Strona główna » Humanistyka » Miki i myszy. Walt Disney i film rysunkowy w przedwojennej Polsce

Miki i myszy. Walt Disney i film rysunkowy w przedwojennej Polsce

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7453-163-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Miki i myszy. Walt Disney i film rysunkowy w przedwojennej Polsce

Walt Disney dla animacji jest tym, kim Freud dla psychoanalizy, św. Paweł dla chrześcijaństwa, a Lenin dla komunizmu. Można go nie lubić, można nie cenić jako artysty, ale nie da się zrozumieć historii kina animowanego, a nawet całej popkultury, bez jego osiągnięć i grzechów. Choć Disney nigdy nie był w Polsce, odcisnął piętno również na polskim filmie, literaturze i komiksie. Zainspirował twórców, którzy z różnym skutkiem próbowali powtórzyć jego sukces. Oswoił widzów z kinem animowanym. Wspierał ich na duchu w czasach Wielkiego Kryzysu. Pomógł nawet sympatykom awangardy, dla której kreskówki z Myszką Miki stały się orężem w walce o film artystyczny. Swoją obecnością wywołał jednak wiele kontrowersji. Po latach zaś okazał się znakomitym przewodnikiem po przedwojennej kulturze masowej.

Polecane książki

„Pierwsza miłość” to krótka powieść, w której autor dochodzi do pewnej równowagi i sugeruje, że miłość, podobnie jak przyroda, może być dla człowieka źródłem nie tylko tragizmu, ale też i piękna.   W drugiej części ogrodu przedzielonego parkanem zamiesz...
Lubię ciszę i krzyk. Ciszę, bo pozwala się wyłączyć i unieść na skrzydłach w refleksję. Krzyk – bo jest wielopiętrowy. Opowiadania Hanki V. Mody są jednocześnie krzykiem i ciszą. Mrocznym korytarzem i kawałkiem światła. Jeszcze powietrze będziemy w nich przenikać albo przeklinać. Rwać na strzępy wyo...
„Nie ten jest mistrzem co ciągle wygrywa, lecz ten co przegraną rozumie”. Książka opisuje niekonwencjonalne sztuki walki, gdzie podczas swojego 35-letniego doświadczenia mogłem stworzyć swój własny styl walki i teraz mogę z nim dzielić się przyszłym młodym pokoleniom....
Genialny thriller. Trzyma w napięciu do ostatniej strony Znasz to uczucie? Kiedy zależy ci na czymś tak bardzo, że prawie byłabyś gotowa za to zabić?   Ona może dać ci wszystko, czego pragniesz. Ale czy warto? Kat i jej mąż Nick próbowali wszystkiego, żeby zostać rodzicami, i po kolejnej porażce ...
Ksiądz Sidney Chambers musi zbadać okoliczności rzekomo przypadkowej śmierci wykładowcy, który spadł z wieży kościoła podczas ryzykanckiej wspinaczki – szybko się okazuje, że w sprawę uwikłany jest brytyjski wywiad, zmarły prowadził co najmniej podwójne życie i na pewno nie zginął na skutek nieszczę...
Pracodawcy bardzo często szukają najkorzystniejszej formy zatrudnienia osób do prac sezonowych, która pozwoli zaoszczędzić na kosztach pracy oraz daje możliwość szybkiego i łatwego zakończenia współpracy. Praca sezonowa może być wykonywana na podstawie kilku form, tj.: · w ramach stosunku pracy, · n...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Paweł Sitkiewicz

Wstęp

Walt Di­sney dla ani­ma­cji jest tym, kim Zyg­munt Freud dla psy­cho­ana­li­zy, świę­ty Pa­weł dla chrze­ści­jań­stwa, Adam Mic­kie­wicz dla pol­skie­go ro­man­ty­zmu, a Wło­dzi­mierz Le­nin dla ko­mu­ni­zmu. Moż­na go nie lu­bić, moż­na bun­to­wać się prze­ciw­ko jego he­ge­mo­nii, ale nie da się zro­zu­mieć hi­sto­rii fil­mu ani­mo­wa­ne­go, albo na­wet ca­łej po­pkul­tu­ry, nie zna­jąc jego za­sług i grze­chów.

Skąd w ogó­le wziął się po­mysł, by opi­sać obec­ność Wal­ta Di­sneya w pol­skim dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym? I dla­cze­go aku­rat w tym okre­sie?

Sama idea na­ro­dzi­ła się przy­pad­ko­wo. Ba­da­jąc dzie­je pol­skiej ani­ma­cji, głów­nie z lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych, z po­czu­cia obo­wiąz­ku po­sta­no­wi­łem spraw­dzić, co na te­mat fil­mów ry­sun­ko­wych pi­sa­no przed ro­kiem 1939. To mia­ła być krót­ka kwe­ren­da, za­koń­czo­na wnio­skiem: pol­ska kry­ty­ka nie in­te­re­so­wa­ła się fil­mem ani­mo­wa­nym. Ale było do­kład­nie na od­wrót. Wer­tu­jąc rocz­ni­ki przed­wo­jen­nej pra­sy, co chwi­lę na­tra­fia­łem na tek­sty świad­czą­ce o szcze­rej fa­scy­na­cji oży­wio­ną pla­sty­ką. Je­stem go­tów za­ry­zy­ko­wać tezę, że na ła­mach ga­zet wię­cej pi­sa­no o ani­ma­cji w la­tach trzy­dzie­stych ubie­głe­go wie­ku niż obec­nie. Nie tyl­ko wię­cej, ale i bar­dziej kry­tycz­nie. Tak oto krót­ki re­se­arch prze­ro­dził się w ar­che­olo­gicz­ną pa­sję.

Za­głę­bia­jąc się w pre­hi­sto­rię pol­skiej ani­ma­cji, od razu spo­strze­głem, że jed­no na­zwi­sko po­wta­rza się nie­mal bez prze­rwy – Di­sney. Był on nie­kwe­stio­no­wa­ną gwiaz­dą dwu­dzie­sto­le­cia mię­dzy­wo­jen­ne­go. Spo­śród twór­ców fil­mo­wych je­dy­nie Char­lie Cha­plin cie­szył się więk­szym za­in­te­re­so­wa­niem, choć głów­nie do prze­ło­mu dźwię­ko­we­go. Roli Di­sneya w pol­skiej kul­tu­rze lat trzy­dzie­stych nie da się jed­nak zmie­rzyć licz­bą re­cen­zji. Wy­wo­łał on bo­wiem po­ru­sze­nie nie tyl­ko wśród kry­ty­ków, ale rów­nież wśród twór­ców, nie wy­łą­cza­jąc bo­jow­ni­ków o film ar­ty­stycz­ny, a na­wet pi­sa­rzy. Jego wpływ znaj­dzie­my w ki­nie, ko­mik­sie, pu­bli­cy­sty­ce, my­śli teo­re­tycz­nej oraz li­te­ra­tu­rze. Jed­nych za­chę­cał do dia­lo­gu, dru­gich – do pla­gia­tu. Przede wszyst­kim oswo­ił pol­skich wi­dzów z fil­mem ani­mo­wa­nym, wy­zna­cza­jąc spo­sób my­śle­nia o wszel­kich for­mach oży­wio­nej pla­sty­ki na na­stęp­ne kil­ka­dzie­siąt lat. Zba­da­nie jego roli w kul­tu­rze dwu­dzie­sto­le­cia nie mo­gło się więc ogra­ni­czać do re­cep­cji fil­mów. Di­sney do­sko­na­le nada­wał się na prze­wod­ni­ka popo­cząt­kach ani­macji ry­sun­ko­wej w Polsce. To bar­dziej książ­ka o cza­sach, w któ­rych żył i two­rzył. A tak­że po­wód, by prze­śle­dzić bio­gra­fię „pol­skie­go Di­sneya”, Wło­dzi­mie­rza Ko­wań­ki.

Walt Di­sney zmarł w 1966 roku. Dla­cze­go za­tem pi­szę o dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym? Z kil­ku po­wo­dów. Po pierw­sze dla­te­go, że pol­skie kino tam­tych lat wciąż peł­ne jest bia­łych plam. Daje sa­tys­fak­cję z od­kry­wa­nia no­wych fak­tów. Po dru­gie, fa­scy­na­cja tym okre­sem przy­po­mi­na fa­scy­na­cję upa­dłą cy­wi­li­za­cją. Ana­tol Stern an­to­lo­gię swo­ich tek­stów fil­mo­wych z okre­su dwu­dzie­sto­le­cia za­ty­tu­ło­wał Wspo­mnie­nia z Atlan­ty­dy. Z dzi­siej­szej per­spek­ty­wy przed­wo­jen­na Pol­ska jest wła­śnie taką mi­tycz­ną kra­iną, któ­rą po­grze­ba­ły nie po­wo­dzie, nie trzę­sie­nia zie­mi ani nie ko­smi­ci, ale ka­ta­klizm dużo strasz­niej­szy, bo wy­wo­ła­ny przez czło­wie­ka. Gdy­by nie woj­na, hi­sto­ria Pol­ski po­to­czy­ła­by się zu­peł­nie in­a­czej – świa­do­mość tego oczy­wi­ste­go fak­tu wy­star­czy, by wy­ciecz­ki w prze­szłość do nad­wi­ślań­skiej Atlan­ty­dy na­bra­ły głęb­sze­go sen­su. Po trze­cie, dwu­dzie­sto­le­cie mię­dzy­wo­jen­ne to waż­ny okres dla pol­skiej kul­tu­ry i roz­ryw­ki, nie wy­łą­cza­jąc kina i ko­mik­su, o któ­rych za­mie­rzam pi­sać. Wie­le zja­wisk ży­wych po dziś dzień bie­rze po­czą­tek w la­tach dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych ubie­głe­go stu­le­cia. Kil­ka po­ko­leń dzie­ci wy­cho­wa­ło się na pro­duk­tach Di­sneya. Mnie zaś cie­ka­wi, jak to się wszyst­ko za­czę­ło.

Lu­dzie uro­dze­ni w moim po­ko­le­niu nie mogą wró­cić do Atlan­ty­dy. Nig­dy tam nie byli. Mogą na­to­miast zre­kon­stru­ować coś, co zgi­nę­ło wraz z ludz­ką pa­mię­cią. Po­skle­jać z od­na­le­zio­nych ka­wał­ków ob­raz, któ­ry co praw­da nig­dy już nie bę­dzie kom­plet­ny, ale przy­najm­niej czy­tel­ny. Nie po­zna­my ca­łej praw­dy o po­cząt­kach pol­skiej ani­ma­cji. Prze­pa­dły fil­my, umar­li świad­ko­wie epo­ki. Ale Di­sney, któ­re­go twór­czość sta­ła się wów­czas punk­tem od­nie­sie­nia dla ani­ma­to­rów z ca­łe­go świa­ta, po­zwa­la zbu­do­wać ramy dla mo­zai­ki po­skła­da­nej z szcząt­ków wspo­mnień, sta­rych re­cen­zji, oca­la­łych ka­drów.

Gdańsk, czer­wiec 2008 – wrze­sień 2012

Filmy Disneya na przedwojennych ekranach

Walt Di­sney nig­dy nie był w Pol­sce, mimo że przed woj­ną zjeź­dził spo­ry ka­wa­łek Eu­ro­py – od Włoch do Ho­lan­dii. Czy w ogó­le wie­dział, gdzie leży Pol­ska? Pew­nie, jak więk­szość Ame­ry­ka­nów, ko­ja­rzył ten kraj ze Wscho­dem i ni­ski­mi tem­pe­ra­tu­ra­mi. Albo co gor­sza wie­rzył w ste­reo­ty­py utrwa­lo­ne w tak zwa­nych Po­lish jo­kes. No, chy­ba że ja­kiś życz­li­wy Po­lak wy­pro­wa­dził go z błę­du. Bar­dzo praw­do­po­dob­ne, że w jego wy­twór­ni pra­co­wa­ły dzie­ci pol­skich emi­gran­tów (wia­do­mo, że je­den z naj­zdol­niej­szych ani­ma­to­rów Di­sneya – Vla­di­mir „Bill” Ty­tla – uro­dził się z ojca Ukra­iń­ca i mat­ki Po­lki). Nie są­dzę jed­nak, by Walt in­te­re­so­wał się ro­dzin­ną ge­ne­alo­gią swo­ich pod­wład­nych. In­nym Po­la­kiem, rów­nież z po­cho­dze­nia, z któ­rym na pew­no ze­tknął się Di­sney, był Le­opold Sto­kow­ski, słyn­ny dy­ry­gent, któ­ry opra­co­wał ścież­kę dźwię­ko­wą do Fan­ta­zji z 1940 roku. Nie­wy­klu­czo­ne, że Sto­kow­ski wy­ra­ził się po­chleb­nie o swo­jej dziel­nej, oku­po­wa­nej oj­czyź­nie, a Di­sney po­ki­wał gło­wą ze zro­zu­mie­niem. Ale to tyl­ko do­my­sły. W Di­sney­ow­skim fil­mie za­gra­ła po­nad­to Pola Ne­gri (właśc. Apo­lo­nia Cha­łu­piec), jed­na z naj­więk­szych gwiazd nie­me­go kina. Udział w fa­mi­lij­nej pro­duk­cji Księ­ży­co­we prząd­ki (1964) był jej ostat­nim wy­stę­pem na du­żym ekra­nie. Czy spo­tka­ła się wów­czas z sa­mym Di­sney­em? My­ślę, że tak. Czy opo­wie­dzia­ła mu o swo­ich pol­skich ko­rze­niach? Mało praw­do­po­dob­ne.

Ko­lej­ny ślad mówi nie­co wię­cej. Przed woj­ną ko­re­spon­den­ci pol­skiej pra­sy przy­najm­niej dwu­krot­nie od­wie­dzi­li stu­dio Di­sneya w Los An­ge­les. Mie­li szczę­ście za­mie­nić sło­wo z sa­mym sze­fem. „Wu­jek Walt” po­zwo­lił się na­wet sfo­to­gra­fo­wać z eg­zem­pla­rzem „Kina” w dło­ni. Po­dej­rze­wam, że pu­bli­cy­ści wy­ja­śni­li mu, skąd przy­by­wa­ją. Z pew­no­ścią Di­sney kur­tu­azyj­nie wy­ra­ził wdzięcz­ność i prze­ko­ny­wał o sym­pa­tii do pol­skich wi­dzów, o któ­rych za­pew­ne nie wie­dział nic. Choć ofi­cjal­nie mó­wił o sza­cun­ku do wszyst­kich kul­tur, pry­wat­nie miał trud­ny cha­rak­ter i czę­sto kie­ro­wał się uprze­dze­nia­mi, a na­wet kse­no­fo­bią. Dbał jed­nak o to, by ani jego sło­wa, ani tym bar­dziej fil­my nie ura­zi­ły żad­nej na­ro­do­wo­ści. Prze­ciw­ni­cy Di­sneya po­wie­dzą, że taka ostroż­ność nie wy­ni­ka­ła wca­le ze szla­chet­nych po­bu­dek, ale z oba­wy przed nie­za­do­wo­le­niem za­gra­nicz­nych kon­tra­hen­tów. To praw­da. Ale z dru­giej stro­ny nie moż­na mu od­mó­wić ide­ali­zmu. Di­sney ma­rzył, by świat bez an­ta­go­ni­zmów i nie­na­wi­ści ist­niał choć­by na ekra­nie. Co pry­wat­nie my­ślał o Pol­sce i ca­łej Eu­ro­pie Wschod­niej? Je­że­li mowa o tym re­gio­nie świa­ta, wie­my tyl­ko tyle, że nie­na­wi­dził ko­mu­ni­stów, co by­najm­niej nie prze­szka­dza­ło mu w kon­tak­tach han­dlo­wych z ZSRR. A może py­ta­nie jest źle za­da­ne? Bar­dziej in­te­re­su­ją­ca wy­da­je mi się obec­ność Di­sneya w mię­dzy­wo­jen­nej Pol­sce niż od­wrot­nie – sto­su­nek ame­ry­kań­skie­go fil­mow­ca do Po­la­ków i Po­lo­nii.

Już na pierw­szy rzut oka wi­dać, że kwe­stia „Di­sney a spra­wa pol­ska” sta­wia hi­sto­ry­ka przed nie­ła­twym za­da­niem. Na­wet pod­sta­wo­we fak­ty nie ry­su­ją się wy­raź­nie. Wszyst­kie­mu win­na jest II woj­na świa­to­wa, a tak­że czas, jaki upły­nął od opi­sy­wa­nych wy­da­rzeń. Po­nie­waż znisz­cze­niu ule­gły do­ku­men­ty, na pod­sta­wie któ­rych moż­na by usta­lić, któ­re do­kład­nie fil­my Di­sneya tra­fi­ły do pol­skich kin, je­ste­śmy w du­żej czę­ści zda­ni na do­my­sły. Z do­nie­sień pra­so­wych oraz re­klam wy­ni­ka, że kre­sków­ki Di­sneya przed ro­kiem 1939 le­gal­nie spro­wa­dzo­no do Pol­ski kil­ka­krot­nie: po raz pierw­szy na prze­ło­mie 1931 i 1932 roku, na­stęp­nie w la­tach 1934 i – tu dys­po­nu­je­my bar­dziej szcze­gó­ło­wy­mi in­for­ma­cja­mi – w mar­cu 1937 roku. Z ko­lei pod ko­niec roku 1938 od­by­ła się pre­mie­ra Kró­lew­ny Śnież­ki i sied­miu kra­sno­lud­ków w pol­skiej wer­sji ję­zy­ko­wej. Di­sney za­warł umo­wę wpierw z Uni­ver­sa­lem, a po­tem z Uni­ted Ar­ti­sts i RKO, tak więc jego kre­sków­ki wy­świe­tla­no przed fil­ma­mi peł­no­me­tra­żo­wy­mi (i dla­te­go mu­sia­ły być dys­try­bu­owa­ne „w pa­kie­cie”). Nie moż­na też wy­klu­czyć, że ko­pie do­cie­ra­ły dro­gą po­śred­nią, być może na­wet nie do koń­ca le­gal­nie (przede wszyst­kim z Nie­miec). Naj­wię­cej wia­do­mo o re­per­tu­arze z roku 1934, kie­dy to prsze­zna­czo­no do roz­po­wszech­nia­nia 13 Głu­piut­kich sym­fo­nii oraz 18 kre­skó­wek z Mysz­ką Miki. Fir­mą od­po­wie­dzial­ną za ich spro­wa­dze­nie była fi­lia Na­tio­nal Film Cor­po­ra­tion, ma­ją­ca sie­dzi­by w War­sza­wie i Ka­to­wi­cach1.

Fil­my na po­cząt­ku wy­świe­tla­no w du­żych ki­nach pre­mie­ro­wych, na koń­cu zaś prze­pi­sy­wa­no na ta­śmę 16 mm, a ko­pie włą­cza­no do re­per­tu­aru kin ob­woź­nych2. Kre­sków­ki peł­ni­ły na ogół funk­cję do­dat­ku do peł­no­me­tra­żo­we­go po­ka­zu, ale cza­sem łą­czo­no je w cy­kle sta­no­wią­ce cały se­ans (na przy­kład w 1934 roku w war­szaw­skim ki­nie „Pan” wy­świe­tla­no cykl pod ty­tu­łem Ra­do­sna go­dzi­na, skła­da­ją­cy się z sied­miu fil­mów)3. Po­nad­to ko­mik­sy o przy­go­dach Mysz­ki Miki i jego kom­pa­nów dru­ko­wa­no w kil­ku cza­so­pi­smach. Pu­bli­ko­wa­no po­wie­ści i wier­sze. Wy­star­czy wziąć do ręki ja­ki­kol­wiek rocz­nik przed­wo­jen­nej pra­sy, by tra­fić na ślad Di­sney­ow­skich fil­mów. Mi­ło­śni­cy ame­ry­kań­skich kre­skó­wek nie wy­wo­dzi­li się tyl­ko z niż­szych grup spo­łecz­nych. Wie­lu re­pre­zen­tan­tów kul­tu­ry wy­so­kiej, ta­kich jak An­to­ni Sło­nim­ski, Bru­no Schulz, Ka­rol Irzy­kow­ski czy Sta­ni­sław Igna­cy Wit­kie­wicz, otwar­cie przy­zna­wa­ło się do fa­scy­na­cji ki­nem ani­mo­wa­nym. Przy­kła­do­wo Wit­ka­cy, jak pi­sa­ła we wspo­mnie­niach jego żona, „był wiel­kim ad­mi­ra­to­rem kina”, a je­śli cho­dzi o re­per­tu­ar, „szcze­gól­nie [lu­bił] ry­sun­ko­we fil­my Di­sneya”4. Z ko­lei Schulz – jak pi­sał Je­rzy Fi­cow­ski – da­rzył kre­sków­ki Di­sneya „en­tu­zja­stycz­nym za­in­te­re­so­wa­niem”, przy­pi­su­jąc im „prze­ło­mo­we zna­cze­nie”5.

Za­tem każ­dy, kto choć tro­chę in­te­re­so­wał się wów­czas X muzą, mu­siał znać Mi­kie­go, psa Plu­to, Ka­czo­ra Do­nal­da, trzy świn­ki i sied­miu kra­sno­lud­ków. Ten je­den fakt nie pod­le­ga dys­ku­sji. Cała resz­ta oka­zu­je się bar­dziej skom­pli­ko­wa­na, al­bo­wiem ani­ma­cje Di­sneya ode­gra­ły w pol­skim dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym waż­ną, ale nie­jed­no­znacz­ną rolę. Dla więk­szo­ści wi­dzów, jak rów­nież kry­ty­ków czy pe­da­go­gów, sta­no­wi­ły pierw­szy kon­takt z ani­ma­cją – sztu­ką, któ­ra na prze­strze­ni de­ka­dy prze­szła re­wo­lu­cyj­ne zmia­ny: od „ży­wej ka­ry­ka­tu­ry” do no­we­go ję­zy­ka ar­ty­stycz­ne­go. Di­sney­ow­skie kre­sków­ki i ko­mik­sy nie były tyl­ko roz­ryw­ką dla mas, ale tak­że pa­pier­kiem lak­mu­so­wym, za po­mo­cą któ­re­go oce­nia­no roz­ma­ite zja­wi­ska w kul­tu­rze ma­so­wej i wy­so­kiej, po­cząw­szy od sztu­ki dla dzie­ci, przez film dźwię­ko­wy i trój­wy­mia­ro­wy oraz kino na­ro­do­we, a skoń­czyw­szy na eks­pe­ry­men­tach awan­gar­dy. Były po­nad­to wy­zwa­niem teo­re­tycz­nym, gdyż nie przy­po­mi­na­ły ni­cze­go, co zna­no wów­czas z ekra­nów kin. Dzię­ki Di­sney­owi film ani­mo­wa­ny za­ist­niał w pol­skiej kul­tu­rze, a być może przy­go­to­wał rów­nież grunt pod przy­szłe suk­ce­sy pol­skiej ani­ma­cji, któ­ra wy­po­wie­dzia­ła woj­nę di­sney­ow­skiej tra­dy­cji.

Di­sney wiel­ki i mniej­szy

W la­tach trzy­dzie­stych wie­lu pu­bli­cy­stów utrzy­my­wa­ło, że to Walt Di­sney wy­my­ślił film ry­sun­ko­wy. To oczy­wi­ście nie­praw­da. Wi­dzo­wie, któ­rzy oglą­da­li w ki­nie kre­sków­ki z Mysz­ką Miki, wcze­śniej lub póź­niej mie­li oka­zję ze­tknąć się z róż­ny­mi od­mia­na­mi „oży­wio­nej pla­sty­ki” na ekra­nie. Trud­no ze stu­pro­cen­to­wą pew­no­ścią orzec, kie­dy pol­ska pu­blicz­ność po raz pierw­szy wi­dzia­ła film ani­mo­wa­ny. Być może była to lal­ko­wa pro­duk­cja Wła­dy­sła­wa Sta­re­wi­cza Ko­nik po­lny i mrów­ka (1913), dys­try­bu­owa­na na zie­miach pol­skich jesz­cze przed I woj­ną świa­to­wą, a może któ­ryś z ry­sun­ko­wych fil­mów Émi­le ’a Coh­la, o któ­rym wspo­mi­na kil­ku pu­bli­cy­stów (co nie ozna­cza, że zna­li jego twór­czość)6. Za­nim do kin tra­fi­ły kre­sków­ki Di­sneya, naj­po­pu­lar­niej­szym ani­ma­to­rem w Pol­sce był Max Fle­ischer, pro­du­cent fil­mów z klow­nem Ko-Ko, Bet­ty Boop i psem Bim­bo, od któ­re­go na­zwi­ska fil­my ry­sun­ko­we okre­śla­no mia­nem „fle­ische­ró­wek”. Kre­sków­ki jego wy­twór­ni po raz pierw­szy po­ka­za­no w Pol­sce sto­sun­ko­wo póź­no, praw­do­po­dob­nie w roku 1928 (wcze­śniej­sze wzmian­ki w pra­sie na­le­ży trak­to­wać z dużą ostroż­no­ścią – były bo­wiem prze­pi­sy­wa­ne z za­gra­nicz­nych ma­ga­zy­nów). Nie zna­la­złem na­to­miast do­wo­du na to, by dys­try­bu­owa­no w Pol­sce fil­my Pata Sul­li­va­na o przy­go­dach Kota Fe­lik­sa, bo­daj naj­więk­szej gwiaz­dy ani­ma­cji kina nie­me­go, choć je­stem prze­ko­na­ny, że po­je­dyn­cze ta­śmy mu­sia­ły prze­nik­nąć z Nie­miec, gdzie ko­cur ro­bił za­wrot­ną ka­rie­rę. W dzie­dzi­nie fil­mu lal­ko­we­go nie­wiel­ką po­pu­lar­no­ścią cie­szył się wspo­mnia­ny Wła­dy­sław Sta­re­wicz, któ­ry po wy­bu­chu re­wo­lu­cji paź­dzier­ni­ko­wej wy­emi­gro­wał do Fran­cji. Po­nie­waż de­kla­ro­wał, że czu­je się Po­la­kiem, pra­sa lu­bi­ła na­gła­śniać pre­mie­ry jego ko­lej­nych fil­mów, któ­re mimo to nig­dy nie tra­fi­ły w Pol­sce do sze­ro­kie­go roz­po­wszech­nia­nia.

W la­tach trzy­dzie­stych, oprócz ani­mo­wa­nych re­klam, fil­mów Di­sneya i Fle­ische­ra (tym ra­zem o przy­go­dach ma­ry­na­rza Po­peye’a, zwa­ne­go Ku­bu­siem), spro­wa­dzo­no do Pol­ski krót­ko­me­tra­żów­ki Pau­la Ter­ry’ego (z cy­klu Aesop’s Fa­bles) oraz wy­twór­ni MGM (z cy­klu Hap­py Har­mo­nies). Miesz­kań­cy du­żych miast mie­li po­nad­to oka­zję ze­tknąć się z bar­dziej am­bit­nym re­per­tu­arem. Sym­pa­ty­cy awan­gar­dy im­por­to­wa­li fil­my z Za­cho­du, mię­dzy in­ny­mi Lena Lye’a, Oska­ra Fi­schin­ge­ra, Lot­te Re­ini­ger i Ber­thol­da Bar­to­scha, a tak­że ra­dziec­kie „mul­ti­pli­ka­cje”. Nie­któ­re z nich we­szły do dys­try­bu­cji w roli krót­ko­me­tra­żo­wych do­dat­ków (na przy­kład Stu­dia Fi­schin­ge­ra), czę­ściej jed­nak dla mi­ło­śni­ków fil­mu ar­ty­stycz­ne­go or­ga­ni­zo­wa­no spe­cjal­ne po­ka­zy, któ­re – je­że­li wie­rzyć kry­ty­kom – przy­cią­ga­ły więk­szą pu­blicz­ność niż nie­je­den prze­bój zza oce­anu7. Gło­śnym wy­da­rze­niem koń­ca lat trzy­dzie­stych była nie­do­szła pre­mie­ra No­we­go Gu­li­we­ra (1936) Alek­san­dra Ptusz­ki, łą­czą­ce­go grę ak­to­rów z ani­mo­wa­ny­mi ma­rio­net­ka­mi. Zdub­bin­go­wa­ny pod kie­run­kiem Ta­de­usza Fren­kla prze­bój ra­dziec­kiej ki­ne­ma­to­gra­fii miał tra­fić do roz­po­wszech­nia­nia w 1937 roku pod kla­sycz­nym ty­tu­łem Przy­go­dy Gu­li­we­ra, ale „zo­stał po­ka­za­ny kil­ku za­le­d­wie oso­bom, na ści­śle za­mknię­tym po­ka­zie, gdyż cen­zu­ra nie do­pu­ści­ła go na ekra­ny”8. Film uzna­no za so­wiec­ką pro­pa­gan­dę.

Di­sney miał więc kon­ku­ren­cję, a kino ani­mo­wa­ne nie było zja­wi­skiem ob­cym w pol­skiej kul­tu­rze ma­so­wej dwu­dzie­sto­le­cia. Mimo to ame­ry­kań­ski fil­mo­wiec bez tru­du za­własz­czył uwa­gę kry­ty­ków i pu­blicz­no­ści. Je­że­li już pi­sa­no o kre­sków­kach Ter­ry’ego, Bar­to­scha czy na­wet Fle­ische­rów – to z re­gu­ły w kon­tek­ście osią­gnięć Di­sneya.

• • •

Re­cep­cja Di­sney­ow­skich fil­mów w przed­wo­jen­nej Pol­sce po­cząt­ko­wo wpi­sy­wa­ła się w trwa­ją­cy kil­ka lat świa­to­wy fe­sti­wal uwiel­bie­nia. Obec­nie Walt Di­sney ucho­dzi za ar­ty­stę wpły­wo­we­go, ale kon­tro­wer­syj­ne­go. W nie­któ­rych śro­do­wi­skach jego fil­my czę­ściej spo­ty­ka­ją się z kry­ty­ką niż z uzna­niem.

Mysz­ka Miki więk­szą po­pu­lar­no­ścią cie­szy­ła się w Eu­ro­pie niż w Ame­ry­ce. Ilu­stra­cja z ma­ga­zy­nu „Pho­to­play” (1930)

Jed­nak­że na po­cząt­ku lat trzy­dzie­stych kre­sków­ki z Mysz­ką Miki oraz Głu­piut­kie sym­fo­nie cie­szy­ły się sza­cun­kiem znaw­ców i mi­ło­ścią wi­dow­ni. „Na­wet ar­ty­ści przy­zna­ją, że Wal­ter Elias Di­sney jest ar­ty­stą – do­no­sił «Time» w 1937 roku. – Nie­któ­rzy idą da­lej i mó­wią, że jest ar­ty­stą wiel­kim. Bez wąt­pie­nia jego dzie­ła są bar­dziej zna­ne oraz sze­rzej do­ce­nia­ne niż in­nych ar­ty­stów w hi­sto­rii. […] Di­sney to wię­cej niż Rem­brandt”9. W Eu­ro­pie przed ki­na­mi, w któ­rych wy­świe­tla­no fil­my z Mi­kim, usta­wia­ły się dłu­gie ko­lej­ki, gdyż – o czym oso­bi­ście prze­ko­nał się ko­stiu­mo­log Ho­ward Gre­er w trak­cie po­dró­ży po Sta­rym Kon­ty­nen­cie – mysz­ka cie­szy­ła się sta­tu­sem naj­po­pu­lar­niej­szej gwiaz­dy Hol­ly­wo­od, przy­ćmie­wa­ją­cej swą sła­wą na­wet Gre­tę Gar­bo10. Pra­sa krzy­cza­ła du­ży­mi na­głów­ka­mi o ko­lej­nych suk­ce­sach sym­pa­tycz­ne­go gry­zo­nia, nie bo­jąc się okre­śleń ta­kich jak the scre­ens most po­pu­lar star czythe big­gest of all stars11. „Szpal­ty ga­zet utrzy­my­wa­ły – pi­sze hi­sto­ryk Da­vid Watts – że «są tyl­ko dwie rdzen­nie ame­ry­kań­skie for­my sztu­ki: jazz i Walt Di­sney»”12. Nie tyl­ko kry­ty­cy ad­mi­ro­wa­li Di­sneya. Urzą­dza­no mu wy­sta­wy ry­sun­ków w ga­le­riach i mu­ze­ach (nie wy­łą­cza­jąc tak pre­sti­żo­wych, jak Na­tio­nal Mu­seum of Art w No­wym Jor­ku), jego fil­my na­zy­wa­no Nową Po­ezją, a tak­że sztu­ką syn­te­tycz­ną, łą­czą­cą w jed­ną ca­łość mu­zy­kę, dra­mat, ko­me­dię, ry­su­nek i dia­log; w jego kre­sków­kach do­pa­try­wa­no się speł­nie­nia ma­rzeń o ma­lar­stwie w ru­chu13.

W Eu­ro­pie fil­my Di­sneya pa­ra­dok­sal­nie cie­szy­ły się więk­szym uzna­niem niż w Ame­ry­ce. Ce­nio­no je na rów­ni z pro­duk­cja­mi peł­no­me­tra­żo­wy­mi Hol­ly­wo­odu – a może na­wet bar­dziej. Pod­czas po­dró­ży po Sta­rym Kon­ty­nen­cie w 1935 roku Di­sney dzi­wił się, że jego kre­sków­ki nie są przy­staw­ką do da­nia głów­ne­go, ale przy­sło­wio­wym „gwoź­dziem pro­gra­mu”, któ­ry przy­cią­ga do kin nie tyl­ko tłu­my roz­en­tu­zja­zmo­wa­nych wi­dzów, ale rów­nież ko­ro­no­wa­ne gło­wy i przed­sta­wi­cie­li kul­tu­ral­nych elit. W Eu­ro­pie czuł się kró­lem świa­ta i praw­dzi­wym ar­ty­stą. Spo­ty­kał się z pu­blicz­no­ścią, po­li­ty­ka­mi (mię­dzy in­ny­mi z Mus­so­li­nim i Je­rzym V), od­był na­wet pry­wat­ną au­dien­cję u pa­pie­ża. Po sze­ścio­ty­go­dnio­wych wa­ka­cjach, w trak­cie któ­rych od­wie­dził An­glię, Szko­cję, Fran­cję, Wło­chy, Szwaj­ca­rię i Ho­lan­dię, wró­cił do domu z gło­wą peł­ną no­wych idei. Ku­pił kil­ka­set ilu­stro­wa­nych ksią­żek, któ­re sta­ły się in­spi­ra­cją dla póź­niej­szych fil­mów14. Ist­nie­je przy­pusz­cze­nie, że de­cy­zję o pro­duk­cji fil­mów peł­no­me­tra­żo­wych pod­jął wła­śnie w Eu­ro­pie, za­chę­co­ny fre­kwen­cyj­nym suk­ce­sem po­ka­zów skła­da­ją­cych się z kil­ku kre­skó­wek15. Do Eu­ro­py wra­cał wie­lo­krot­nie.

W Pol­sce rów­nież mógł­by li­czyć na kró­lew­skie przy­ję­cie. Do­wo­dem na to en­tu­zja­stycz­ne gło­sy z pu­bli­cy­sty­ki lat trzy­dzie­stych. „Ach, Mic­key, czy wiesz czym je­steś dla ca­łe­go świa­ta? – py­tał re­to­rycz­nie dzien­ni­karz «Kina» – da­jesz lu­dziom ra­dość ży­cia, szczę­ście, tyle ci za­wdzię­cza­ją przy­jem­nych chwil! nic dziw­ne­go, że sto­isz w rzę­dzie naj­sław­niej­szych. Je­dy­nie Char­lie Cha­plin może ci do­rów­nać”16. Mysz­kę na­zy­wa­no „naj­więk­szą gwiaz­dą, jaka kie­dy­kol­wiek po­ja­wi­ła się i prze­mó­wi­ła z ekra­nu”, „cu­dem atra­men­tu i ce­lu­lo­idu”17. A jak re­ago­wa­ła wi­dow­nia? „Rzad­ko skła­da­ją się do okla­sków dło­nie zbla­zo­wa­nej pu­blicz­no­ści ki­no­wej – pi­sał re­cen­zent «Wia­do­mo­ści Fil­mo­wych» – sko­ro jed­nak uka­że się na ekra­nie za­po­wiedź no­wej «Sil­ly Sym­pho­ny», na sali sły­chać rzę­si­ste bra­wa, a na wszyst­kich twa­rzach po­ja­wia się uśmiech za­do­wo­le­nia”18. Pójść w po­ło­wie lat trzy­dzie­stych do kina i nie zo­ba­czyć Mysz­ki Miki – to do­pie­ro było roz­cza­ro­wa­nie. Każ­dy chciał po­znać to „cudo”. Nie­przy­pad­ko­wo wier­szyk pod ty­tu­łem W ki­nie z „Ma­łe­go Pło­mycz­ka” za­czy­na się tak:

Dzi­siaj szko­ła była w ki­nie.

Jak tam ślicz­nie przed­sta­wia­li!

Wi­dzie­li­śmy mysz­kę Miki

i we­se­le u gó­ra­li.19

Z dnia na dzień Mysz­ka Miki, a wraz zg nią Walt Di­sney, zna­leź­li się w ru­bry­kach to­wa­rzy­skich jako gwiaz­dy pierw­szej wiel­ko­ści. Cze­go się do­wia­du­je­my z plo­tek? A choć­by tego, że Miki jest za­męż­na (!) z Ko­tem Fe­lik­sem, a więc bo­ha­te­rem kre­skó­wek Pata Sul­li­va­na, że przy­je­cha­ła do War­sza­wy, by od­po­cząć od zgieł­ku Hol­ly­wo­od, że ko­cha ją król An­glii, że ma swo­ją se­kre­tar­kę. Prze­pro­wa­dzo­no wie­le fik­cyj­nych wy­wia­dów z bo­ha­te­ra­mi fil­mów ani­mo­wa­nych20. Lu­cjan Fa­leń­ski na­pi­sał na­wet trzy­na­sto­zgło­sko­wy wiersz ku czci mysz­ki, z któ­re­go war­to przy­wo­łać dwie stro­fy:

Któż poj­mie mysz­kę Mic­key i któż ją zro­zu­mie?

Kto, jak ona za­tań­czy, kto tak śpie­wać umie?

W bo­ha­ter­skich przy­go­dach, czy zrów­na jej Doug?

W me­cha­nicz­nych zwie­rzą­tek roz­hu­ka­nym tłu­mie

Któż­by się tak, jak Mic­key zo­rien­to­wać mógł?

[…]

A cza­sem mysz­ka pła­cze. Łza z oka jej pły­nie,

Może tyl­ko uda­je, bo wie, że gra w ki­nie?

A może chce być żywa, jak inni, jak my?

Ach, zdradź­my ta­jem­ni­cę – ko­cha się w Cha­pli­nie.

Chce być jego dziew­czyn­ką. Chce być z nim na „ty”.21

Oka­zu­je się za­tem, że ry­sun­ko­wa mysz­ka prze­wyż­sza ta­len­tem sa­me­go Do­ugla­sa Fa­ir­bank­sa, sto­jąc na rów­ni z Cha­pli­nem. Trud­no też nie za­uwa­żyć, że w stro­fach Fa­leń­skie­go Miki jest ko­bie­tą, choć to prze­cież sam­czyk i do tego ży­ją­cy w sta­łym związ­ku z Min­nie (nie moż­na więc go po­dej­rze­wać o żad­ne „skłon­no­ści”). „Po pol­sku nie ma nie­ste­ty mę­skie­go ro­dza­ju od sło­wa mysz­ka – mar­twio­no się. – Może dla Mic­key na­le­ża­ło­by to sło­wo do­ro­bić i na­zwać bo­ha­te­ra Di­sney’owskich ba­jek «My­szek Mic­key»”22.

Pra­sa uwiel­bia­ła zmy­ślać opo­wie­ści o na­ro­dzi­nach gry­zo­nia. Do znu­dze­nia po­wta­rza­no hi­sto­rię o praw­dzi­wej mysz­ce, przy­cho­dzą­cej po reszt­ki je­dze­nia do ży­ją­ce­go w bie­dzie Di­sneya. Mysz­ka od­wdzię­czy­ła się za oka­za­ną po­moc: „po­da­ła mu po­mysł, któ­ry roz­sła­wił jego imię na ca­łym świe­cie”23 – pi­sał dzien­ni­karz „Srebr­ne­go Ekra­nu”. We­dług in­nej re­la­cji Ub Iwerks (to na­zwi­sko w pol­skiej pra­sie na­gmin­nie prze­krę­ca­no) „wró­cił z bib­ki ar­ty­stycz­nej do domu” i zo­ba­czył mysz w pan­to­flu, któ­ra sta­nę­ła na dwóch łap­kach, a na­stęp­nie ucie­kła, tak bar­dzo roz­śmie­sza­jąc ry­sow­ni­ka, że po­sta­no­wił na­szki­co­wać jej ka­ry­ka­tu­rę24. Ży­wot tej hi­sto­rii, wę­dru­ją­cej z ar­ty­ku­łu do ar­ty­ku­łu, moż­na przy­rów­nać do za­ba­wy w głu­chy te­le­fon. Pu­bli­cy­ści bra­li nie­au­to­ry­zo­wa­ne plot­ki z za­chod­niej pra­sy (głów­nie nie­miec­kiej, o czym świad­czą okre­śle­nia typu „Mic­ky-Maus” czy „Ka­ter Fe­lix”), a na­stęp­nie ubar­wia­li je tak, by le­gen­da wy­da­wa­ła się bliż­sza pol­skim czy­tel­ni­kom. W re­zul­ta­cie moż­na od­nieść wra­że­nie, że Miki na­ro­dził się wśród ar­ty­stycz­nej bo­he­my, a na­wet jako efekt po­al­ko­ho­lo­we­go de­li­rium. Opo­wieść o mysz­ce, któ­ra przy­jaź­ni­ła się z po­cząt­ku­ją­cym fil­mow­cem, trze­ba wło­żyć mię­dzy baj­ki, choć Walt – za­nim usta­lił ofi­cjal­ną wer­sję na­ro­dzin swej naj­słyn­niej­szej po­sta­ci – rów­nież upo­wszech­niał ją w wy­wia­dach. Tym­cza­sem praw­da była mniej ko­lo­ro­wa. Iwerks, głów­ny ani­ma­tor w stu­diu Di­sneya, prze­ro­bił nie­znacz­nie We­so­łe­go Kró­li­ka Oswal­da, wy­dłu­ża­jąc mu pysz­czek i za­okrą­gla­jąc uszy. Praw­dę mó­wiąc, Miki w ogó­le nie wy­glą­da jak mysz, ale za to do złu­dze­nia przy­po­mi­na inne ry­sun­ko­we po­sta­cie z lat dwu­dzie­stych.

Po­dejrz­li­wi po­wie­dzą, że en­tu­zjazm, z ja­kim wy­po­wia­da­no się o Mysz­ce Miki i jego twór­cy, nie wy­ni­kał wca­le z uwiel­bie­nia, ale był cha­rak­te­ry­stycz­ny dla sty­lu ów­cze­snej pu­bli­cy­sty­ki. To praw­da. Dla­te­go każ­dy kom­ple­ment na­le­ża­ło­by po­dzie­lić przez trzy. Ale na­wet wów­czas otrzy­ma­my ide­ali­stycz­ny por­tret Di­sneya jako ar­ty­sty. Wszy­scy bio­gra­fo­wie ame­ry­kań­skie­go fil­mow­ca – na­wet ci, któ­rzy utrwa­la­li jego czar­ną le­gen­dę – po­świad­cza­ją, że na po­cząt­ku lat trzy­dzie­stych świat za­ko­chał się w Mysz­ce Miki i jego twór­cy.

Jako pierw­szy w Pol­sce na Di­sneyu po­znał się Je­rzy To­eplitz, przed woj­ną ce­nio­ny pu­bli­cy­sta fil­mo­wy, a po woj­nie wy­bit­ny hi­sto­ryk kina i rek­tor łódz­kiej fil­mów­ki. W Di­sneyu wi­dział nie wiel­kie­go ar­ty­stę, ale „kla­sycz­ny przy­kład ame­ry­kań­skie­go self­ma­de­me­na”, któ­ry osią­gnął suk­ces do­pie­ro po se­rii bo­le­snych upad­ków25.

Od­po­wie­dzi na py­ta­nie, dla­cze­go fil­my Di­sneya cie­szy­ły się tak wiel­ką po­pu­lar­no­ścią, nie znaj­dzie­my w li­ta­nii prze­sa­dzo­nych kom­ple­men­tów. Trze­ba wejść w skó­rę wi­dza ży­ją­ce­go osiem­dzie­siąt lat temu. Prze­łom 1929 i 1930 roku to pierw­szy se­zon kina dźwię­ko­we­go w Pol­sce, na­to­miast rok 1931 – apo­geum kry­zy­su tak zwa­nych tal­kie­sów, któ­re po krót­kiej fa­scy­na­cji przy­nio­sły roz­cza­ro­wa­nie. Z przy­cin­ków pod ad­re­sem roz­ga­da­nej muzy moż­na by uło­żyć książ­kę skarg i za­ża­leń. Na­rze­ka­no, że po­sta­cie na­zbyt są za­ab­sor­bo­wa­ne swo­im gło­sem, któ­ry – „wy­ol­brzy­mia­ły, zgru­bia­ły, grzmią­cy no­so­wy­mi to­na­mi”26 – wy­wo­łu­je nie­za­mie­rzo­ny efekt ko­micz­ny. Tę­sk­nio­no za ci­szą.

Mysz­ka Miki w War­sza­wie. Fo­to­mon­taż opu­bli­ko­wa­ny w „Ki­nie” (1931)

Pierw­sze „dźwię­kow­ce” na ekra­nach pol­skich kin po­zo­sta­wia­ły wie­le do ży­cze­nia. De­ner­wo­wa­ły nie tyl­ko uster­ki tech­nicz­ne, nie­do­sko­na­łość apa­ra­tu­ry czy li­che ko­pie fil­mów ame­ry­kań­skich, ale też sama for­mu­ła kina mó­wio­ne­go. Dia­lo­gi były nud­ne i nie wzbo­ga­ca­ły roz­cią­gnię­tej jak sprę­ży­na fa­bu­ły, wszyst­kie gło­sy zaś brzmia­ły jed­na­ko­wo źle. Cięż­ka i sta­tycz­na apa­ra­tu­ra dźwię­ko­wa unie­ru­cho­mi­ła ak­to­rów i spo­wol­ni­ła ak­cję. Fil­mo­wą fan­ta­sty­kę wy­par­ły do resz­ty prze­ga­da­ne dra­ma­ty „z ży­cia wzię­te”. Był to ewi­dent­ny krok w stro­nę te­atra­li­za­cji X muzy. Na do­miar złe­go pio­nier­skie pró­by udźwię­ko­wie­nia pol­skich fil­mów wy­pa­dły nie­po­myśl­nie. Wy­ra­ża­no więc wąt­pli­wo­ści, czy taka for­mu­ła „oży­wio­nych ob­ra­zów” nie jest tyl­ko modą jed­ne­go se­zo­nu.

Uwa­gi te nie do­ty­czy­ły fil­mów ry­sun­ko­wych, któ­re w od­róż­nie­niu od pro­duk­cji ak­tor­skich opie­ra­ły się z re­gu­ły na hu­mo­ry­stycz­nej syn­chro­ni­za­cji efek­tów aku­stycz­nych, mu­zy­ki i ob­ra­zu, a nie dłu­gim i nud­nym dia­lo­gu. Po­nie­waż w ani­mo­wa­nych „gro­te­skach” nie nad­uży­wa­no sło­wa, szyb­ciej za­ak­cep­to­wa­no kre­sków­ki z Mysz­ką Miki czy We­so­łym Kró­li­kiem Oswal­dem niż dłu­go­me­tra­żo­we fil­my ak­tor­skie, któ­re jesz­cze w po­ło­wie lat trzy­dzie­stych bu­dzi­ły wąt­pli­wo­ści, czy ewo­lu­cja kina idzie wła­ści­wym to­rem. „W po­rów­na­niu z chwiej­ną jesz­cze re­pro­duk­cją mowy ludz­kiej – pi­sał kry­tyk po­czyt­ne­go «Kina» – z chro­po­wa­to­ścią od­twa­rza­nia nie­któ­rych dźwię­ków mu­zycz­nych, «tal­king car­to­ons» (fil­my ry­sun­ko­we) sta­nę­ły od razu na wła­ści­wym po­zio­mie i wy­wo­ła­ły ist­ną fu­ro­rę wśród praw­dzi­wych mi­ło­śni­ków kina. […] W od­róż­nie­niu od kon­ste­la­cji gwiazd ży­wych, gdzie re­wo­lu­cja «tal­kie­sów» po­ro­bi­ła do­tkli­we szczer­by, ga­sząc wie­le błysz­czą­cych na­zwisk, bo­ha­te­ro­wie fil­mów ry­sun­ko­wych zy­ska­li wszy­scy na tym prze­wro­cie i wszy­scy oni dziś mają głos!”27 Z ko­lei dzien­ni­karz „ABC” za­pew­niał swo­ich czy­tel­ni­ków, że fil­my Di­sneya „do­star­cza­ją wię­cej emo­cji, niż dzie­siąt­ki dźwię­kow­ców z Hol­ly­wo­odu”. Był pe­wien, że Głu­piut­kie sym­fo­nie – któ­re wła­śnie we­szły na ekra­ny war­szaw­skich kin – nie będą mia­ły „pła­ska­wej i głu­pa­wej tre­ści tal­kie­sów ame­ry­kań­skich”28.

Na­wet ko­ne­se­rzy z aka­de­mic­kim wy­kształ­ce­niem za­chwy­ca­li się ścież­ką dźwię­ko­wą w fil­mach Di­sneya, zwłasz­cza umie­jęt­no­ścią łą­cze­nia ilu­stra­cji wy­da­rzeń z ko­mi­zmem mu­zycz­nym i ści­słą syn­chro­ni­za­cją ob­ra­zu, ryt­mu i dźwię­ku (efekt ten bywa obec­nie okre­śla­ny jako mic­key-mo­using). Pa­mię­taj­my, że ko­mizm i mu­zy­ka na ogół nie idą w pa­rze, dla­te­go trud­no skom­po­no­wać śmiesz­ną me­lo­dię. Kom­po­zy­to­rom Di­sneya, ta­kim jak Carl Stal­ling, ta trud­na sztu­ka uda­ła się głów­nie dzię­ki pa­ro­diom zna­nych te­ma­tów, na­głym zmia­nom tem­pa oraz aran­ża­cji opar­tej na nie­co­dzien­nym ze­sta­wie­niu in­stru­men­tów. Mu­zy­ko­loż­ka Zo­fia Lis­sa, wy­kła­da­ją­ca przed woj­ną w lwow­skim kon­ser­wa­to­rium, po­świę­ci­ła Di­sney­owi ob­szer­ny ar­ty­kuł na ła­mach kra­kow­skie­go „Cza­su”, w któ­rym wy­so­ko oce­ni­ła „przy­jem­ność es­te­tycz­ną” z oglą­da­nia kre­skó­wek. „Kto w cza­sie wy­świe­tla­nia fil­mu ry­sun­ko­we­go ode­rwie na chwi­lę wzrok od ekra­nu i przyj­rzy się twa­rzom wi­dzów, nie bę­dzie mógł orzec, gdzie wię­cej wi­dział ra­do­ści, w twa­rzach do­ro­słych czy dzie­ci”