Strona główna » Obyczajowe i romanse » Medyceusze. Rodzina u władzy

Medyceusze. Rodzina u władzy

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-965-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Medyceusze. Rodzina u władzy

Florencja, rok 1429. Imperium finansowe zmarłego Giovanniego de’Medici dziedziczą dwaj synowie – Cosimo i Lorenzo. Z wysoką pozycją wśród możnych wiąże się jednak gigantyczna odpowiedzialność. Nad miastem zbierają się czarne chmury, a wpływowe rody Albizzich i Strozzich nie zamierzają oddać Medyceuszom władzy. Budowa monumentalnej kopuły katedry Santa Maria del Fiore, którą nadzoruje genialny Filippo Brunelleschi, staje się tłem krwawych spisków. Po czterech latach zdrajcy dopinają swego – Cosimo kończy w więzieniu, gdzie grozi mu kara śmierci.

Polecane książki

Przejmująca opowieść o trudnej relacji łączącej studenta szkoły teatralnej i jego nauczyciela. Przyszły aktor odbywa próby do przedstawienia dyplomowego i podobnie jak grany przez niego Raskolnikow – bohater „Zbrodni i kary” – dotyka granic, o których istnieniu dotąd nie myślał. Przewrotna i pod...
Publikacja Odpowiedzialność porządkowa a odpowiedzialność dyscyplinarna nauczycieli ma na celu praktyczne wyjaśnienie, które z niewłaściwych zachowań nauczycieli kwalifikują się do zastosowania kar porządkowych, a jakie z nich pociągają za sobą odpowiedzialność dyscyplinarną. W pracy przeds...
Cykl Tajemnice Maiden Lane 5 Godric St. John pozostaje w cieniu, przemierzając jako zamaskowany mściciel mroczne zaułki St.Giles, by chronić niewinnych. Do czasu, aż pewnej nocy musi stawić czoło nieustraszonej młodej damie, celującej do niego z pistoletu – i uświadamia sobie, że jest nią jego żona...
Ich dwóch. Ona jedna. Trzy złamane serca. Był dla niej całym światem, a pewnego dnia zniknął bez słowa. Zraniona Marcelina odsuwa się od znajomych, niszczy więzi z rodziną i pogrąża się w cierpieniu. Przed całkowitą autodestrukcją chronią ją twórczość literacka i zamiłowanie do szybkiej jazdy. W...
W monografii omówiono problematykę równości płci w zatrudnieniu w prawie polskim, a także na tle międzynarodowego i europejskiego prawa pracy. Celem publikacji jest przedstawienie zagadnienia nierówności płci w zatrudnieniu i jego negatywnych skutków oraz wykazanie niedoskonałości polskiej regula...
Autorska wersja „Raju Utraconego” Miltona umiejscowiona w na pozór współczesnych realiach. Morze krwi i świst pocisków miesza się z furkotem skrzydeł i mrocznych intryg....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Matteo Strukul

I MEDICI. Una dinastia al potere
Copyright © 2016 Newton Compton Editori s.r.l.
Casella postale 6214, Roma
All rights reserved.Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2019 for the Polish translation by Aneta Banasik, Bożena Topolska (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz / artnovo.plZdjęcia użyte na okładce: © HappyAlex, © t0m15, © fottoo (Fotolia), © Stillfx (adobe), © Johannes Plenio (pexels.com)Redakcja: Bogusława WójcikowskaKorekta: Joanna Rodkiewicz, Aneta IwanISBN: 978-83-8110-965-9Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba KsiążkiWięcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.plWYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28e-mail: info@soniadraga.plwww.soniadraga.plwww.facebook.com/WydawnictwoSoniaDragaE-wydanie 2019Konwersja:eLitera s.c.

Dla Silvii

LUTY 1429

1Santa Maria del Fiore

WZNIÓSŁ OCZY KU NIEBU, które wyglądało, jakby ktoś posypał je lazurytowym pyłem. Przez chwilę czuł tak silne zawroty głowy, że mieszały mu się myśli. Pozwolił odpocząć oczom, błądząc wzrokiem dookoła. Widział murarzy, którzy przygotowywali zaprawę, mieszając wapno z jasnym piaskiem z rzeki Arno. Niektórzy z nich przysiedli na przegrodach i jedli pospiesznie śniadanie. Pracowali na niekończących się, wyczerpujących zmianach i często się zdarzało, że spędzali na placu budowy całe tygodnie, śpiąc na drewnianych rusztowaniach, marmurowych płytach, wśród cegieł i gruzu.

Ponad sto łokci nad ziemią.

Kosma przeciskał się między drewnianymi rusztowaniami, które przypominały mu czarne, ostre zęby baśniowego stwora. Posuwał się naprzód z wielką ostrożnością, aby się nie poślizgnąć. Wizja tego miasta nad miastem zachwycała go i przerażała jednocześnie.

Powoli dotarł do podstawy powstającej kopuły, którą architekci i mistrzowie budownictwa nazywali bębnem. Skierował wzrok poza konstrukcję: zgromadzony w dole na placu lud Florencji szeroko otwartymi oczami przyglądał się katedrze Santa Maria del Fiore. Gręplarze, kupcy, rzeźnicy, chłopi, prostytutki, karczmarze i wędrowcy – wszyscy zdawali się zanosić ku niebu milczącą modlitwę, aby udało się wreszcie zrealizować projekt Filippa Brunelleschiego. Kopuła, której powstania nie mogli się doczekać, zaczęła wreszcie przybierać realne kształty, a sukces przedsięwzięcia leżał w rękach szalonego łysego złotnika z zepsutymi zębami i o zapalczywym usposobieniu.

Kosma dostrzegł go błądzącego niczym pokutująca dusza pomiędzy stertami materiałów budowlanych i stosami cegieł, pogrążonego w rozmyślaniach, prawie nieobecnego i pochłoniętego Bóg jeden wie jakimi obliczeniami. Jego twarz rozświetlały oczy tak jasne, że przypominały krople alabastru odbijające się od białej skóry, upstrzonej plamami najróżniejszych barw i wielkości.

Huk młotów po raz kolejny wyrwał Kosmę z zadumy. Kowale zajęli się już pracą. Zewsząd dobiegały głosy zawierające tysiące rad i wskazówek. Kosma odetchnął głęboko, po czym spojrzał w dół na ośmiokątną podstawę mechanizmu. Gigantyczny kołowrót, zaprojektowany przez Filippa Brunelleschiego, obracał się bez przerwy. Dwa woły na łańcuchu krążyły spokojnie w zamkniętym kręgu. Chodziły w kółko, prowadzone przez młodego chłopca, i ruchem obrotowym uruchamiały koła zębate i przekładnie umieszczone na trzonie kołowrotu, dźwigającego ciężkie kamienne bloki na wysokość, na którą w żaden inny sposób nie dałoby się ich wciągnąć.

Brunelleschi wymyślił i zaprojektował nadzwyczajne maszyny, kazał wezwać najlepszych rzemieślników i zmuszając robotników do bezustannej pracy, w krótkim czasie stworzył mnóstwo cudownych narzędzi, za pomocą których podnoszono i umieszczano na rusztowaniach marmurowe płyty i części drewnianej ramy oraz dziesiątki worków z piaskiem i zaprawą.

Kosma miał ochotę krzyczeć z radości i zadowolenia, widząc zdumiewający postęp w pracach. Wcześniej nikt nie był w stanie wyobrazić sobie kopuły na planie ośmioboku! Sześćdziesiąt dwa łokcie długości to była nieskończoność, a Filippo zaprojektował kopułę o rozpiętości przewyższającej tę miarę bez pomocy jakiegokolwiek widocznego wspornika. Bez zewnętrznych podpór i drewnianych krążyn podtrzymujących strukturę, jak zalecał wcześniej Neri di Fioravanti. Filippo zachwycił swą wizją wszystkich członków stowarzyszenia Opera del Duomo[1], które zamówiło budowę kopuły.

Brunelleschi był geniuszem lub szaleńcem. A może i jednym, i drugim. Medyceusze zaś z otwartymi rękami przyjęli jego geniusz i szaleństwo. Jako pierwszy zrobił to Kosma. Uśmiechnął się na myśl o podjętym ryzyku, zastanawiając się nad znaczeniem, jakie ta decyzja będzie miała nie tylko dla miasta, ale także dla niego samego. Biorąc pod uwagę to, co działo się na górze, entuzjazm był jak najbardziej uzasadniony. Zwłaszcza gdy patrzyło się na rosnącą w oczach budowlę przypominającą zwariowaną wieżę Babel, która gromadziła na podestach i rusztowaniach niezliczone rzesze rzemieślników: woźniców, murarzy, powroźników, cieśli, kowali i karczmarzy, sprzedawców wina, a nawet kucharza wypiekającego chleb, wydawany robotnikom w czasie przerw. Niektórzy z nich wspinali się na drewniane rusztowania, inni pracowali w wiklinowych platformach, które zawieszone u dachu sprawiały wrażenie ptasich gniazd, jakby ludzie poprosili o pomoc bociany, aby zakończyć w terminie to tytaniczne przedsięwzięcie.

– Co o tym myślicie, messer[2] Kosma?

Głos Filippa był cichy, lecz stanowczy.

Kosma odwrócił się gwałtownie i ujrzał przed sobą szczupłego jak zjawa mężczyznę o nawiedzonym spojrzeniu. Miał na sobie tylko czerwoną tunikę. Mętny wzrok, w którym duma mieszała się z wrogością, świadczył o buntowniczym i gwałtownym charakterze, który łagodniał, gdy trafiał na człowieka wielkiego duchem.

Kosma nie wiedział, czy należy do tej grupy czy nie, ale z pewnością był pierworodnym synem Jana Medyceusza, założyciela rodu, który bez zastrzeżeń sfinansował realizację dzieła i udzielił znacznego poparcia kandydaturze Brunelleschiego na stanowisko głównego architekta.

– Wspaniale, Filippo, wspaniale – stwierdził Kosma z niedowierzaniem, które widoczne było również w jego spojrzeniu. – Nie spodziewałem się, że zobaczę taki postęp.

– Do końca jeszcze daleko, chciałbym, żeby to było jasne. Dla mnie najważniejsze jest, messer, aby pozwolono mi kontynuować prace.

– Dopóki Medyceusze będą głównymi mecenasami tego wspaniałego przedsięwzięcia, nie musisz się niczego obawiać. Masz na to moje słowo, Filippo. Razem zaczęliśmy i razem ukończymy nasze dzieło.

Brunelleschi przytaknął.

– Spróbuję zbudować kopułę zgodnie z klasycznymi kanonami, jak to jest w projekcie.

– Nie wątpię, mój przyjacielu.

Podczas rozmowy z Kosmą Filippo obserwował trwające prace: murarzy, którzy przygotowywali zaprawę i kładli cegły jedną na drugiej, kowali uderzających młotami bez wytchnienia, w końcu woźniców przewożących na wózkach worki z wapnem przez plac. W lewej ręce trzymał zwój pergaminu z jednym z wielu projektów, w prawej zaś dzierżył dłuto. Jeden diabeł wie, co z tego wyniknie.

Cały Filippo.

Następnie, tak samo niepostrzeżenie jak się pojawił, Brunelleschi pożegnał się skinieniem głowy i znikł między drewnianymi belkami wewnętrznej konstrukcji kopuły. Zaraz też został wchłonięty przez swe ogromne, niespokojne dzieło, które tryskało energią i tętniło własnym życiem. Przed Kosmą rozpościerały się teraz jedynie drewniane łuki, a mieszanina ludzkich głosów towarzyszyła wciąganiu na górę kolejnego ładunku.

Nagle usłyszał za sobą ostry, przecinający powietrze krzyk.

– Kosma!

Opierając się o rusztowanie, odwrócił głowę i zobaczył swojego brata Wawrzyńca zbliżającego się szybkim krokiem.

Nawet nie zdążył go powitać.

– Nasz ojciec, Kosma… Nasz ojciec umiera.

2Śmierć Jana Medyceusza

GDY TYLKO WSZEDŁ do komnaty, wybiegła mu naprzeciw Contessina. W jej pięknych ciemnych oczach lśniły łzy. Miała na sobie prostą czarną suknię i cienką, prawie przezroczystą woalkę.

– Kosma… – wyszeptała.

Nie była w stanie powiedzieć nic więcej, ze wszystkich sił wzbraniała się przed płaczem. Chciała być silna dla ukochanego męża i to jej się udało. A on objął ją mocno.

Po chwili wyswobodziła się z uścisku.

– Idź do niego – powiedziała. – Czeka na ciebie.

Odwrócił się do Wawrzyńca i po raz pierwszy tego dnia spojrzał mu prosto w twarz. Brat podążał za nim, kiedy schodzili z rusztowań na plac przed katedrą Santa Maria del Fiore, a także potem, gdy pędzili konno na złamanie karku na via Larga, przy której wznosił się dom Medyceuszy.

Przygryzając wargi, Kosma uświadomił sobie, że jego brat jest bardzo wyczerpany. Chociaż charakteryzowała go powierzchowność, na którą trudy zdawały się nie mieć wielkiego wpływu, w tej chwili jego twarz nosiła wyraźne oznaki zmęczenia, a głębokie zielone oczy podkreślały czarne obwódki. Powinien odpocząć, pomyślał. W ostatnich dniach, od czasu kiedy ojciec zaniemógł, Wawrzyniec pracował bez wytchnienia, zajmując się wszystkimi sprawami związanymi z bankiem. Był człowiekiem czynu, mężczyzną pragmatycznym, niezbyt uzdolnionym, jeśli chodzi o literaturę i sztukę, ale bystrym i o żywej inteligencji. W razie potrzeby był zawsze gotów do stawiania czoła wszelkim trudom i kłopotom spadającym na rodzinę. Natomiast Kosma wspólnie z innymi przedstawicielami stowarzyszenia Opera del Duomo zajmował się nadzorowaniem prac przy wznoszeniu kopuły katedry Santa Maria del Fiore. Rodzina powierzyła mu kwestie związane ze strategią i polityką, a to wiązało się w dużej mierze z uprawianiem mecenatu i sztuką. I choć zlecenie dotyczące wykonania kopuły stanowiło formalnie kolegialną decyzję Opery, we Florencji nie było chyba nikogo, kto nie zdawałby sobie sprawy, jak bardzo Kosma popierał wybranego ostatecznie Filippa Brunelleschiego. Czerpał bez ograniczeń z rodowego skarbca, aby sfinansować realizację cudu architektury, który rósł właśnie na jego oczach.

Kosma objął brata, po czym wszedł do komnaty.

Pokój był wyłożony ciemnym brokatem. Zaciągnięto zasłony w oknach, tak że całe pomieszczenie tonęło w smętnym półmroku. Złote kandelabry oświetlały części pokoju, a zapach topiącego się wosku sprawiał, że powietrze było duszne.

Kiedy Kosma zobaczył zgaszone i zasnute przez zbliżającą się śmierć oczy ojca, zrozumiał, że nic już nie można zrobić.

Jan Medyceusz, człowiek, który wprowadził ród na szczyty hierarchii społecznej miasta, właśnie miał go osierocić. Jego twarz, zawsze tak stanowcza i nieustępliwa, zdawała się teraz otulona delikatnym szarym całunem słabości, cieniem świadomej rezygnacji, czyniąc zeń kruchą namiastkę mężczyzny, którym był w przeszłości. Ten widok uderzył Kosmę bardziej niż cokolwiek innego. Wydawało mu się niepojęte, że Jan, jeszcze kilka dni wcześniej silny i pełen energii, mógł zostać zaatakowany wysoką gorączką w tak gwałtowny sposób.

Matka stała obok łoża, trzymając rękę umierającego w swoich dłoniach. Twarz Piccardy ciągle jeszcze była piękna, nawet jeśli teraz z jej niebanalnej urody niewiele pozostało: długie czarne rzęsy, teraz pokryte perlistymi łzami, wąskie czerwone wargi, zaciśnięte mocno i przypominające ostrze zakrwawionego sztyletu.

Zdołała wyszeptać jego imię, a potem zamilkła, uznając, że wszelkie inne słowa są w tym momencie zbyteczne.

Kosma przeniósł wzrok na ojca i wrócił myślą do nagłej choroby, która pojawiła się bez żadnej wyraźnej przyczyny. Jan popatrzył na syna, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jego obecności, i poczuł niespodziewany przypływ energii. Mimo fizycznego osłabienia nie zamierzał się poddawać. Wyróżniający zawsze Jana hart ducha skłonił go do ostatniego być może wysiłku. Zdołał unieść się na łokciach i usiąść na łożu, opierając się na puchowych poduszkach, które Piccarda poprawiała troskliwe, aby zapewnić mu wygodę. Poirytowany odsunął ją pogardliwym ruchem i gestem przywołał Kosmę do wezgłowia.

Mimo złożonej sobie obietnicy, że będzie silny, kiedy nadejdzie ta smutna chwila, Kosma nie był w stanie powstrzymać łez. Zaraz też zawstydził się swojej słabości i otarł oczy wierzchem prawej dłoni.

Zbliżył się do ojca.

Jan chciał mu przed śmiercią przekazać ostatnie wskazówki. Wsparł się na synu, który pospieszył, aby go podtrzymać.

Utkwił spojrzenie swoich ciemnych oczu w źrenicach Kosmy. Błyszczały jak kawałki onyksu, odbijając drżące światło świec, które rzucały jasne smugi na zatopiony w półmroku pokój.

Głos patriarchy rodu był zachrypnięty i głęboki, dochodził jakby ze studni.

– Mój synu – szepnął – obiecaj mi, że będziesz postępował rozsądnie w kwestiach polityki. Że będziesz żył z umiarem, jak przystało na zwykłego Florentyńczyka, a zarazem będziesz działał stanowczo, kiedy zajdzie taka konieczność.

Słowa popłynęły wartkim strumieniem, a mimo to wypowiedziane zostały wyraźnie, przy użyciu ostatnich sił, które Jan zdołał wykrzesać w tak ważnej chwili.

Kosma popatrzył na ojca i utonął w jego ciemnych, błyszczących źrenicach.

– Obiecaj mi to – ponaglił go Jan w ostatnim porywie. Przenikliwym spojrzeniem podporządkował sobie syna, a jego wykrzywione usta podkreślały znaczenie i powagę chwili.

– Przyrzekam – odpowiedział Kosma bez wahania, głosem łamiącym się ze wzruszenia.

– Teraz już mogę odejść w spokoju.

Wypowiedziawszy te słowa, Jan zamknął oczy. Jego twarz wreszcie się wypogodziła po zbyt długim wysiłku w walce ze śmiercią, koniecznym, aby przekazać ukochanemu synowi ostatnią wolę.

Wyraził w ten sposób istotę samego siebie: swoje przywiązanie do miasta i jego mieszkańców, umiar i skromność, jako że przez całe życie unikał obnoszenia się z majątkiem i bogactwami, a jednocześnie swą bezlitosną, bezkompromisową zdolność podejmowania decyzji.

Czując, że dłoń męża stała się bezwładna, Piccarda wybuchnęła płaczem.

Jan Medyceusz dokonał żywota.

Kosma objął matkę i uświadomił sobie, jaka jest krucha i bezbronna. Twarz miała mokrą od łez. Szepcząc słowa pocieszenia i prosząc, żeby była silna, odsunął się i wrócił do ojca, po czym zamknął mu powieki, zasłaniając na wieki spojrzenie, które zawsze rzucało wyzwanie życiu.

Wawrzyniec posłał po księdza, który miał się zająć ostatnią posługą.

Kiedy Kosma kierował się do drzwi, brat zbliżył się do niego z wahaniem, obawiając się, by nie przeszkadzać, i zdecydował się przemówić dopiero, gdy zauważył zachęcający znak.

– Mów – powiedział Kosma. – Czy to tak ważne, że nie można poczekać do jutra?

– Prawdę mówiąc – zaczął Wawrzyniec – chodzi o naszego ojca.

Kosma uniósł brew.

– Podejrzewam, że ktoś go otruł – rzucił Wawrzyniec przez zaciśnięte zęby.

Ta nieoczekiwana wiadomość uderzyła go jak obuchem.

– Co? Jak śmiesz twierdzić coś takiego? – Wypowiadając te słowa, chwycił Wawrzyńca za kołnierz.

Brat przewidział chyba podobną reakcję, bo natychmiast zacisnął dłonie na jego nadgarstkach.

– Nie tutaj – wydusił zdławionym głosem.

Kosma pojął w lot. Zachowywał się jak wariat. Cofnął ręce i opuścił ramiona.

– Wyjdźmy stąd – powiedział, nie dodając nic więcej.

3In cauda venenum[3]

W OGRODZIE WIAŁO CHŁODEM.

Był dwudziesty lutego i mimo że wkrótce miała nadejść wiosna, zdawało się, że niebo nie zamierza zmienić stalowej barwy, a mroźny wiatr nad domem Medyceuszy dął jak wysłannik śmierci.

Woda tryskająca z fontanny, stojącej pośrodku hortus conclusus[4], spływała zimnym strumieniem, srebrzyście odbijając się od dna basenu. Na powierzchni unosiły się bryłki lodu.

– Zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz?

Kosma był wściekły. Nie dość, że dopiero co stracił ojca w tak niedorzeczny sposób, to teraz jeszcze musiał stawić czoła obrzydliwym podejrzeniom o spisek. Czyż jednak nie należało się tego spodziewać? Przecież ojciec był wpływowym człowiekiem i przez lata przysporzył sobie wielu wrogów, a poza tym Florencja taka właśnie była: z jednej strony esencja świetności i władzy, z drugiej gniazdo żmij i zdrajców, gdzie najpotężniejsze rody z pewnością nie patrzyły przychylnie na człowieka, któremu w ciągu dwudziestu lat udało się zbudować finansowe imperium i otworzyć banki nie tylko we Florencji, ale także w Rzymie i Wenecji. Co gorsza, ojciec konsekwentnie odmawiał wyparcia się swoich plebejskich korzeni i – daleki od sprzymierzania się ze szlacheckimi rodami miasta – zawsze lepiej czuł się w otoczeniu zwykłych obywateli, unikając przy tym pełnienia funkcji publicznych. Na palcach jednej ręki można by policzyć, kiedy przekraczał progi Palazzo della Signoria[5].

Kosma pokręcił głową. Całym sercem uznawał słuszność powodów, które kierowały Lorenzem. Ale jeśli brat rzeczywiście ma rację, to kto mógłby dopuścić się podobnej zbrodni? No i przede wszystkim, jak doszło do tego, że trucizna trafiła na rodzinny stół? Swoimi głębokimi, czarnymi oczami poszukał żywych, jasnych źrenic brata. W jego spojrzeniu kryły się tysiące wątpliwości i wpatrując się w Wawrzyńca, próbował zachęcić go do mówienia.

– Zastanawiałem się, czy powinienem ci o tym powiedzieć, gdyż są to na razie tylko podejrzenia ‒ podjął Wawrzyniec. – Mam jeden dowód na potwierdzenie swoich słów. Ale ponieważ śmierć naszego ojca nastąpiła tak niespodziewanie, zaczęły dręczyć mnie liczne wątpliwości.

– Całkowicie się z tobą zgadzam. Ale jak to się mogło stać? – dopytywał się zrozpaczony Kosma. – Jeśli to, co mówisz, jest prawdą, trucizna musiała zostać podana przez kogoś z domowników! Nasz ojciec nie wychodził ostatnio z domu, a nawet jeśli tak było, to z pewnością nie spożywał posiłków na mieście.

– Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. I właśnie dlatego, jak już mówiłem, to tylko podejrzenia. Z drugiej strony, ojciec miał wielu wrogów. I wreszcie, kiedy już zaczynałem wierzyć, że to wszystko jest szalonym wytworem mojej wyobraźni, znalazłem to.

W dłoniach Wawrzyńca pojawiła się kiść ciemnych jagód. Były wspaniałe, wyglądały jak czarne uwodzicielskie perły, którym nie można się oprzeć.

Kosma nic z tego nie rozumiał, w jego wzroku było teraz jeszcze więcej pytań niż na początku rozmowy.

– Wilcza jagoda – stwierdził Wawrzyniec. – Roślina rodząca ciemne kwiaty i trujące owoce. Rośnie na łąkach, często w okolicach starych ruin. A prawda jest taka, że znalazłem tę małą kiść w naszym domu.

Ta wiadomość wprawiła Kosmę w osłupienie.

– Zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? Jeśli to prawda, to znaczy, że ktoś w domu spiskuje przeciwko naszej rodzinie.

– To dodatkowy powód, aby trzymać język za zębami.

– Tak – odparł Kosma. – Zgadzam się całkowicie, ale to nas nie powstrzyma przed odkryciem prawdy i jeśli twoje podejrzenia okażą się słuszne, będziemy musieli zmierzyć się nie tylko ze śmiercią, ale także z morderstwem. Mam nadzieję, że nasze przypuszczenia okażą się bezpodstawne, bo w przeciwnym razie przysięgam ci, Wawrzyńcze, że zabiję winnego gołymi rękami.

Kosma westchnął. Słyszał, że te śmieszne pogróżki trafiają w próżnię, potęgując stan niemocy i frustracji, którego nie potrafił pokonać.

– Jak sądzisz, to chyba żadna trudność zaopatrzyć się w tego rodzaju truciznę? Zwłaszcza w takim mieście jak Florencja… – zapytał, a w jego głosie nie było słychać zdziwienia, lecz gorycz wynikającą ze świadomości, jak łatwo jest zagrozić cudzemu życiu w ich rodzinnym mieście. A zważywszy na dziedzictwo, które miał właśnie przejąć, od tej pory powinien być szczególnie ostrożny.

– Każdy wprawny aptekarz ma dostęp do tego typu produktów i bez trudu przygotuje z nich lekarstwo lub wywar.

Kosma zatopił wzrok w otaczającym ich ogrodzie, który był szary i nagi, podobnie jak ten zimowy poranek. Pnącza pokrywały mury jak ciemne, ponure pajęczyny.

– Zgoda – rzekł wreszcie. – Zróbmy tak: spróbuj drążyć wątek trucizny. Tylko nikomu ani słowa. Szukaj dowodów, nadaj konkretną formę swoim podejrzeniom. Jeśli naprawdę jakiś człowiek zamordował naszego ojca, to chcę mu spojrzeć w oczy.

– Tak będzie. Nie zaznam spokoju, dopóki nie dowiem się, kim jest ten padalec.

– Dobrze, ale teraz musimy wracać do środka.

Wawrzyniec się zgodził.

Po tych słowach skierowali się ku domowi, a nieprzyjemne uczucie związane z przerażającym odkryciem mroziło im krew w żyłach.

4Ostatnia wola

NADESZŁY DNI ŻAŁOBNEGO CZUWANIA przy zmarłym.

Przedstawiciele wszystkich wielkich rodów Florencji przybyli oddać hołd Janowi. Nawet ci, którzy za życia byli jego zaciekłymi wrogami. Wśród odwiedzających nie zabrakło oczywiście członków rodziny Albizzi, która od niepamiętnych czasów rządziła miastem. Spojrzenie Rinalda jak zwykle pełne było pogardy i arogancji. Niestety, nie mógł sobie pozwolić na nieobecność. Przez dwa dni drzwi do domu Medyceuszy się nie zamykały – wszyscy co znamienitsi mieszkańcy miasta spełniali obowiązek pożegnania zmarłego.

Teraz, kiedy wszystko dobiegło końca, kiedy odprawiono godne, a zarazem powściągliwe uroczystości pogrzebowe, Kosma i Wawrzyniec wraz z małżonkami spotkali się w jednej z dużych komnat, aby wysłuchać ostatniej woli zmarłego.

Ilarione de’ Bardi, człowiek lojalny, do którego Jan miał absolutne zaufanie, właśnie złamał pieczęcie i przygotowywał się do odczytania listu. Twarz Wawrzyńca pokrywały głębokie zmarszczki. Wydawał się pogrążony w ponurych myślach. Pewnie nadal zajmuje się swoim śledztwem, pomyślał Kosma. Jak najszybciej trzeba o tym porozmawiać i rozważyć poczynione postępy. Tymczasem Ilarione zaczął czytać.

– Moi synowie i jedyni spadkobiercy! Nie uznałem za konieczne sporządzanie testamentu, ponieważ już wiele lat temu wskazałem was jako swoich następców do zarządzania bankiem i przygotowywałem do administrowania całym przedsięwzięciem. Zdaję sobie doskonale sprawę, że przeżyłem już czas, który Bóg w swej łaskawości zechciał mi wyznaczyć w dniu moich narodzin, i sądzę, że mogę śmiało rzec, iż umieram w spokoju, wiedząc, że zostawiam was w zamożności, w zdrowiu oraz gotowości do prowadzenia honorowego i godnego życia we Florencji, licującego z waszym pochodzeniem, w otoczeniu wielu szczerych przyjaciół. Czuję się w prawie rzec, iż nie obawiam się śmierci, żywiąc jasne i silne przekonanie, że nigdy nikogo nie skrzywdziłem, a nawet w miarę możliwości czyniłem dobro i pomagałem potrzebującym. Dlatego wzywam i was, abyście podobnie postępowali. Jeśli chcecie wieść bezpieczne i szacowne życie, zalecam wam przestrzegać prawa i nigdy nie podnosić ręki na cudzą własność, bo tylko wtedy zawiść i niebezpieczeństwa będą się trzymały od was z daleka. Mówię to, żebyście pamiętali, że wasza wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka, a nienawiść rodzi się nie wtedy, gdy się daje, lecz wtedy, gdy się odbiera. Dbajcie więc o wasz majątek, a tym sposobem będziecie mieli o wiele więcej niż wszyscy ci, którzy dążąc zachłannie do przejęcia cudzych dóbr, tracą swoje własne i wiodą żywot wypełniony pogardą i wieczną troską. Jestem pewien, że przestrzegając tych kilku rozsądnych zasad – pomimo wrogości, porażek i rozczarowań, których życie nie szczędzi żadnemu z nas – udało mi się zachować we Florencji nienaruszoną reputację, a może nawet ją umocnić. Nie wątpię, że jeśli będziecie przestrzegać moich prostych rad, wy również utrzymacie i utrwalicie swoją. Gdybyście jednak wybrali inną drogę, to z całym przekonaniem ostrzegam was, że wasz koniec będzie nieuchronny, tak jak kres tych, którzy sami się wiodą do ruiny i sprowadzają na swoją rodzinę najgorsze nieszczęścia. Błogosławię was, moi synowie.

Kiedy głos Ilarione ucichł, Piccarda wybuchnęła płaczem. Łkała po cichu, a łzy żłobiły wilgotne ślady na jej policzkach. Osuszyła je chusteczką z cienkiego lnu. Nie powiedziała ani słowa, chciała bowiem, aby ostatnia wola i słowa Jana wybrzmiały, kształtując wizję, która stanie się kodeksem postępowania dla ich synów.

Wreszcie Ilarione zadał oczywiste, uzasadnione pytanie:

– A teraz, kiedy odczytałem to, co mi powierzono, pytam was, co robimy z bankiem?

Odpowiedział mu Kosma:

– Wezwiemy do Florencji wszystkich zarządców naszych banków w Italii, niech przyjadą i złożą sprawozdania finansowe z poszczególnych filii. Proszę cię, Ilarione, abyś się tym zajął.

Zaufany człowiek Medyceuszy pokiwał głową z powagą, po czym pożegnał się i wyszedł.

PICCARDA WPATRYWAŁA SIĘ w Kosmę stanowczym wzrokiem, jak zawsze, kiedy miała mu coś ważnego do powiedzenia. Czekała na niego w domowej bibliotece.

Siedziała w wytwornym fotelu wyściełanym atłasowym obiciem. Rozżarzone szczapy drewna trzeszczały w kominku i od czasu do czasu jakaś niesforna iskra unosiła się niczym świetlik aż do kasetonowego sufitu.

Długie włosy o ciepłej, kasztanowej barwie ukrywała pod haftowanym i zdobionym perłami czepkiem, przedłużonym siatką przeplataną złotą nitką i błyszczącą drogocennymi kamieniami. Intensywny odcień indygo jej peleryny obszytej na zasadzie kontrastu futrem eksponował ciepłą głębię jej ciemnych oczu, a wspaniały, srebrny pas ściągał narzutę powyżej talii. Spływające wzdłuż ramion fałdy świadczyły dyskretnie o dużej ilości cennego materiału, którego użyto do uszycia opończy. Szerokie, bufiaste rękawy wykończono srebrnymi haftowanymi mankietami i rozcięto w taki sposób, aby ukazywały brokatowy materiał sukni szarego koloru, której wykonanie z całą pewnością zajęło sporo czasu.

Pomimo trudów ostatnich dni Piccarda nic nie straciła ze swojego majestatu i miała zamiar rozmawiać z synem tak długo, aż zrozumie, co powinien zrobić. Kosma z pewnością nie był głupcem, ale jego żywe zainteresowanie sztuką i malarstwem według niej nie zawsze szło w parze z dziedzictwem, które mu powierzono. Piccarda nie mogła pozwolić na błędy i nieporozumienia. Musiała się upewnić, że Kosma rozumie, co go czeka.

– Mój synu – zaczęła – twój ojciec nie mógł wyrazić się jaśniej i konkretniej. A jednak wiem na pewno, że w chwili śmierci nie szczędził ci również rad całkiem innego rodzaju. Otóż Florencja jest jak dziki rumak: wspaniały, ale potrzebujący wędzidła. Każdego dnia trzeba go ujarzmiać. Spotkasz na swojej drodze osoby skłonne ci pomóc i wesprzeć twoje zamiary, ale również prostaków i nicponi, gotowych poderżnąć ci gardło, jak i wyrafinowanych wrogów, którzy będą próbowali wykorzystać twoje dobre serce i prawy charakter.

– Moja droga matko, jestem na to przygotowany – zaprotestował Kosma, myśląc, że właśnie zaczyna odczuwać to na własnej skórze.

– Pozwól mi dokończyć. Wiem doskonale, że jest tak, jak mówisz, i że twoja rola w tworzeniu pozycji naszej rodziny będzie nieoceniona, ale teraz, mój synu, sprawy się skomplikowały. Jestem przekonana, że znajdziesz swoją drogę, którą będziesz kroczył, szanując wolę ojca, jak i własne przekonania. Chcę cię prosić, byś skorzystał ze sprawdzonych mądrości, opierając swe postępowanie na wzorcach stoicyzmu, czyli dążeniu do dobra wspólnego, umiarkowaniu we wszystkich działaniach oraz odrzuceniu przepychu i osobistego prestiżu. Chcę cię również zapewnić, że będę zawsze u twego boku i zajmę się tym, aby cała rodzina popierała wszystkie twoje decyzje. Pamiętaj jednak, że chociaż nasza sytuacja finansowa jest korzystna i cieszymy się ogromnym poważaniem, to nie brakuje nam podstępnych wrogów. Mam na myśli zwłaszcza Rinalda degli Albizzi. Wystrzegaj się go i jego politycznych manewrów. Wiedz, że to człowiek bezlitosny i gotowy na wszystko. Jego ambicje nie mają granic i jestem pewna, że nie cofnie się przed niczym, co mogłoby ci zaszkodzić.

– Będę uważał, matko, i nie pozwolę sobą manipulować.

– Możesz oczywiście liczyć na brata. Zawsze uważałam, że wasze charaktery i usposobienia doskonale się uzupełniają. On jest impulsywny i porywczy, ty rozważny i powściągliwy. Kiedy on rwie się do działania, ty analizujesz sytuację, aby potem, uzbrojony w niezbędną wiedzę, przystąpić do rzeczy, a to niezwykle cenna i użyteczna umiejętność. Wspierajcie się zawsze i szanujcie odmienności waszych charakterów. Wracając do tego, co cię czeka: zajmij się prowadzeniem interesu i pamiętaj, jak ważną rzeczą jest przewidywanie ruchów przeciwnika. Jan niechętnie włączał się w życie polityczne miasta, ale ja nie zawsze się z tym zgadzałam. Uważam, że należy wypracować w tym względzie pośrednie rozwiązanie, to znaczy pozostawać blisko ludu, który jest naszym naturalnym sprzymierzeńcem, ale zarazem nie uchylać się od przyjmowania funkcji politycznych i udziału w życiu publicznym, wykorzystując tę aktywność w celu dbania o interesy mieszczan, nie wzbudzając jednocześnie niechęci arystokracji. Tym sposobem łatwiej ci będzie zapewnić sobie poparcie najznakomitszych i najbardziej wpływowych rodów. Chcę ci uświadomić, że uzyskanie takiego podwójnego poparcia będzie wymagało od ciebie ciężkiej pracy.

Kosma doskonale rozumiał, jak mądre i użyteczne są rady Piccardy. Skinął głową. Ale jego matka była daleka od zakończenia przemowy.

– Nie muszę ci mówić, że wszystko wskazuje na to, że Giovanni di Contugi podżegał do buntu Giusta Landiniego z Volterry. Przyczyną są prawa o opodatkowaniu dóbr, które twój ojciec popierał. Wspominam o tym, ponieważ nie możemy pozwolić sobie na neutralność; trzeba dokonać wyboru. Nie zamierzam wypominać ci zaangażowania w prace przy kopule katedry, ale z drugiej strony zaniedbywanie spraw publicznych może nas drogo kosztować. Musisz to rozważyć. Nie proszę cię, abyś poświęcał się tej sprawie bardziej niż to konieczne; Rinaldo degli Albizzi na pewno nie będzie przychylnie patrzył na twoje nagłe zainteresowanie polityką, ale nie możemy przecież oddać spraw w ręce jego rodziny. Florencja przygotowuje się do wojny z Volterrą i musimy zająć jednoznaczne stanowisko.

– Z drugiej strony nie możemy zdradzić mieszczan i ludu – zauważył Kosma. – Mój ojciec był zwolennikiem prawa, które nakłada wyższe podatki na możnowładców.

– A Rinaldo degli Albizzi nigdy mu tego nie wybaczył. Próbuję ci powiedzieć, że nie możemy wystąpić przeciw niemu właśnie teraz.

– Wiem. Rinaldo wraz z Pallą Strozzim zwołują swoich zbrojnych przeciwko Giustowi Landiniemu.

– No właśnie. Twój ojciec stanąłby po stronie szlachty, zbytnio się tym nie afiszując. I miałby rację. Teraz trzeba dać wyraźnie do zrozumienia, po czyjej stronie jesteśmy. Sens moich rozważań zawiera się w kilku słowach: nie możesz sobie dłużej pozwolić na brak konkretnej wizji politycznej i musisz ogłosić swoje zamiary. Nie wypieraj się więc poglądów swojego ojca, ale w obecnej sytuacji poprzyj działania Florencji. Jan uważał, że dochody i wydatki na wspólne cele powinny opierać się na wyważonej proporcji, i nie ma w tym nic złego. Nie ma jednak żadnej sprzeczności w podzielaniu tego poglądu i wysłaniu wojsk do miasta, które buntuje się przeciwko Florencji.

– Wiem – westchnął Kosma. – Myślę, że przyłączę się do innych rodów, aby w tak delikatnym momencie nie sprawiać wrażenia, że zamierzam się im przeciwstawiać. Równocześnie jednak chciałbym zachować naszą pozycję obrońców ludu. Jeśli stracimy poparcie mieszkańców miasta, wszystko to, nad czym pracował ojciec, legnie w gruzach.

Piccarda skinęła głową z zadowoleniem. Kosma rozumował rozsądnie i z rozwagą. Jej twarz rozjaśnił delikatny uśmiech naznaczony goryczą. Nie zdążyła wypowiedzieć ani słowa, bo do biblioteki wpadła Contessina.

W jej oczach widać było przerażenie, a wyglądała tak, jakby goniło ją sto diabłów.

– Giusto Landini… – zawołała stłumionym głosem – Giusto Landini nie żyje. Zamordował go Arcolano i jego zbiry!

5Rinaldo degli Albizzi

– TERAZ, KIEDY STARY w końcu umarł, Medyceusze dostaną za swoje.

Rinaldo degli Albizzi nie posiadał się z radości. Siedział wygodnie na ławie w gospodzie, ubrany w zielony brokatowy kubrak i spodnie tego samego koloru. Palla Strozzi spojrzał na niego z ukosa.

– Co masz na myśli? Uważasz, że nadszedł odpowiedni moment, by uderzyć w tych przeklętych lichwiarzy?

Rinaldo poprawił kasztanowe loki. Jego oczy błyszczały. Zdjął skórzane rękawiczki i rzucił je na drewniany stół. Nie zaszczycił Palli odpowiedzią, czekając, aż zbliży się do nich karczmarka. Uwielbiał wystawiać na próbę cierpliwość przyjaciela, bo w ten sposób podkreślał istniejący między nimi dystans. Choć rodzina Strozzich była dość wpływowa, to jednak nie mogła się równać z jego znakomitym rodem. A poza tym Palla był zwykłym humanistą, subtelnym i wytwornym pismakiem, całkowicie niezdolnym do czynu. Aby zmieniać świat, potrzeba bata i żądzy krwi, a Rinaldo posiadał i jedno, i drugie.

– Przynieś nam barani udziec – powiedział do urodziwej karczmarki – a także chleb i czerwone wino. I pospiesz się, bo po całym dniu walki jesteśmy głodni jak wilki.

Rinaldo nie mógł oderwać wzroku od tej czarnulki o długich kręconych włosach, która właśnie zmierzała do kuchni, szeleszcząc spódnicami. Dziewczyna miała szczerą twarz i brązowe oczy, w których połyskiwały złote iskierki. Jej kształtne ciało mogło rozpalić krew w żyłach.

– To ciekawe, że tak bardzo wychwalasz naszą waleczność, mimo że nawet palcem dzisiaj nie kiwnęliśmy… Jak rozumiem, jest to twój dziwaczny sposób, dzięki któremu chcesz zrobić wrażenie na tej dziewce – zadrwił Palla Strozzi, a w jego słowach pojawił się cień urazy. Nienawidził, kiedy Albizzi mu nie odpowiadał, a zdarzało się to częściej, niżby sobie życzył.

W odpowiedzi Rinaldo tylko się uśmiechnął.

Następnie spojrzał na siedzącego naprzeciw Pallę, który wyraźnie się niecierpliwił, czekając na odpowiedź.

– Mój drogi przyjacielu – zaczął – postaram się wyjaśnić ci wszystko dokładnie. Przypominasz sobie, jak Rada Dziesięciu[6] poleciła nam skierowanie oddziałów przeciwko Volterze, karząc ją za bunt, a potem sytuacja sama wróciła do normy? Przecież ty też ją widziałeś! Mam na myśli głowę Giusta Landiniego nabitą na pikę! Pamiętasz, dlaczego Giusto postanowił wystąpić przeciwko Florencji, prawda?

– Oczywiście! – wykrzyknął Strozzi. – Z powodu nowych podatków katastralnych nałożonych na możnowładców.

– A kto był pomysłodawcą tego prawa? – zapytał Rinaldo degli Albizzi.

– Jan Medyceusz.

– No właśnie.

– I w końcu sami mieszkańcy miasta ukarali zuchwałość Giusta. Arcolano zebrał swoich zwolenników i obcięli buntownikowi głowę.

– Pozwolę sobie podkreślić, że jak zauważyłeś już wcześniej, w ten sposób wykonali za nas brudną robotę, a my wyszliśmy z całej tej sprawy czyści jak majowe niebo, a jednocześnie możemy chwalić się zwycięstwem, gdyż sprowadziliśmy Volterrę pod opiekuńcze skrzydła Florencji.

– Nie kiwnąwszy nawet palcem – zakończył Palla Strozzi.

– Właśnie. A teraz – ciągnął Rinaldo – to nie żadna tajemnica, że Niccolò Fortebraccio nudzi się w Fucecchio, po tym jak Jan Medyceusz, najbardziej zagorzały zwolennik pokoju, kazał go po przegranej bitwie zwolnić ze służby. Czy możesz temu zaprzeczyć?

– Nawet by mi to do głowy nie przyszło – odrzekł zniecierpliwiony Strozzi – ale nie kpij sobie ze mnie, Albizzi.

– Wcale nie żartuję, szybko zdasz sobie z tego sprawę. Przecież faktem jest, że nie tak dawno zbuntowane miasto Volterra właśnie zostało nam zwrócone, obtorto collo[7], dzięki sprytnej zagrywce szlachetnego pana Arcolano. Nie znajduję słów podziwu.

– Pod warunkiem że krwawe starcie można nazwać sprytną zagrywką.

Poirytowany Rinaldo przyjął to stwierdzenie machnięciem ręki, jakby go rozdrażniło. Bo rzeczywiście nie znosił, kiedy Palla skrupulatnie punktował każdy pominięty szczegół, dzieląc włos na czworo.

– Głupstwa – stwierdził. – Jeśli nie jesteśmy gotowi na przelew krwi, to nie możemy myśleć o stworzeniu silnej Florencji.

– To dla mnie żaden problem, Albizzi. Po prostu lubię nazywać rzeczy po imieniu. – Palla wiedział, że takim zachowaniem tylko zirytuje towarzysza, ale absolutnie nie zamierzał mu ułatwiać zadania. W końcu w niczym nie czuł się od niego gorszy.

– No już dobrze, mój przyjacielu, nie kłóćmy się o drobiazgi. Szlifuj swoje dialektyczne zdolności gdzie indziej. A wracając do naszych spraw… Niccolò Fortebraccio aż się trzęsie, żeby wrócić do swojego zajęcia, podpalać miasta i gwałcić kobiety…

– I jak tu nie przyznać mu racji? – przerwał Palla, a mówiąc to, spojrzał na służącą, która właśnie kładła na stole pachnący chleb i dzban wina ciemniejszego niż grzech oraz dwa drewniane kubki. Kiedy im usługiwała, szeroki dekolt prostej sukni odsłonił jej jasne i obfite piersi, sprawiając, że Palla mlasnął językiem, jakby kosztował jakieś przednie smakołyki.

Dziewczyna zdawała się tego nie zauważać i nic sobie nie robiąc z wlepionego w siebie wzroku mężczyzny, wróciła do kuchni.

– Skup się na moich słowach, zamiast mi przerywać, żeby zaczepiać piękne dziewczęta, stary zbereźniku – zbeształ go Albizzi. – Doskonale rozumiem, że podzielasz apetyt Fortebraccia, ale nie to jest teraz najważniejsze!

– A co, jeśli łaska? – zapytał Strozzi, nalewając wina do kubków. Podniósł naczynie do ust i opróżnił zawartość kilkoma łykami, rozkoszując zmysły smakiem trunku.

– Chciałbym, żebyś zrozumiał, że musimy przygotować się do bitwy. Wywołując kolejną wojnę, sprawimy, że w mieście wybuchnie totalne zamieszanie, które wykorzystamy, aby opanować gród jednym dobrze zaplanowanym atakiem.

– Naprawdę? – zapytał Palla z niedowierzaniem, próbując przycisnąć Rinalda do muru. – Naprawdę jesteś przekonany, że to najlepsza strategia? Sprawdźmy, czy dobrze zrozumiałem: chciałbyś wykorzystać niechęć Fortebraccia do Florentyńczyków i przekupić go, by zechciał wszcząć wojnę przeciwko Florencji, ułatwiając ci przejęcie zagrożonego śmiercią i terrorem miasta?

– A co w tym złego? Pomysł jest niezły, a wojna byłaby tylko na niby. Każemy mu wymordować trochę pospólstwa, może się zdarzyć, że w zamieszkach zginie również Kosma z rodziną, a wtedy powstrzymamy masakrę i przejmiemy władzę. Łatwo i przyjemnie, nie sądzisz?

Palla pokręcił głową.

– Wcale mnie to nie przekonuje – stwierdził. – Może lepiej zaczekać na bardziej sprzyjającą okazję? Wiesz, że Niccolò da Uzzano jest przyjacielem Medyceuszy i dopóki stoi po ich stronie, niełatwo będzie uporać się z Kosmą i zdobyć miasto.

– Co zatem proponujesz? – wybuchnął poirytowany Albizzi.

– Jan Medyceusz nie żyje, więc teraz o sprawach rodu i majątku decydować będą jego synowie. Wawrzyniec jest głupcem, ale Kosma może być niebezpieczny. Przy różnych okazjach pokazał, że umie się odpowiednio zachować. To on stoi za realizacją projektu kopuły katedry i wszyscy wiemy o jego związkach z papiestwem. Oczywiście, chwali się swoją działalnością dobroczynną i udaje, że się trzyma z daleka od walki politycznej, ale w rzeczywistości jest przebiegły i bezlitosny tak samo jak jego ojciec, jeśli nie bardziej. To zwykły nieuczciwy lichwiarz i jeśli go nie powstrzymamy, to doprowadzi do ruiny nie tylko nasze rodziny, ale całą Republikę.

Palla prychnął z niechęcią.

– Trzeba zaznaczyć, że kopuła wieńcząca Santa Maria del Fiore nie jest tylko sprawą Medyceuszy, bo to Opera del Duomo ustaliła sposób i czas jej realizacji, a z tego co mi wiadomo, Filippo Brunelleschi narzucił zawrotne tempo prac…

– Zbyt szybkie! – przerwał tym razem Rinaldo Palli.

– O tak, zdecydowanie za szybkie – zgodził się Palla – a wszystko to ze szkodą dla Lorenza Ghibertiego, który razem z Filippem został wyznaczony do nadzorowania prac!

– Tak, tak, wiem, że to twoje największe strapienie, ale musisz zrozumieć, że kultura i dzieła sztuki nie rozwiążą naszych problemów! – wybuchnął Rinaldo, który z trudem znosił ciągłe dygresje przyjaciela, zwłaszcza te związane z całkowicie obcym mu tematem, jakim była sztuka.

– W każdym razie – podjął Strozzi – nie rozumiem, jaką obiektywną korzyść moglibyśmy odnieść ze zniszczenia naszego miasta, poza jasnym celem, jakim jest zamordowanie Medyceuszy. W takim razie sensowniej byłoby wynająć kilku płatnych morderców. A wojenny zapał Fortebraccia moglibyśmy, zamiast przeciwko Florencji, skierować przeciw jakiemuś innemu miastu. Dostalibyśmy może nawet błogosławieństwo przewodniczącego Rady Dziesięciu.

Kiedy uwodzicielskie, dwuznaczne słowa Palli Strozziego jeszcze unosiły się w powietrzu, do stołu podeszła karczmarka z drewnianą tacą, na której królował talerz z zamówionym mięsiwem – ogromnym udźcem jagnięcym przekrojonym na pół. Z dwóch mniejszych mis rozchodził się intensywny zapach duszonej soczewicy.

– Co za wspaniałości – wymknęło się Rinaldowi, kiedy zobaczył obfity posiłek. – Co mówiłeś?

– Sugerowałem, że moglibyśmy bardziej skorzystać na przekonaniu Fortebraccia, aby skierował swój krwiożerczy instynkt w stronę Lukki.

– A po co?

– Aby poszerzyć nasze terytoria i wywołać nową wojnę bez prowokowania bezpośredniego ataku na nasze miasto, bo to byłoby po prostu szaleństwem. Powiem tak. Pierwsza część twojego planu jest niezła: mam na myśli napełnienie sakwy Fortebraccia, aby przekonać go do ataku. Tylko że kazałbym mu zaatakować Lukkę. Sam mówiłeś, że jest zmęczony bezczynnością w Fucecchio i może stać się niebezpieczny, zwłaszcza że nikt go nie kontroluje. Tak też uzasadnimy decyzję o wysłaniu go przeciwko miastu Paola Guinigiego. Obecnie jestem członkiem Rady Dziesięciu i mam swoich popleczników, podobnie jak ty. Nie powinniśmy mieć trudności z nakłonieniem przewodniczącego do poparcia ataku na Lukkę i w ten sposób raz na zawsze narzucimy zgromadzeniu naszą wolę. Podobnie jak w przypadku Volterry. Fortebraccio zaatakuje i przeprowadzi oblężenie Lukki, a kiedy zdobędzie miasto, pojawimy się my, emisariusze z Florencji. Uśmierzymy niepokoje i po zwycięstwie zapewnimy miastu pokój, zdobywając tym sposobem zaufanie zwykłych mieszkańców oraz ludu Florencji, a jako wybawcy Republiki umocnimy również naszą pozycję przeciwko Medyceuszom.

Rinaldo się zamyślił. Pomysł przyjaciela nie był taki zły, tylko ta jego subtelna ekwilibrystyka słowna…

Zamilkł. Zatopił zęby w mięsie, odrywając spory kawałek od białej kości.

Niedawno wygrali bitwę przeciw Volterze, ale zgadzał się z Pallą, że wojna powinna się toczyć dalej. Zamiar umocnienia po raz kolejny własnego prestiżu i wpływów politycznych poprzez zwycięstwo militarne i rozszerzenie hegemonii Florencji był ponadto inteligentnym sposobem na umniejszenie roli Kosmy Medyceusza. A na wojnie jak to na wojnie: na porządku dziennym są ciosy w plecy i śmiertelne cięcia szablą… Śmierć szaleje dookoła, a on pomoże jej w wyborze czasu i miejsca. Przecież nie będzie się bezczynnie przyglądał.

– A więc niedługo znowu będziemy walczyć! – Mówiąc to, podniósł kielich. Palla Strozzi zrobił to samo, przypieczętowując umowę toastem.

– I zniszczymy tego przeklętego potomka rodu Medyceuszy – powiedział Rinaldo i opróżnił kielich. Wino zabarwiło mu wargi na czerwono. W żółtawym świetle świec wyglądały tak, jakby pokrywała je zakrzepła krew. Skrzywił się z okrucieństwem. – Dni Kosmy są policzone – dodał stłumionym głosem.

6Perfumiarka

WAWRZYNIEC MIAŁ JAKIEŚ blade pojęcie o truciznach. Wśród licznych zdolności po matce odziedziczył również pasję do ziół i mikstur. Oczywiście nie był aptekarzem ani nie znał potajemnie stosowanych procedur alchemicznych, stanowiących efekt mądrości ludowej, a jednak przejął co nieco z matczynych upodobań. Przynajmniej wiedział, którzy aptekarze we Florencji mają dostęp do trujących ziół i są w stanie przygotować niebezpieczne dla zdrowia mikstury.

Znalazł punkt zaczepienia i wiedział, od czego zacząć, a poza tym miał pewność, że jego ojciec nie umarł śmiercią naturalną. Coś mu mówiło, że ta nagła i nieuleczalna choroba została sprowokowana, chociaż nie odkrył jeszcze, przez kogo i w jakim celu.

W głowie kłębiły mu się dziesiątki pytań, a możliwe odpowiedzi tylko je pomnażały, dlatego też, nie zastanawiając się zbytnio, postanowił zmierzyć się z zadaniem w sposób zdroworozsądkowy, stosując najprostszą i najpewniejszą metodę. Postanowił odtworzyć przebieg zdarzeń, zaczynając od końca.

Wychodząc z tego założenia, w pierwszych dniach po śmierci Jana z uporem przepytywał niektórych aptekarzy. Oczywiście trochę przy tym ryzykował, kilka razy nawet przekroczył dozwolone granice, ale w końcu mógł sobie na to pozwolić, bo wszyscy wiedzieli, kim jest i – co ważniejsze – kogo reprezentuje. Dlatego nawet ci, wobec których użył ciężkiego słowa lub wykonał nieodpowiedni gest, nie mieli zamiaru skarżyć się na jednego z Medyceuszy. Problem w tym, że niczego nie wskórał…

Jednocześnie razem z Kosmą obserwowali pilnie służbę pracującą w domu Medyceuszy. Trochę to trwało, ale w końcu ich podejrzenia skupiły się na przyjętej całkiem niedawno pięknej służącej o kruczoczarnych włosach. Przez kilka dni w tygodniu wykonywała u nich mniej wymagające prace. Zasięgając języka na mieście, Wawrzyniec dowiedział się, że kobieta prowadziła przez pewien czas we Florencji perfumerię. Nazywała się Laura Ricci. Bracia stwierdzili, że jeśli ktoś może wiedzieć cokolwiek o miksturach i podobnych diabelstwach, to właśnie ona. Działali dyskretnie, aby nie wzbudzać podejrzeń. Wawrzyniec śledził ją, aby dowiedzieć się, gdzie mieszka, bo chciał zadać jej kilka pytań. Ponieważ nie mieli żadnego dowodu jej winy, musiał postępować ostrożnie i uważnie. Nie mieli jednak wątpliwości, że trafili na właściwy ślad.

Wawrzyniec podążał w pewnej odległości za perfumiarką. Szedł za nią ciemnymi, pokrytymi błotem zaułkami miasta. Na bruku pełno było śladów krwi, a gdzieniegdzie walały się odpadki mięsa.

Rzeźnicy byli wówczas dla miasta vexata quaestio[8], ponieważ przewożąc bezustannie mięso na wozach i wózkach, zostawiali na ulicach w centrum miasta strugi krwi i odpadki. Obrzydliwy słodkawy, duszny smród przyprawiał o mdłości. Od dawna Rada Dwustu zwracała uwagę na ten problem, ale żadna z kompetentnych instytucji nie podjęła konkretnych działań. Ktoś zaproponował, aby wszystkie sklepy florenckich rzeźników przenieść na Ponte Vecchio, ale potem nic z tego nie wyszło. Śledząc dziewczynę, Wawrzyniec przeszedł przez Mercato della Paglia i dalej przez Ponte Vecchio, aż w końcu znalazł się po drugiej stronie rzeki Arno. Minąwszy Dom Pielgrzyma, kobieta skierowała się na Ponte di Santa Trinita, a zaraz za nim skręciła w lewo i weszła w zaułek, zatrzymując się przed wejściem do lokalu, w którym z pewnością mieściła się perfumeria.

Wyjęła klucz i włożyła go do zamka.

Nie kryjąc niepokoju, rozejrzała się dookoła, po czym weszła do środka. Wyglądało to tak, jakby czuła, że ktoś ją śledzi.

POMIESZCZENIE BYŁO SŁABO OŚWIETLONE. Na żelaznym świeczniku zawieszonym u sufitu płonęły cztery świece, odbijając się stłumionym blaskiem od ścian. Chcąc rozjaśnić nieco pokój, otworzyła szufladę, wyjęła z niej kilka łojowych świec i ustawiła je na srebrnym trójramiennym świeczniku. Potem postawiła go na ladzie pośród szklanych pojemników, zawierających zioła i jakieś kolorowe substancje.

Okiennice były szczelnie zamknięte, więc minęło trochę czasu, zanim udało jej się nieco lepiej oświetlić wnętrze, i wtedy usłyszała czyjś głos. Niemalże podskoczyła ze strachu.

W kącie w fotelu z aksamitnym obiciem siedział groźnie wyglądający mężczyzna. Miał głębokie niebieskie oczy i długie rude włosy. Od stóp do głów odziany był na czarno, z jednego ramienia zwisała mu smolista peleryna. Usztywniony żelaznymi płytkami kaftan świadczył, że mężczyzna zajmuje się rzemiosłem wojennym, a potwierdzeniem tego był krótki sztylet, który wyjął zza pasa. Za pomocą broni pokroił jabłko na ćwiartki i teraz jadł je ze smakiem.

– A więc przyszłaś w końcu, mein Kätzchen[9].

Wypowiedział te słowa nieprzyjemnym, ostrym tonem. Głos miał ochrypły, o zmiennej barwie. Przechodził od tonów wysokich do niskich, jakby mówiący nie był w stanie go do końca kontrolować.

– Mój Boże, Schwartz – powiedziała Laura. – Przestraszyłeś mnie.

Szwajcarski najemnik przyglądał jej się przez dłuższy czas w milczeniu. Rozkoszował się tym, że drży pod jego lodowatym spojrzeniem.

– Boisz się mnie? – zapytał.

– Tak.

– Bardzo dobrze. Podejrzewają coś?

– Tak.

– Wcale mnie to nie dziwi. Zrobiłaś to, co do ciebie należało. Nawet jeśli się czegoś domyślają, to jest już za późno.

– Co masz na myśli?

– Podejdź tutaj.

Dziewczyna nie ruszyła się z miejsca.

Nigdy by się do tego nie przyznał, ale jej opór bardzo mu się podobał. Uwielbiał kobiety z temperamentem. A Laura go miała, i to jaki!

Zatrzymał na niej wzrok dłużej, niż wypadało, ale nie mógł się oprzeć, taka była piękna. Nawet w migoczącym blasku świec oszołomiła go jej oliwkowa skóra i z przyjemnością zatracił się na chwilę w jej zielonych jak letni las oczach. Kaskada czarnych loków otaczała doskonały owal twarzy, ale to intrygujący i uwodzicielski zapach perfum skradł mu spokój. Poczuł aromat mięty i pokrzywy, który teraz zdawał się rozprzestrzeniać, zalewając cały pokój wspaniałą wonią.

– Dlaczego zamknęłaś perfumerię? – zmienił temat.

– Interes nie szedł zbyt dobrze, a poza tym to nie twoja sprawa.

– Dobrze już, dobrze – powiedział, podnosząc ręce na znak kapitulacji. Ostrze sztyletu błysnęło złowieszczo w blasku świec.

– Możesz mi powiedzieć, czemu zawdzięczam twoją wizytę?

– Przychodzę cię uratować.

– Naprawdę?

– Wydaje mi się, że Medyceusze zwąchali pismo nosem. Już samo to, że Wawrzyniec cię śledzi, potwierdza, że mam rację. Czeka na ciebie na zewnątrz. Widziałem go.

– Mój Boże! – Laura drgnęła. – Nawet się nie zorientowałam! Obawiasz się go?

– Ani trochę.

– A powinieneś.

– Niby dlaczego?

– Masz pojęcie, kim on jest? Wygląda na to, że nie.

– Chodź tutaj – przywołał ją ponownie.

– A jeśli odmówię?

– Nie każ mi prosić po raz drugi. Nie jestem w nastroju, żeby spierać się o drobną przysługę od kobiety, która mnie potrzebuje.

Laura przez chwilę zastanowiła się nad tym, co Schwartz właśnie powiedział.

Następnie rzekła dwa słowa:

– Bella donna. – Uśmiechnęła się. – Zbyt piękna dla kogoś takiego jak ty, Schwartz.

– No jasne – rzucił. – Tak czy siak, zawsze chodzi o belladonnę[10], nieprawdaż? Ale nie bądź taka zarozumiała, bo jak Bóg na niebie, naznaczę ci twarz sztyletem i w jednej chwili stracisz cały swój urok.

Laura poczuła coś dziwnego. Było to w jakiś niejasny sposób związane z odległą przeszłością, o której pragnęła na zawsze zapomnieć. Zakorzeniony głęboko gniew, którego powodu nikt poza nią nie znał, odbijał się w jej oczach. Trwało to zaledwie moment, a ona zapanowała nad tym natychmiast, kryjąc swoje uczucia. Miała nadzieję, że była dość szybka i ostrożna i Schwartz niczego nie zauważył. Tym bardziej że w jakiś niewytłumaczalny sposób ten mężczyzna naprawdę ją pociągał.

Schwartz chwycił ją za włosy i zmusił do uklęknięcia.

– Tym razem chcę poczuć twoją wdzięczność.

– Co powie…

– Nasz pan? – przerwał jej. – Nie martw się, myśl tylko o tym, co robisz. – Mówiąc to, przyłożył jej sztylet do gardła.

Laura nie stawiała oporu. Uklękła w milczeniu. Opuściła mu spodnie. Zrobiła to powoli, aby przedłużyć mu oczekiwanie na przyjemność. Zresztą nie tylko jemu. W końcu była mistrzynią w zadowalaniu mężczyzn. Wzięła członka w dłonie. Był już duży i nabrzmiały. Pierwsze krople spermy pokrywały żołądź.

– A teraz ssij – wycharczał – albo wbiję ci go w gardło.

Laura wzięła członka do ust, a Schwartz doznał rozkoszy, jaka nigdy wcześniej nie była jego udziałem.

7Wiara i szpada

KOSMA CHCIAŁ ZOSTAĆ SAM.