Strona główna » Obyczajowe i romanse » Medalion z ametystem

Medalion z ametystem

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66460-33-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Medalion z ametystem

Warszawa u schyłku XIX wieku. Główna bohaterka – Katarzyna – uświadamia sobie, że jej mąż nie powróci z podróży do Ameryki. Konieczność utrzymania czwórki dzieci zmusza ją do wynajmowania części mieszkania lokatorom. Wkrótce jej salon przeobraża się w miejsce spotkań młodopolskich literatów, arenę światopoglądowych dyskusji, artystycznych sporów i gorących romansów. Czasy się zmieniają, kolejne stulecie przynosi miastu polityczne i społeczne niepokoje, wprowadza również inną modę i konwenanse. W opowieści Anny Boleckiej klimat Warszawy przełomu wieków zyskuje wyjątkowe oblicze – powracają słynne postaci i miejsca, odżywa historia jednego z najbarwniejszych okresów w jej dziejach.

Polecane książki

„drzwi” Aleksandry J. Starosteckiej to tomik poezji wyrażający ciekawa próbę namalowania wierszem obrazów z przeszłości i teraźniejszości. Wiersze opowiadają o domu, w którym w codziennym życiu był alkohol, przemoc fizyczna i psychiczna. Domownikom, a szczeg&oacut...
Co jest kryterium decydującym o rezultacie wyborów samorządowych: opcja czy osoba? Dylemat zawarty w tytule książki pojawia się przy okazji wielu zjawisk towarzyszących wyborom lokalnym. Wybory to przecież nie tylko sam akt wrzucenia głosu do urny - to wielomiesięczny proces będący wypadkową zac...
Zbiór wierszy dla dzieci: o zwierzętach, przyrodzie i tradycjach. Autorka, Anna Smolińska – pisze poezję i prozę dla dzieci i młodzieży. Magister  wychowania  muzycznego Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Olsztynie (fortepian jako główny instrument)....
Najnowszy numer "Wyspy" otwiera wywiad z Antonim Liberą oraz recenzja „Trylogii Tebańskiej” Sofoklesa w jego przekładzie (recenzuje Jarosław Górski). Natomiast Tomasz Różycki w rozmowie z Adrianem Sinkowskim opowiada o swojej najnowszej książce „Tomi”. "Ogrodnicy z krwią na rękach" – to z kolei tyt...
Poradnik do gry „Call of Duty: World at War” zawiera szczegółowe rozwiązanie kampanii dla jednego gracza, ilustrowane licznymi obrazkami, a także listę wszystkich lokacji, w których można znaleźć karty do gry, odblokowujące oszustwa w trybie kooperacji. Call of Duty: World at War - poradnik do gry z...
Po zerwaniu z kolejnym partnerem Ellie odczuwa jedynie ulgę. Uważa się za szczęściarę – ma wspaniałą prace w ONZ, przyjaciele nigdy jej nie zawodzą. A życie osobiste? Odnalezienie tego jedynego nie powinno być trudne, w Nowym Jorku jest mnóstwo mężczyzn... Jednak los ma dla niej kilka niemiłych nies...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Anna Bolecka

Medalion z ametystemCopyright © 2019 by Anna Bolecka
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Copyright © 2019 for this edition by Wydawnictwo Sonia DragaProjekt graficzny okładki: Anna Slotorsz/novo publishingObraz na okładce: Zofia Glińska „Portret panny K.”, ze zbiorów rodzinnych Autorki.Autor zdjęcia: Waldemar KannRedakcja: Jan KoźbielKorekta: Iwona Wyrwisz, Maria BuczkowskaZrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa NarodowegoPodczas pracy nad książką Autorka korzystała ze stypendium artystycznego Miasta Stołecznego WarszawyISBN: 978-83-66460-33-1Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba KsiążkiWięcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.plWYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28e-mail: info@soniadraga.plwww.soniadraga.plwww.facebook.com/WydawnictwoSoniaDragaE-wydanie 2019Konwersja:eLitera s.c.

Antosi, córce Agnieszki, wnuczce Anny

Od autorki

Od czego wszystko się zaczęło? Od początku. Tak mniej więcej od połowy XIX wieku. W jakim miejscu? W Warszawie. Jest czas, jest miejsce, tylko drogi, jakimi doszliśmy do dnia dzisiejszego, poznikały. Postanowiłam odnaleźć zatarte przez rewolucje i wojny rodzinne ścieżki.

Już od wczesnego dzieciństwa ciekawili mnie moi przodkowie. Dziadkowie umarli podczas wojny. Jednak babcie szczęśliwie przeżyły, i to one snuły swoje opowieści pełne pozornie niewiele znaczących szczegółów. Z ich pamięci wyłaniał się świat jak z baśni. W warszawskim salonie rozmawiano o polskich sprawach. Panny grały na pianinie i śpiewały. Brodaci panowie wpisywali im wiersze do sztambuchów. Czas umilały spacery w Aleje Ujazdowskie i corsa kwiatowe. Panny marzyły o długich sukniach i kapeluszach. Może, jak to bywa na starość, babcie zapamiętały opromienione nadziejami początki, zapominając resztę życia – niełatwego, często tragicznego.

Słuchałam tych historii z szeroko otwartymi oczami. Obrazy przesuwały się, dalekie i tajemnicze, a zarazem bliskie i zachwycające. Pozostało mi po babkach kilka pamiątek: kuferek z wyłamaną nóżką obity czerwoną skórą, album ze zdjęciami nierozpoznanych osób, portret dziewczyny w błękitnoszarej sukni i niewielka karteczka złożona we czworo. I jeszcze coś – opowieść o listach, tak ważnych dla mojej ciotecznej babki, że zobowiązała mnie do opieki nad nimi. Być może to właśnie chęć poznania tej korespondencji: i ten niewielki kawałek papieru sprawiły, że zapragnęłam opowiedzieć własną wersję historii sprzed stu lat. Listy zniknęły, a karteczkę, która była wiadomością zakochanego młodzieńca, przekazała mi, niedługo przed śmiercią, cioteczna babka. Przechowuję ten list do dziś. Słowa prawie całkiem się zatarły, ale mam je w pamięci.

Co czuli ludzie „pięknej epoki”? O czym marzyli, czego się obawiali? Te pytania nurtowały mnie od dawna. Należało zacząć od własnej rodziny, ale… Niewiele o niej wiedziałam. Jakieś imiona – niepewne, daty – pokręcone. Im dalej w przeszłość, tym większa pustka. A przecież była niegdyś pełna życia, spraw, uczuć.

W poszukiwaniach pomógł mi, jakżeby inaczej, internet. Wiedziałam, że prababka, której imienia ani daty urodzin i śmierci do niedawna jeszcze nie znałam, mieszkała w centrum starej Warszawy, ale gdzie dokładnie? Nazwy ulic mieszały się, lata biegły i nie było jak ustalić kolejnych adresów. W rodzinnych wspomnieniach zachowały się pewne wskazówki. Prababka prowadziła tak zwany salon literacki. Spotykali się w nim artyści, pisarze, dziennikarze. Władysław Reymont, Antoni Lange, Jan Lemański, Leon Rygier, Zygmunt Różycki i wielu innych.

Szukając informacji o tych osobach, trafiłam na duży artykuł poświęcony Antoniemu Lange. Zwłaszcza jeden fragment z jego autobiograficznej książki Pochodnie w mroku przykuł moją uwagę. „W roku 1896/97 przez dłuższy czas mieszkałem razem z Reymontem – przy ulicy Nowy Świat – w meblowanych pokojach u pewnej bardzo sympatycznej «wdowy dziecinnej» pani K. Prawdę mówiąc, mieszkaliśmy w jednym pokoju, tak zwanym salonie o staromodnych meblach wiśniowego koloru. Na suficie wisiała tam lampa z kloszem z białego biskwitu, na którym płaskorzeźbą wystawione były sceny z życia pasterskiego. Reymont zapewniał, że go uwieczni w jakiejś powieści”. To było olśnienie. Pani K., Reymont i ta lampa z abażurem z białego biskwitu. Taką lampę wspominała babcia. Wprawdzie pełne nazwisko prababki nie zostało wymienione (dyskrecja wobec damy), ale pierwsza litera się zgadzała. Mówiło się w rodzinie, że prababka znała Reymonta jako młodego jeszcze człowieka i że mieszkał u niej. A zatem nie salon literacki, ale zwykłe „meblowane pokoje”? U pani K. spotykali się lokatorzy i ich goście, przyjaciele i znajomi pani domu, elita intelektualna ówczesnej Warszawy.

Dlaczego prababka wynajmowała meblowane pokoje? Co stało się z jej mężem? Jak traktowało ją otoczenie w czasach, kiedy samotna kobieta była tylko w połowie człowiekiem? Otóż małżonek wyjechał do Ameryki, pozostawiając żonę z czwórką małych dzieci. Rzecz bardzo niefortunna, wręcz dramatyczna. Z czego żyła prababka, skoro pochodziła z rodziny wprawdzie szlacheckiej, ale bez majątku, zapewne też bez oszczędności? Jak tłumaczyła innym swój status ni to mężatki, ni rozwódki? Najprawdopodobniej podawała się za wdowę, choć nią nie była. A małżonek żył za oceanem. Przysyłał listy i kartki pocztowe, i swoje zdjęcia. Na jednym z nich jest bardzo przystojnym mężczyzną, a w całej jego postaci jest coś fantazyjnego, swobodnego, czego pozostający w zniewolonym kraju rodacy byli pozbawieni. Wystarczy spojrzeć na ich wizerunki uwiecznione na starych fotografiach, poważne, surowe, mocno brodate i wąsate. Żyli przecież w niewoli, bez wielkich nadziei na wolność. Ich siły żywotne, ich talenty i ambicje były ograniczane każdego dnia, tygodnia, miesiąca. Lata mijały, a przemoc zaborcy stawała się coraz większa.

W powieści poznajemy panią Katarzynę (wcielenie mojej wyobrażonej prababki) w roku 1896. Kończy się wiek XIX. Pozornie wszystko trwa niewzruszone w swoich posadach, w rzeczywistości zmiany już mocno podkopały fundamenty europejskiego świata. Pani Katarzyna nie poddaje się. Za wszelką cenę pragnie zachować ład i porządek w życiu swoim i dzieci. Musiało to być trudne, skoro jej świat się rozpadł wraz z końcem małżeństwa, podstawy życia kobiety tamtych czasów. Zazwyczaj dziewczęta, prócz domowej, nie miały innej edukacji. Kształcono przede wszystkim chłopców jako przyszłych obywateli i żywicieli rodziny. Na to musiały się znaleźć fundusze. Dziewczęta nadal zadowalały się namiastką nauki. Tak właśnie wychowano Katarzynę. Kiedy została z czwórką dzieci, bez finansowego zabezpieczenia, musiała radzić sobie sama. I poradziła sobie. Jednak dzieci wychowała według starych zasad. Syn się wykształcił na inżyniera. Córki skończyły pensje dla panien, młodsza uczyła się w konserwatorium. Na nauce gry, śpiewu i malowania zakończyły swoją edukację. Ich życiowym zadaniem pozostało zamążpójście, urodzenie dzieci i wychowanie ich. To niemało. Jednak dwie wojny, które przetoczą się przez Europę, postawią je w przyszłości wobec przeciwności, jakich ani ich matka, ani one same nawet sobie nie wyobrażały.

Bohaterowie tej powieści w nagłych przebłyskach, intuicjach, w snach przeczuwają, że ich świat nieodwołalnie się kończy, a ten, który nadchodzi, zapowiada rzeczy nie tylko dobre, ale i złe. O tym rozmawiają w saloniku pani Katarzyny jej przyjaciele. Wynalazków i postępu technicznego obawia się córka Katarzyny, Janka, podobnie jak obawiała się ich moja młodziutka babka. Niepokoje przełomu wieków łagodzono na różne sposoby: ostrym widzeniem rzeczywistości, bez złudzeń, albo oddawaniem się marzeniom i rojeniom. Jedni entuzjazmowali się nowoczesnymi udogodnieniami, inni w automobilach, aeroplanach i telefonach widzieli zagrożenie dla Ziemi.

Jaka była Warszawa przełomu XIX i XX wieku? Miasto na rubieżach potężnego Imperium Rosyjskiego, ponadpółmilionowa stolica nieistniejącego państwa? W tym czasie prócz Polaków zamieszkiwało ją prawdopodobnie ponad sto pięćdziesiąt tysięcy Żydów, gnieżdżących się w ciasnych i biednych uliczkach północnej dzielnicy. Rosjan było w mieście kilkadziesiąt tysięcy, głównie wojskowych, wyższych urzędników i nauczycieli. W Warszawie w ciągu zaledwie trzydziestu ostatnich lat XIX wieku trzykrotnie zwiększyła się liczba mieszkańców. Większość żyła w nędzy. W powstających jak grzyby po deszczu byle jakich czynszowych kamienicach, bez kanalizacji, w ciemnych podwórkach i ciasnych uliczkach. Ludzie obawiali się, że wkrótce zabraknie czystego powietrza, wody i żywności. Potworności, jakie miały wkrótce przynieść obie wojny, nie przewidziano. Chyba nie mieściły się jeszcze w ludzkich umysłach.

Czas – pierwsze dziesięciolecie XX wieku, i miejsce – Warszawa – okazały się o wiele ciekawsze, niż początkowo myślałam. I pouczające. Wprawdzie takiej przemocy i terroru, jakie panowały na ziemiach polskich w czasie rewolucji 1905 roku, w PRL nie zaznaliśmy, jednak wspólnota doświadczeń jest uderzająca. Można było współczuć dawnym ofiarom prześladowań politycznych i zwykłym ludziom, śledzonym i szykanowanym na każdym kroku. Można się było solidaryzować z poprzednimi pokoleniami Polaków, stawiających nie tylko bierny, ale i czynny opór obcej władzy. Podobne były cenzura, donosicielstwo, łamanie sumień, brak nadziei na zmianę. Wówczas wielka wojna wyzwoliła Polaków z opresji. Wychowankowie polskich szkół z początku XX wieku, nasi dziadowie i pradziadowie, byli pokoleniem, które wywalczyło i odbudowało wolną Polskę. Kilkadziesiąt lat później strajki robotników, działalność inteligencji, wreszcie ruch Solidarności pozwoliły po latach zmagań, oporu i ofiar, czynionych nie tylko z życiowych aspiracji, doczekać upadku znienawidzonej władzy.

Powrócę jeszcze do Warszawy, rodzinnego miasta, w którym mieszkam od urodzenia. Moje stałe trasy to Aleje Ujazdowskie, Rozdroże, plac Trzech Krzyży, Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, czasem plac Unii Lubelskiej, fragmenty Marszałkowskiej. Jeszcze do niedawna nie wiedziałam, że wędruję tymi samymi ulicami co moi przodkowie przeszło sto lat temu. Kamienicę przy Nowym Świecie, gdzie mieszkała prababka i gdzie umieściłam akcję mojej opowieści, mijałam zapewne więcej niż tysiąc razy, nie podejrzewając jej sentymentalnej wartości. Tymi samymi trasami chodziły dwie śliczne dziewczyny, moje przyszłe babki. A zatem nic się nie zmieniło, mimo dwóch strasznych wojen i prawie całkowitego zniszczenia Warszawy? A może tędy biegnie oś miasta? Oś naszego świata? Poruszamy się po tej osi z południa na północ, intuicyjnie, zgodnie z jakimś wewnętrznym kompasem. Jazdów, leżący pośrodku, to przecież miejsce, gdzie przed wiekami stanęły pierwsze chaty nad Wisłą. Być może stąd właśnie wzięła swój początek Warszawa.

Dziś formy zanikają… Te formy, które kształtowały życie naszych przodków. Pozwalały im zachować tożsamość. Wskazywały drogę w świecie, który zaczynał się chwiać. Bohaterowie tej opowieści zdają sobie sprawę z zagrożeń. Każdy z nich na swój sposób próbuje mierzyć się z wyzwaniami, jakie niósł upadek wiary, postęp techniczny czy coraz wyraźniejsza zmiana społeczeństwa stanowego w społeczeństwo masowe. Jedni poddawali się rytmowi czasów, w jakich przyszło im żyć. Inni w iluzjach szukali ratunku. Jeszcze inni osuwali się w zwątpienie.

Pani Katarzyna się nie poddaje. Nieco staroświeckie zasady stosuje z rozsądkiem i miłością, które są dla niej tak oczywiste, że nawet nie zdaje sobie z nich jasno sprawy. Chaos rzeczy porządkuje z właściwą sobie ufnością. W równowadze szuka spokoju. Jest wrażliwa na wszelkie przejawy harmonii i piękna.

Jej córki są w mojej opowieści wciąż jeszcze młode, charaktery i historie ich życia dopiero się kształtują. Inne postacie, te kiedyś żyjące naprawdę i te istniejące wyłącznie w mojej wyobraźni, tworzą fikcyjny świat powieści. Może jednak nie tak bardzo daleki od prawdy?

A zaginione listy? Tak, odnalazły się. Na szafie w mieszkaniu, w którym zmarł wiekowy właściciel, doczekały chwili, kiedy po przeszło stu latach zostały odkryte. Było ich więcej, niż się spodziewaliśmy. Listy miłosne pewnego młodego człowieka i kilkaset kartek z lat 1900-1943. Całe dorosłe ludzkie życie. Życie mojej prababki Katarzyny. A choć nieraz widzę to życie jak na starej, wyblakłej fotografii, ożywiam je własną wyobraźnią, bo wiem, że to, czego dokonały minione pokolenia, nigdy nie idzie na marne.

I

1896–1899

Pewnego jesiennego poranka 1896 roku Katarzyna obudziła się w swoim mieszkaniu na Nowym Świecie z uczuciem, że wydarzyło się coś strasznego. Mąż ją opuścił i choć od tego czasu minęło już kilka miesięcy, wciąż nie mogła w to uwierzyć.

Uniosła ramię, które bezwładnie opadło na kapę małżeńskiego łóżka. Odwróciła twarz i w lustrze naprzeciwko zobaczyła swoje odbicie. Wydało jej się inne niż zwykle. Jakby to nie ona sama patrzyła na siebie, ale ktoś, kto lituje się i współczuje.

– Dość tego – powiedziała i odrzuciła kołdrę. Wstała, wsuwając stopy w ranne pantofle, i podeszła do okna. Rozsunęła ciężkie story. Do pokoju wpadło światło dnia. Senne obrazy rozpierzchły się, pozostawiając jednak na dnie serca niepokój.

Sceny zazdrości miała już za sobą, rozpacz przeżywała samotnie. Mąż wyjechał nagle, zanim zorientowała się, co tak naprawdę się dzieje. Nie wtajemniczał jej w swoje plany. Jednak wyjazd musiał planować znacznie wcześniej. Pewnego dnia oznajmił po prostu, że wyjeżdża. „Kiedy?” – spytała, w pierwszej chwili niczego nie podejrzewając. „Wkrótce” – odpowiedział, unikając jej wzroku. „Dokąd?” – poczuła lekki niepokój. „Do Ameryki”. Zaśmiała się, biorąc to za żart. Ale on nie żartował. Dlaczego wyjeżdża tak daleko? – chciała wiedzieć. Co będzie tam robił? Kiedy wróci? Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, w których błyszczały łzy. Twierdził, że wszystko przemyślał, że podróż jest konieczna i że wróci bogaty. Nie była tak naiwna, żeby w to uwierzyć. Jednak nie pozwolił jej zadawać zbyt wielu pytań. Pewnego dnia o świcie wszedł do sypialni starszych córek i śpiące ucałował w zarumienione od snu policzki. Małego synka i najmłodszą córeczkę przez chwilę gładził po główkach, a kiedy rozbudzone zaczęły płakać, opuścił pokój, nie oglądając się za siebie. Pod dom zajechała dorożka, zapakowano kufer i mąż Katarzyny z podręczną torbą w ręce stanął w progu mieszkania. Przez łzy, które napełniały niepowstrzymanie jej oczy, widziała zamazaną twarz swojego mężczyzny. Nie zapamiętała jego słów, które już wtedy wydały jej się fałszywe. Od tamtego dnia nie wiedziała, co się z nim dzieje. I wciąż nie miała od niego wiadomości. Sama podróż trwała trzy tygodnie. Listy szły długo. Kiedy wreszcie docierały na miejsce, przetrzymywała je cenzura. Ci, którzy wyjechali, rzadko wracali, więc i tą drogą trudno było się porozumieć. Tymczasem kończyły się oszczędności i Katarzyna z lękiem brała do rąk kasetkę, w której liczba banknotów malała z tygodnia na tydzień.

Tego dnia po południu była umówiona z adwokatem. Postanowiła się wreszcie dowiedzieć, jak sprawy stoją. Dłużej nie należało zwlekać. Radca prawny jasno przedstawił sprawę. Mąż zostawił sporo długów. Nie odpowiadała za długi męża, ale z posagu pozostała niewielka suma, za którą, jak zrozumiała, będzie odtąd utrzymywać siebie i czwórkę dzieci. Jak długo? „Ameryka jest krajem ogromnych możliwości – mówił radca. – Małżonek szanownej pani zacznie wkrótce zarabiać i przysyłać pieniądze na utrzymanie”. Patrzyła na jego pochyloną głowę, oczekując, że radca spojrzy na nią i z jego wzroku wyczyta prawdę. Nie spojrzał. Po chwili dał do zrozumienia, że nie ma już nic więcej do powiedzenia.

Schodziła ze schodów, wystukując na drewnianej poręczy rytm dziecięcej piosenki. Na półpiętrze przystanęła, jakby chciała zawrócić, ale po chwili zbiegła w dół i nie oglądając się, wyszła na ulicę. Owionął ją chłodny powiew przesycony wilgocią i dymem z kominów. Perspektywę szerokiej alei zamykał kopulasty dach kościoła Świętego Aleksandra z dwiema dzwonnicami. Na rogu Pięknej mężczyzna w długim płaszczu i kapeluszu z szerokim rondem kręcił korbą katarynki. Melodia unosiła nad chodnikiem zeschłe liście, które wirowały w takt niemodnego już walca.

Jeszcze tak niedawno, zdawało się, kilka kroków stąd, w Dolinie Szwajcarskiej, jako młoda panna tańczyła na lodzie. Spędzała tu długie godziny, nie czując zimna ani zmęczenia, w samej tylko sukni, z futrzaną mufką zawadiacko przewieszoną przez ramię. W czasie zimowych ferii przyjeżdżała codziennie na ślizgawkę w towarzystwie znacznie starszego brata lub guwernantki. Zbiegała po szerokich schodach na drewniany pomost, gołą dłonią zgarniając śnieżny puch z poręczy i w ciasnej, mocno nagrzanej szatni szybko wkładała łyżwy o czubach zakręconych w górę. Zręcznie przeciskała się w tłumie, nie potrącając nikogo. Już po chwili stała na placu, pośród uwijających się łyżwiarzy. Kiwała głową tym, których znała, ignorowała spojrzenia nieznajomych. Tafla, rankiem gładka jak szkło, do wieczora pokrywała się siatką splątanych linii, a po brzegach rosły kopczyki śniegu zgarniętego drewnianymi szuflami. Mniej sprawni łyżwiarze potykali się, wpadali na siebie, ale miało to swój urok, zwłaszcza gdy zarumieniona tancerka lądowała w ramionach nieznanego tancerza. Ale nie ona. Już dawno opanowała wszystkie ósemki i holendry z nogą w obłokach. Wystarczyło jedną łyżwą uczepić się lodu, położyć w powietrzu i mknąć beztrosko, a tajemnicze siły ciążenia i równowagi same niosły wciąż dalej i dalej.

Światło gazowych latarni odbijało się w błyszczących instrumentach orkiestry dętej. Muzycy w żołnierskich szynelach, znudzeni całodziennym graniem, śledzili wzrokiem co zgrabniejsze panienki, które przy popisowych figurach wysoko unosiły spódnice, odsłaniając łydki w sznurowanych bucikach. Wieczorne niebo wisiało nad głowami niczym granatowy baldachim. Biel śniegu pokrywającego zbocza dolinki rozświetlała mrok, w którym pogrążone były bezlistne drzewa i pobliska ulica, skąd nadjeżdżały wciąż nowe sanie. Dźwięczały dzwonki. W uszy szczypał coraz mocniejszy mrozek, powietrze pachniało chłodem i wodą kwiatową, nozdrza chwytały woń tytoniu oraz świeżo parzonej kawy z pobliskiego pawilonu. Ciało przebiegał dreszcz oczekiwania na coś, co miało nadejść, nieznane i tajemnicze, rozkoszne aż do bólu.

Stała na lodzie, zbierając siły, i nagle z gracją ruszała. Tafla lodu niosła ją lekko i swobodnie niczym podniebne prądy ptaka w locie. Świat stawał się tak mały, tak łatwy do ogarnięcia. Spojrzenie przesuwało się bez zakłopotania po twarzach tancerzy; wszyscy tu byli złączeni tą samą pasją, tym samym zachwytem. Czuło się wzrok tych, którzy stali po bokach, zniecierpliwiony, bo trzeba było stać i marznąć. Nie należało opuszczać posterunku. Panienek trzeba pilnować.

Pewien młodzieniec stanął kiedyś obok niej i przedstawił się lekko schrypniętym z emocji głosem. Cóż za odwaga, zaczepiać panienkę. Rozmawiała z nim przez chwilę, potem pozwoliła nawet towarzyszyć sobie podczas jazdy, bo tu, na ślizgawce, wolno było więcej niż w salonie, tu wolno było wszystko.

Któregoś z takich zimowych wieczorów, gdy niespełna szesnastoletnia Kasia wróciła do domu zarumieniona, pachnąca mrozem, nucąc walca, w salonie czekali na nią rodzice w towarzystwie dwóch panów. Nawet nie zdążyła się przebrać, tak niecierpliwie ją wzywano. Pokojówka uśmiechnęła się tajemniczo, oznajmiając jej, że wielmożny pan i pani chcą ją natychmiast widzieć.

Wbiegła do salonu, oświetlonego trzema lampami naftowymi, jak zwykle na przybycie gości. W żyrandolu paliły się wszystkie świece i pokój dosłownie tonął w blasku. Matka siedziała w rogu kanapy w dekoltowanej sukni i diamentowym naszyjniku, brylantowe kolczyki mieniły się tęczowo. Tak strojna bywała na szczególne okazje. Ojciec, w surducie, stał przy kominku, wspierając się ramieniem o marmurowy blat. Rozpalono ogień, który w ten mroźny dzień przyciągał uwagę i wabił ciepłem. Spojrzenia zebranych skierowały się ku niej. Stała pośrodku, nieco speszona, ale uśmiechnięta. Pod wpływem ciepła jej policzki płonęły, a drobne kulki lodu, które przywarły do brzegów spódniczki, roztapiały się, tworząc na posadzce brudne plamy. Matka spojrzała na nią surowo, ale czy Kasia była czemuś winna? Nikt jej nie uprzedził, że ci panowie, którzy teraz badawczo jej się przyglądali, przyszli także do niej. I po co, w jakim celu? Dygnęła i chciała wyjść, a wtedy matka zwróciła się do panów, prosząc ich o chwilę cierpliwości.

– Córka przebierze się i powróci do nas – powiedziała.

Kasia wycofała się, odprowadzana wzrokiem nieznajomych panów. W pokoiku pośpiesznie zrzuciła bluzkę i spódnicę, pokojówka pomogła jej włożyć suknię wizytową, w której jeszcze prawie nie miała okazji się pokazać, poprawiła ciemne włosy, pozostawiając na karku kilka wijących się loków. Szła mrocznym korytarzem łączącym jej pokoik z salonem i jadalnią, zaciekawiona, a w głowie wciąż jeszcze wirował walc. Już po chwili to ona bacznie przyglądała się panom, z którymi konwersowali rodzice. Jej przywilejem, w tamtej chwili nieocenionym, było milczenie. Nie wypadało, żeby odzywała się niepytana. Cóż zresztą mogła powiedzieć tym zabawnym jegomościom, o co spytać? Byli starzy, tak jej się przynajmniej zdawało, i mieli takie uroczyste miny. Ten wyższy, w staroświeckiej czamarce pełnej guzików i szamerunków, w żółtych butach, mówił pewnym siebie tonem. Drugi miał jakieś fantazyjne bokobrody, które nadawały mu wygląd egzotycznego ptaka z ilustrowanych baśni. Zapatrzyła się i nawet nie zauważyła karcących spojrzeń matki. Wreszcie spuściła skromnie oczy, przypominając sobie poniewczasie pouczenia guwernantki. Pod wpływem ciepła zaczęła ogarniać ją senność. Z trudem skupiała się na tym, co mówią nieznajomi. Właśnie próbowali się przedstawić, opowiadając o swoich rodzinnych koligacjach. Pierwszy z dumą mówił o herbie rodu Wiara i wymieniał kolejno swoje imiona. Na to drugi się obruszył i z nieco obrażoną miną oznajmił, że jego rodzina chlubi się herbem Nadzieja. Z trudem powstrzymała śmiech, co zabrzmiało jak chrząknięcie. Ojciec opuścił splecione na piersi ramiona i zrobił krok w jej stronę. No tak, nie wypada się śmiać, pomyślała, ale to takie zabawne. Wiara, Nadzieja, a gdzież Miłość? – chciała spytać.

Z tym pytaniem kładła się tego wieczoru spać i śniła o pięknych ptakach z baśni zamienionych w młodzieńców, a może odwrotnie – starszych panach, których czarownica zamieniła w napuszone ptaki.

Następnego dnia rankiem, kiedy przysiadła na brzegu krzesła, żeby szybko wypić kakao, które parzyło wargi, w jadalni pojawiła się matka. Kasia zdziwiona spojrzała na nią. O tej porze mateczka przebywała zwykle w sypialni, gdzie czytała w łóżku francuskie romanse, panienkom surowo zakazane. Teraz matka była w dziennej sukni i miała poważny wyraz twarzy.

– Jak spałaś, moje dziecko? – spytała.

– Dziękuję mateczce, dobrze. – Kasia wstała i dygnęła.

– Droga córko, mam ci coś ważnego do powiedzenia. A właściwie pragnę cię spytać, który z panów poznanych wczoraj podobał ci się bardziej.

Kasia spojrzała zdziwiona.

– Żaden – odpowiedziała beztrosko.

Milczenie matki zastanowiło ją, podniosła wzrok, patrząc na nią pytająco.

– Nie takiej odpowiedzi spodziewaliśmy się z twoim drogim ojcem. – Matka spojrzała na nią surowo. – Wchodzisz już w wiek, kiedy o pannę zaczynają się starać – dodała.

– Ci panowie to byli… – Kasia zaśmiała się, lecz śmiech zamarł jej w gardle.

Jak to, ma już wychodzić za mąż? Nawet nie ukończyła pensji, wciąż jeszcze, choć była to rzecz wstydliwa, nosiła zamiast gorsetu stanik zwany leniuszkiem, a chcą ją poprowadzić do ołtarza? Myślała już o byciu dorosłą, o pierwszej balowej sukni, ale próby sznurowania usztywnionego stalkami i fiszbinami gorsetu kończyły się niepowodzeniem. W tym nie można było oddychać, w głowie się kręciło i Kasia wprost omdlewała.

– Żaden – powtórzyła stanowczo.

– Ach, tak. – Matka zacisnęła usta i patrzyła na córkę, milcząc, a jej wzrok powoli łagodniał. Nie pytała o powód odmowy, nie strofowała jej, może przypomniała sobie, jak sama stała niegdyś przed swoją matką, nie wiedząc, jak tłumaczyć niechęć do epuzera. – Jesteś jeszcze młoda, jednak pamiętaj, twój ojciec życzy sobie, abyś dobrze wyszła za mąż.

Kasia pochyliła się i ucałowała ręce matki. W głowie wirowało jej, niczym śnieżynka w takt walca, jedno słowo: miłość.

Tamtej zimy, kiedy Kasia odrzuciła obu starających się o jej rękę i posag, matka zdecydowała, że podczas karnawału córka zostanie przedstawiona w towarzystwie. Czasu zostało niewiele. Przygotowania do pierwszego balu pobudziły wyobraźnię dziewczyny. Zaczęła marzyć o przystojnych młodzieńcach, i to kilku naraz. Nie mogąc zwierzyć się przyjaciółce, z którą rozmawiała zawsze w obecności matki lub ciotki, opowiadała o sukniach, o przybraniu włosów, fryzurze i figurach tanecznych. Przyjaciółka miała już za sobą jeden przetańczony sezon i gdy tylko matka wychodziła na chwilę, ściszonym głosem pouczała Kasię, jak zostać królową balu.

Uszyto trzy jedwabne suknie – białą, kremową i bladozieloną. Jedna z nich, zdaniem Kasi najpiękniejsza, przybrana była haftowanym muślinem. Dwie pozostałe ozdobione atłasowymi wstążkami w kolorze lila i szmaragdowym. Przy pasku bukiecik fiołków, we włosach pozłacany diadem z granatów. Na każdy bal zmieniano kwiaty i ozdoby, tworząc prawie całkiem nową kreację. Po raz pierwszy pozwalano jej do woli przeglądać się w lustrze. Dotychczas tylko przechodząc przez salon, zerkała czasem w zwierciadło. Po raz pierwszy też dostała lekkie balowe pantofelki, tuzin rękawiczek i małą torebeczkę, a do niej karnecik, który znajome matki jeszcze przed balem pomagały jej zapełniać nazwiskami tancerzy.

Kiedy długo oczekiwanego wieczoru nadjechała kareta, Kasia myślała już tylko o tym, aby się suknia nie pogniotła. Milczała całą drogę i nie patrzyła przez okno, tak że niczego z krótkiej zresztą podróży nie zapamiętała. Lokaj stojący przed wejściem wprowadzał gości do wnętrza. Głęboki ukłon przed gospodarzami i już stała w progu sali balowej. Nigdy dotąd nie widziała tylu tak strojnych osób w jednym miejscu. Szum, gwar, dochodząca z głębi sali muzyka oszołomiły ją i matka musiała mocniej ująć jej ramię i pociągnąć za sobą, bo nagła trema prawie ją sparaliżowała. Ale już po chwili z ciekawością rozglądała się po sali. Marmurowe kolumny wyznaczały miejsce do tańca. Wonie kwiatów i perfum tworzyły mgiełkę, od której kręciło się w głowie. Na kanapach siedziały matrony, bacznie obserwując młode panny. O tym Kasia wiedziała i obawiała się ich ciętych języków. Wzięła głęboki oddech i wkroczyła między gości. Uczono ją, by nie podnosiła oczu na mężczyzn, lecz choć szła, patrząc pod nogi, czuła, że wzbudza powszechne zainteresowanie. Panowie kłaniali się matce, a ich wzrok ślizgał się po dziewczęcych ramionach panny. Panie uśmiechały się na widok nieśmiałej debiutantki. Rówieśnice przyglądały się, zaciskając usta. Kasia szła obok matki, myśląc o jednym: nie potknąć się i dotrzeć do kanapy, gdzie czekały na nią damy, które miały ocenić jej walory, wytknąć wady. Kiedy dobrnęła szczęśliwie przed oblicza groźnych bogiń, jakiś młodzieniec podbiegł uśmiechnięty i pytając matkę o pozwolenie zaproszenia córki do tańca, wpatrywał się świdrującym wzrokiem w Katarzynę. Rumieńce, które od chwili wejścia na salę nie znikały z jej twarzy, pociemniały. Matka wyraziła zgodę, a już kolejny danser zbliżał się do obu pań. Kasia odpowiadała na pytania, jednym haustem wypiła lemoniadę, którą jej podano, i niecierpliwie czekała na rozpoczęcie balu. Lubiła tańczyć i nie obawiała się pierwszych kroków. Stopami w małych pantofelkach bezwiednie poruszała w rytm przygrywającej już muzyki.

Nareszcie bal się zaczął. Wciąż jeszcze onieśmielona, podała rękę pierwszemu tancerzowi. I popłynęła muzyka, a ona wraz z nią i z młodzieńcem, który mocnym ramieniem obejmował jej kibić. Blask świec odbity w lustrach, gładka posadzka, powietrze poruszane ruchem tańczących upajały. Odchylając główkę w tył, poddała się rozkosznym rojeniom. Tańczyć, tańczyć, tańczyć – śpiewała w myślach. Tancerze zmieniali się, ale żaden z nich nie utkwił jej w pamięci.

Na drugim balu, gdzie podziwiano jej bladozieloną suknię, w której wyglądała jak leśny duszek, konkieta pewnego młodego człowieka lekko zawróciła jej w głowie, ale nie poruszyła uśpionego serca, choć zdawało się jej, że piękna postać i zręczność w tańcu wystarczą, aby się zakochać. Tu jednak wkroczyła uważna matka. Wiedziała, że młoda, niewinna dziewczyna może zakochać się w pierwszym, z którym zamieni miłe słówko, który mocniej uściśnie rączkę. Bacznie śledziła córkę i kładła kres budzącym się sentymentom.

W połowie karnawału zaczął pannie towarzyszyć pewien uprzejmy, elegancki pan. Wciąż prosił ją do tańca, aż zwróciło to uwagę towarzystwa. Matka zaszczyciła go rozmową. Wkrótce po balu pojawił się w domu rodziców i „rzucił” swój bilet wizytowy, który Kasia wypatrzyła w srebrnej misie, stojącej na stoliku w holu. Później przyszedł znowu i rozmawiał z matką w saloniku. Kasi nie poproszono. Następnym razem podczas wizyty obecny był ojciec, za trzecim Katarzyna siedziała naprzeciwko nowego znajomego obok matki i grzecznie odpowiadała na pytania.

Kiedy kończyły się zapusty, pan Hipolit grał już, a raczej brzdąkał na pianinie na cztery ręce z panną Kasią. Wreszcie, gdy któregoś razu przez chwilę zostali sami, nachylił się ku niej i patrząc pilnie w nuty, powiedział:

– Pragnę prosić ojca i matkę o rękę panny. Mogę?

– Tak – odpowiedziała cichutko i grali dalej.

W dniu, kiedy pan Hipolit zapowiedział swe przyjście, Kasia dłużej siedziała przed lustrem. Uczesana w modne loki, w jedwabnej sukience czekała w swoim pokoiku. Wreszcie zawołano ją do salonu. Mama siedziała dość sztywno na kanapie, ale jej oczy się uśmiechały. Ojciec i pan Hipolit stali, a kiedy się zbliżała, obaj zwrócili się w jej stronę. Ojciec poprosił, by usiadła.

– Córko, przyjęliśmy wraz z twoją drogą matką oświadczyny pana Hipolita – powiedział bez wstępów.

– Czy zechce mnie pani uszczęśliwić? – spytał Hipolit trochę drżącym głosem.

– Zgadzam się z wolą rodziców – powiedziała Kasia.

Teraz miały paść słowa „kocham pana”. Jej usta wymówiły je, lecz serce, choć biło mocno, pozostało zimne. Po chwili odważyła się spojrzeć na pana Hipolita i jej oczy zalśniły. Jasne włosy, płowy wąs, śmiałe spojrzenie i wykwintny strój. Wszystko jej się podobało.

Zaczął się słodki czas narzeczeństwa. Narzeczony sumiennie spełniał swoje obowiązki. Pierwsze i najważniejsze było zaproszenie panny z rodzicami do opery. Panowie we frakach, panie w wieczorowych toaletach wsiadali do wynajętej karety i jechali na stosowną operę. W antraktach narzeczona częstowała znajomych cukrami z bombonierki wielkiej jak młyńskie koło – prezent od narzeczonego.

Posłaniec codziennie przynosił bukiet kwiatów, zawsze z nutą błękitu, koloru jej oczu. Cieszyła się z małych podarunków, czekała niecierpliwie na przejażdżki powozem Alejami. Siedząc obok narzeczonego, dumnie unosiła główkę ozdobioną szykownym kapeluszem. Jeszcze do niedawna nosiła warkocze i szkolny kapelusik, teraz spod zalotnie wywiniętego ronda wysuwały się pukle ciemnych włosów. W uszach połyskiwały brylantowe kolczyki, a na palcu zaręczynowy pierścionek z szafirem i diamentami. Umiała docenić urodę tego klejnotu, który, jak wiedziała, pan Hipolit wybierał długo i z prawdziwym uczuciem. Swoich uczuć nie była pewna. Zdawało jej się, że tak hojnego i miłego pana, który wkrótce będzie mężem, kocha się w sposób naturalny. Miłość to były kwiaty, uśmiechy, podziw otoczenia, zazdrość przyjaciółek, zadowolenie rodziców. Ale czy kochała naprawdę?

Kim był Hipolit? To wiedzieli rodzice. Ufała im, ale sama też próbowała dowiedzieć się czegoś więcej o tym, z którym miała spędzić życie. Przede wszystkim był przystojny. To musiała przyznać, mimo że dwa razy starszy od niej, mógł się jej wydawać stary. Obsypywał ją podarunkami, a zatem hojny. Czasem przemawiał słowami modnego poety, a więc romantyczny. Chętnie żartował, zatem wesoły. Poza tym przy jakiejś okazji dotarło do niej, że jest urzędnikiem Towarzystwa Ubezpieczeń. To jednak nie pasowało do eleganckiego i pełnego fantazji pana, więc pominęła ten fakt.

Rodzice nie pomijali niczego. Ani tego, że był szlachcicem z Sandomierskiego, gdzie żyzna ziemia dawała niezłe dochody, ani tego, że wprawdzie majątek już nie należał do rodziny, ale syn miał w mieście zapewnioną solidną posadę i stałe dochody, ani tego, że rodzice Hipolita, sprzedając majątek, za uzyskaną gotówkę kupili listy zastawne Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, ani tego wreszcie, że syn był jedynakiem. Czemu jednak rodzina sprzedała majątek i przeniosła się do miasta, mimo że ojciec Hipolita nie przyłączył się do powstania, rodzice Kasi nie byli pewni. Przypuszczali, że ojciec był przewidujący i zamieniając ziemię na papiery, uprzedził kłopoty z uwłaszczeniem i powszechnym zubożeniem. Krótko mówiąc, młody urzędnik z dobrymi widokami na przyszłość, syn szacownej rodziny, przy tym pełen wdzięku mężczyzna był znakomitym kandydatem na męża. Panna wprawdzie dopiero wychodziła z lat dziecięcych, ale matka ufała, że trzydziestotrzyletni mężczyzna będzie wiedział, jak pokierować życiem młodziutkiej żony i jej moralnym rozwojem. Nie bez znaczenia dla rodziców był także fakt, że pan Hipolit rozkochał się w ich córce. Co czuła panna, nie pytano.

Rozpoczęły się przygotowania do ślubu. Przede wszystkim wyprawa panny młodej. Tuzin szlafroczków, haleczek i majtek długich do kolan, dwanaście obrusów, dziesiątki serwetek płóciennych i haftowanych ręczników ułożono wraz z pościelą w większym kufrze, do mniejszego składając ranne pantofle, czepeczki, rękawiczki i pończochy. Miały służyć latami.

Wynajęto trzypokojowe mieszkanie na Krakowskim Przedmieściu, którego urządzeniem zajął się narzeczony. Kasi nie pytano o zdanie, nawet nie wpuszczono jej tam. Wnętrze miało być dla niej niespodzianką. Zdawało jej się to naturalne. Zawsze ktoś decydował za nią. Bogactwo wrażeń oszołomiło ją i zajęło całą uwagę. Narzeczony zjawiał się niczym książę z bajki, tajemniczy i nierealny. Podziwiał jej urodę. W chwilach, gdy nikt nie słuchał, mówił czułe słowa. Gdyby nie ciekawość, jak będzie wyglądała w sukni ślubnej, Kasia mogłaby na zawsze pozostać w tym stanie dziecięcego zachwytu i upojenia. Narzeczeństwo bardzo jej się podobało i choć nie trwało długo, w jej pamięci pozostało jako czas niekończących się miłych wrażeń.

Ślub miał się odbyć w kościele katedralnym. Majowego dnia o świcie narzeczeni przystąpili do spowiedzi. Tę chwilę w cichym wnętrzu, do którego przez wąskie okna wpadały pierwsze promienie wschodzącego słońca, zapamiętała na całe życie. Rytm gwiaździstego sklepienia, surowy głos kapłana, chłód i szczególna woń tego miejsca sprawiły, że po raz pierwszy zdała sobie sprawę z powagi tego, co ją czeka. Mężczyzna, który za kilka godzin miał zostać jej mężem, dotąd otoczony jakby mgiełką czegoś baśniowego, nagle nabrał realniejszych kształtów. Trzymał ją za rękę i ściskał bezwiednie, a jego wargi, widziane z boku, lekko drżały.

Kiedy późnym rankiem kościół zapełnił się gośćmi, Katarzynę w skromnej, lecz pięknej sukni, w wianku mirtowym, przy dźwiękach Veni Creator poprowadził do ołtarza ojciec. Mroczne zwykle wnętrze świątyni rozjarzyło się światłem wielu świec. I znów były kwiaty, pocałunki, życzenia. Popłakała się z napięcia i lęku, a starsze damy z zadowoleniem przyjęły ten fakt, wróżąc jej pomyślność w małżeństwie. Mimo zapłakanej twarzyczki wyglądała prześlicznie i mocno wierzyła w swoje szczęście. Kareta powiozła państwa młodych ulicami Warszawy do mieszkania rodziców, gdzie gości podjęto śniadaniem, które przeciągnęło się do kolacji. Nie zapamiętała, jakie potrawy podano. Ściśnięta gorsetem, niewiele mogła przełknąć. Wodziła wokół błękitnymi oczami o ciemnych rzęsach, wzbudzając w zebranych paniach rzewne wspomnienia młodości.

Wreszcie odwieziono państwa młodych do nowego mieszkania. Towarzyszyła im matka. Kasia nie miała jeszcze okazji obejrzenia miejsca, w którym przyszło jej zacząć nowe życie. Matka odprowadziła niewinną owieczkę do sypialni. Rozplotła jej włosy, pomogła zdjąć suknię, halkę i rozsznurować gorset. Nakazała szacunek dla nowo poślubionego, a jako jedyną wskazówkę w tajemniczej sprawie małżeńskich obowiązków dała radę, aby Kasia zaufała mądrości męża. Wreszcie ucałowała ją w czoło, zrobiła znak krzyża i nie oglądając się, opuściła pokój. Młoda mężatka siedziała na koronkowej kapie okrywającej łoże, gdzie teraz miała spać z obcym mężczyzną, i łzy spływały jej po policzkach. Przez głowę przebiegały niespokojne myśli i dziwne obrazy. Widziała posągową postać mężczyzny odzianego w zbroję rycerza. Jego ciało było ukryte, niewidoczne i niewyczuwalne pod pancerzem ze stali. Ponad tym nieruchomym korpusem unosiła się głowa w cylindrze. W jasnych wąsach i niebieskich oczach poznawała twarz męża. Słowo to wywołało nowe łzy i Kasia, drżąc, okryła się kapą. Tak zastał ją Hipolit.

Nie było bardziej nieszczęśliwej istoty niż nieświadoma niczego dziewczyna rankiem po nocy poślubnej. Kasia, ukryta pod kołdrą, nie odpowiadała na pytania. Kiedy jednak ten, który był sprawcą jej bólu i wstydu, sam przyniósł do łóżka kawę ze śmietanką, ostrożnie wychyliła zarumienioną twarz. Pokój pełen był kwiatów. Pośród nich stał mężczyzna w rannym stroju i uśmiechał się do niej. Odwzajemniła uśmiech. Po kilku tygodniach oswoiła się z sytuacją i z zadowoleniem stwierdziła, że wiele rzeczy dotąd zabronionych może robić teraz bez kontroli matki i ojca.

I tak naiwna dziewczyna zamieniła dom starszego mężczyzny na dom młodszego. Władzę człowieka, którego znała, na władzę nieznanego. To on teraz decydował o jej życiu. O tym, czy może wyjść z domu i w czyim towarzystwie. Ile pieniędzy ma przeznaczyć na toalety, służbę, jazdę powozem, teatr czy domowe wydatki. Chciała się uczyć rysunku i malarstwa, lecz mąż stwierdził: „Kwiatki malujesz prześlicznie, Kasiu. Niczego więcej ci nie trzeba”. Zamknęła się wtedy w sypialni i popłakała w poduszkę, ale następnego dnia przestała o tym mówić.

Wkrótce powiła bliźniaki, dwóch chłopców. Byli tak mali i słabi, że po kilku dniach umarli. Rozpaczała. Mąż pocieszał ją: „Nie martw się, dzieci się rodzą i umierają. Zrobimy następne”. Po raz pierwszy zauważyła wtedy jego dziwną beztroskę. Zraniło ją to. Smutek nie mijał i Hipolit, chcąc zająć czymś jej myśli, zapisał ją do klasy rysunku pana Gersona. Znany warszawski malarz specjalizował się w kompozycjach historycznych i religijnych. Przez rok była szczęśliwa. Robiła postępy, chwalono ją. Spotykała tam inne kobiety, niektóre bardzo utalentowane. Wprawdzie kopiowanie scen z historii nie zajmowało jej tak jak rysowanie ludzkich twarzy, zwłaszcza kobiecych, lecz miała nadzieję, iż i na to przyjdzie czas. Intrygowało ją ludzkie ciało. Wiedziała, że niektórym uczniom pozują modele. Z biciem serca czekała na taką lekcję. Po raz pierwszy uczennice miały szkicować ciało nagiej modelki – wydarzenie zakrawające na skandal. Jednak gdy miał nadejść ten dzień, poczuła się słabo. Kolejna ciąża położyła kres malarskim kaprysom.

W ciągu kilku następnych lat prawie przestała myśleć o malowaniu. Narodziny dwóch córek osłabiły jej młody organizm. Kiedy nastąpiła przerwa w rodzeniu, znów chwyciła za pędzel. Dojrzalsza, bardziej skupiona i pewniejsza siebie, z ciekawością słuchała opowieści o młodych kobietach, które przekraczały granice własnej płci w dążeniu do wiedzy. Podobno przebierały się za mężczyzn, aby studiować tam, gdzie kobietom wstęp był wzbroniony. Zrywały z rodziną i samotnie podróżowały do Paryża, gdzie uczyły się malarstwa, a nawet próbowały studiować medycynę. Wszystkie te sensacyjne historie wywoływały w Kasi dreszcz emocji. Przypominała sobie swoją edukację, jakże skromną. Francuski, trochę gry na fortepianie, robótki ręczne, kaligrafia. Potem dwa lata pensji i szesnastoletnia panienka zakończyła naukę. Pozostawało jej tylko wyjść za mąż.

Zastanawiała się czasem, jak poznał ją jej przyszły mąż, bo było pewne, że musiał ją sobie upatrzyć wcześniej, a ona nic o tym nie wiedziała. Kiedy go pytała, żartował i nie chciał mówić. Nie spodobało jej się to. Poczuła się jak jałówka wystawiona na sprzedaż. To dziwne porównanie przyszło jej do głowy znacznie później, kiedy już minęły pierwsze małżeńskie emocje. Co mogło mu się w niej spodobać? Może miła buzia, modne suknie albo ładne rysunki, którymi chwalił się ojciec? Kiedyś wreszcie wyznał: skusiła go jej naiwność i niewinność. Była tak młoda, że wszystko można było z nią zrobić.

Jak to, pomyślała wtedy, czyżby traktował mnie jak rzecz? Jak towar, który posiada wartość tylko dlatego, że nikt go jeszcze nie dotykał? Te pełne żalu, wręcz brutalne myśli zdumiały ją i zastanowiły. Skarciła siebie za nie i postanowiła nigdy więcej nie krytykować męża. Jednak mgła, ukrywająca kształty rzeczywistości, powoli się rozwiewała. Pojęła, że wychowano ją na osobę, która nie decyduje o sobie. Wprost z pokoju dziecięcego przeszła do domu męża. Niewiele umiała. Nawet w sprawach domowego gospodarstwa była całkowitą ignorantką. Nie znała też własnego ciała. Starania męża, aby rozbudzić jej kobiecość, przynosiły jedynie skutki w postaci ciąży, o której także nie miała pojęcia. Straciła pierworodnych, za co długo oskarżała siebie i swoją niewiedzę.

Z perspektywy wielu lat, które minęły od ślubu, patrzyła teraz na swoje życie zupełnie inaczej niż wtedy, gdy z blaskiem w oczach gładziła ślubną suknię, wpinała kwiaty we włosy i sto razy przeglądała się w lustrze, a obraz, jaki widziała, wprawiał ją w zachwyt. O przyszłości nie myślała, a jeśli nawet miała o niej jakieś wyobrażenie, to było ono jak tęczowa bańka na wietrze. Życie miało być piękne jak w romansach, które przemycała pod fartuszkiem i czytała z wypiekami na twarzy. Długo wierzyła, że tak właśnie jest i będzie. Kiedy działo się źle, zamykała oczy i zło znikało. Ale życie usłane różami za cenę iluzji nic nie jest warte. Nie jest prawdziwe, powtarzała w myślach i dziwiła się, że nie zauważyła tego wcześniej.

Mężczyzna, którego poślubiła przed kilkunastu laty, choć młody, był w chwili ślubu dwukrotnie od niej starszy. Długo nie umiała się wyzbyć wrażenia, że bardziej jest szacownym wujkiem niż mężem. Dygała przed nim, zwracała się do niego w trzeciej osobie i z lada powodu oblewała rumieńcem. Śmiał się, uważał to za czarujące, w końcu jednak znudziło go ciągłe przypominanie, kim dla niej jest. Z czasem przywykła, nawet zaczęła zdrabniać jego imię. Hipo okazał się człowiekiem dowcipnym, potrafił ją rozśmieszyć, często razem urządzali jakieś całkiem dziecinne figle. Lubił zaskakiwać ją niezwykłymi prezentami. Nie zastanawiała się, skąd brał pieniądze na luksusowe drobiazgi, wycieczki statkiem, balowe toalety. Gospodarstwem się nie zajmował, pozostawiając je Kasi. Kiedy jednak kucharka dopominała się o pieniądze na konieczne wiktuały, Kasia stawała bezradna. Małżonek nie chciał słuchać o rachunkach u rzeźnika, mleczarza i praczki.

Jego nieżyjący już ojciec był zapobiegliwy, syn jednak nie odziedziczył po nim tej cechy. Hipolitowi marzyło się swobodne życie na wsi, polowania, męskie towarzystwo, wypady do miasta po luksusowe zakupy. Najskromniejsza okazja była pretekstem do obdzielania bliskich i dalszych znajomych wymyślnymi prezentami. Uwielbiał przyjęcia. Namiętnie grał w karty. Szlachecka fantazja podsuwała mu niezwykłe pomysły na życie. Obca mu była oszczędność, ta cnota z musu. Kasi podobały się jego bezpośredniość, fantazja i wdzięk. Już wkrótce zorientowała się jednak, że szczodrość nie szła w parze z rozwagą, znajomość poezji była powierzchowna, a wesołość zmieniała się w smutek, kiedy jej mąż nie mógł urzeczywistnić nowego szalonego pomysłu. Jego bujna natura i temperament niosły go na pola, łąki, do lasu. Tymczasem musiał tkwić dzień w dzień za biurkiem. Na prezenty brakowało wkrótce pieniędzy. W karty przegrywał.

Często nie było go w domu i Kasia nudziła się, czekając cały dzień na męża. Rozmyślała wtedy o kobiecych sprawach, które były dla niej źródłem pewnego wstydu i niepokoju. Nie mogła nie zauważyć związku między tajemnicą małżeńskich nocy a poczęciem, jednak błogosławiony stan wydawał jej się darem niebios, nie zaś skutkiem fizjologii. Czasem przypominała sobie swoją noc poślubną. Nie znała wówczas mężczyzn innych niż ojciec, brat i dalsi krewni, dostojni panowie z wąsami i brodami, które były dla niej głównymi atrybutami męskości. Tymczasem jej świeżo poślubiony mąż prócz wąsów miał jeszcze niecierpliwe ręce, tułów pokryty jasnym włosem, gorącą skórę i coś, czego przez wszystkie późniejsze lata małżeństwa nie śmiała oglądać. Aktu erotycznego nie postrzegała jako wyrazu miłości. Miłość była według niej daleka od wszystkiego, co przyziemne czy zbyt cielesne. Uszczęśliwiały ją miłosne wyznania, delikatne dotknięcia, pocałunki, aura męskości. Z czasem polubiła zwyczaje męża. Kiedy jej pragnął, dostawała pąsowe róże. Gdy go zadowoliła, przynosił jedną perłę, aż uzbierał się cały naszyjnik. O jej pragnienia nie pytał jednak. Nie lubił domowego niepokoju, spraw gospodarskich i czasu, kiedy szykował się poród. Nie tolerował wizyt lekarza, krzątaniny, krzyków, bólu, a potem woni mleka, pisków oseska i całej tej atmosfery „krowiego ciepła”, jak ją nazywał. Już zawczasu dostawał zaproszenie na polowanie. Wracał, gdy opadły pierwsze emocje.

Taki był mąż Kasi, Hipolit. Kochała go, bo tak należało. W rzeczywistości wcale go nie znała. Nie znała też siebie. Czas młodości był czasem ciała – młodego, zdrowego i pięknego. Ale nie dla niej. Jako dziewczyna nie przyglądała się sobie nagiej. Zawsze w bieliźnie lub w nocnej koszuli, szczelnie zakrywającej wstydliwe miejsca. Kiedy się myła, obnażała tylko tę część ciała, która właśnie była poddawana wodnym zabiegom. Używała miękkiej rękawicy, tak jak niegdyś zaleciła jej matka w jedynej rozmowie o kobiecej intymności. Czasem ukradkiem przyglądała się swoim piersiom i udom, kiedy raz w tygodniu jeździła ze służącą do łaźni. W zacisznej kabinie, gdzie była sama i wreszcie całkiem naga, ulegała pokusie – gołą ręką dotykała skóry, gładkiej i połyskliwej, białej i jędrnej.

W łaźni dopuszczano przy kąpieli pomoc łaziebnych, kobiet, dla których wstydliwość nagich pań stanowiła źródło ledwie skrywanej wesołości. Kasia długo pamiętała pewną dziewczynę w podkasanej spódnicy, o mocnych czerwonych łydkach i wielkich stopach w rozdeptanych pantoflach. Bez pukania weszła do kabiny, gdzie Kasia niezdarnie próbowała poradzić sobie z długą koszulą, gąbką i mydłem. Bez ceregieli ściągnęła z panienki lepiącą się do skóry koszulę i szczotką zaczęła ją szorować od stóp do głów, nie żałując mydła. Po chwili Kasia przestała odpychać rękę, która bezceremonialnie sięgała w zakazane miejsca. „Niech panienka sama umyje płeć”, usłyszała szept dziewczyny. Oszołomiona, bez słowa wykonała polecenie. Czuła, jak jej skóra pulsuje, jak napływa do niej rozkoszne ciepło, i ogarnęła ją dziwna beztroska. Łaziebna uniosła wielką konew z gorącą wodą, zmywając z Kasi pieniące się mydło, a wraz z nim wstyd i troski. Po chwili strumień zimnej wody wywołał w niej najpierw wstrząs, a potem atak niepowstrzymanego śmiechu. Śmiały się obie, aż zaniepokojona służąca wyjrzała z dalszej kabiny, ale nawet jej karcący wzrok nie wzbudził wtedy w Kasi wyrzutów sumienia. Po raz pierwszy poczuła, że jej młode ciało jest źródłem radości.

Jako młoda mężatka nie mogła uniknąć cielesności. Wiedziała przynajmniej tyle, że będzie rodzić dzieci, a to wiązało się nieodwołalnie z ciałem. Intymność z mężem długo wydawała jej się czymś, co trzeba po prostu znieść. Potwierdzały to zaprzyjaźnione panie i Katarzyna stwierdziła, że obowiązków małżeńskich nie da się uniknąć, choć wcale nie są przyjemne. Hipolit próbował z nią o tym rozmawiać, jednak ona łagodnie, acz stanowczo ucinała takie rozmowy. Zorientowała się, że w tych sprawach jej mąż jest doświadczony. Jak doszedł do wiedzy o kobiecym ciele, nie dociekała. Taka wiedza mieściła się w obrazie mężczyzny, istoty tajemniczej, górującej nad kobietą, kierującej jej życiem, kogoś, kto wie więcej niż ona, komu należą się szacunek i posłuszeństwo. Kiedy więc Hipolit, nie mogąc prośbą osiągnąć tego, czego pragnął, zażądał wreszcie, by żona się obnażyła, usłuchała. Dopiero w jego oczach zobaczyła urodę własnego ciała. Tamtej nocy, gdy światło jedynej świeczki, na jaką się zgodziła, oświetlało ciepłym blaskiem małżeńskie łoże, Katarzyna po raz pierwszy poczuła przyjemność, jaką dają czuły dotyk, gorące pocałunki i to, przed czym dotąd zawsze się wzdragała.

Taka była jej młodość, która minęła niepostrzeżenie. Dziewczyna o smukłej talii tańcząca na lodzie, szczęśliwa narzeczona, zawstydzona mężatka, wreszcie spełniona matka. Była jeszcze tak niedawno każdą z nich. Teraz jesień miotała gałęźmi, strącając ostatnie kasztany, które głośno uderzały o płyty chodnika. Chmury przesuwały się po niebie, skłębione, sine z zimna. Wzdrygnęła się i przyśpieszyła kroku.

Do kamienicy przy Nowym Świecie, gdzie mieszkała z czwórką dzieci, miała jeszcze spory kawałek. Na ulicy było dość pusto, tylko posłańcy w czerwonych czapkach na swoich mikroskopijnych taboretach czekali na zakochanych, których intymne bileciki cały dzień krążyły po mieście. Jezdnią toczyły się dorożki z podniesioną budą, chroniącą pasażerów przed chłodnymi powiewami jesiennego wiatru.

Wreszcie dotarła na miejsce. W domu panował nieład. Kucharka pokłóciła się z pokojówką, dzieci głodne, w brudnych fartuszkach, chowały się po kątach, w salonie straszył stłuczony wazon. Wizyta, z której wróciła, przygnębiła ją. Radca prawny nie miał dla niej dobrych wiadomości. Po raz pierwszy stanęła wobec materialnej strony życia bez pojęcia o tym, czym są pieniądze i ich brak. Z lękiem myślała o przyszłości. Dzieci rosły i kosztowały coraz więcej. Dawniej nie zastanawiała się, ile wymaga nakładów wychowanie dziecka. Miała jednego syna, który wciąż był jeszcze mały, ale już teraz przyszłe wydatki spędzały jej sen z powiek. Wykształcenie synów było w jej środowisku najważniejsze. Sprzedawano majątki lub zapożyczano się, żeby wysłać chłopców za granicę. Majątku nie miała, a pożyczka oznaczałaby uzależnienie. Zresztą jako samotną kobietę mogło ją to stawiać w dwuznacznej sytuacji. Na razie musiała myśleć o starszych córkach, dziesięcioletniej Mery i ośmioletniej Żanince. Obie muzykalne, zwłaszcza młodsza, delikatna i wciąż jeszcze bardzo dziecinna. Lekcje muzyki były drogie, ale profesor zgodził się uczyć zdolną dziewczynkę za darmo. Mery pięknie rysowała, choć Katarzyna nie była pewna, czy bujna fantazja i pewna lekkość kreski nie znikną z czasem. Aby tak się nie stało, trzeba by już teraz poświęcić nauce sporo czasu. Katarzyna widziała swoje córki jako przyszłe artystki. Nigdy nie pomyślała, że mogłyby studiować, a może nawet utrzymywać się z pracy własnych rąk czy umysłu. Marzyła o dobrych partiach dla nich, dalej jej wyobraźnia nie sięgała.

Wieczorem, śmiertelnie zmęczona, siadła przy biureczku w sypialni i napisała list do przyjaciółki. Był krótki.

„Najdroższa Różo, oto zostałam sama. Wiem to już na pewno. Mój mąż nieprędko wróci. Może nigdy. Będziemy mieszkać tu, gdzie dotąd. Zostało mi niewiele pieniędzy, którymi będę musiała rozporządzać bardzo rozważnie. Co to znaczy, nie muszę Ci mówić. Mam jeszcze rodzinne srebra, kilka cenniejszych obrazów, salonik japoński, którego nigdy nie lubiłam, trochę biżuterii. Przyjdź do mnie, najmilsza, najszybciej, jak to możliwe. Potrzebuję Twojej rady”.

Przyjaciółka zjawiła się następnego dnia. Wyraziła ubolewanie, że tak potoczyły się sprawy, obiecała dyskrecję i przystąpiła do rzeczy. Przede wszystkim radziła, nie czekając, aż rozejdą się ostatnie pieniądze, wymówić pokojówce, a zatrudnić o wiele tańszą kobietę do cięższych posług. Zwolnić guwernantkę i samej uczyć starsze córki. Poczynić oszczędności w domowych wydatkach. Z pięciopokojowego mieszkania wydzielić dwa pokoje umeblowane i wynająć. Katarzyna zakryła twarz rękami.

– Więc myślisz, że będzie aż tak źle? – szepnęła.

– Nie będzie tak źle, bo dzięki temu nie popadniesz w długi jak twój szanowny małżonek – odpowiedziała przyjaciółka i dodała: – Niech dziewczynki przychodzą do mnie. Razem z moimi córkami będą się uczyły francuskiego.

Katarzyna spojrzała z wdzięcznością na Różę.

– Nie zginiemy, jeśli mamy takich przyjaciół – powiedziała.

Po wyjściu przyjaciółki weszła do sypialni i siadła przy toaletce. Z lustra patrzyła na nią twarz młodej jeszcze kobiety, bez jednego siwego pasma w gęstych ciemnych włosach. Uniosła ramię i poprawiła lok, który niesfornie opadł na kark. Ze skrytki wyjęła puzderko ze srebrnymi okuciami. W przegródkach leżały klejnoty, które nosiła niegdyś jej matka. Kolia z szafirów, kolczyki, diadem ozdobiony niewielkimi, ale pełnymi blasku brylantami. Przedmioty, z których każdy przywoływał cenne wspomnienie, lecz oferowany jubilerowi tracił na wartości. Katarzyna delikatnie wyjęła kolię matki z podłużnej przegródki. Rozchyliła koronkowy kołnierz bluzki i przyłożyła klejnot do szyi. Jej oczy rozbłysły niebieskawymi blaskami. Kolor, który lubiła najbardziej. Podniosła jedną ze szczotek w srebrnej oprawie i bezwiednie obracała w dłoniach. Co robić? Jak wyrzec się tych miłych drobiazgów, które czyniły jej kobiecość bardziej ponętną? Ale najważniejsze, jak nakarmić i wychować dzieci?

Zamknęła oczy, kąciki jej ust drgały, czuła bolesny ucisk w skroniach. Nie poradzi sobie sama, bez stałych dochodów, bez żadnych umiejętności, dzięki którym mogłaby zarobić na chleb. Nie przygotowano jej do tego, żeby walczyć o byt. Mimo wszystko nie podda się. „Wynająć dwa pokoje”, przypomniała sobie radę przyjaciółki. Wynająć. Komu? Panom czy damom? Ale czy prawdziwa dama mieszka w sublokatorskim pokoju? Jeśli młoda, to jakaś aktorka lub baletnica. W domu, gdzie dorastają panny na wydaniu? Co innego przyjmować aktorkę w salonie, co innego żyć z nią pod jednym dachem. Więc może wdowa o nieposzlakowanej opinii, prawdopodobnie stara. Lecz taka pani będzie cały dzień spędzać w domu i kaprysić. A jeśli panowie, to oczywiście wolni, bo gdyby mieli żony, nie wynajmowaliby pokoju. Na szczęście córki są jeszcze dziećmi, więc nie grozi… Katarzyna aż jęknęła na myśl, że dziewczęta pozbawione ojcowskiej opieki narażone będą na liczne niebezpieczeństwa, a jedynym stróżem ich cnoty została ona, matka.

Wstała i ostatni raz zerknęła w lustro. Nie jest tak źle, wciąż wygląda młodo i ładnie. Rozejrzała się po pokoju. Małżeńskie łoże, w którym przez kilkanaście lat sypiała z mężem, można by sprzedać wraz z kompletem szafek i szezlongiem. Te meble wniosła w posagu, podobnie jak pianino i dwa cenne obrazy wiszące w salonie. Urządzenie salonu należało do pana młodego. Ciemne rzeźbione kanapy i fotele odziedziczone po dziadach Hipolit zamienił z czasem na coś, co jednych zachwyciło, innych oburzyło: wnętrze w stylu japońskim. Meble o prostych kształtach, ozdoby w formie wachlarzy, smukłych traw i kwiatów. Miękkie jasne dywany, na których, jak twierdził, można siedzieć i pić herbatę parzoną po japońsku. Ten kaprys musiał być kosztowny, o czym Katarzyna dowiedziała się dopiero niedawno, kiedy przedstawiono jej długi męża. Wkrótce potem tymi ładnymi, lecz niepraktycznymi przedmiotami trzeba było umeblować jeden z pokoi, a salon urządzić od nowa. Żadna ze znajomych dam nie chciała bowiem siadywać z filiżanką herbaty na dywanie, choćby był nie wiedzieć jak miękki.

Weszła do saloniku, gdzie od czasu wyjazdu męża rzadko kto przebywał. Uśmiechnęła się. To mógłby być pokój do wynajęcia. Należało tylko sprzedać japońskie cuda i kupić wygodne łóżko, szafę, resztę zaś skompletować z mebli, którymi przepełnione było mieszkanie. To da się zrobić, pomyślała i otworzyła drzwi do sporego pokoju, który urządzono jako salon. Lubiła to wnętrze. Okna wychodziły na Nowy Świat. Światło przenikało przez bujną zieleń kwiatów w jasnych donicach w kształcie greckich waz. Różowo-złote obicia pięknie harmonizowały z ciepłym brązem wiśniowego drewna, z jakiego wykonano meble. Spojrzała w górę. Pod wysokim sufitem wisiał żyrandol z kloszem z białego biskwitu. Lubiła przyglądać się figurkom sielankowych pasterzy i pasterek, zdobiących tę piękną lampę. Będzie jej brakowało miękkiego światła, miejsca pod oknem, gdzie lubiła przesiadywać w rzadkich chwilach spokoju i ciszy. Tu jednak mogłoby zamieszkać dwóch panów i każdy miałby swoją część z oknem i osobnym wejściem. Pomysł wynajęcia pokoi ze śniadaniem nie był zły. Tylko co powie znajomym, paniom z towarzystwa, służbie? Przypomniała sobie o konieczności zwolnienia pokojówki i guwernantki. Zadrżała na myśl o przykrej rozmowie. Tego, że wynajmuje umeblowane pokoje, nie da się ukryć. To pewne. Ona, której dziadowie mieszkali w bogatych dworach, mieli ziemię i lasy, pełnili zaszczytne urzędy, musi sama zarabiać na życie. Jak to wpłynie na pozycję towarzyską córek?

Od czasu, kiedy została sama, los dzieci leżał jej najbardziej na sercu. Stały się dla niej najważniejsze. Kiedy były jeszcze bardzo małe, patrzyła na ich śpiące twarzyczki z ufnością. Wierzyła, że zjawiły się na świecie po to, żeby zaznać samej miłości i szczęścia. Gdy podrosły, przekonywała je, że zawsze powinny się zastanawiać, czy swoim postępowaniem nie wyrządzą komuś krzywdy. W duchu dodawała: większej, niż to konieczne, bo już tyle wiedziała o życiu – choćbyśmy się bardzo starali, nie unikniemy krzywdzenia innych. Dziewczęta uczyła szacunku dla mężczyzn, choć sama nie potrafiła już tak naiwnie ich podziwiać, odkąd jej własny mąż okazał się lekkoduchem. Jedynakowi od małego wpajała poczucie obowiązku.

Rozmyślając o dzieciach, przechodziła z pokoju do pokoju. Wszędzie dostrzegała teraz ślady niedawnej jeszcze obecności Hipolita. Stolik, przy którym czytywał gazety, popielniczka z mosiądzu w kształcie Sfinksa, mahoniowe biurko pod ścianą, a na nim drobiazgi – nóż do papieru, podstawka do zegarka, figurka Buddy, której nie zabrał ze sobą, być może świadomie. Miała chronić rodzinę od złego, tymczasem drażniła Kasię swoim tajemniczym spokojem. Miękkie dywany tłumiły jej kroki, aksamitne zasłony przepuszczały do wnętrza słabe światło dnia. Ze ścian spoglądały oczy przodków, własnych i cudzych. Ich twarze nikły w mroku, rozświetlane złotym połyskiem bogato zdobionych ram. Na konsolkach stały naftowe lampy z abażurami w kształcie kwiatów. Ze szklanych pojemników, napełnionych suszonymi kwiatami, orientalnymi przyprawami i prażoną solą, unosiły się lekko zwietrzałe wonności. Zmieszane z kurzem i wonią rzadko wietrzonych pomieszczeń tworzyły ten jedyny, niepowtarzalny zapach rodzinnego domu. Podeszła do okna. Czuła, że brakuje jej powietrza. Próbowała odetchnąć głębiej, ale oddech zatrzymywał się gdzieś w głębi piersi. Uniosła ramiona i ostatkiem sił otworzyła szeroko oba skrzydła. Lekki chłód owionął jej rozpaloną twarz. Na ulicy toczyło się codzienne życie.

Rady przyjaciółki okazały się nieocenione. Sprzedaż japońskiego saloniku udała się nad podziw, poza tym Kasia pozbyła się obrazu Żmurki i weneckiego lustra. Tego ostatniego było jej żal, jednak suma, jaką jej zaoferowano, przeważyła. Pokojówka znalazła miejsce u znajomych pani Róży i przykrość z powodu zwolnienia uczciwej służącej stała się mniej dotkliwa. Pokój dla dwóch panów wkrótce był gotów. Należało znaleźć chętnych. I tu także Róża okazała się pomocna. Przede wszystkim poradziła Katarzynie małą mistyfikację.

Któregoś dnia w południe obie panie siedziały przy kawowym stoliku i naradzały się, jak znaleźć odpowiedniego kandydata na lokatora. Myśl o wpuszczeniu do domu kogoś nieznanego wciąż niepokoiła Katarzynę. Czuła, że dom, będący dotąd azylem, straci tę przytulność i bezpieczeństwo, które tak ceniła.

– Będą inne zalety nowej sytuacji – przekonywała pani Róża. – Zresztą nie masz wyjścia – powiedziała i zamilkła, widząc smutek na twarzy przyjaciółki.

Katarzyna sięgnęła po dzbanek i nalała kawy do złoconych filiżanek. Z szufladki wyjęła srebrny kluczyk i otworzyła wieczko cukiernicy. Po raz pierwszy przyjrzała się wytłoczonym na nim kłosom zboża, symbolowi urodzaju. Czy używając tego pięknego przedmiotu przez tyle lat, mogła przypuszczać, że kiedyś czas obfitości się skończy? Jej wzrok, nagle wyostrzony i uważny, przesuwał się po otoczeniu. Pani Róża jedną ręką trzymała filiżankę z wonną kawą, drugą dolewała kroplę śmietanki ze smukłego dzbanuszka. Promień słońca odbijał się w kryształowym lustrze. Jakiś smutny cień kładł się na rzeczach, które dotąd zdawały się tak oczywiste i zwyczajne.

– No, ale zastanówmy się nad kandydatem na lokatora – zaczęła pani Róża. – Spróbujmy w redakcji „Tygodnika Ilustrowanego”. Tam z pewnością są młodzi dziennikarze, przybyli niedawno z prowincji. A może muzycy? Malarze?

– Malarze? Jeśli prawdziwi artyści, to przecież nędzarze.

– No tak, racja. Ale z twoimi talentami artystycznymi do malarzy ci bliżej. A właśnie. Czy nie mogłabyś malować na sprzedaż?

– Właściwie już to robię. – Katarzyna sprawiała wrażenie zawstydzonej. – Maluję parawany do kominków.

– Czy można na tym zarobić? – spytała Róża z powątpiewaniem. – Lepsze byłyby portrety. Tak pięknie rysujesz dzieci.

– Mam trochę zdolności, lecz do tego potrzeba czasu…

Świeża kawa zajęła przez chwilę ich uwagę. Umilkły. Promień światła już dawno opuścił lustro i przesuwając się po meblach, utonął w matowej powierzchni dywanu. Katarzyna zamyśliła się, z zadumy wyrwał ją głos Róży.

– Aha, chciałabym ci coś doradzić. Takie niewielkie kłamstwo – powiedziała, a widząc zdumienie na twarzy Katarzyny, dodała szybko: – W dobrej sprawie oczywiście. Czy musisz opowiadać wszystkim, że mąż cię opuścił?

– Ależ to prawda!

– Zapomnij o tej przykrej okoliczności.

– Jak mogłabym zapomnieć!

– Osobom, które będą chciały wynająć pokoje, mów, że jesteś wdową.

– Jak to, mam uśmiercić męża!?

– Nic podobnego. Ale czy nie jest tak, jakby on dla ciebie już w pewnym sensie umarł? Nie daje przecież znaku życia.

– To prawda, a jednak…

– Kochasz go jeszcze?

Katarzyna spuściła wzrok. Twarz męża wyłoniła się z pamięci tak wyraźna, wciąż jeszcze droga, mimo miesięcy rozdzielenia. Kim była bez niego, wychowana, by służyć mężczyźnie? Nauczono ją, że życiowym zadaniem kobiety jest stworzenie domowego ogniska. Nagrodą – miłość.

– Mąż i żona kochają raz w życiu, siebie nawzajem – powiedziała cicho. – Powiedz mi, co zostało z tych szczytnych ideałów? Mężatka porzucona przez męża nie jest nawet ćwierćczłowiekiem… – Zawahała się. – Jest prawie jak kobieta upadła.

– Ach, przesadzasz! – wykrzyknęła Róża. – W dzisiejszych czasach nikt już nie potępia tak surowo tych, którzy zbłądzili. Zresztą to przecież ty jesteś ofiarą!

– Wiesz, Różo, powiem ci, Hipolit był dla mnie autorytetem. Tajemniczy, ale nieomylny. To on porządkował mój świat. Ufałam mu. Mężczyźni są tacy silni. – Uśmiechnęła się.

– Nie są silni, nie są nieomylni. Ich władza się chwieje – stanowczo stwierdziła Róża.

Katarzyna uniosła filiżankę, na dnie pozostała ostatnia kropla słodyczy. Odwróciła twarz. Ich władza się chwieje, powtórzyła w myślach. Nie czuła z tego powodu satysfakcji. Czuła lęk.

– Nie martw się, Kasiu. Wierzę, że sobie poradzisz – powiedziała Róża. – Teraz to ty musisz być silna. Jesteś matką. Ale à propos dzieci… – Nachyliła się lekko w stronę Katarzyny. – Jedna korzyść więcej z nieobecności męża: przynajmniej już więcej matką nie będziesz.

Katarzyna poczuła, że się rumieni. Bezpośredniość przyjaciółki zawsze ją zawstydzała. Jednak uświadamiała fakty. Wprawdzie oszczędzone jej będą trudy ciąży i porodu, lecz to oznaczało także kres miłosnego życia. Westchnęła i podniosła filiżankę do ust.

Po wyjściu przyjaciółki Katarzyna pozostała sama w pokoju. Wiedziała, że mąż przestał ją kochać. Czy musiał uciekać przede mną aż do Ameryki? – myślała ze ściśniętym sercem. Główną przyczyną jego wyjazdu były długi, których musiał się pozbyć, ale jak, skoro pensja urzędnika ledwie starczała na utrzymanie domu, żony i dzieci. I ta lekkość, z jaką wydawał pieniądze, gdy je miał. I gdy ich nie miał, także. Nie wiedziała o jego kłopotach, bo zgodnie ze zgubnym nakazem traktowania żony jak dużego dziecka nie rozmawiał z nią o wydatkach. Prawie całkiem przepuścił jej i tak niezbyt duży posag i swój spadek po ojcu. Liczył na pomyślną odmianę losu, na lepszą pensję, na pieniądze ciotki, która jednak nic mu nie zostawiła. Mimo to nie zrezygnował z uroczego zwyczaju obdarowywania prezentami Katarzyny, dzieci, służby i, jak się potem okazało, także ponętnych pań z półświatka. Jej mąż przesiadywał w podejrzanych lokalach, utrzymywał niedozwolone stosunki, przepuszczał ostatnie pieniądze, robił długi. Nie była tego świadoma. Teraz zastanawiała się, jak mogła tego nie widzieć. I musiała przyznać, że widziała, jaki był, ale jego lekkomyślność wolała nazywać wdziękiem, a marzycielstwo romantyzmem. Ta skłonność do patrzenia na świat przez różowe okulary była zgubna, a zarazem zbawienna. Kiedy cały ten gmach złudzeń i kłamstw rozpadł się i została sama z gromadką małych dzieci, optymizm mimo wszystko okazał się jej siłą.

Z głębi mieszkania dobiegły głosy dzieci, synek biegał po korytarzu, guwernantka, która wciąż jeszcze sprawowała władzę w dziecinnym pokoju, mówiła coś głośno. Na ulicy rozlegały się dzwonki konnego tramwaju. Panowie wracali z biur, gimnazjaliści ze szkół. Nadchodziła szara godzina. Pora dnia, którą tak lubiła. Resztki światła przenikały przez rozsunięte portiery. Cienie kładły się po kątach, miękkie i tajemnicze. Nie zapalała lampy i w zapadającym mroku wypatrywała znajomej postaci. Nieomal czuła gorzko-słodki zapach wytwornej wody kolońskiej, pomieszany z dymem papierosów i ledwie wyczuwalną nutą likieru Grand Marnier. Czyjeś palce musnęły jej szyję, ramiona. Serce zabiło mocniej. Smuga woni przybliżała się i oddalała, nieuchwytna jak obraz tego, kogo się dawno temu kochało.

Lokator, który pojawił się dwa miesiące później, okazał się niewysokim młodym mężczyzną z jasną czupryną i binoklami na perkatym nosie. Ubrany w nieco podniszczony mundur urzędnika kolei, w niczym nie przypominał początkującego dziennikarza. Czuło się w nim ogromną energię i chęć życia. Od razu wzbudził sympatię Katarzyny. Jak tego dokonał? W najprostszy sposób. Nie mówił o sobie, lecz pytał o nią, o jej dzieci i zajęcia. Zawstydził ją nagłym stwierdzeniem:

– Jest pani, jak słyszałem, artystką, maluje pani. Chciałbym poznać pani prace. I ja próbuję działać na polu artystycznym. Dziennikarstwo dla chleba, literatura dla serca.

Po kilku chwilach ożywionej rozmowy Kasia wprowadziła gościa do dawnego salonu, gdzie urządziła pokój dla panów. Lokator, bo już zdążył oświadczyć, że chce tu zamieszkać, oglądał wszystko dokładnie. W pewnej chwili zatrzymał wzrok na jednym z obrazów. Podszedł bliżej, odsunął się i znów zbliżył, jakby oceniał wartość dzieła, a może raczej cieszył się jego urodą.

– Czy to pani malowała?

– Och, nie! – Zaśmiała się. – Tak utalentowana nie jestem. To młody warszawski malarz, a obraz nosi tytuł Ulica Nowy Świat w dzień letni. Ja także wyjątkowo lubię tę pracę.

Ulica z obrazu przypominała wąwóz z czerwonymi dachami domów, z daleką wieżą kościoła Świętego Krzyża, z sylwetkami przechodniów i wagonami tramwaju konnego. Upalny dzień zbliżał się ku końcowi, czas zatrzymał się w chwili nasycenia światłem.

– A jednak chce pani pozbawić się tego ślicznego widoku? Ileż tu światła, jaki niezwykły koloryt. Widzę, że artysta patrzył na ulicę z tego mniej więcej miejsca, w którym jesteśmy. – Podbiegł do drzwi balkonowych, otworzył je.

Dźwięki orkiestry wojskowej towarzyszącej przejazdowi huzarów wdarły się do wnętrza. Katarzyna cofnęła się. Mroźny powiew i warkot werbli sprawiły jej prawie fizyczny ból.

– Ach nie, to nie stąd patrzył na ulicę. Zresztą teraz mamy zimę. Trudno ocenić – stwierdził gość, zamykając okno.

– Ten obraz kupił kilka lat temu mój… – Katarzyna przełknęła ślinę i dokończyła: – nieżyjący mąż.

– A zatem pani jest wdową?

Nie przytaknęła. Odwróciła wzrok i robiąc głębszy wdech, powiedziała:

– Będzie tu panu wygodnie.

– Muszę wpierw znaleźć współtowarzysza nocy i dni. Rankiem chciałbym pracować. Proszę się nie obawiać. Żaden hałas nie wytrąci mnie z twórczego transu. – Zaśmiał się. – Nawet lubię, gdy obok toczy się zwykłe życie. Jego rytm ożywia moje postacie. Są dzięki temu mniej papierowe, a bardziej krwiste.

– Życzy pan sobie solidne śniadanie?

– O ile zapracuję na nie. Popołudniami będę wychodził. Wracam późnym wieczorem – ciągnął dalej, patrząc bacznie w jej oczy. – W kwestii pieniędzy…

Przerwała mu i machnęła uspokajająco, choć tak naprawdę poczuła niepokój. „Kwestia pieniędzy” zawstydzała ją. O pieniądzach nie mówiło się w towarzystwie. Nie była tylko pewna, czy stojąc tu teraz przed przyszłym lokatorem, wciąż jeszcze jest osobą z towarzystwa. Postanowiła pomyśleć o tym później. Zresztą rozmowny żurnalista nie pozostawiał Kasi ani chwili na rozmyślania. I to także jej się podobało. Żywa, optymistyczna natura tego człowieka, którego widziała po raz pierwszy w życiu, działała na nią kojąco. Uznała to za dobry znak. Młody pan wyszedł, obiecując wkrótce wrócić z bagażem i kolegą. Domyśliła się, że jednak pisanie do gazet nie jest na tyle dobrze płatne, by mógł sam wynająć cały pokój. Sprawa ewentualnego kolegi zeszła zresztą na dalszy plan. Katarzyna już zaufała gościowi na tyle, że ze spokojem oczekiwała obu panów.

Zjawili się dwa dni później, prawie bez bagażu, co trochę ją zmartwiło. Może nie zagrzeją długo miejsca, a może są tak ubodzy, że nie będą w stanie płacić, pomyślała. Jednak wkrótce rozwiały się jej niepokoje. Obaj mężczyźni byli sympatyczni. I jak się okazało, mieli też wilcze apetyty. Śniadanie stawało się każdego ranka prawdziwą ucztą. Ranek zaczynał się koło południa, gdyż panowie często wracali późno i spali długo. Początkowo Katarzyna dbała o piękny wygląd stołu, wkrótce jednak przekonała się, że artystyczne dusze lokatorów wyżywały się nie w szlachetności porcelany ani urodzie świeżych kwiatów, lecz w obfitości jadła. Chrupiące bułki, masło, jajecznica z kilku jaj, kawa, do tego śmietanka, czasem zimne mięsa i placek drożdżowy. Wszystko znikało w błyskawicznym tempie. Koszty rosły, a zysku było niewiele.

– Toż to darmozjady – stwierdziła kucharka. – Oni panią zrujnują. Tak nie może być – złościła się, ale nadal karmiła ich obficie.

Pan Władysław miał dar rozmowy. Przy czym nie robił różnicy między profesorem uniwersytetu a stróżem przy bramie. Z każdym potrafił się dogadać. Pani Katarzynie zwierzał się, że nie jest w tym tak całkiem bezinteresowny. Bacznie obserwuje swoich rozmówców, zapamiętuje szczegóły wyglądu i zachowania. Każdy drobiazg może się przydać, kiedy zasiada do pisania. I rzeczywiście, pisał. Mimo pozorów pewnego rozproszenia był pracowity.

Kolega Władysława, pan Lemański, był typem całkiem odmiennym. Brunet o płomiennych oczach i długiej kruczoczarnej brodzie, niepozbawiony poczucia humoru, lecz melancholik. Mówił cicho, cedził słowa wolno, z namysłem. Ubrany zawsze na czarno, jakby w żałobie po kimś, sprawiał wrażenie człowieka surowego i nieprzystępnego. Kiedy go Katarzyna zobaczyła po raz pierwszy, nie mogła uwierzyć, że człowiek tak pogodny jak pan Władysław takiego ponuraka wybrał sobie na towarzysza. Nieco tym speszona, wprowadziła nowo przybyłego do saloniku. I wtedy właśnie do pokoju wbiegł mały Tadzio. Widząc gościa, ukłonił się grzecznie, ale swoim zwyczajem zaraz schował się za suknię matki i z bezpiecznego miejsca obserwował nieznajomego. Katarzyna poprosiła pana, by usiadł, i sama zajęła miejsce naprzeciwko niego na foteliku. Jakie było jej zdziwienie, kiedy po chwili Tadzio, tak zwykle lękliwy, podszedł do siedzącego, przyklęknął i oparł główkę na jego kolanach. Twarz młodego mężczyzny rozjaśniła się w uśmiechu, wyraz surowości zniknął. Jego mroczne oczy rozbłysły czułością. Miękkim gestem uniósł rękę i położył ją na jasnych włosach dziecka. Katarzyna patrzyła oniemiała. W pierwszej chwili chciała skarcić synka, ale widok tych dwóch, dużego i małego, tak ufnie patrzących na siebie, wycisnął jej łzy z oczu. Chłopcu z pewnością brakuje ojca, pomyślała, jednak nie tylko to tłumaczyło tę zaskakującą scenę. I rzeczywiście, wkrótce przekonała się, jakim czarodziejem jest pan Lemański.

Katarzyna była zadowolona z obecności obu panów. Tłumaczyła sobie, że chodzi jej o pieniądze, które wprawdzie nieregularnie, jednak w końcu wpływały do jej domowej kasy. W rzeczywistości bardziej zależało jej na obecności mężczyzny w domu. Czuła się lepiej, wiedząc, że ma z kim porozmawiać, a w razie kłopotów może liczyć na pomoc. Z tego, że wciąż jeszcze cieszą ją męskie spojrzenia, nie zdawała sobie sprawy. A młodzi literaci patrzyli z ukrywaną pożądliwością na jej zgrabne, choć nieco zbyt pulchne kształty. Uśmiech i miłe usposobienie gospodyni łagodziły napięcia obu artystów.

Pan Władysław miał już za sobą debiut powieściowy i choć dzieło przeszło niezauważone, nie upadał na duchu. Właśnie pracował nad nową powieścią, której akcja toczyła się w środowisku prowincjonalnych aktorów. Pisał z odcinka na odcinek, czekając niecierpliwie na honorarium. Życie artystów opisywał bardzo realistycznie. Kiedy spytała, skąd czerpie realia, dał do zrozumienia, że zna je z doświadczenia. A więc chciał zostać aktorem i nie udało się, pomyślała ze współczuciem. Ciekawiło ją też życie uczuciowe młodego człowieka. Nie miał narzeczonej, to sam jej powiedział, jednak domyślała się, że za pogodnym obliczem i życiową energią kryje się jakiś miłosny dramat. Musiała to być mężatka, w której kochał się nieszczęśliwie. Świadczyło o tym grobowe milczenie. W przypadku mężatki obowiązywała mężczyznę absolutna dyskrecja.

Lemański wydawał się Katarzynie