Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Matka młodej matki

Matka młodej matki

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65087-43-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Matka młodej matki

„Obserwując różne swoje koleżanki, widziałam, jak zakochując się we wnukach, zdradzały swoje córki. Bardzo chciałam uniknąć takiego scenariusza. A czyhało na mnie wiele pułapek. Stając się matką młodej matki, konfrontujemy się z tym, czego nie dałyśmy naszym córkom. Siłą rzeczy wracają wspomnienia. Jak być przydatną młodym rodzicom, ale im się nie narzucać? Jak mieć cierpliwość i wyrozumiałość dla ich błędów, nieodzownych w zyskiwaniu rodzicielskich kompetencji? Jak uznać, że U. robi różne rzeczy inaczej niż ja i nie traktować tego jak osobistego ataku? Jak nie ulegać poczuciu winy, które dogania, gdy widzę, jak wspaniale U. radzi sobie z macierzyństwem, choć ja wcale sobie tak dobrze nie radziłam?"

Justyna Dąbrowska, założycielka i wieloletnia redaktor naczelna magazynu „Dziecko”, a dziś ceniona psychoterapeutka i autorka związana m.in. z „Tygodnikiem Powszechnym” w swoich tekstach szczerze mierzy się z nową rolą – rolą babci.

Polecane książki

Na depresję cierpi coraz więcej osób. Przyczyny tej choroby oraz sposoby jej leczenia są badane intensywnie zarówno w psychologii, jak i w medycynie, rzadko natomiast przyglądamy się duchowej stronie depresji. Anselm Grün pokazuje, że również Biblia i tradycja religijna znają problem smutku i przygn...
Są książki, które się połyka, są takie które czyta się płacząc - ze wzruszenia lub ze śmiechu, a czasem i z jednego i z drugiego. Po lekturze Nie ma z czego się śmiać Stefanii Grodzieńskiej okazuje się, że są też książki, które czyta się... tańcząc. Opisując swoje życie - zawsze z lekkością, wd...
Książka pokazuje człowieka w zestawieniu z systemem, względem którego czuje się bezbronny, słaby i sfrustrowany. Jednakże nadchodzi moment, w którym postanawia zerwać z wszystkim tym, co go ogranicza, i wzbudzić w sobie pragnienie życia według własnych zasad....
Podstawowym zagadnieniem przedstawionym w opracowaniu jest wpływ norm nadrzędnych nad regulacją ustawową na proces wykładni i stosowania materialnego prawa administracyjnego. W książce podjęto problematykę proporcjonalności i granic ingerencji administracyjnoprawnej w sferę praw i wolności obywatels...
Ta książka nie jest dla fachowców – ci wiedzą więcej i poradzą sobie bez niej znakomicie. Ale nie jest także przewodnikiem dla zbłąkanych – niewiele w niej z ducha dydaktyki. Dla kogo więc? Myślę, że dla tych, którzy muzyką żyją, mocniej: którzy bez muzyki żyć nie potrafią. Dla tych, dla których muz...
Druga połowa XIX wieku. Pan Burrow, wpływowy brytyjski arystokrata, otwiera w samym centrum Londynu zoo, którego główną atrakcję stanowią niewolnicy z Afryki. Choć inwestycja okazuje się strzałem w dziesiątkę, nie wszystko układa się po myśli biznesmena. Pochodzący także z wyższych sfer Edwards, któ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Justyna Dąbrowska

Justyna Dąbrowska

Matka młodej matki

Felietony zamieszczone w niniejszym zbiorze publikowane były w miesięczniku „Dziecko” wydawanym przez Agora S.A.

© Copyright by Justyna Dąbrowska 2016© Copyright by Grupa Wydawnicza Relacja Sp. z o.o. 2016

Redakcja i korekta: Kamila Wrzesińska

Projekt okładki: Ewelina Malinowska

Zdjęcie na okładce: Paweł Malko

Zdjęcia: Paweł Malko, archiwum rodzinne; Mikołaj Grynberg („Upadki są nieuniknione”)

ISBN: 978-83-65087-43-0

Grupa Wydawnicza Relacja Sp. z o.o.

Słowicza 27a

02-170 Warszawa

www.mamania.pl

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Unia

Od samego początku dla nas obu to było jasne. Nie będzie mnie przy porodzie. Ani ja tego nie chciałam, ani U. Na samą myśl, że mogłabym jej „sprzedać” własne – powiedzmy sobie szczerze – fatalne wspomnienia, robiło mi się słabo.

Mniej więcej w połowie ciąży pojechałam z nią (w zastępstwie zięcia) na jakieś badanie. Jak tylko usłyszałam charakterystyczny „tętent” serca wnuka, nogi się pode mną ugięły i tylko upewniłam się w swojej decyzji. O nie, to na pewno nie jest dobry pomysł, żebym w tej dość jednak wymagającej sytuacji wspierała kochanego człowieka, skoro sama zaczynam wymagać wsparcia.

U. też mi jasno (choć życzliwie) oznajmiła, że to jest absolutnie wykluczone. Że bardzo mnie ceni i wie, że dużo wiem, i wierzy, że byłabym świetnym oparciem i tak dalej, ale to jednak jest jej poród i chce go przeżyć bez mamy – tylko wspólnie ze swoim ukochanym.

Czas płynął płynnie (jak to czas), mijały kolejne tygodnie, do terminu został ponad miesiąc. Zięć pojechał na drugi koniec Polski zarabiać pieniądze, a U. zamieszkała chwilowo u nas. I wtedy pojawił się on.

Pierwszy skurcz.

A za nim ochoczo pojawiły się kolejne, następując po sobie dość często. Usilnie starałyśmy się je ignorować, bo przecież to niemożliwe, że to już, bo za wcześnie, bo Zięć daleko, a w ogóle poród miał być w domu. Jednak Młody zdecydował inaczej. Dziarsko rwał się na świat, nie bacząc na nieobecność ojca, brak spakowanej torby do szpitala, co ja mówię – torby! Brak wszystkiego, czego potrzebuje pierworódka. Przynajmniej tak mi się zdawało. Że tego wszystkiego brakuje – długiej listy koszul, staników, woreczków z fasolą. Byłam w błędzie. Okazało się, że wszystko, co niezbędne do porodu, U. ma przy sobie. A ściślej – w sobie. Ale może nie uprzedzajmy  faktów.

Wyposażone w dokumenty i malutką torebkę (moja koszula, skarpety mojego męża, butelka wody mineralnej) zjawiłyśmy się na izbie przyjęć. Skurcze deptały sobie po piętach, a U. po krzyżu. Badanie wykazało, że minęła półmetek. Poszłyśmy do sali porodów rodzinnych. Patrzyłam na nią zafascynowana. Widziałam skoncentrowanego na zadaniu maratończyka, który w swoim tempie biegnie do mety. Masowałam plecy, podawałam wodę, ocierałam czoło. Obie byłyśmy spokojne. Ona wsłuchana w swoje ciało i w dziecko. Ja w nią. Ona krzyczała jak wojowniczka. Ja milczałam. Nie mogłam od niej oczu oderwać. Nie bałam się. Jednocześnie zalewały mnie fale empatii, czułam, jakby to przeze mnie przeciskało się to dziecko.

Tak jak maratończyk pokonuje kolejne kilometry, ona pokonywała kolejne centymetry. „Biegła” nieustraszenie, z determinacją, siłą. Tworzyły z położną rozumiejący się bez słów tandem. W którymś momencie dołączył do nas zziajany K. Przejechał nocą kilkaset kilometrów. Obydwoje staraliśmy się nie przeszkadzać.

W pięć godzin po przyjeździe do szpitala nadszedł finał. Młody przyszedł na świat spokojnie i bez krzyku. To myśmy płakali, on nam się przyglądał. Pępowina pomału przestawała tętnić.

I w tamtej chwili poczułam coś niezwykle silnego. Że moja córka jest mi najbliższą kobietą na Ziemi. Że oto właśnie zawiązałyśmy unię matek. I coś, czego bym się po sobie zupełnie nie spodziewała – że żaden mężczyzna tego nie zrozumie.

Bez rad, lecz nie bezradni

Z zachwytem przyglądam się, jak U. matkuje swojemu malutkiemu synkowi. To wygląda trochę tak, jakby dwoje obcych sobie ludzi (tak, tak wiem, nie są wcale obcy, jeden był w drugim wiele miesięcy, ale jednak do momentu porodu nigdy się na oczy nie widzieli) musiało się nauczyć wspólnie tańczyć dość złożony taniec towarzyski.

Przy czym jedno z partnerów (w tym przypadku ON) ma słabe możliwości komunikacyjne, więc niemal cała odpowiedzialność za te wszystkie figury spoczywa na NIEJ, jego matce. U. musi się stale domyślać, o co mu chodzi, czego potrzebuje, dlaczego jest niezadowolony, czym można go ukoić. Czyli aby taniec sprawiał przyjemność obojgu, to ona musi się nagimnastykować.

Robi to cierpliwie, stosując metodę prób i błędów – mężnie traktując nieuniknione w tej sytuacji porażki jako nauczkę, nie katastrofę. Wspiera ją w tym troskliwie jej mąż, matkujący Młodemu czule i z entuzjazmem.

I tak się we trójkę pomalutku siebie uczą i do siebie docierają, a ja patrzę na to ich dostrajanie się z podziwem i… nutą zazdrości. Czemu ja tak nie umiałam? Nie współgrałam? Nie ufałam ani swojemu dziecku, ani własnej intuicji, tylko radom przypadkowych ludzi?

I tu dochodzę do sedna, otóż moja córka radzi sobie świetnie, bo nie słucha rad. Gdy tylko ktoś jej zaczyna coś autorytatywnie zalecać – intuicja przygasa, a jej miejsce zajmuje lęk i niepewność. Bo może jednak inni wiedzą lepiej? Jak karmić, jak kąpać, czy i kiedy iść na spacer? Póki uwaga jest skupiona na dziecku, taniec toczy się w miarę płynnie. Mleko płynie, Młody rośnie, U. umacnia się w swoim poczuciu kompetencji. Gdy ona lub K. mają jakieś wątpliwości – szukają nie rad, lecz informacji. Najchętniej tych sprawdzonych, popartych badaniami lub czyimś wieloletnim doświadczeniem. Potem dyskutują, debatują i… robią swoje. Bez rad, lecz nie bezradni. Czasem niepewni, a jednak spokojni.

Kto udziela im rad i pouczeń najbardziej wytrącających z równowagi? Zgadnijcie. Tak, zgadliście. Pracownicy Służby Zdrowia: Dlaczego to dziecko takie małe? Może chore? Aha, to wcześniak, dlaczego pani nie powiedziała. Tak, wyniki w normie. Skąd mam wiedzieć, czy pani może się nie martwić, przecież nie jestem wróżką. I po co pani przyjeżdżała, katar jak katar, takie małe dzieci to ja przez telefon konsultuję. Niech pani mu wątrobę zbada, napięcie mięśniowe i oczy, bo wcześniaki są bardzo zagrożone różnymi schorzeniami. Już mu zbadali? To czego pani nie mówi? Czas pani zabiera mi tylko. Syn jest zbyt żółty, trzeba odstawić od piersi na dwa dni i dopajać glukozą, takie są zalecenia. Zna pani inne badania? A co, studiowała pani medycynę? Koniec wizyty.

Skoczyło wam ciśnienie? Mnie też i już chciałam udzielić córce i zięciowi rad nie do odrzucenia – żeby tej pani powiedzieli, co o niej myślą, i opisali szeroko zajście w internecie, ale się powstrzymałam. Nie pytają mnie o zdanie, siedzę cicho. Uczę się być matką matki. Jestem na początku drogi.

Jak pomagać, by pomóc?

W słowie „więź” jest wewnętrzna sprzeczność. To coś, co nas łączy, pozwala czuć się bezpiecznie, nadaje sens relacji, a jednocześnie jest czymś, co może więzić, zniewalać, utrudniać kroczenie własną drogą.

Jako matka młodej matki bardzo wyraźnie doświadczam tej podwójności. Czuję się mocno związana z moimi Młodymi. A także – coraz bardziej – z Najmłodszym, czyli Teosiem. To związanie sprawia, że mam ochotę im nieba przychylić. Ukoić lęki, przekazać wiedzę, zdjąć ciężary, likwidować przeciwności. Pozmywać, ugotować, posprzątać, poprasować. Wziąć Teosia na ręce, utulić, przewinąć, wykąpać. Być pomocną.

Ale jak pomagać, żeby naprawdę pomóc?

Czuję wyraźnie, że dawanie