Strona główna » Obyczajowe i romanse » Michaił Bułhakow. Utwory wybrane. Tom 1

Michaił Bułhakow. Utwory wybrane. Tom 1

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-06-03556-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Michaił Bułhakow. Utwory wybrane. Tom 1

W czterech obszernych tomach gromadzimy wszystko, co z Bułhakowa najwspanialsze, począwszy od wczesnej prozy, teksty krótkie, felietony, opowiadania, powieści, utwory teatralne (zarówno dramaty, jak i powieści okołoteratralne) aż po opus magnum, Mistrza i Małgorzatę w klasycznym i znakomitym literacko przekładzie. Crème de la crème edycji stanowi nowy przekład Białej gwardii według edycji krytycznej z 2015 roku. Przekład Mistrza i Małgorzaty porównano z rosyjską edycją krytyczną - także z 2015 roku.

 

Wybrała i posłowiem opatrzyła Alicja Wołodźko-Butkiewicz.

 

Polecane książki

„Gwiezdna Twierdza” Marka Pietrachowicza to powieść fantasy, a jednocześnie kontynuacja „Mądrości Wiedźmy”. Raiana, jako władczyni swego klanu, ma sporo obowiązków na głowie, ale szeroki świat nie pozwoli jej na długo o sobie zapomnieć. Jest zmuszona ponownie wziąć ...
Co to znaczy: żyć w zgodzie z naturą? Żyć tak jak żyje Adam Wajrak, na skraju Puszczy Białowieskiej, by z okna domu móc podglądać żubry i chodzić codziennie na samotne puszczańskie wędrówki? Jak Anna Kamińska, pisząc po nocach bestsellerową biografię Simony Kossak, dzięki której...
Gotham Chopra zabiera nas na spacery ze swoim wszechwiedzącym ojcem i równie oświeconym czworonogiem, w zwariowaną podróż samolotem, podczas której pies wyjątkowo nie dostał swojej pigułki uspokajającej, na rowerową wyprawę we włoskie Dolomity, na sesję z owianymi tajemnicą indyjskimi astrologami Na...
Nowa powieść supergwiazdy literatury iberoamerykańskiej. Niezwykła historia miłości dwojga ludzi, którzy myśleli, że w ich życiu zapanowała już zima. W samym środku brooklyńskiej śnieżycy sześćdziesięcioletni Richard Bowmaster, profesor uniwersytecki, wjeżdża w bagażnik samochodu Evelyn Ortegi, młod...
Zielony byfyj, kuchenny kredens Zosi Zaleskiej, stoi teraz w nowym mieszkaniu rodziny. Wiatr przegnał już wspomnienia o zimnej izbie w ponurej suterynie. Nastają nowe czasy, gdzie łazienki i chleb na stole pozwalają uwierzyć, że można żyć normalnie. Naznaczeni cierpieniem i wojną ludzie pragną wresz...
Jednym z podstawowych narzędzi służących monitorowaniu miarodajności wyników badań lub wzorcowań w laboratorium są Badania biegłości lub porównania międzylaboratoryjne. Badania takie są doskonałym narzędziem określającym biegłość laboratorium w praktycznym wykorzystaniu stosowanych metod badawczych....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Michaił Bułhakow

PERSPEKTYWY NA PRZYSZŁOŚĆ(1919)

Teraz, kiedy nasza nieszczęsna ojczyzna znajduje się na samym dnie hańby i katastrofy, w które wpędziła ją „wielka rewolucja socjalna”, u wielu z nas coraz częściej zaczyna pojawiać się wciąż ta sama myśl.

Myśl uporczywa.

Jest ciemna, ponura, rodzi się w świadomości i władczo domaga odpowiedzi.

Jest prosta: co dalej z nami będzie?

Pojawiła się w sposób naturalny.

Przeanalizowaliśmy naszą niedawną przeszłość. O, bardzo dokładnie przestudiowaliśmy niemal każdą chwilę ostatnich dwóch lat. Wielu zaś nie tylko przestudiowało, ale także przeklęło.

Teraźniejszość mamy przed oczami. Jest taka, że oczy chciałoby się zamknąć.

Nie widzieć!

Pozostaje przyszłość. Zagadkowa, niewiadoma przyszłość.

Istotnie: co z nami będzie?…

Niedawno miałem okazję przejrzeć kilka egzemplarzy angielskiego pisma ilustrowanego.

Długo patrzyłem jak zaczarowany na wspaniale wykonane fotografie.

I potem bardzo długo myślałem.

No tak, obraz jasny!

Kolosalne maszyny w kolosalnych fabrykach gorączkowo, dzień po dniu, pożerając węgiel, huczą, stukoczą, leją strumienie roztopionego metalu, kują, naprawiają, budują…

Wykuwają potęgę świata, zastąpiwszy maszyny, które jeszcze niedawno, siejąc śmierć i zniszczenie, wykuwały potęgę zwycięstwa.

Na Zachodzie skończyła się wielka wojna wielkich narodów. Liżą teraz swoje rany.

Rzecz jasna, wrócą do zdrowia, wrócą bardzo szybko!

Dla wszystkich, którzy odzyskali wreszcie rozum, dla wszystkich, którzy nie wierzą żałosnej mrzonce, że nasza złośliwa choroba przerzuci się na Zachód i powali go, stanie się oczywisty ów wyjątkowy zryw tytanicznej pracy, który wydźwignie kraje zachodnie na nieznany dotąd poziom potęgi.

A my?

My jesteśmy zapóźnieni…

Tak bardzo się spóźniamy, że chyba żaden ze współczesnych proroków nie powie, kiedy w końcu ich dogonimy i czy w ogóle dogonimy.

Zostaliśmy bowiem ukarani.

Nie do pomyślenia, żebyśmy teraz coś tworzyli. Przed nami trudne zadanie – odwojować, odebrać własną ziemię.

Zaczęła się odpłata.

Bohaterowie ochotnicy wyrywają rosyjską ziemię z rąk Trockiego piędź po piędzi.

Wszyscy, wszyscy – i oni, którzy bez wahania spełniają swój obowiązek, i ci, którzy chronią się w tyłowych miastach południa, całkowicie błędnie mniemając, że dzieło ratowania ojczyzny obejdzie się bez nich, wszyscy z utęsknieniem wyczekują wyzwolenia kraju.

I zostanie on wyzwolony.

Nie ma bowiem kraju, który nie miałby bohaterów, i zbrodnią byłoby myśleć, że ojczyzna umarła.

Trzeba będzie jednak długo walczyć i przelać wiele krwi, dlatego że za złowieszczą postacią Trockiego ciągną jeszcze z bronią w rękach ogłupieni przez niego szaleńcy; nie będzie życia, będzie tylko śmiertelna walka.

Trzeba się bić.

Kiedy tam, na Zachodzie, będą stukotały maszyny rozwoju, u nas w całym kraju będą stukotały kulomioty.

Szaleństwo ostatnich dwóch lat popchnęło nas na straszną drogę, na której nie ma dla nas postoju, nie ma wytchnienia. Zaczęliśmy pić czaszę kary i wypijemy ją do końca.

Tam, na Zachodzie, będą płonęły niezliczone światła elektryczne, lotnicy będą przecinali ujarzmione powietrze, będą tam budować, badać, drukować, uczyć się…

A my… My będziemy się bić.

Nie istnieje bowiem żadna siła, która mogłaby to zmienić.

My będziemy odwojowywać własne stolice.

I odwojujemy je.

Anglicy, pamiętając, jak okrywaliśmy pola krwawą rosą, jak biliśmy Niemców, żeby odciągnąć ich od Paryża, pożyczą nam jeszcze szynele i buty, żebyśmy mogli szybciej dotrzeć do Moskwy.

I dotrzemy.

Niegodziwcy i szaleńcy zostaną przepędzeni, rozproszeni, zlikwidowani.

Wojna się zakończy.

Wówczas kraj, skrwawiony i zniszczony, zacznie się podnosić… Podnosić powoli, z trudem.

Ci, którzy narzekają na „zmęczenie”, rozczarują się. Wypadnie im bowiem „zmęczyć się” jeszcze bardziej…

Za przeszłość trzeba będzie płacić niesłychanym wysiłkiem, surową biedą życia. Płacić i w przenośnym, i w dosłownym sensie.

Płacić za szaleństwo dni marcowych, za szaleństwo dni październikowych, za autonomię zdrajców, za demoralizację robotników, za Brześć, za obłąkańcze drukowanie pieniędzy… za wszystko!

Zapłacimy.

Dopiero wtedy, kiedy będzie już bardzo późno, zaczniemy znowu coś tworzyć, żeby uzyskać pełne prawa, żeby ponownie wpuszczono nas na wersalskie salony.

Kto zobaczy owe jasne dni?

My?

O, nie! Może nasze dzieci, a może dopiero wnuki, bowiem historia działa z rozmachem i równie łatwo „czyta” całe dziesięciolecia, jak poszczególne lata.

My, przedstawiciele straconego pokolenia, umierając jeszcze jako żałośni bankruci, zmuszeni będziemy powiedzieć naszym dzieciom:

– Płaćcie, płaćcie uczciwie i zawsze pamiętajcie o rewolucji socjalnej!

przełożył Henryk Chłystowski

W KAWIARNI(1920)

Kawiarnia w mieście na tyłach frontu.

Podłoga pokryta brudem. Pełno dymu papierosowego. Lepkie brudne stoliki.

Kilku wojskowych, kilka dam i bardzo dużo cywilów.

Na estradzie pianino, wiolonczela i skrzypce wygrywają zadzierżystą melodię.

Do stolika podchodzi panienka w białym fartuszku i spogląda na mnie pytająco.

– Proszę uprzejmie o szklankę herbaty i dwa ciastka.

Panienka znika, potem wraca z takim wyrazem twarzy, jakby mi robiła łaskę, stawia przede mną szklankę z żółtawym płynem i talerzyk z dwoma starymi ciastkami.

Patrzę na szklankę.

Na oko płyn wykazuje dalekie podobieństwo do herbaty.

Żółty, mętny.

Próbuję łyżeczką.

Ciepławy, trochę słodki, trochę wstrętny.

Zapalam papierosa i przyglądam się gościom.

Przy sąsiednim stoliku zasiada hałaśliwe towarzystwo: dwóch jegomościów i jedna dama.

Dama jest elegancko ubrana, szeleści jedwabiem.

Cywile robią jak najprzyjemniejsze wrażenie: rośli, rumiani, dobrze odżywieni. Właśnie w wieku poborowym. Świetnie ubrani.

Na stoliku pojawia się przed nimi talerz z ciastkami i trzy kawy po warszawsku.

Zaczynają rozmawiać.

Docierają do mnie urywane słowa cywila w lakierkach siedzącego bliżej mnie.

W głosie niepokój. Słyszę:

– Rostów… możecie sobie wyobrazić… Niemcy… Chińczycy… panika… oni w hełmach… sto tysięcy konnicy…

I znowu:

– Rostów… panika… Rostów… konnica…

– To straszne – mówi z przejęciem dama. Ale widać mało ją wzrusza i stutysięczna konnica, i hełmy. Mrużąc powieki, zaciąga się papierosem i błyszczącymi oczami rozgląda się po lokalu.

A lakierki wciąż szepczą.

Zaczynam puszczać wodze fantazji.

Co by to było, gdybym tak nagle, w cudowny sposób, jak w bajce, dostał władzę nad wszystkimi tymi cywilami?

Rany boskie, to by było coś wspaniałego!

Tu, zaraz, w kawiarni, wstałbym i podchodząc do jegomościa w lakierkach, rzekłbym:

– Proszę ze mną!

– Dokąd? – spytałby jegomość ze zdumieniem.

– Usłyszałem, że niepokoi się pan o Rostów, że niepokoi pana najazd bolszewików.

– To przynosi panu zaszczyt.

– Proszę ze mną, dam panu okazję zaciągnąć się natychmiast do jednostki. Tam pan błyskawicznie dostanie karabin i natychmiastową możliwość udania się za państwowe pieniądze na front, gdzie weźmie pan udział w odpieraniu ataków tak znienawidzonych przez wszystkich bolszewików.

Wyobrażam sobie, co by się po tych słowach stało z jegomościem w lakierkach.

Straciłby zaraz swój śliczny rumieniec, a kęs ciastka utkwiłby mu w gardle.

Oprzytomniawszy nieco, coś by zamamrotał.

Z tego bezładnego, ale gorączkowego bełkotu wynikałoby przede wszystkim, że pozory mylą.

Okazuje się, że ten kwitnąco wyglądający, rumiany mężczyzna jest chory… Tragicznie, nieodwracalnie i nieuleczalnie chory jak wszyscy diabli! Ma wadę serca, przepuklinę i straszliwą nerwicę. Tylko jakiemuś cudownemu obrotowi rzeczy zawdzięcza to, że siedzi tu sobie w kawiarni i wcina ciastka, a nie leży na cmentarzu, gdzie jego wcinałyby robaki.

Ostatecznie ma świadectwo lekarskie!

– To nic – powiedziałbym z westchnieniem – ja też mam zaświadczenie, i to nie jedno, ale aż trzy. Mimo to muszę nosić angielski płaszcz wojskowy (który, szczerze mówiąc, w ogóle nie grzeje) i w każdej chwili być gotowy na to, że się niespodziewanie znajdę w eszelonie albo w jakimś innym miejscu o zdecydowanie wojskowym charakterze. Niech pan ma w nosie zaświadczenia! Nie pora teraz na to! Sam pan dopiero co przedstawiał niewesoły bieg spraw.

A jegomość bełkotałby namiętnie dalej i dowodził, że on właściwie już jest w ewidencji i pracuje na potrzeby obrony tu i tu.

– Czy warto mówić o ewidencji – odparłbym – trudno się w niej znaleźć, ale wypisać się i trafić do wojska na front – nic łatwiejszego! Co się zaś tyczy pracy na rzecz obrony, to pan… jak by to powiedzieć… Pan się mija z prawdą! Pan jest w błędzie! Z pana wyglądu i zachowania widać, że pan się trudzi tylko nad tym, żeby napychać sobie kieszenie carskimi i dońskimi papierkami. To po pierwsze, a po drugie, pracuje pan na zgubę tyłów, włócząc się po knajpach i kinach i rozsiewając swoimi opowieściami zamęt i strach, zarażając nimi wszystkich dookoła. Zgodzi się pan, że z takiej roboty tylko najgorsze rzeczy mogą się wylęgnąć. Nie! Pan się absolutnie do takiej pracy nie nadaje. Jedyne, co pan może zrobić, to iść na front!

Tu jegomość, chwytając się brzytwy, przypomniałby sobie, że jest zwolniony (jako jedyny syn matki nieboszczki czy coś w tym rodzaju), no i wreszcie, że wcale nie umie się obchodzić z bronią.

– Na litość boską! – rzekłbym – niech pan nic nie mówi o jakimkolwiek zwolnieniu. Powtarzam panu, nie pora teraz na to!

Co do karabinu, to drobiazg! Zapewniam pana, że nie ma nic łatwiejszego na świecie niż nauka strzelania z karabinu. Mówię to z własnego doświadczenia. Co do służby w wojsku, cóż robić! Też nigdy w wojsku nie byłem, a muszę… Zapewniam pana, że ani trochę nie pociąga mnie wojna i wszystkie związane z nią niepokoje i klęski.

Cóż jednak robić! Wcale nie jestem zadowolony, ale trzeba się przyzwyczajać!

Nie mniej od pana, a może nawet więcej lubię spokojne życie w pokoju, kino, miękkie kanapy i kawę po warszawsku!

Ale niestety nie mogę z tego korzystać, tak jak bym chciał!

Ani panu, ani mnie nie pozostaje nic innego, jak wziąć po prostu udział w wojnie, bo zagarnie nas czarna zaraza, a wtedy sam pan wie, co się stanie…

Perorowałbym tak, ale niestety nie przekonałbym jegomościa w lakierkach.

Zacząłby coś ględzić i może bym w końcu pojął, że on nie chce, nie może, nie życzy sobie iść na wojnę.

– No cóż, nie ma rady – westchnąłbym – skoro nie mogę pana przekonać, zmuszą pana do tego warunki!

I zwracając się do otaczających mnie sprawnych wykonawców moich poleceń (w moim marzeniu to element niezbędny), rozkazałbym, wskazując na całkiem przybitego obrotem sprawy jegomościa:

– Zaprowadzić go do naczelnego dowódcy!

Skończywszy z jegomościem w lakierkach, zwróciłbym się do następnego…

Ale okazałoby się, że zajęty tamtą rozmową, nie zauważyłem, iż sprytni cywile, usłyszawszy zaledwie jej początek, opuścili cichutko jeden za drugim kawiarnię.

Wszyscy co do jednego, zdecydowanie wszyscy!

Trio na estradzie po przerwie zaczęło grać tango. Otrząsnąłem się z zadumy. Skończyły się moje fantazje.

Drzwi kawiarni trzaskały i trzaskały.

Ludzi przybywało. Jegomość w lakierkach zadzwonił łyżeczką o szklankę i zażądał jeszcze ciastek…

Zapłaciłem dwadzieścia siedem rubli i, przeciskając się między zajętymi stolikami, wyszedłem na ulicę.

przełożyła Magdalena Hornung

NIEZWYKŁE PRZYGODY DOKTORA(1922)

Mój przyjaciel, doktor N., zaginął bez wieści. Według jednej wersji został zabity, według innej – utonął w czasie ewakuacji Noworosyjska, a według jeszcze innej żywy i zdrowy przebywa w Buenos Aires.

Cokolwiek się stało, walizka doktora, zawierająca trzy nocne koszule, pędzel do golenia, kieszonkowe vademecum doktora Rabowa (wydanie z roku 1916), dwie pary skarpetek, fotografię profesora Miecznikowa, skamieniałą bułkę paryską, powieść pt. Maria Lusiewa za granicą, sześć tabletek piramidonu po 0,3 i notatnik, trafiła w ręce jego siostry.

Siostra przysłała mi pocztą notatnik wraz z listem, zaczynającym się od słów: „Jest Pan pisarzem i jego przyjacielem, więc niech Pan to wydrukuje, bo to ciekawe…” (dalej następują kobiece refleksje na temat pożytków płynących z czytania, znaczone hojnie śladami łez).

Nie uważam, żeby to było specjalnie ciekawe, a poza tym niektóre fragmenty są zupełnie nieczytelne (doktor N. miał ohydny charakter pisma). Mimo to publikuję jednak bez żadnych zmian nieuporządkowane notatki doktora. Podzieliłem je tylko na rozdziały, które opatrzyłem tytułami.

Rzecz jasna, honorarium wyślę doktorowi N. do Buenos Aires, gdy tylko otrzymam pewną wiadomość, że istotnie tam przebywa.

1. BEZ TYTUŁU; PO PROSTU KRZYK DUSZY

O losie, losie, za co mnie tak prześladujesz? Dlaczego nie urodziłem się sto lat temu? Albo, lepiej: dlaczego nie urodzę się za sto lat? A już najlepiej, gdybym się w ogóle nie urodził. Dzisiaj jakiś typ powiedział mi: „Za to będzie pan miał co opowiadać wnukom”. Co za bałwan! Myślałby kto, że moim jedynym marzeniem jest opowiadać wnukom na starość różne bzdury o tym, jak wisiałem na płocie.

A poza tym nie będę miał nie tylko wnuków, ale i dzieci, bo jeśli tak dalej pójdzie, to na pewno mnie rąbną, i to szybko…

Do diabła z wnukami. Moja specjalność to bakteriologia. Najbardziej na świecie lubię zieloną lampę i książki w swoim gabinecie. Od małego nienawidziłem Jamesa Fenimore’a Coopera, Sherlocka Holmesa, tygrysów, wystrzałów karabinowych, Napoleona, wojen i różnych wyczynów dzielnych marynarzy.

To mnie nie pociąga. Pociąga mnie bakteriologia.

A tymczasem…

Zielona lampa zgasła. Chemioterapia chorób spirylowych poniewiera się na podłodze. W zaułku słychać strzały. Zmobilizowała mnie piąta kolejna władza.

2. JODYNA RATUJE ŻYCIE

Wieczór… grudnia

Piątą z kolei władzę wyrzucono w diabły, a ja o mało się nie przejechałem na tamten świat… O piątej po południu nastąpiło pomieszanie z poplątaniem. Był mróz. Od wschodu, na przedmieściu, zatrajkotały karabiny maszynowe. To niby „ich”. Od zachodu – „nasze”. Biegną jakieś typy z karabinami. W ogóle wszystko bez sensu. Przejeżdżają dorożkarze. Coś gadają o nowej władzy…

„Pański oddział (jaki on tam, do cholery, mój!) jest na Włodzimierskiej”. Lecę na Włodzimierską i dalej nic nie rozumiem. Bałagan i tyle. Pytam na prawo i lewo o „mój” oddział… Ale wszyscy biegają i nikt nie odpowiada. Raptem widzę, że jacyś ludzie z czerwonymi wstążkami na czapkach przecinają ulicę z krzykiem:

– Trzymać go! Łapać!

Obejrzałem się. Niby kogo?

Okazało się, że mnie!

Wtedy się połapałem, co trzeba robić – po prostu wiać do domu. Więc wziąłem nogi za pas. Całe szczęście, że skręciłem w zaułek. Tam ogród. I płot. Więc ja – na płot.

A tamci w krzyk:

– Stój!

Co to, to nie! Wprawdzie nic się na tym wojowaniu nie znam, ale instynktownie zrozumiałem, że stawać nie należy. I – przez płot. Z tyłu: trach, trach! A tu skądś z boku wyłazi wściekłe kudłate psisko. I do mnie. Wczepiło się w szynel, rwie i nie puszcza. Ja wiszę na płocie. Jedną ręką trzymam się sztachety, w drugiej mam butelkę z jodyną (200 gramów). Świetna niemiecka jodyna. Nie ma czasu do namysłu. Z tyłu słychać tupot. Zginę przez tego psa. Zamachnąłem się i zdzieliłem go butelką po łbie. Momentalnie cały zżółkł, zawył i zniknął. Ja – przez ogród. Furtka. Uliczka. Cisza. Dom…

…Do tej pory nie mogę złapać tchu!

…Nocą od południa słychać było artylerię. Ale nie wiem czyją. Strasznie mi żal jodyny.

3. NOC Z DRUGIEGO NA TRZECI

Dzieją się nieopisane rzeczy. Nową władzę też wyrzucono. Chyba nic gorszego niż ona nie istnieje na świecie. Chwała Bogu. Chwała Bogu. Chwała…

A mnie zmobilizowano wczoraj. Nie – przedwczoraj. Spędziłem całą dobę na oblodzonym moście. W nocy było 15 stopni poniżej zera (według Reaumura) i wiatr. W prześwitach mostu całą noc wyło i gwizdało. Na jednym brzegu płonęły ognie miasta, na drugim – Słobodki. My byliśmy pośrodku. Potem wszyscy ruszyli do miasta. Konnica. Piesi. Armaty i kuchnie. Na jednej kuchni siedziała siostra miłosierdzia. Powiedzieli, że mnie zabiorą do Galicji. Dopiero wtedy domyśliłem się, że muszę uciekać. Wszystkie okiennice były zatrzaśnięte, wszystkie bramy zamknięte na głucho. Biegłem w stronę cerkwi z grubymi białymi kolumnami. Strzelano za mną. Ale nie trafiono. Schowałem się pod jakiś daszek i przesiedziałem tam dwie godziny. Kiedy księżyc się skrył, wyszedłem. Biegłem do domu przez wymarłe ulice. Nie spotkałem ani jednego człowieka. Biegnąc, myślałem o swym losie. Najwyraźniej szydzi sobie ze mnie. Jestem lekarzem, piszę pracę doktorską – i chowam się po nocy na cudzym podwórku jak szczur! Czasami żałuję, że nie jestem pisarzem. Ale kto by mi uwierzył! Jestem przekonany, że jeśli ktoś te zapiski przeczyta, to dojdzie do wniosku, że wszystko wymyśliłem.

Nad ranem słychać było artylerię.

4. WŁOSKA HARMONIA

15 lutego

Dzisiaj przybył pułk kawalerii i zajął całą dzielnicę. A wieczorem, w godzinach przyjęć, zjawił się u mnie kawalerzysta z drugiego szwadronu (rozedma płuc). Skracał sobie oczekiwanie, grając na wielkiej włoskiej harmonii. Grał pięknie (Na wzgórzach Mandżurii), ale pacjenci zachowywali się bardzo głośno i nie mogłem posłuchać muzyki. Przyjąłem go poza kolejnością. Bardzo mu się spodobało moje mieszkanie. Chce się do mnie przenieść, razem ze swoim dowódcą. Pytał, czy mam gramofon…

W aptece zrobili mu lekarstwo w ciągu dwudziestu minut, i to za darmo. Dalibóg, coś wspaniałego!

17 lutego

Dziś w nocy spałem, bo na dole zepsuł się gramofon. Załatwiłem sobie papierki z osiemnastoma pieczęciami, stwierdzające, że nie wolno mi nikogo dokwaterowywać. Nakleiłem je na drzwiach wejściowych, na drzwiach gabinetu i jadalni.

21 lutego

Dokwaterowano…

22 lutego

…i zmobilizowano mnie.

…marca

Pułk kawalerii ruszył na wojnę z jakimś atamanem. Za pułkiem, na podwodzie, jechał gramofon, rycząc: „Pani prosi mnie o pieśni!”. Cóż to jednak za miły wynalazek!

Przez całe rano było słychać artylerię…

5.

…………………………………………………………………………………

6. PRZYGOTOWANIE ARTYLERYJSKIE I BUTY

7.

Koniec. Zabierają mnie

…………………………………………………………….Z dział… i…

8. WĄWÓZ CHANKALSKI

Wrzesień

Czasami zdaje mi się, że to wszystko jest snem. Groźny Bóg wzniósł naokoło góry. W wąwozach snuje się mgła. Między szczytami pełzną czarne chmury. I hałaśliwie skacze po kamieniach strumień…

…z szumem mętnych fal.Wróg przyczaił się na brzegu,Ostrzy swoją stal1.

W Czeczen-aule stoi ze swym wojskiem Uzunhadżi. Auł rozciąga się na tle błękitnego zamglenia gór. Arba i dwukółki jadą przez Wąwóz Chankalski, wzbijając kłęby pyłu. Na lewym skrzydle stoją kizlarogrebieńscy kozacy, na prawym huzarzy. Na wydeptanych polach kukurydzianych – baterie. Walą w Uzuna szrapnelami. Czeczeńcy biją się z „białymi diabłami” jak prawdziwe diabły. Nad brzegiem rzeczki poniewiera się wzdęta końska padlina, a obok, na dwukółce, furkocze chorągiewka z czerwonym krzyżem. Tu ściągają okrwawionych kozaków, żeby umarli na moich rękach.

Chmura zwiastująca burzę zniknęła za górami. Z nieba chlusta palące słońce. Łapczywie łykam z manierki śmierdzącą wodę. Dwie pielęgniarki uwijają się co sił, unoszą bezsilnie zwisające z dwukółek głowy, owijają białymi bandażami, poją wodą.

Karabiny maszynowe hałasują zgodnie całym stadem.

Czeczeńcy walą z aułu. Walczą jak szaleni. Ale nic z tego nie będzie. Auł zostanie zdobyty i spalony. Ze swoimi dwoma parszywymi trzycalówkami nie dadzą rady trzem kubańskim bateriom.

Ich dziarski pułk kawaleryjski wyskoczył z gardłowym wrzaskiem na zdeptane i spalone kukurydziane pola. Zaatakował z flanki terskich kozaków.

Ci o mało nie dali drapaka. Ale pośpieszyli Kubańcy, zaterkotały karabiny maszynowe i jeźdźców zagnano za pola kukurydziane na płaskowyż, gdzie widać przez lornetkę skazane na zagładę sakle.

Noc

Strzelanina robi się coraz cichsza, mrok gęstszy, cienie – bardziej tajemnicze. Potem opada aksamitna zasłona nocy i ukazuje się gwiezdny bezkres. Rzeczka pluszcze gniewnie. Parskają konie. Z prawej strony, u Kubańców, migoczą płonące ogniska. Im czarniej na świecie, tym straszniej i smutniej na sercu. Nasze ognisko potrzaskuje. Zawiewa dymem to w moją stronę, to w przeciwną. W migocącym świetle twarze kozaków są zmienne i dziwne. Wynurzają się z mroku i znów zapadają w ciemną otchłań. A noc się wzmaga, noc nadpełza – czarna i bezgraniczna; noc gra na nerwach i straszy. Wąwóz jest długi i po nocy nic nie wiadomo. Tyłów nie ma. I zaczyna się zdawać, że młody dębowy zagajnik za plecami ożywa. Może pełzną tam cienie w czerkieskach przez rośną trawę. Pełzną i pełzną… Nawet nie mrugniesz, jak wyskoczą z wrzaskiem i świstem, rozpalone nienawiścią. I amen.

Tfu, zgiń, maro!

– Ręczyć nie można – odpowiada filozoficznie siedzący przy ognisku kozaczek z trzeciego kawaleryjskiego, któremu po dyletancku wyłożyłem swoje obawy na temat zdradliwości nocy. – Zajadą z chlanki i cześć. Zdarza się.

Bodaj ci język kołkiem stanął! „Z chlanki”! Boże drogi, co się ze mną dzieje? Konie żują ściółkę, odblaski ognia pełgają po lufach karabinów. „Ręczyć nie można!” Zatumaniona czerń. W przeklętym aule siedzi Uzun-hadżi…

Co ja – Lermontow jestem czy co? To chyba jego specjalność. Skąd ja? Dlaczego ja?

Kładę się na brezencie, zwijam w kłębek, naciągam szynel i patrzę w aksamitną kopułę zbryzganą diamentami. I od razu zaczyna nade mną krążyć białawy ptak zgryzoty. Zjawia się zielona lampa, krąg światła na matowych kartkach, ściany gabinetu… Wszystko stanęło dęba i poleciało głową w dół, do diabła! Jestem o tysiąc wiorst, na brezencie, w środku strasznej nocy, w Wąwozie Chankalskim…

Jednak sen przychodzi. Ale jaki? To lampa z abażurem, to ogromny abażur nocy i skaczący pod nim płomień ogniska. To cichy skrzyp pióra, to trzask płonących łodyg kukurydzy. Czasami człowiek pogrąży się w mętnej mazi snu – a potem wzdrygnie i podskoczy. Zaświstały szable, zawyły gardłowe głosy, zabłysły kindżały i srebrne patrontasze… Napadli! Są!…

…Nie, skąd. Sen, mara… Dookoła jest cicho. Poparskują konie. Widać rzędy czarnych burek; zmęczeni kozacy śpią. Na węglach szarzeje popiół, z góry zaciąga chłodkiem. Nadchodzi odległy, blady świt.

Nieludzkie zmęczenie. Czeczeńcy czy nie Czeczeńcy – wszystko jedno. Powieki ciążą jak ołów. Dogorywające ognisko zaciera się w oczach… Zajadą z „chlanki”, wyrżną nas jak kury. No to wyrżną. Co za różnica…

Ohydny ten Lermontow. Nigdy go nie znosiłem. Hadżi. Uzun. W czerwonej okładce, w jednym tomie. Na okładce – złoty oficer. Niewidzące oczy. Skrzydełka epoletów. „Ja ciebie, wolny syn eteru…” A szklanka z eterem pękła na słońcu… Miękko, ciemno, głucho. Coraz bardziej i bardziej. Sen.

9. DYM I PUCH

Ranek

No i gotowe. Z płaskowyżu podniosły się kłęby czarnego dymu. Kozacy pocwałowali przez kukurydzę. Znowu zajazgotał karabin maszynowy, ale bardzo szybko zamilkł.

Wzięliśmy Czeczen-auł…

Jesteśmy na płaskowyżu. W niebo walą ogniste słupy. Płoną białe domki i płoty, trzeszczą drzewa. Płomienny wicher skacze po krętych uliczkach, a dymy zlewają się w jedną chmurę, która spokojnie spełza na dalszy plan tej dekoracji do opery Demon.

Ziemia i powietrze są pełne puchu. Dziarscy kizlarogrebieńscy stanicznicy raz po raz pędzą jak wicher do aułu. Potem wracają, wioząc za siodłami powiązane w pęczki i wrzeszczące ze strachu kury i gęsi.

Na naszym biwaku odbywa się od rana luksusowa uczta. Do kotła wrzucono piętnaście kur. Tłusty, bajecznie złocisty bulion. Szugajew zarzyna kury jak Herod noworodki.

A hen, w tajemniczą przełęcz między górami, wśród których przepływa strzępiasta mgła, cofa się, dysząc zemstą, tajemniczy Uzun i jego jeźdźcy.

Głowę dam sobie uciąć, że to wszystko źle się skończy. I słusznie. Nie trzeba palić aułów.

Dla mnie też się tak skończy. Ale już się z tą myślą pogodziłem. Próbuję sobie wmówić, że wszystko to jest długim i okropnym snem.

Zawsze uważałem felczera Holendriuka za mądrego człowieka. Dzisiejszej nocy przepadł bez wieści. Istotnie – wieści nie zostawił, domyślam się jednak, że znajduje się w drodze do linii kolejowej, na której końcu znajduje się miasteczko, a w nim – jego rodzina. Dowództwo dało mi rozkaz „przeprowadzenia śledztwa”. Z przyjemnością. Siedzę na skrzynce z lekarstwami i przeprowadzam. Rezultat śledztwa brzmi: felczer Holendriuk zaginął bez wieści. W noc z takiego to na taki. Kropka.

10. DOCZEKAŁEM SIĘ CZECZEŃCÓW

Upalny wrześniowy dzień.

…Skandal! Zgubiłem swój oddział. Jak to się mogło stać? Głupie pytanie. Tu może się stać absolutnie wszystko. Krótko mówiąc: nie ma oddziału.

W górze tkwi rozpalone słońce. Dookoła rozpościera się skąpa, wypalona trawa. Ślad drogi. Na nim – dwukółka. W dwukółce – ja, sanitariusz Szugajew i lornetka. Ale najważniejsze jest to, że dookoła nie ma żywej duszy. Nikogo. Na całym płaskowyżu. Zeissowskie szkła wypatrywały na wszystkie strony – nic. Pod ziemię się pozapadali czy co? I dziesięciotysięczny oddział z artylerią, i Czeczeńcy?… Gdyby nie dym z dopalającego się o pięć wiorst Czeczenu, można by pomyśleć, że nigdy nie było tu żadnych ludzi.

Szugajew wyprostował się w dwukółce, spojrzał w lewo, odwrócił się w tył, popatrzył w prawo, w tył, w przód, w górę – i zlazł, oświadczając:

– Paskudna sprawa.

Święte słowa. Nietrudno przepowiedzieć, co się z nami stanie, jeśli spotkamy Czeczeńców, którym spalono pięć aułów. Nie trzeba do tego być prorokiem.

No cóż, będę notować wszystko do ostatniej chwili. To ciekawe.

Pojechaliśmy na wyczucie.

…Kruk wzniósł się w górę. Drugi opadł w dół. Jest i trzeci. Czemu się tak kręcą? Podjeżdżamy. Na skraju zarośniętej drogi leży Czeczeniec. Ręce rozrzucone. Głowa zadarta. Strzępy czarnej czerkieski. Obnażone nogi. Kindżału nie ma. Nabojów w patrontaszach nie ma. Kozaczkowie to skrzętny naród; wszystko się przyda.

Pod lewym policzkiem leżącego widać czarną dziurę. Krwawy, wyblakły na słońcu ślad prowadzi od niej na pierś, niby orderowa wstęga. Dziurę obsiadły szmaragdowe muchy. Rozeźlone kruki krążą niewysoko i kraczą.

Dalej, dalej…

…Lornetka ma halucynacje! Na szczycie pagórka widać wiedeńskie krzesło! Dookoła jest pustkowie. Kto zaciągnął krzesło na wzgórze? I po co?

Ostrożnie objechaliśmy pagórek. Pojechaliśmy dalej, a krzesło jak stało, tak stoi. Upał. Dobrze chociaż, że wziąłem pełną manierkę.

Pod wieczór

No i stało się! Są. Góry mamy o dwa kroki. Między górami – wąwóz. A z wąwozu pędzą do nas galopem. Co za konie! Szable oprawne w srebro. Ciekawe, komu przypadnie w udziale mój notatnik? Więc jednak nikt go nie przeczyta! Twarz Szugajewa nabrała zielonkawej barwy. Moja wyglądała pewnie tak samo. Machinalnie namacałem w kieszeni rewolwer. Bzdura, co to pomoże. Szugajew ocknął się, chciał popędzić konie. I zamarł.

Bzdura. Konie mają takie, że aż miło patrzeć. Na naszych taborowych szkapach daleko nie uciekniemy. Co mówić; kroku nie zrobimy. Złapie jeden z drugim za karabin, wyceluje i po zabawie.

– Cho-le-ra – wymamrotał Szugajew.

Już zauważyli. Wzbiły się kłęby kurzu. Pędzą do nas. Już są. Błyszczą białe zęby, błyszczy srebro. Spojrzałem na słońce. Bądź zdrowe, słoneczko…

…Cuda się dzieją?… Zjechali się, konie tańczą dookoła. Ale nie rzucają się, tylko wrzeszczą:

– Ta-ta-ha-ha!

Diabli wiedzą, czego mogą chcieć. Ręka w kieszeni, wczepiona w rękojeść rewolweru. Odbezpieczyłem. Jeśli mnie złapią – wsunę go do ust. Tak będzie lepiej. Tak mnie nauczono.

A ci wrzeszczą, walą się w piersi, szczerzą zęby, pokazują w dal.

– A-la-ma-ma… Bolgatoe-e!

– Szali-auł! Ha-ho-hyr-hyr.

Szugajew to człowiek bywały. I doświadczony. Raptem jego zielonkawa twarz zarumieniła się. Zamachał rękami. Zaczął mówić w jakimś niepojętym języku:

– Szali, powiadasz, tak? Nasza poszła Szali-auł? Aha, aha. Bołgatojce. A gdzie są nasi? Tam?

Uśmiechają się od ucha do ucha. Zęby fantastyczne. Machają rękami, kiwają głowami.

Twarz Szugajewa stała się już zupełnie normalna.

– Niegroźni! Niegroźni, panie doktorze! Trzymają z nami. Mówią, że nasi poszli przez Bołgatojce na Szali-auł. Chcą odprowadzić. A to przecież nasi! Żebym się tak z miejsca nie ruszył – nasi!

Spojrzałem – na dole, koło stoku góry, widać chmurę kurzu. Idzie koniec kolumny. Szugajew jest lepszy od Zeissa.

Czeczeńcy mają zaciekawione twarze. Nie spuszczają oczu z lornetki.

– Spodobała się im lornetka – żartuje Szugajew.

– Oj, spodobała, spodobała. Sam to widzę. Żeby już szybciej dogonić kolumnę…

Szugajew podskakuje na koźle, czyta w myślach, pociesza.

– Proszę się nie niepokoić. Tu nas nie ruszą. O, tam są nasi. Tam. Żeby tak o dwie wiorsty dalej, no to… – I macha ręką.

A wokół słychać:

– Hyr… hyr!

Żeby zrozumieć choć słowo! A Szugajew rozumie i sam rozmawia. Rękami i językiem. Jadą ze wszystkich stron, brzęczą szablami. W życiu nie podróżowałem z taką eskortą…

11. PRZY OGNISKU

Auł płonie. Uzuna przepędzono. Noc jest zimna. Garniemy się do ogniska. Odblaski płomieni grają na rękojeściach. Czeczeńcy siedzą, podkurczywszy nogi, i zagadkowo wpatrują się w czerwony krzyż na moim rękawie. To ci, co ugięli karków i trzymają z nami. Nasi sojusznicy. Szugajew na migi i słowa opowiada im, że jestem najpierwszym i najważniejszym doktorem. Kiwają głowami, na twarzach widać szacunek, oczy błyszczą. Ale gdyby tak o dwie wiorsty dalej…

12.

…………………………………………………………………………………

13.

Grudzień

Pociąg już gotów. Wszyscy są pijani – dowódcy, kozacy, konduktorzy i, co najgorsze, maszynista. Osiemnaście stopni mrozu. W wagonach towarowych lodowato. Nie ma ani jednego piecyka. Wyjeżdżamy głęboką nocą. Zasunęliśmy drzwi i owinęliśmy się, w co kto miał. Sam poiłem sanitariuszy spirytusem. Przecież nie możemy zamarznąć! Raptem wagon zakołysał się. W dole coś zgrzytnęło, trzasnęło. I pojechaliśmy.

Nie pamiętam, jak zasnąłem. Ani – jak wyskoczyłem. Pamiętam za to, jak, ośnieżony, staczałem się z nasypu i widziałem wagony miażdżone niby pudełka zapałek. Piętrzyły się jedne na drugich. Był blady świt. Z wagonów wysypywali się ludzie. Dobiegały jęki i wycia. Mimo sygnału semafora maszynista wpakował nas na pociąg idący z przeciwka…

Żal mi Szugajewa. Ma złamaną nogę.

Od rana opatrywałem na stacji rannych i oglądałem zabitych.

Kiedy opatrzyłem ostatniego, wyszedłem na pokryty szczątkami wagonów peron. Popatrzyłem na blade niebo. Rozejrzałem się dokoła… I zamajaczył przede mną cień felczera Holendriuka.

Ale diabli tam! Przecież jestem inteligentem.

14. WIELKA KATASTROFA

Luty

Chaos… Stacja płonęła. Potem gnałem pociągiem. Ostatnim wagonem ciskało na wszystkie strony. Oszaleć można. Fala dopłynęła tu…

Dziś wreszcie zrozumiałem. O nieśmiertelny Holendriuku! Dosyć już tych bzdur i szaleństw. W ciągu roku zobaczyłem tyle, że jakiemuś Mayne-Reidowi starczyłoby tego na dziesięć tomów. Ale ja nie jestem Mayne-Reidem ani Boussenardem. Mam tego po uszy. W dodatku wszy zagryzły mnie prawie na śmierć. Być inteligentem to niekoniecznie to samo, co być idiotą… Dosyć!

Morze jest coraz bliżej! Morze! Morze!

…………………………………………………………………………………

Niech będą przeklęte wojny. Teraz i na wieki wieków.

przełożył Andrzej Drawicz

1 Michaił Lermontow, Kołysanka kozacka, przeł. Leonard Podhorski-Okołów (przyp. red.).

PRZYGODY CZICZIKOWAPOEMAT W DWÓCH CZĘŚCIACH Z PROLOGIEM I EPILOGIEM(1922)

– Uważaj, uważaj, durniu!– wołał Cziczikow do Selifana.– Jak cię zdzielę pałaszem, to zobaczysz!– wołał pędzący naprzeciw feldjegerz wąsami długimi na arszyn.– Nie widzisz państwowego pojazdu, do wszystkich diabłów?!

Gogol

PROLOG

…Jakiś dziwaczny sen. Śni mi się, że diabeł żartowniś otworzył drzwi do państwa cieni. A nad drzwiami migoce wieczna lampka z napisem: „Martwe dusze”. I zaczął się ruch w krainie zmarłych, i popełzły zeń cienie jeden za drugim, bez końca.

Maniłow w niedźwiedzim futrze, Nozdriow w cudzym zaprzęgu, Dzierżymorda na strażackiej pompie, Selifan, Pietruszka, Fietinia…

A na ostatku ruszył on sam, Paweł Iwanowicz Cziczikow. W swojej słynnej bryczce.

I pociągnęła cała ta hałastra na Radziecką Ruś. I zdarzyły się na Rusi onej przedziwne zdarzenia. A jakie – zostanie opisane szczegółowo poniżej…

1.

Przesiadłszy się w Moskwie z bryczki do samochodu, Cziczikow pędził po moskiewskich wertepach. Pędził i przeklinał Gogola na czym świat stoi:

„Żeby mu, diablemu synowi, powyskakiwały worki pod oczami! I to takie jak kopy siana! Splamił, zaszargał mi reputację, tak że nosa wysunąć nie można. Przecież jeśli się dowiedzą, żem Cziczikow, to wyrzucą mnie w diabły! I dobrze, jak tylko wyrzucą, bo mogę, nie daj Boże, i na Łubiance posiedzieć. A wszystko przez tego Gogola, żeby mu tak, draniowi, z mamusią i tatusiem…”

Snując takie oto refleksje, wjechał w bramę tego samego hotelu, z którego wyjechał przed stu laty. Wszystko tu było jak dawniej. Ze szpar wyzierały karaluchy i bodaj nawet ich przybyło. Ale były też zmiany. Na przykład zamiast szyldu z napisem „Hotel” wisiał plakat: „Państwowy Dom Noclegowy nr…”. A już brud i smród był taki, że sam Gogol by osłupiał.

– Pokój proszę!

– Skierowanie!

Ale genialny Paweł Iwanowicz nie zmieszał się ani na chwilę.

– Kierownika!

R-raz! – i już jest kierownik. A to stary znajomy. Niejaki Łysy Pimien, ten sam, który kiedyś władał „Akulinką”, a teraz otworzył na Twerskiej rosyjską kawiarnię z niemieckimi atrakcjami, likierami i, oczywiście, prostytutkami. Gość i kierownik uściskali się, cmoknęli, poszeptali i wszystko zostało załatwione w mig, bez żadnego skierowania. Przegryzł więc Paweł Iwanowicz co nieco i popędził załatwiać sobie pracę.

2.

Był wszędzie – i wszędzie, gdzie był, oczarował wszystkich pełnymi gracji ukłonami i cechującą go zawsze niesłychaną erudycją.

– Proszę wypełnić ankietę.

Wręczono mu płachtę długości arszyna, na niej sto najbardziej podchwytliwych pytań: skąd, gdzie i po co?…

Nie minęło pięć minut, a już Paweł Iwanowicz wypełnił ankietę, jak długa i szeroka. Tylko kiedy ją oddawał, zadrżała mu ręka.

„Ta-ak – pomyślał – teraz przeczytają, jaki to ze mnie brylant, i…”

I nie stało się absolutnie nic.

Po pierwsze, ankiety nikt nie przeczytał, a po drugie – trafiła do panienki z rejestracji, która zrobiła z nią to, co zwykle: zamiast do pism przychodzących, wpisała ją do wychodzących, a potem gdzieś wsadziła, tak że ankieta przepadła jak kamień w wodzie.

Cziczikow uśmiechnął się pod wąsem i podjął pracę.

3.

A potem wszystko szło, im dalej, tym lepiej. Cziczikow rozejrzał się i stwierdził, że wszędzie siedzą sami znajomi. Pobiegł do urzędu, w którym wydawano przydziały, i usłyszał:

– Znam was, skąpiradła jedne! Weźmiecie kota, obedrzecie ze skóry i dacie na przydział! A ja chcę, żebyście mi dali baraniny z kaszą. A tych waszych przydziałowych żab i zgniłych śledzi do ust nie wezmę, choćbyście je cukrem posypali!

Patrzy – a to Sobakiewicz.

Ten, jak tylko przyjechał, natychmiast zażądał deputatu. I dostał, jeszcze jak! Wtedy siadł, zjadł i poprosił o dokładkę. Dołożyli. Mało! Wtedy dali mu jeszcze jeden deputat; miał zwyczajny, dostał specjalny. Mało! Dali zastrzeżony. Zeżarł i zażądał jeszcze. I awanturę zrobił! Nawymyślał wszystkim od faryzeuszy, nakrzyczał, że oszust siedzi na oszuście i oszustem pogania i że jest tylko jeden porządny człowiek – referent, a i ten, prawdę mówiąc, świnia!

Dostał akademicki.

Cziczikow zobaczył, jak Sobakiewicz żongluje deputatami, i momentalnie zaczął działać. Zapędził Sobakiewicza w kozi róg. Dostał deputat dla siebie, dla nieistniejącej żony z dzieckiem, dla Selifana i Pietruszki, dla faceta, o którym opowiedział Bietriszczewowi, i dla matki staruszki, której dawno nie było na świecie. I wszystkie – akademickie. Tak że musiano mu wozić jedzenie ciężarówką.

Uporawszy się w ten sposób z problemem zaopatrzenia, ruszył do innych urzędów.

Pędząc kiedyś samochodem przez Kuzniecki Most, spotkał Nozdriowa. Ten oznajmił z miejsca, że sprzedał już i dewizkę, i zegarek. Rzeczywiście – nie miał na sobie ani jednego, ani drugiego. Ale nie dawał za wygraną. Opowiedział, że poszczęściło mu się na loterii: wygrał pół funta oleju, szkło do lampy naftowej i zelówki do dziecinnych bucików – ale zaraz potem szczęście go opuściło i musiał, cholera, dołożyć jeszcze własne sześćset milionów. Opowiedział, jak zaproponował centrali handlu zagranicznego, że dostarczy dla zagranicy partię prawdziwych kaukaskich kindżałów. I dostarczył. I zarobiłby na tym masę pieniędzy, gdyby nie świnie Anglicy, którzy zauważyli na kindżałach napis „mistrz Sawielij Sybiriakow” i wszystko odrzucili. Zaciągnął Cziczikowa do swojego pokoju i napoił wspaniałym koniakiem, ponoć prosto z Francji, w którym jednak czuło się samogon w całym jego bukiecie. Ostatecznie dołgał się aż do zapewnień, że dano mu w przydziale osiemset arszynów materiału, błękitne auto ze złotą tapicerką i nakaz na mieszkanie w pałacyku z kolumnami.

Kiedy zaś jego zięć, Miżujew, wyraził co do tego pewne wątpliwości, Nozdriow nawymyślał mu nie od Sofronów, lecz zgoła od parszywców.

Jednym słowem, znudził Cziczikowa tak, że ten nie wiedział, jak od niego uciec.

Ale Nozdriowowskie opowieści nasunęły mu myśl, że i sam mógłby się zająć handlem zagranicznym.

4.

Tak też zrobił. Znowu wypełnił ankietę, zaczął działać i zademonstrował całą skalę swoich możliwości. Przepędzał przez granicę stada baranów w podwójnych futrach, między którymi utykał brabanckie koronki, a brylanty przewoził w kołach, dyszlach, uszach i diabli wiedzą jakich jeszcze miejscach.

I w krótkim czasie zgromadził prawie pięćset miliardów.

Na tym jednak nie poprzestał. Wystosował do kogo należy podanie o wydzierżawienie mu pewnej firmy i, nie szczędząc tęczowych barw, przedstawił wielkie korzyści, jakie to przyniesie państwu.

W urzędzie rozdziawiono usta od ucha do ucha – istotnie, korzyści zapowiadały się fantastycznie. Poprosili o wskazanie przedsiębiorstwa. Ależ oczywiście! Mieściło się na bulwarze Twerskim, akurat naprzeciw klasztoru Męki Pańskiej, i nosiło nazwę: „Pampusz na Twerbulu”1. Zwrócono się gdzie należy z zapytaniem, czy coś takiego rzeczywiście istnieje. Odpowiedź brzmiała: owszem, cała Moskwa o tym wie. Znakomicie.

– Proszę sporządzić kosztorys.

Cziczikow, miał już kosztorys za pazuchą.

Wydzierżawiono mu przedsiębiorstwo.

Cziczikow nie tracąc czasu, popędził gdzie trzeba.

– Proszę o zaliczkę.

– Proszę sporządzić wykaz. W trzech egzemplarzach z odpowiednimi podpisami i pieczątkami.

Nie minęły dwie godziny, jak wykaz już był. Według wszelkich reguł. Pieczęci na nim – niczym gwiazd na niebie. I podpisy jak się patrzy.

– W/z dyrektora – Nieuważaj-Koryto, w/z sekretarza Kuwszynnoje Ryło, w/z przewodniczącego komisji cen i opłat – Jelizawieta Worobiej.

– Zgadza się. Oto zlecenie wypłaty.

Kasjer na widok sumy aż jęknął.

Cziczikow złożył podpis i wywiózł pieniądze trzema dorożkami.

A potem pomknął do następnego urzędu.

– Proszę o pożyczkę.

– Proszę pokazać towary.

– Bądźcie uprzejmi wysłać przedstawiciela.

– Dawać przedstawiciela!

Zgiń, przepadnij, znowu znajomy: Jemielian Rotoziej.

Cziczikow zabrał go ze sobą. Zawiózł do pierwszego lepszego magazynu i pokazuje. Patrzy Jemielian i widzi: towarów bez liku.

– Ta-ak… I to wszystko pana?

– Wszystko.

– Jeśli tak – powiada Jemielian – to proszę przyjąć moje gratulacje. Z pana to już nie milioner, tylko trylioner.

A Nozdriow, który też się do nich przyczepił, zaczął dolewać oliwy do ognia:

– Widzisz tę ciężarówkę z butami? Tę, co wjeżdża do bramy? To jego buty.

Potem, ogarnięty zapałem, wyciągnął Jemieliana na ulicę i zaczął pokazywać:

– Widzisz te sklepy? Wszystko jego. Cała tamta strona ulicy. Ta też. Widzisz tramwaj? Jego. A latarnie? Też jego. Widzisz? Widzisz?

I kręci nim we wszystkie strony, aż Jemielian zaczął błagać:

– Widzę! Wierzę!… Tylko mnie już puść.

Wtedy wrócili do urzędu.

Tam pytają Jemieliana:

– No i co?

Ten tylko ręką machnął.

– Nie da się tego opisać!

– No, skoro się nie da, to wydać mu n+1 miliardów.

5.

Dalsza kariera Cziczikowa przebiegała w zawrotnym tempie. W głowie się nie mieści, co wyrabiał. Stworzył Zjednoczenie do Wyrobu Żelaza z Drewnianych Wiórów i, oczywiście, dostał natychmiast pożyczkę. Został udziałowcem ogromnej spółdzielni i nakarmił całą Moskwę kiełbasą z padliny. Kiedy dziedziczka Koroboczka, usłyszawszy, że w Moskwie „wszystko da się załatwić”, przyjechała nabyć nieruchomość, Cziczikow skumał się z Zamuchryszkinem i Utieszytielnym i sprzedał jej Maneż, naprzeciw uniwersytetu. Zawarł umowę na elektryfikację miasta położonego tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, po czym wszedłszy w kontakt z byłym horodniczym, postawił płot i powbijał tyczki, żeby zachować jakieś pozory, potem zaś oświadczył, że pieniądze zrabowały mu bandy kapitana Kopiejkina. Jednym słowem, wyprawiał istne cuda.

I po Moskwie poszły słuchy, że Cziczikow jest trylionerem. Różne instytucje zaczęły go sobie wyrywać jako eksperta. Już wynajął za pięć miliardów pięciopokojowe mieszkanie, już jadał obiady i kolacje w restauracji „Empire”…

6.

Aż nastąpił krach.

Wszystko było jak w Gogolowskiej przepowiedni: zgubił Cziczikowa Nozdriow, a wykończyła Koroboczka. Bez złych zamiarów, po prostu po pijanemu, Nozdriow wygadał się na wyścigach i o drewnianych wiórach, i o wydzierżawieniu nieistniejącego przedsiębiorstwa, a podsumował to wszystko stwierdzeniem, że Cziczikow jest kanciarzem i że należałoby go rozstrzelać.

Słuchacze się przejęli i wiadomość pobiegła jak iskra.

W dodatku głupia Koroboczka przyszła do urzędu z zapytaniem, kiedy wolno jej będzie otworzyć w Maneżu piekarnię. Daremnie przekonywano ją, że to budynek państwowy i że nie można ani go kupić, ani niczego w nim otwierać. Babina nie rozumiała.

Tymczasem mówiono o Cziczikowie coraz gorzej. Zaczęto zachodzić w głowę, co to za typ i skąd się wziął. Rozeszły się plotki, jedna gorsza i dziwniejsza od drugiej. Do serc wkradł się niepokój. Rozdzwoniły się telefony, zaczęły narady… Komisja budowlana naradzała się z komisją kontrolną, komisja kontrolna z Żytotdiełem, Żytotdieł z Narkomzdrawem, Narkomzdraw z Gławkustpromem, Gławkustprom z Narkomprosem, Narkompros z Proletkultem – itd., itd., itp.

Zabrano się też do Nozdriowa. Oczywiście był to błąd. Wszyscy wiedzieli, że to łgarz i że nie można wierzyć ani jednemu jego słowu. A jednak go wezwano. I odpowiedział na wszystkie pytania.

Stwierdził, że Cziczikow rzeczywiście wziął w dzierżawę nieistniejące przedsiębiorstwo i że on, Nozdriow, nie widzi powodu, dla którego miałby nie wziąć, skoro biorą wszyscy. Na pytanie, czy ów Cziczikow nie jest czasem białogwardyjskim szpiegiem, odpowiedział, że jest i że niedawno chciano go nawet rozstrzelać, ale z jakichś tam powodów nie rozstrzelano. Na pytanie, czy tenże Cziczikow nie fałszuje przypadkiem pieniędzy, odpowiedział, że owszem, i opowiedział nawet o jego niezwykłej przebiegłości. Otóż dowiedziawszy się, że rząd ma zamiar puścić w obieg nowe banknoty, Cziczikow wynajął pod Moskwą mieszkanie i wydrukował tam fałszywe banknoty na sumę osiemnastu miliardów rubli, w dodatku na dwa dni przed emisją prawdziwych. A kiedy milicja wpadła i opieczętowała mieszkanie – w ciągu jednej nocy pomieszał fałszywe banknoty z prawdziwymi, że potem sam diabeł nie mógłby rozpoznać, które są które. Na pytanie, czy to prawda, że Cziczikow wymienił swoje miliardy na brylanty, żeby uciec z nimi za granicę, Nozdriow odpowiedział, że tak i że on sam zgodził się pomagać i uczestniczyć w tej sprawie, bo bez niego nic by nie wyszło.

Po wysłuchaniu Nozdriowa wszyscy zmarkotnieli. Najwyraźniej nie można było stwierdzić, kim jest Cziczikow. I nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdyby nie pewien człowiek, który wprawdzie – podobnie jak i inni – nigdy nie miał w ręku Gogola, miał natomiast szczyptę zdrowego rozsądku.

I w pewnej chwili zapytał:

– A wiecie, kim jest ten Cziczikow?

Kiedy zaś wszyscy chórem krzyknęli: „No?!”, rzekł grobowym głosem:

– Kanciarzem.

7.

Dopiero wtedy wszystkich olśniło. Zaczęli szukać ankiety. Nie ma. W rejestrze pism przychodzących. Nie ma. W szafie. Nie ma. Pytają rejestratorki. „A ja skąd mam wiedzieć? U Iwana Grigorycza!”

Pobiegli do Iwana Grigorycza:

– Gdzie jest?

– Nie moja rzecz. Spytajcie sekretarza.

Itede, itepe.

Aż tu raptem w koszu z niepotrzebnymi papierami – jest! Zaczęli czytać i osłupieli.

Imię? Paweł. Imię ojca? Iwan. Nazwisko? Cziczikow. Zawód? Postać z Gogola. Co robił przed rewolucją? Skupował martwe dusze. Stosunek do służby wojskowej? Ni to, ni sio, diabli wiedzą co. Przynależność partyjna? Sympatyk (ale czyj – nie wiadomo). Czy był sądzony? Dziarski zygzak. Adres? Z bramy w podwórko, drugie piętro, na prawo; spytać w biurze adresowym sztabsoficerową Podtoczyną – już ona to będzie wiedziała.

Własnoręczny podpis? Umoczyć pióro.

Przeczytali i skamienieli.

Wezwali instruktora Bobczyńskiego.

– Wal na Twerski, do tej wydzierżawionej firmy. I zajrzyj na to podwórko, gdzie są jego towary. Może coś się wyjaśni.

Bobczyński wraca. Oczy ma okrągłe jak spodki.

– Niesłychana historia!

– No?!

– Ani śladu firmy. Dał adres pomnika Puszkina, a towary nie są jego, tylko „Ary”.

Tu wszyscy zawrzasnęli wniebogłosy:

– Matko przenajświętsza! To ci dopiero! A my mu daliśmy miliardy! Trzeba go łapać, póki czas!

I zaczęli łapać!

8.

Palec na guziku dzwonka:

– Wezwać gońca!

Drzwi się otwarły i stanął w nich Pietruszka. Dawno już odszedł od Cziczikowa i pracował w urzędzie jako goniec.

– Proszę wziąć tę kopertę i natychmiast ruszać.

– Ta jest – powiedział Pietruszka. Natychmiast wziął, natychmiast ruszył i natychmiast wszystko zgubił.

Dzwonek – do garażu, do Selifana!

– Natychmiast auto.

– Sie robi.

Selifan zerwał się, okrył motor ciepłymi spodniami, włożył kurtkę, wskoczył na siedzenie, gwizdnął, zatrąbił i pomknął.

Któryż Rosjanin nie lubi szybkiej jazdy?

Selifan też ją lubił, toteż przy wjeździe w Łubiankę musiał wybierać między tramwajem a oszkloną sklepową witryną. W ciągu ułamka sekundy Selifan wybrał to drugie, ominął tramwaj i z okrzykiem „Ratunku!” wpadł jak wicher przez wystawę do sklepu.

Wtedy nawet Tientietnikow, zarządzający wszystkimi Selifanami i Pietruszkami, stracił cierpliwość:

– Wyrzucić obu na zbity pysk!

Wyrzucili. Skierowali na giełdę pracy. Stamtąd, na miejsce Pietruszki, skierowano Pluszkinowskiego Proszkę, a na miejsce Selifana – Grigorija Dojeżdżaj-nie-Dojedziesz. A tymczasem sprawa nabierała rozmachu.

– Gdzie podanie o zaliczkę?

– Oto ono.

– Wezwać tu Nieuważaja-Korytę.

Okazało się, że to niemożliwe. Przed dwoma miesiącami Nieuważaja usunięto z partii. A z Moskwy usunął się sam, bo nie miał w niej absolutnie nic do roboty.

– A Kuwszynnoje Ryło?

Wyjechał w siną dal instruować instancje gubernialne.

Wtedy przypomniano sobie o Jelizawiecie Worobiej. Ba, kiedy takiej osoby nie ma! Jest wprawdzie maszynistka Jelizawieta, ale nie Worobiej. Jest asystent zastępcy młodszego referenta, czyli zamzawpodotdieł Worobiej – ale nie Jelizawieta!

Uczepiono się maszynistki.

– Więc to pani?

– Nic podobnego! Dlaczego właśnie ja? Tam jest Jelizawieta, a ja jestem Elżbieta. Zupełnie inaczej…

I buch w płacz. Zostawiono ją w spokoju.

A tymczasem, póki zajmowano się Jelizawietą Worobiej, prawnik Samoswistow powiadomił cichaczem Cziczikowa, że jego sprawa jest śmierdząca, i Cziczikow, rzecz jasna, przepadł bez śladu.

Próżno posyłano auto pod podany adres; na drugim piętrze po prawej nie było żadnego biura, tylko zaniedbana i zrujnowana stołówka. Do przyjezdnych wyszła sprzątaczka Fietinia i powiedziała:

– Nima nikogo.

Co prawda obok, tyle że nie z prawej, lecz z lewej strony, było biuro adresowe, ale nie siedziała w nim żadna sztabsoficerowa, tylko jakaś Podstioga Sidorowna. I nie znała nie tylko adresu Cziczikowa, ale nawet własnego.

9.

Wtedy wszyscy popadli w rozpacz. Sprawa tak się zagmatwała, że sam diabeł by się w niej nie rozeznał. Wióry pomieszały się z pseudodzierżawą, brabanckie koronki z elektryfikacją, transakcja Koroboczki – z brylantami. Nozdriow okazał się wspólnikiem; zamieszany był też sympatyk Jemielian Rotoziej i bezpartyjny złodziej Antoszka, a poza tym wybuchł nagle skandal wokół deputatów Sobakiewicza. I sypnęło się ze wszystkich stron!

Samoswistow urabiał sobie ręce po łokcie; doczepił jeszcze do tej sprawy jakieś grzebanie po kufrach i jakieś podrobione delegacje służbowe (tylko w jedno wmieszanych było koło pięćdziesięciu tysięcy osób) – itede, itepe. Jednym słowem, zaczęło się diabli wiedzą co. Ci, którym miliardy sprzątnięto sprzed nosa, i ci, którzy mieli je znaleźć, miotali się w panice, zdając sobie sprawę z jednego tylko, bezspornego faktu:

– Miliardy były i miliardów nie ma.

Wreszcie wstał jakiś chłopek-roztropek i powiedział:

– Przyjdzie nam widać powołać komisję śledczą. Inaczej nie da rady.

I w tym momencie (we śnie wszystko się zdarza), niby deus ex machina, zjawiłem się ja i powiedziałem:

– Zlećcie tę sprawę mnie.

Zdumienie.

– A pan… ee… da radę?

A ja na to:

– Bądźcie spokojni.

Wahanie. Potem – postanowienie. Czerwonym atramentem:

– Zlecić.

Wtedy zacząłem działać (w życiu nie miałem przyjemniejszego snu!).

Ze wszystkich stron zjechało się do mnie trzydzieści pięć tysięcy motocyklistów:

– Może czegoś potrzeba?

A ja im na to:

– Nie potrzeba niczego. Zajmujcie się swoimi sprawami. Poradzę sobie sam. Sam jeden.

Nabrałem powietrza w płuca i ryknąłem, aż szyby zabrzęczały:

– Dawać mi tu Liapkina-Tiapkina! Natychmiast! Telefonicznie.

– Telefonicznie nie da rady… Telefon zepsuty.

– Ach, tak? Zepsuty? Kabel się urwał, co? W takim razie, żeby nie dyndał bez potrzeby – powiesić na nim tego, kto to powiedział!!!

Rany boskie, co się wtedy zaczęło!

– Ależ towarzyszu! Litości… Co też wy… Już, już! Jedną chwileczkę! Hej, tam! Dawać tu monterów! I przewód! Zaraz będzie zrobione…

Raz-dwa – naprawili i połączyli.

A ja nabrałem rozpędu:

– Tiapkin? Ty łajdaku! Liapkin? Brać tego drania! Dawać mi listę! Że co? Niegotowa? Ma być gotowa za pięć minut, bo inaczej wy będziecie na liście zmarłych! A to kto? Rejestratorka? Żona Maniłowa? Na zbity pysk! Maszynistka Ulinka Bietriszczewa? Na zbity pysk! Sobakiewicz? Brać go! Ten łajdak Murofiejkin pracuje u was? A szuler Utieszytielny? Brać go! I tego, co go przyjął! Łapać! I tego też! I tamtego! I owego! Fietinię – precz! Poetę Triapiczkina, Selifana i Pietruszkę – do rejestracji! Nozdriowa do lochu… W tej chwili! W tej sekundzie! Kto podpisał wykaz? Dawać tu tę kanalię! Wyciągnąć z morskiego dna!

Strach padł na całe piekło…

– Ależ to diabeł! Skąd takiego wzięli?

A ja na to:

– Cziczikowa do mnie!

– Nnn… nie można go znaleźć. U… ukrywa się…

– Ach, tak? Ukrywa się? Świetnie! Pójdziecie siedzieć zamiast niego!

– Lito…

– Milczeć!

– Chwileczkę! Sekundkę! Już, już! Proszę zaczekać, szukamy…

I po krótkiej chwili – znaleźli!

Daremnie Cziczikow padał mi do nóg, daremnie szarpał na sobie marynarkę i wyrywał włosy; daremnie zaklinał się, że ma matkę inwalidkę.

– Matkę?! – ryczałem. – Matkę?… A gdzie miliardy? Gdzie społeczne pieniądze? Ty złodzieju! Rozciąć temu łajdakowi brzuch! W brzuchu ma brylanty!

Rozcięli. Rzeczywiście – były.

– To wszystko?

– Wszystko.

– Kamień na szyję – i do przerębli!

Zrobiło się spokojnie i przyzwoicie.

Mówię do telefonu:

– W porządku.

Słyszę w odpowiedzi:

– Dzięki. Każda pańska prośba będzie spełniona.

Aż podskoczyłem przy telefonie. I o mało nie wyrzuciłem z siebie wszystkiego, co mnie już od dawna gnębiło: „Spodnie… Funt cukru… Żarówka dwudziestopięciowatowa…”.

Ale wtedy przypomniałem sobie, że porządny pisarz winien być bezinteresowny. Ochłonąłem i wymamrotałem w słuchawkę:

– Tylko Dzieła Gogola w twardej oprawie. Bo właśnie te Dzieła sprzedałem niedawno w tandecie…

I… ryms! I już leży na moim stole lśniący pozłotą Gogol. Strasznie się ucieszyłem na widok Mikołaja Wasiljewicza, który nieraz dodawał mi otuchy w ponure, bezsenne noce. Tak bardzo, że aż wrzasnąłem:

– Hura!!!

I…

EPILOG

…oczywiście, obudziłem się. A tu pustka: ani Cziczikowa, ani Nozdriowa, ani, co najważniejsze, Gogola…

He, he, he, pomyślałem sobie i zacząłem się ubierać, i znowu życie roztoczyło przede mną swe powszednie wdzięki.

przełożył Andrzej Drawicz

1 Pampusz na Twerbulu (od Pamiatnik Puszkina na Twierskom bulwarie) – popularny w owych czasach skrót (przyp. red.).

CZERWONA KORONAHISTORIA MORBI(1922)

Najbardziej ze wszystkiego na świecie nienawidzę słońca, donośnych ludzkich głosów i stuku. Częstego, uporczywego stuku. Bardzo boję się ludzi; tak bardzo, że słysząc wieczorem w korytarzu obce kroki i głosy, zaczynam krzyczeć. Dlatego dostałem specjalny, spokojny i cichy, najlepszy ze wszystkich pokój – numer 27, w samym końcu korytarza. Nikt nie może do mnie przyjść. Ale żeby czuć się jeszcze bardziej bezpiecznym, długo prosiłem Iwana Wasiljewicza (nawet z płaczem), żeby wydał mi zaświadczenie napisane na maszynie. Zgodził się i napisał, że znajduję się pod jego opieką i że nikt nie ma prawa mnie zabrać. Prawdę mówiąc, nie bardzo jednak wierzyłem w siłę jego podpisu. Wówczas skłonił do złożenia podpisu również profesora. Przyłożył także do zaświadczenia dużą okrągłą pieczęć. To już co innego. Znam wiele wypadków, kiedy ludzie zostawali przy życiu tylko dlatego, że w ich kieszeni znaleziono papierek z okrągłą pieczęcią. Co prawda tego robotnika z sadzą na policzku powieszono na latarni w Bierdiańsku właśnie wówczas, kiedy znaleziono w jego bucie zmięty papierek z pieczęcią. Ale to zupełnie co innego. Był bolszewickim przestępcą i niebieska pieczęć była pieczęcią przestępczą. To ona zaprowadziła go na latarnię, a latarnia stała się przyczyną mojej choroby (proszę nie przeczyć, doskonale wiem, że jestem chory).

W gruncie rzeczy coś się ze mną stało jeszcze przed historią z Kolą. Odszedłem, żeby nie widzieć wieszania, ale razem ze mną, na trzęsących się nogach, poszedł mój strach. Wtedy nie mogłem nic zrobić, ale teraz powiedziałbym śmiało:

– Panie generale, pan jest bestią. Nie wolno panu wieszać ludzi.

Już choćby to dowodzi, że nie jestem tchórzem i że prosiłem o pieczęć nie ze strachu przed śmiercią. Nie boję się jej. Zastrzelę się sam. Stanie się to już niedługo, bo Kola doprowadzi mnie do zguby. Ale zastrzelę się sam, żeby nie widzieć i nie słyszeć Koli. A myśl, że mogą się zjawić jacyś inni ludzie, jest mi wstrętna.

Całymi dniami leżę na kanapie i patrzę w okno. Nad naszym zielonym parkiem unosi się powietrzna pustka rozbita żółtą sześciopiętrową bryłą. Bryła zwraca się ku mnie ślepą bezokienną ścianą; pod samym dachem widać na niej wielki rdzawy kwadrat. To szyld laboratorium stomatologicznego. Białe litery. Początkowo nie znosiłem tego szyldu. Potem się przyzwyczaiłem i gdyby go zdjęto, byłoby mi bez niego nudno. Majaczy przede mną cały dzień, przyciąga moją uwagę, pozwala rozmyślać o wielu ważnych sprawach. Aż przychodzi wieczór, ciemnieje dach, białe litery zacierają się w mroku. Szarzeję i wraz ze swymi myślami znikam w otchłaniach zmierzchu. A zmierzch to straszna i ważna pora dnia. Wszystko przygasa, rozpływa się w mętnych plamach. Po korytarzu przechadza się aksamitnymi kroczkami rudy kot i czasem muszę krzyczeć. Nie pozwalam jednak zapalać światła, bo kiedy rozbłyśnie lampa, będę przez cały wieczór płakał i załamywał ręce. Lepiej już pokornie czekać chwili, kiedy w gęstym mroku wyświetli się najważniejszy obraz. Ostatni.

Powiedziała mi stara matka:

– Nie mogę tak dłużej żyć. Widzę, że to szaleństwo. Jesteś najstarszy i wiem, że go kochasz. Zwróć mi Kolę. Sprowadź go. Jesteś najstarszy.

Milczałem.

Wtedy włożyła w swe słowa cały ból i pragnienie.

– Znajdź go. Udajesz, że tak musi być. Ale ja cię przecież znam. Jesteś mądry i wiesz od dawna, że to wszystko jest szaleństwem. Przyprowadź go do mnie na dzień. Na jeden dzień. Potem znowu go puszczę.

Kłamała. Czy mogłaby go puścić?

Milczałem.

– Chcę tylko ucałować jego oczy. Przecież i tak go zabiją. Przecież szkoda go, prawda? To moje dziecko. Kogo mam poprosić? Jesteś najstarszy. Przyprowadź go.

Nie wytrzymałem i spuściwszy oczy, powiedziałem:

– Dobrze.

Ale złapała mnie za rękaw i odwróciła tak, żeby móc mi spojrzeć w twarz.

– Nie. Przysięgnij, że przywieziesz go żywego.

Jak można składać taką przysięgę?

A ja, szaleniec, powiedziałem:

– Przysięgam.

Mam małoduszną matkę. Z tą myślą odjechałem. Ale po drodze widziałem krzywą latarnię w Bierdiańsku. Panie generale, zgadzam się z tym, że byłem nie mniejszym przestępcą od pana, że ponoszę straszliwą odpowiedzialność za człowieka umazanego sadzą, ale brat nie ma z tym nic wspólnego. Brat ma dziewiętnaście lat.

Wyjechawszy z Bierdiańska, dotrzymałem przysięgi i odnalazłem go dwadzieścia wiorst dalej, nad małą rzeczką. Dzień grał wszystkimi barwami. Drogą do cuchnącej spalenizną wsi w tumanach białego pyłu jechała stępa konnica. W pierwszej trójce z prawej jechał on. Czapkę miał nasuniętą na oczy. Pamiętam wszystko: prawa ostroga zsunęła się aż na obcas, pasek od czapki przecinał policzek i opinał podbródek.

Zawołałem:

– Kola, Kola! – i podbiegłem do przydrożnego rowu.

– A… brat! – krzyknął mi w odpowiedzi. Nie wiadomo dlaczego, nigdy nie nazywał mnie po imieniu; odkąd pamiętam, mówił mi „bracie”. Jestem od niego o dziesięć lat starszy i zawsze wysłuchiwał moich słów z uwagą. – Zaczekaj. Zostań przy tym lasku. Zaraz podjedziemy. Nie mogę opuścić szwadronu.

Potem łapczywie paliliśmy papierosy na skraju lasu, nieopodal szwadronu, który zsiadł już z koni. Byłem spokojny i twardy. To wszystko było szaleństwem. Matka miała zupełną rację.

Mówiłem mu szeptem:

– Jak tylko wrócicie z wioski, pojedziesz ze mną do miasta. Natychmiast i na zawsze.

– Coś ty, bracie?

– Milcz. Wiem, co mówię.

Szwadron dosiadł koni. Kawalerzyści zakołysali się w siodłach i pokłusowali w stronę kłębów czarnego dymu. W oddali słychać było uporczywy tętent kopyt.

Przecież w ciągu godziny nic nie może się zdarzyć. Wrócą. Stanąłem koło namiotu z czerwonym krzyżem i zacząłem czekać.

Zobaczyłem go po godzinie. Wracał również kłusem. Ale szwadronu nie było. Byli tylko dwaj jeźdźcy z lancami; kłusowali z obu stron i ten z prawej ciągle pochylał się w stronę brata, jakby mu coś szeptał. Patrzyłem na tę dziwną maskaradę, mrużąc oczy od słonecznego światła. Odjechał w szarej czapce, wrócił w czerwonej. Dzień się już skończył i widać było ciemną sylwetkę w barwnym nakryciu głowy. Bez włosów i czoła. Zamiast nich był czerwony wieniec z żółtymi strzępiastymi cierniami.

Mój brat w czerwonej postrzępionej koronie tkwił nieruchomo na swym spienionym koniu, i gdyby nie podtrzymywano go z prawej strony, można by pomyśleć, że jedzie na defiladę.

Jeździec dumnie wyrastał z siodła, ale był ślepy i niemy. Tam, gdzie przed godziną były oczy, widać było dwie plamy z krwawymi zaciekami…

Ten z lewej zsiadł z konia, jedną ręką ujął cugle, a drugą ostrożnie pociągnął Kolę za rękę. Kola zachwiał się.

Usłyszałem głos:

– Nasz pan ochotnik dostał… odłamkiem. Sanitariusz, wołaj doktora.

Drugi głos z westchnieniem powiedział:

– Ech, bracie – jakiego doktora… Chyba popa.

Wtedy ciemność stała się tak gęsta, że pochłonęła nawet czerwoną koronę.

Przyzwyczaiłem się już do wszystkiego. Do naszego białego budynku, do zmierzchu, do ocierającego się o drzwi rudego kota. Tylko do jego wizyt nie mogę się przyzwyczaić. Po raz pierwszy wyszedł ze ściany jeszcze na dole, w pokoju numer 63. W czerwonej koronie. Nie było w tym nic strasznego. Tak samo wygląda w moich snach. Ale wiem przecież doskonale, że skoro jest w koronie, to jest martwy.

A przecież mówił. Poruszał wargami pokrytymi zapiekłą krwią. Rozchylił je, stanął na baczność, przyłożył dłoń do korony i powiedział:

– Bracie, nie mogę opuścić szwadronu.

I od tej pory – zawsze to samo. Przychodzi w polowej bluzie przepasanej na krzyż, z krzywą szablą i bezdźwięcznymi ostrogami, by powiedzieć zawsze to samo. Salutuje. A potem słyszę:

– Bracie, nie mogę opuścić szwadronu.

Co on narobił, kiedy przyszedł do mnie po raz pierwszy! Przeraził całą klinikę. Od tej pory było już po mnie. Rozumuję logicznie: skoro jest w swojej koronie, to poległ, a jeśli poległy przychodzi i rozmawia – to znaczy, że zwariowałem.

Tak. Oto zmierzch. Ważna pora rozrachunków. Ale jeden jedyny raz zasnąłem i zobaczyłem we śnie salonik ze stareńkimi meblami obitymi czerwonym pluszem. Wygodny fotel z pękniętą nogą. Portret wiszący na ścianie w zakurzonej czarnej ramie. Kwiaty na żardinierach. Otwarte pianino z rozłożoną partyturą Fausta. W drzwiach stał on i moje serce ogarnęła zachłanna radość. Nie był kawalerzystą. Był taki sam jak dawniej, zanim przyszły te przeklęte czasy. W czarnym surduciku, z łokciem umazanym kredą. Z figlarnym uśmiechem w żywych oczach i kosmykiem włosów spadającym na czoło. Dał mi znak ruchem głowy.

– Chodź, bracie, do mojego pokoju. Żebyś wiedział, co ci pokażę…

Jasność jego oczu rozświetliła salon i poczułem, jak brzemię mojej winy roztapia się w nicość. Nigdy nie było złowieszczego dnia, w którym pozwoliłem mu odjechać, nie było stuku kopyt i swądu spalenizny. Nigdzie nie odjeżdżał i nie służył w kawalerii. Grał na pianinie, dźwięczały białe klawisze, promieniowała jasność i słychać było żywy ludzki śmiech.

Potem się obudziłem. I nie było nic. Ani blasku, ani oczu. Nigdy więcej nie miałem już takiego snu. Za to tej samej nocy, żeby zwiększyć moje męczarnie, przyszedł, stąpając bezszelestnie, kawalerzysta w mundurze i powiedział to, co postanowił mówić mi wiecznie.

Chciałem położyć temu kres. Powiedziałem:

– Czego chcesz, mój wieczny kacie? Po co przychodzisz? Przyznaję się do wszystkiego. Biorę na siebie twoją winę. To ja posłałem cię na śmierć. Ciężar tamtej egzekucji niech spadnie również na mnie. Skoro ci to powiedziałem, przebacz mi i zostaw mnie w spokoju.

Nie odpowiedział i odszedł, panie generale.

Wtedy męka przerodziła się w okrucieństwo i zapragnąłem całą siłą woli, żeby przynajmniej raz, przykładając dłoń do korony, zjawił się u pana. Ręczę, że wykończyłoby to pana tak jak mnie. Natychmiast. Zresztą, kto wie, może i pan nie spędza nocnych godzin w samotności? Kto wie, czy nie przychodzi do pana tamten brudny i umazany sadzą człowiek z bierdiańskiej latarni? Jeśli tak, to cierpimy sprawiedliwie. Ja posłałem Kolę, żeby pomógł panu w wieszaniu, ale wieszał – pan. Wedle ustnego rozkazu, którego nie opatrzono numerem.

A jednak nie odszedł. Wtedy chciałem wystraszyć go krzykiem. Poderwałem wszystkich. Przybiegła felczerka, zbudzono Iwana Wasiljewicza. Nie chciałem już zaczynać kolejnego dnia, ale nie pozwolono mi się zabić. Wyrwano mi szkło, związano mnie, opatrzono.

Od tej pory jestem w pokoju 27. Kiedy dano mi proszek i zasypiałem, usłyszałem, jak felczerka mówi na korytarzu:

– Beznadziejny przypadek.

To prawda. Nie ma już dla mnie nadziei. Daremnie tęsknię o zmierzchu do tamtego snu – do znajomego starego pokoju i spokojnego światła jasnych oczu. Nic takiego nie ma i nigdy nie będzie.

Brzemię nadal mi ciąży i każdej nocy czekam z pokorą chwili, kiedy przyjdzie znajomy kawalerzysta z pustymi oczodołami i oznajmi mi chrypliwie:

– Bracie, nie mogę opuścić szwadronu.

Tak. Nie ma nadziei. On mnie zniszczy.

przełożył Andrzej Drawicz

NOTATKI NA MANKIETACH(1922, 1923)

Pływającym, podróżującym, cierpiącympisarzom rosyjskim poświęcam

CZĘŚĆ PIERWSZA

1. KAUKAZ

Dziennikarz ze świętej pamięci „Rosyjskiego Słowa” w getrach i z cygarem capnął z biurka depeszę i fachowym spojrzeniem przesunął po niej w jednej chwili od góry do dołu.

Jego ręka machinalnie skreśliła obok „2 szpalty”, ale usta raptem złożyły się w ciup:

– Fiu, fiu!

Chwilę milczał. Potem zamaszyście oderwał ćwiartkę papieru i napisał:

A Tyflis leży czterdzieści mil stąd.Skąd automobil zdobędę, ach, skąd?

U góry napisał „fraszka”, z boku „garmond”, na dole „Szpak”.

I nagle zamamrotał coś, niby Dickensowski Jingle:

– Tak. Ta-ak!… Wiedziałem, że tak będzie! Trzeba zwijać żagle. No nic. Mam w Rzymie sześć tysięcy lirów. Credito Italiano. Co? Tak, sześć. I w gruncie rzeczy jestem włoskim oficerem. Ta-ak! Finita la commedia!

Jeszcze raz gwizdnął, zsunął czapkę na tył głowy i skoczył z fraszką i depeszą do drzwi.

– Czekaj pan! – wrzasnąłem poniewczasie. – Chwileczkę! Jakie Credito? Co finita? Co jest? Katastrofa?

Ale już go nie było.

Chciałem pobiec za nim… ale nagle machnąłem ręką, skrzywiłem się i siadłem na otomanie. Chwileczkę, co mi jest? Niepojęte Credito? Zamęt? Nie, nie to… Aha, wiem. Głowa. Boli już drugi dzień. Przeszkadza. Głowa. I raptem przez plecy przebiegł dziwny chłodek. A po chwili – wprost przeciwnie: ciało wypełnił suchy żar, a czoło pokryła niemiła wilgoć. I łupie w skroniach. Przeziębienie. Przeklęta lutowa mgła! Tylko nie zachorować…

Wszystko tu obce, ale widać już się przez półtora miesiąca przyzwyczaiłem. Dobrze wyjść z mgły. Być w domu. Stroma, nadmorska skała w złotej ramie. Książki w szafie. Szorstka narzuta na tapczanie, ani rusz nie można się ułożyć. I poduszka twarda. Okropnie twarda… Ale nie wstałbym za nic. Straszne lenistwo. Nie chce się ruszyć ręką… Już od pół godziny myślę, że trzeba by ją wyciągnąć i wziąć ze stolika aspirynę. Ale nie wyciągam…

– Panie Michale, proszę zmierzyć gorączkę!

– Niee… Nie lubię… Nic mi nie jest.

O Boże! Bo-o-że kochany! Trzydzieści osiem i dziewięć… czy to czasem nie tyfus? No, nie! Nie może być. Skąd? A jeśli tyfus? Wszystko jedno, kiedy, byle nie teraz! To by dopiero było!… E, bzdura. Hipochondria. Przeziębienie i tyle. Może grypa. Wezmę na noc aspirynę i wstanę jutro, jakby nigdy nic.

Trzydzieści dziewięć i pięć!

– Doktorze, ale to przecież nie tyfus, co? Nie tyfus? Myślę, że to zwykła grypa. Prawda? Ta mgła…

– Tak, tak… Mgła. Proszę oddychać, mój miły… Głębiej… No tak!

– Doktorze, ja muszę… W ważnej sprawie… Nie na długo. Dobrze?

– Oszalał pan!

Skała, morze i tapczan – wszystko bucha żarem. Wystarczy odwrócić poduszkę i przyłożyć głowę, a poduszka już jest gorąca. To nic, nic. Teraz poleżę, noc minie, a jutro – w drogę. Pójdę. Albo nawet pojadę. Trzeba się wziąć w garść. Głupie przeziębienie… Ech, dobrze jest pochorować. Z gorączką. Poleżeć, odpocząć. Tylko, rany boskie, nie teraz!… W tym piekielnym zamęcie nie można nawet poczytać… A tak by człowiek chciał… Co by to miało być? Tak, oczywiście. Lasy i góry. Tylko nie te parszywe, kaukaskie. Te nasze, odległe… Mielnikow-Pieczerski. Pustelnia w zaspach śniegu. Błyszczy światełko. W łaźni płonie ogień… Właśnie – lasy i góry1. Pół królestwa za poleżenie w gorącej łaźni… Zaraz byłoby lżej. A potem – nago w zaspę!

Ech, lasy. Sosnowe, zastygłe w bezruchu. Car Piotr w zielonym kaftanie rąbie masztowe sosny. Ponieże… Jakie piękne, solidne, władcze słowo po-nie-że. Lasy, parowy, dywany z jodłowych igieł, biała pustelnia. I chór mniszek zawodzi harmonijnie:

Wojewodzie niebieskiemu na chwa-a-łę-ę!…

Nic podobnego! Jakie znowu mniszki! Nie ma żadnych mniszek. Skąd mają być? Czarne, białe, wiotkie, jak z Wasniecowa…

– La-ryso Leontjewno, gdzie te mni-i-szki?…

– …Bredzi biedaczysko. Bredzi…