóm
wiceprezesom, a potem oddała mi głos. Zaplanowałem stopniowo
podsycać zainteresowanie słuchaczy, a ostateczny pomysł
wyjawić na końcu, w formie triumfalnego „ta-dam!”. Strategia
zdawała egzamin znakomicie. Prezesi – szykowni panowie
po sześćdziesiątce – wpatrywali się we mnie jak
zahipnotyzowani, gdy w sposób lekki, lecz dogłębny,
odsłaniałem przed nimi zakamarki dwunastnicy, okrężnicy
i kiszki stolcowej. Wyraz oczarowania nie zniknął z ich
twarzy, gdy błyskotliwie wtajemniczałem ich w meandry ruchów
perystaltycznych i nie wdając się w zbędne szczegóły płynnie
przeszedłem do fazy ekskrementalnej. Wszystko szło wyśmienicie,
a ja z gracją figurowej łyżwiarki zmierzałem pewnie do
finałowej wolty, lecz właśnie wtedy, kiedy olśniewającą
konkluzją miałem powalić zarząd na kolana, usłyszałem
zaskakujące pytanie prezesa, starszego pana o wyglądzie Silvia
Berlusconiego:

– Pan krwawi?

Z początku nie zrozumiałem, o co mu
chodzi. Zirytowany nieco, że wybił mnie z rytmu, uśmiechnąłem
się najbardziej czarująco, jak potrafiłem, i protekcjonalnie
przechyliłem głowę na bok.

– Słucham?

– Czy pan przypadkiem nie krwawi? –
powtórzył rzeczowo.

Zdezorientowany popatrzyłem na
szefową. Była blada jak amfa. Z uśmiechem zastygłym na
ustach przeniosłem wzrok na swoje ciało. Istotnie, na koszuli,
w okolicach lewego boku, dostrzegłem rozległą czerwoną
plamę. Chwilę później zorientowałem się też, że krwiste
dziury pojawiły się na moich dłoniach.

A więc jednak…

Stygmaty!

Właściwie nie powinienem się temu dziwić,
w końcu Matka Boska lojalnie mnie uprzedzała. Inna sprawa
jednak, że wybrała sobie czas i miejsce, które – gdyby nie
była tym, kim była – spokojnie pozwalałyby posądzić ją
o perfidię, nihilizm i wyrafinowane okrucieństwo. Rozejrzałem
się dokoła, myśląc, że gdzieś ją zobaczę. Tym razem
jednak postanowiła działać z ukrycia.

Prezesi nie odrywali wzroku od moich
ran. W ich oczach rysował się szok pomieszany z obrzydzeniem
skrzyżowanym z czymś, co wymyka się pojęciowym możliwościom
języka polskiego.

– A tak, krwawię… – wyjąkałem,
zapinając marynarkę i wstydliwie zaciskając dłonie. – Ale
to nic, zaraz mi przejdzie…

– Ale pan krwawi coraz bardziej –
zauważył trafnie pierwszy wiceprezes, przywodzący nieco na
myśl Jacques’a Chiraca.

Rzeczywiście, krew