Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Milion kropli

Milion kropli

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-153-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Milion kropli

Trzymający w napięciu literacki thriller, a zarazem pełna emocji opowieść o zdradzonych ideałach, wiecznej miłości, odwlekanej zemście i o tym, jak nieubłagany potrafi być los Gonzalo Gil, niespełniony zawodowo prawnik, wiedzie życie, w którym czuje się obco. Codziennie zmaga się z manipulacjami wszechobecnego i niezwykle wpływowego teścia. Monotonną egzystencję mężczyzny przerywa pewnego dnia tragiczna wieść. Gonzalo dowiaduje się, że Laura, siostra, z którą od lat nie miał kontaktu, popełniła samobójstwo. Jej śmierć sprawia, że krucha równowaga, którą jako mąż i ojciec starał się dotąd utrzymywać w swoim życiu, zostaje poważnie zagrożona. Kiedy Gonzalo postanawia zbadać przyczyny samobójczej śmierci siostry, dowiaduje się, że podejrzewano ją o torturowanie i zamordowanie rosyjskiego mafiosa, który wcześniej porwał i zabił jej małego synka. To, co na początku wydawało się zemstą, okazuje się początkiem drogi, która prowadzi Gonzala w głąb rodzinnej, nieznanej dotąd przeszłości. Mężczyzna odkrywa fascynującą historię swojego ojca, Elíasa Gila, bohatera walki z faszyzmem, który jako młody inżynier wierzący w ideały rewolucji wyjechał z Asturii do ZSRR, gdzie został aresztowany i zesłana na straszliwą wyspę Nazino. Potem zaś stał się kluczową postacią najmroczniejszych lat w dziejach Hiszpanii. „Powieść godna podziwu”. Philippe Lemaire, Onlalu.com „Głęboki, ujmujący kryminał”. Bernard Lehut, RTL

Polecane książki

Jeśli czujesz, że w Twoim życiu coś jest nie tak, pojawiają się niespodziewane problemy albo źle Ci samemu ze sobą – może się okazać, że masz w sobie nieprzebaczenie… Bo przebaczenie to nie opcja, ale warunek konieczny do szczęśliwego życia.Bez przebaczenia nie doznamy pełnego błogosławieństwa w nas...
    Niniejsza publikacja ukazuje najbardziej istotne aspekty kontroli pracownika przez pracodawcę w aspekcie obowiązujących przepisów prawa pracy. Książka porusza kwestię kontroli zarówno w płaszczyźnie prawnej jak również etycznej i technicznej. Poradnik kładzie szczególny nacisk na problematykę za...
Sprzątnij toksyny, złe emocje i negatywną energię – zyskaj zdrowie i lepsze życie W przypadku każdej choroby, z jaką się borykamy, znacznie ważniejsze od objawów okazują się być przyczyny. Te z kolei często nieświadomie hodujemy w naszych organizmach i, nierzadko, umysłach. Doradca Gwyneth Paltrow w...
Tom, który mają Państwo w rękach wydany w ramach serii „Biblioteka Azji i Pacyfiku” zawiera siedemnaście tekstów polskich autorów reprezentujących kilkanaście ośrodków naukowych.Wszyskie one prezentują zagadnienia związane z różnymi aspektami polityki na kontynencie azjatyckim....
To książka z cyklu powieściowego „Na przełomie". Gwarancja emocjonującej, niezapomnianej przygody czytelniczej. Fragment: "Paryż, otulony szarą, mglistą zasłoną, jak gdyby się rozpływał we łzach. Ukośne, smagające bicze deszczu siekły mury domów i połyskujące szyby wystaw sklepowych; brudne mętne st...
Powieść historyczna dla młodzieży autorstwa Teresy Jadwigi Papi z 1904 roku, której akcja toczy się w Polsce, w czasach panowania królów z dynastii saskiej. Teresa Jadwiga Papi (1843–1906), pisząca pod pseudonimami Teresa Jadwiga, Teresa Gałęzowska, była polską powieściopisarką i nowelistką. Od 186...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Victor del Arbol

Tytuł oryginału:

UN MILLÓN DE GOTAS

Copyright © Victor del Árbol, 2014

Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Bogusława Wójcikowska

Korekta: Marta Chmarzyńska, Aneta Iwan, Agnieszka Majewska

ISBN: 978-83-8110-153-0

Ta książka została wydana dzięki dotacji Hiszpańskiego Ministerstwa Edukacji, Kultury i Sportu

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Mojemu ojcu i naszym murom milczenia

Także wilczyce są matkami.

Antonio Reyes Huertas,

Opowiadania estremadurskie, 1945

„Wszelka prawda jest prosta”. – Czyż nie jest to dwojakim kłamstwem?1

Friedrich Nietzsche,

Zmierzch bożyszcz, czyli jak filozofuje się młotem, 1888

WstępPOCZĄTEK PAŹDZIERNIKA 2001 ROKU

Po deszczu krajobraz wyglądał jak narysowany grubą kreską, kolory lasu stały się bardziej rozmyte. Wycieraczki uderzały w szybę od prawej do lewej mniej desperacko, niż kiedy godzinę wcześniej wyjeżdżali z Barcelony. Przed nimi wznosiły się góry, które teraz, o zmierzchu, były już tylko majaczącą w oddali ciemną bryłą. Młody mężczyzna prowadził ostrożnie, wpatrzony w szosę, która zwężała się po każdym kolejnym zakręcie, w miarę jak pięła się w górę; cementowe słupki wyznaczające drogę nie wyglądały na solidne zabezpieczenie przed głęboką przepaścią otwierającą się po prawej stronie. Kierowca spoglądał od czasu do czasu we wsteczne lusterko i pytał chłopca, czy nie jest mu niedobrze. Rozespany malec kręcił głową, był jednak blady i co chwila przykładał czoło do szyby.

– Już niedaleko – powiedział mężczyzna, żeby podnieść go na duchu.

– Mam nadzieję, że nie zwymiotuje; tapicerka jest nowa.

Ochrypły głos Zinowiewa sprawił, że mężczyzna znów skupił całą uwagę na drodze.

– Ma zaledwie sześć lat.

Zinowiew wzruszył ramionami. Olbrzymią dłonią z wytatuowanym pająkiem, podobnym do tego, który zakrywał mu pół twarzy, sięgnął po zapalniczkę w desce rozdzielczej i przytknął ją do papierosa.

– Tapicerka ma zaledwie trzy i jeszcze ją spłacam.

Wzrok mężczyzny spoczął na moment na telefonie komórkowym leżącym w przegródce pod radiem. Wyciszył go na wszelki wypadek, ale Zinowiew zauważy, jeżeli rozświetli się ekran.

Szosa przeszła w wysadzaną drzewami drogę prowadzącą do doliny. Miejsce to nazywano jeziorem, choć w rzeczywistości był to mały zbiornik wodny zasilający wybudowaną w latach czterdziestych elektrownię. Latem przyjeżdżali tu turyści spragnieni spędzenia czasu na łonie natury. Z biegiem lat powstały nieco lepsze dojazdy, wybudowano też hotelik z łupkowym dachem, kamienną fasadą, huśtawkami i kawiarnią. Jednak w październiku budka strażnika leśnego była zamknięta, zniknęli wycieczkowicze, których można by obsługiwać w małym baraku z reklamą coca-coli, a plastikowe krzesła piętrzące się przy zakratowanych drzwiach kawiarni przedstawiały smutny widok.

Mężczyzna zatrzymał samochód tak blisko brzegu, że przednie koła delikatnie musnęły wodę. Wyłączył silnik. Po północnej stronie, na zagrodzonym terenie oznaczonym wielkimi tablicami informacyjnymi Ministerstwa Rozwoju, stały ciężkie maszyny. Zamierzano osuszyć jezioro i wybudować w tym miejscu luksusowe osiedle. W planach były domy szeregowe z basenami, otaczające duże pole golfowe. Zaczęto już karczować i znakować drzewa w lasku na brzegu jeziora – pośród żelastwa, betonu i gór piasku piętrzyły się zwalone byle jak pnie. Panowała kompletna cisza, nie licząc wycia wiatru potrząsającego jodłami i nieustannego stukotu niedomkniętej okiennicy w hotelu. Krople deszczu spadały na powierzchnię jeziora, tworząc delikatne fale. Wszystko to wydawało się nierealne.

Zinowiew otworzył drzwi. Kiedy młody mężczyzna chciał zrobić to samo, powstrzymał go.

– Ty tu zaczekaj.

– Lepiej z tobą pójdę. Chłopiec ufa tylko mnie.

– Powiedziałem, żebyś tu zaczekał.

Zinowiew otworzył tylne drzwi i poprosił chłopca, żeby wysiadł. Starał się być miły, ale nie przywykł do tego rodzaju subtelności. W dodatku jego głos i wytatuowana twarz budziły strach. Malec wybuchnął płaczem.

– Nic ci się nie stanie. Idź z nim – zachęcił go młody mężczyzna, siląc się na uśmiech.

Patrzył, jak Zinowiew prowadzi chłopca za rękę ku szarej tafli jeziora. Kiedy malec odwrócił głowę w stronę samochodu, przyjaźnie mu pomachał. Przez poruszające się wycieraczki dostrzegł drewniany pomost i taras widokowy. Zrobiło się już niemal zupełnie ciemno. Łamiąc zakaz, wysiadł z samochodu i ruszył za Zinowiewem. Opadłe liście szeleściły pod jego stopami, wilgoć przenikająca przez podeszwy butów szybko przemoczyła mu skarpetki. Kiedy dotarł do punktu widokowego, zobaczył szerokie plecy Zinowiewa. Trzymał ręce w kieszeniach, a nad jego ramieniem unosiła się spirala niebieskawego dymu. Odwrócił się powoli i z niesmakiem spojrzał na mężczyznę.

– Powiedziałem ci, żebyś zaczekał w samochodzie.

– Nie musimy tego robić, na pewno jest inny sposób.

Zinowiew wyjął z ust papierosa i dmuchnął na tlącą się końcówkę.

– Już po wszystkim – powiedział i ruszył w stronę auta.

Mężczyzna podszedł do brzegu pomostu. Gładka tafla jeziora błyszczała niczym mosiądz. „Chodź – wzywała go ciemna toń. – Chodź, zapomnijmy o wszystkim”.

Chłopiec unosił się na powierzchni twarzą do wody. Wyglądał jak rozgwiazda. Krople deszczu, miliony kropli, uderzały w jego ciało, które powoli zaczęło opadać na dno.

Minęło osiem miesięcy. W tym momencie Zinowiew skupiał się wyłącznie na własnym oddechu. Lubił biegać rano, pokonywał w niezłym tempie osiem albo dziesięć kilometrów, dopingowany płynącą ze słuchawek muzyką (tamtego ranka Dziadkiem do orzechów Czajkowskiego). Kiedy biegł, przychodziły mu do głowy myśli niemożliwe do wyrażenia konkretnymi zdaniami. Rozmyślał o wszystkich tych ludziach, którymi mógł być, gdyby nie był tym, kim jest.

Całą winę ponosiły pająki. Najbardziej skrywany lęk Zinowiewa miał korzenie w pewnej piwnicy z dzieciństwa – zimnej, pełnej pajęczyn spiżarni. W mroku żyły tysiące pająków, małych lub wręcz mikroskopijnych. Czuł w ciemnościach, jak wspinają mu się po nogach, rękach, szyi, ustach. Na darmo próbował je strząsnąć, ich odnóża macały jego skórę jak włochate palce, chcąc owinąć go w pułapkę z lepkiego jedwabiu. Gdyby nie tamta piwnica, prawdopodobnie byłby teraz innym człowiekiem. Nauczył się pokonywać swoje lęki, zmieniać strach w siłę. Wytatuowanie sobie pajęczyny było jak list intencyjny – co cię nie zabije, to cię wzmocni.

Ostatni odcinek trasy był najtrudniejszy. Kiedy dostrzegł we mgle dom, zacisnął zęby i przyspieszył. Zza ogrodzenia dobiegło go znajome ochrypłe szczekanie Lionela, jego doga argentyńskiego.

– Nie jest źle, nie jest źle – powiedział do siebie, łapiąc oddech, i zatrzymał stoper zegarka. Walące serce uspokajało się, aż odzyskało równy rytm. Otworzył furtkę prowadzącą do posesji i przyjaźnie szturchnął nogą Lionela. Dog jeszcze trochę utykał. Podczas ostatniej walki ten przeklęty amerykański staffordshire terier niemal wyrwał mu tylną łapę. Zinowiew pogłaskał psa po kwadratowym łbie o potężnej szczęce. Powinien się go pozbyć. Na co mu, do diabła, pies do walki, który nie może już walczyć? Sęk w tym, że go polubił.

– Co powiesz, stary wojowniku? Mieliśmy dziś jakichś gości?

Podszedł do drzwi i usiadł na schodku, szukając w saszetce papierosów. Lubił sobie zapalić, zanim jeszcze odzyskał normalne tętno. Tytoń wdzierał się do płuc niczym lawina. Otarł pot rękawem bluzy i wypuścił z ust duży obłok dymu. To był dobry pomysł, żeby wynająć ten dom. Stał na uboczu, w spokojnej okolicy, pośród sielskiego, wiejskiego krajobrazu. Nawet z punktu widokowego na wzgórzu trudno było go dostrzec w gęstym sosnowym lesie. A jeśli już ktoś przypadkiem zabłądziłby w pobliże ogrodzenia, Lionel wiedziałby, jak go zniechęcić do kontynuowania przechadzki. Gdyby jednak i to nie wystarczyło, no cóż, wtedy musiałby użyć glocka trzymanego za telewizorem.

Zdjął zabłocone adidasy i przeszedł po skrzypiącej drewnianej podłodze. Przez wilgotne skarpetki przenikało ciepło bijące od rozpalonego kominka. Włączył telewizor i uśmiechnął się na widok kanału z kreskówkami. Uczył się angielskiego z seriali Disneya, ale też naprawdę lubił tę olbrzymią mysz. Za każdym razem, kiedy na nią patrzył, ze zdziwieniem myślał, że on także miał kiedyś osiem lat. Od tamtej pory minęło dużo czasu. Zbyt dużo. Oderwał wzrok od plazmowego ekranu i poszedł do kuchni przygotować sobie koktajl proteinowo-węglowodanowy. Nawet tu docierały do niego dźwięki z telewizora.

Mimo to nagle usłyszał głuche warknięcie psa. Cofnął się do holu i zobaczył, że zapomniał zamknąć drzwi. Dog siedział ze zjeżoną na grzbiecie sierścią i warczał, patrząc na ogrodzenie. Zinowiew głośno westchnął.

– Co się dzieje, Lio…?

Pierwsza kula rozerwała na kawałki pierś psa, który wyleciał w powietrze z gardłowym jękiem, po czym upadł u stóp swojego pana. Potężny strzał z obrzyna, oddany z bardzo bliskiej odległości. Zinowiew rzucił się do telewizora po glocka. Nie zauważył, że Miki właśnie podarował Mini bukiet róż. Chwycił pistolet. Zdążył się jeszcze odwrócić. Gdyby nie chwila wahania, miałby czas, żeby dobrze wycelować. Ale przez ułamek sekundy stał bez ruchu, szeroko otwierając usta. Na jego twarzy malował się wyraz zdziwienia i żalu.

– Ty?

Odpowiedziało mu jedynie zimne spojrzenie. Spojrzenie, które nie pozostawiało miejsca na wątpliwości odnośnie do tego, co zaraz nastąpi. Zanim Zinowiew zdążył zareagować, dostał kolbą strzelby w sam środek czoła.

Ile zakończeń może mieć ludzkie życie? Wszystkie, jakie tylko człowiek zdoła sobie wyobrazić. Przez głowę Zinowiewa przemknęły najgorsze przeczucia, kiedy otworzył oczy i zdał sobie sprawę, że twarz ściska mu wełniany kaptur. Kłaczki wchodziły mu do ust, czuł, że się dusi. Kaptur śmierdział potem. Bolały go ramiona i nogi. Został rozebrany do naga i w nienaturalnej pozycji przykuty kajdankami do jakiegoś słupa czy belki. Ciężar całego ciała utrzymywały nadgarstki, stopy ledwo dotykały wilgotnej podłogi. Wisząc jak kiełbasa, czuł, że ma zerwane włókna mięśniowe, a metal kajdanek wrzyna mu się w skórę.

– Nie trzeba było go zabijać. To było tylko bezbronne dziecko.

Głos, który rozbrzmiał za plecami Zinowiewa, sprawił, że jego ciało napięło się, jakby wsadzono mu w kręgi pręt. Zaczął się pocić i drżeć. Najgorsze zawsze może ulec pogorszeniu. Przeszedł go dreszcz, gdy poczuł na plecach coś zimnego i ostrego. Nóż.

– Ilu osobom wstrzyknąłeś już swoją truciznę? Najpierw je paraliżujesz, żeby nie mogły się ruszać, kiedy będziesz się nad nimi pastwił?

„Opanuj się. Opanuj. Chce cię tylko nastraszyć”. Zinowiew uczepił się tej myśli. Pierwsze cięcie maczety wyprowadziło go z błędu. Szybkie, między żebrami. Zacisnął zęby. „Nie krzycz. To tylko ból”.

– Niewinni nie boją się potworów, wiedziałeś o tym? Dzieci nie boją się zła.

Zinowiew poczuł ostrze maczety przesuwające się w dół po obojczyku, w stronę sutka.

– Chciałbym, żeby to trwało długo. Wyświadcz mi przysługę i nie umieraj od razu.

Zinowiew zrozumiał, że jego śmierć będzie okrutna, jakby wrócił do tamtej piwnicy z dzieciństwa, gdzie czekały na niego pająki. Miliony pająków.

Wytrzymał, ile był w stanie. W końcu jednak wydał z siebie krzyk, którego nikt nie mógł usłyszeć.

Laura obserwowała kawałki drewna wyrzucone na piasek, plastikowe butelki i śmieci, w których mewy grzebały zapamiętale niczym sępy w padlinie. Nocny przypływ zostawił na brzegu wszelakie świństwa. Nie był to specjalnie idylliczny widok, ale podobał jej się ten nagi krajobraz, wolała go od panującego latem gwaru, parasoli, awionetek z reklamowymi transparentami krążących w powietrzu niczym dokuczliwe muchy na jej balkonie.

Odwróciła głowę w stronę sypialni i zobaczyła, że on nadal śpi w skłębionej pościeli. Usiadła w nogach łóżka i przyglądała mu się przez kilka minut. Przedstawił jej się? Pewnie tak, ale zapomniała jego imię, zanim zdążyła się go nauczyć.

Wydarzenia ubiegłej nocy nie składały się jeszcze w jej głowie w wyraźną całość. Piła do późna, on od razu do niej podszedł, niczym drapieżnik, któremu wystarczy rzut oka, by wyłowić ofiarę z całego stada. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętała, był seks w pomieszczeniu z bankomatami. Rozerwał jej zapięcie od stanika i ugryzł w sutek. Kontynuowali w taksówce, potem tutaj. Na szafce nocnej zostały resztki kokainy. Leżała tam także jej obrączka. Zawsze ją zdejmowała, kiedy szła do łóżka z innym. Nie miała powodów, żeby to robić – koniec końców Luis ją rzucił, nie przywykła jednak jeszcze do jego nieobecności.

Wysunęła nogę i potrząsnęła łydką śpiącego królewicza. Nawet się nie poruszył, wydał jedynie cichy jęk niemowlęcia, które zaśliniało jej pościel. W pokoju pachniało wyschniętą spermą. Sądząc po zadrapaniach na jego plecach, to musiał być dobry seks. Szkoda, że niczego nie pamiętała.

– Posłuchaj, Adonisie, na pewno masz gdzie dalej sobie pochrapać, a ja muszę załatwić parę spraw. – Uśmiechnął się, nie otwierając oczu. Wyciągnął rękę, próbując złapać Laurę za nadgarstek, ale uwolniła się od jego niepewnych palców. Jeden błąd na noc wystarczy. Postanowiła dać mu jeszcze trochę czasu i wziąć prysznic. Zamknęła się w łazience, odkręciła kran i zdjęła przed lustrem koszulkę i majtki. Wyglądała żałośnie, nie tylko dlatego, że począwszy od pewnego wieku, nocne ekscesy kosztują znacznie więcej niż wówczas, kiedy ma się dwadzieścia lat. Sposób, w jaki patrzyły na nią jej oczy, wskazywał na znacznie dotkliwszą porażkę niż seks z nieznajomymi, nadużycie alkoholu czy narkotyków.

– Mogę wejść? Zaraz się zeszczę.

Laura otworzyła drzwi i wpuściła go do łazienki. Spojrzała na jego penisa we wzwodzie i nie poczuła żadnego podniecenia, wyłącznie lekkie mdłości.

– Sikaj na siedząco. Nie chcę, żebyś zalał sedes swoim wężem.

Dziwnie było dzielić tak intymne rzeczy, jak higiena, łazienka, wydalanie, z mężczyzną, który nie jest Luisem. Kiedy zamieszkali razem, zaskoczyła ją jego mania, żeby zamykać od środka drzwi w łazience, kiedy chciał się wypróżnić. Jej nie przeszkadzało, że może go zobaczyć siedzącego na sedesie z majtkami na łydkach, on natomiast miał z tym problem, jakby ta jego strona nie pasowała do weekendowych wyjazdów na narty, kolacji w drogich restauracjach, wieczorów w teatrze Liceu czy sposobu, w jaki kochał się z nią na katamaranie cumującym w zatoce w Cadaqués. Luis nigdy nie zrozumiał, że nie musi być doskonały, żeby go kochała. Teraz była wręcz pewna, że to właśnie jego słabości trzymały ją przy nim przez te wszystkie lata.

Nieznajomy zrozumiał, że to nie na niego patrzą szare oczy Laury. Nadszedł czas, by zebrać swoje ubrania i wyjść, zanim gorycz, która zaczynała wypływać na jej ładne usta, zamieni się w coś znacznie gorszego.

– Ubieram się i spadam.

– I o to chodzi.

Laura weszła pod prysznic i zaciągnęła zasłonę w kwiaty. Ledwo się mieściła na wyłożonym małymi płytkami prostokącie, mimo to ubiegłej nocy jakimś cudem byli tutaj oboje. Na kafelkach widniały odciski czterech dłoni. Z żołądkiem ściśniętym z powodu mdłości wytarła ślady i odkręciła kran.

Wyszła z łazienki z nadzieją, że jest już sama. Nieznajomy wprawdzie się ubrał, ale wciąż tu był. Wieczorowy strój – czarna, błyszcząca, dopasowana koszula i obcisłe skórzane spodnie – w świetle dnia wydawał się nie na miejscu. Myszkował w kącie salonu, który służył Laurze za miejsce do pracy.

– Nie powiedziałaś mi wczoraj, że jesteś policjantką. – Między książkami stało zdjęcie przedstawiające podinspektor Laurę Gil w galowym mundurze, a na ramce wisiało policyjne odznaczenie za zasługi.

– Przypuszczam, że nie powiedziałam ci o wielu innych sprawach – odparła Laura, zła, że facet grzebie w jej rzeczach.

– Nie wspomniałaś też, że jesteś mężatką – dodał, wskazując ślubne zdjęcie.

Czas, którego użył, był dla Laury jak kolec wbity w skórę. Niemal się uśmiechnęła, widząc, jacy byli młodzi. Luis w smokingu i aksamitnej muszce, ona w sukni z tiulu, bez welonu, ale za to z długim trenem. Inna epoka.

– Powinieneś już iść. Zaraz.

Nieznajomy przytaknął, nieco zawiedziony. Chciał dotknąć wilgotnej szyi Laury, ale powstrzymała go bezwzględnym spojrzeniem. Nie miał tu nic do roboty. Wykrzywił usta nie tyle z powodu rozczarowania, ile urażonej dumy. Naprężył bicepsy pod koszulą i wypiął pierś, jakby chciał jej pokazać, co traci. Ruszył w stronę drzwi, ale zanim wyszedł, rzucił jej ironiczne spojrzenie.

– Potrzebujesz pomocy, pani podinspektor. Pieprzysz się jak modliszka. Nie wydajesz się zbyt zrównoważona, a ludzie tacy jak ty mają bronić ludzi takich jak ja. Jestem zaniepokojony jako obywatel.

Laura miała ochotę podejść i jednym kopnięciem w jaja sprawić, by to muskularne ciało zgięło się w pół.

– Skoro pieprzę się jak modliszka, powinieneś mi podziękować, że nie oderwałam ci głowy. Jeśli chodzi o ciebie, trenuj dalej. Wiesz, że są ćwiczenia na powstrzymanie przedwczesnego wytrysku?

Kiedy została sama, otworzyła szafę, szukając czegoś czystego do włożenia. Ubrania Luisa zniknęły: jego koszulki polo, letnie koszule, bermudy, które nosił w weekendy, mokasyny i japonki. Plastikowe wieszaki były metaforą przestrzeni, której Laura nie potrafiła zapełnić. Włożyła koszulkę Nirvany z długim rękawem, a na nią atłasowy sweter w serek, po czym wsadziła płytę do odtwarzacza. Początkowe dźwięki symfonii Patetycznej rozprzestrzeniły się w powietrzu niczym wirus.

Rozległ się dzwonek u drzwi.

– Czego znowu chce ten palant?

Poszła otworzyć z zamiarem pokazania temu gościowi, jak nieprzyjemna potrafi być, kiedy ktoś ją wkurzy, tymczasem natknęła się na twarz całkiem inną niż ta, którą spodziewała się zobaczyć.

– Minąłem przed chwilą jakiegoś wariata. Zbiegał po schodach, miotając przekleństwa, których nawet ty nie chciałabyś usłyszeć. Nie wiem, co mu zrobiłaś albo co przestałaś mu robić, w każdym razie był nieźle wnerwiony.

Alcázar stał oparty o ścianę, a na jego twarzy malował się jak zwykle ironiczny uśmiech. Laura zmarszczyła czoło, zezłoszczona.

– To tylko kolejny dupek. Co tu robisz?

Lubiła Alcázara. Jego okazałe siwe wąsy marszałka, których nie tknął od pięćdziesięciu lat, budziły w niej zaufanie, choć miał nieprzyjemny zwyczaj wciągania ich dolną wargą i ssania, kiedy się nad czymś zastanawiał. Gdy wykrzywiał usta, wąsy poruszały się jak zasłona, z prawej strony na lewą, przez co nie sposób było zobaczyć jego zębów.

– Nie zaprosisz mnie do środka? – zapytał, spoglądając ponad ramieniem swojej najlepszej uczennicy. Zobaczył w głębi pokoju porozrzucane na podłodze ubrania. A także resztki kokainy na szklanym blacie szafki nocnej i puste butelki.

– To nie jest odpowiedni moment.

Alcázar przytaknął, wyciągnął wykałaczkę i włożył ją do ust.

– Nic dziwnego, skoro słuchasz takiej muzyki. Jaki to ma tytuł? Zachęta do samobójstwa?

Laura pokręciła głową.

– Powinieneś spróbować posłuchać czegoś innego niż bolera i meksykańskie ranchery. Mógłbyś przestać dłubać tym w zębach? To obrzydliwe.

– Taki już jestem, nieznośny i obrzydliwy. Dlatego wysyłają mnie na emeryturę. Tym właśnie są starzy ludzie, czarnymi plamami i chmurzyskami na horyzoncie młodych i ich płonnych nadziei.

– Nie bądź cyniczny. Nie to miałam na myśli.

Alcázar schował wykałaczkę.

– Widziałem bar na plaży po drugiej stronie zatoki. Serwują śniadania.

– Nie jestem głodna – zaprotestowała Laura, ale Alcázar przerwał jej, podnosząc palec wskazujący. Tym gestem zwykł narzucać swoją wolę na komisariacie, kiedy zaczynały go irytować przeciągające się dyskusje. Podnosił palec i kończyła się demokracja.

– Zarezerwowałem z obrusem, świeczkami i kwiatami. Za pięć minut na plaży.

Wiatr szarpał wyblakłą markizę. W barze zalatywało starymi linami i nieświeżą rybą. Nie było nikogo poza znudzonym właścicielem, który czytał gazetę, opierając się łokciem o ladę. Nie ucieszył się specjalnie na ich widok. Alcázar poprosił o kawę. Laura nie zamówiła niczego, bolała ją głowa i miała rozstrojony żołądek. Chociaż szorowała zęby, jakby chciała je wyrwać, smak cointreau uparcie utrzymywał się w głębi gardła. Alcázar zamówił za nią – kanapkę z serem i coca-colę light.

Z miejsca, gdzie siedzieli, widać było kawałek plaży i skały klifu. Mewy latały ponad prądami powietrza, niektóre zawisały, nieważkie, a inne składały skrzydła i pikowały, muskając grzbiety szarych fal.

– Jak znalazłaś to miejsce? Jest przygnębiające – rzucił Alcázar. Był człowiekiem miasta, tłumów, zapachu benzyny i zanieczyszczeń.

Laura lubiła morze, bo wystarczyło na nie popatrzeć, by zniknąć za horyzontem.

– Miejsce dobre jak każde inne. Po co przyjechałeś? Żeby się upewnić, że nie robię nic głupiego?

Właściciel baru przyniósł zamówienie i nie siląc się na uprzejmości, postawił je na stoliku. Alcázar splótł dłonie na blacie, jakby chciał pobłogosławić kanapkę z serem, której Laura nie zamierzała tknąć.

– Zinowiew nie żyje. Powiedziałbym, że nawet więcej, niż nie żyje. Nieźle go skatowali, zanim z nim skończyli.

Laura zbladła. Machinalnie oderwała skórkę od bułki.

– Jak to wyglądało?

– Nieprzyjemnie. Bardzo nieprzyjemnie. Obdarli go żywcem ze skóry, kawałek po kawałku. Obcięli mu jaja i zmusili, żeby je połknął.

– Nie powiem, żeby było mi przykro. Szczerze mówiąc, mam ochotę krzyczeć z radości jak wariatka.

Sceptyczne spojrzenie Alcázara wprawiło Laurę w zakłopotanie, jak wtedy, kiedy była początkującą policjantką, a szef proponował jej cukierka ze szklanego słoja, który stał na jego biurku. Nie znosiła tych cukierków, były niemal zawsze zleżałe i przyklejały się do papierka, jednak kiedy Alcázar zachęcająco kiwał głową, nie pozostawało jej nic innego, jak z uśmiechem włożyć sobie jednego do ust i trzymać go pod językiem do chwili, aż wyszła z gabinetu i ukradkiem wypluła go do ręki. Gorycz utrzymywała się przez kilka dni. Mimo to kiedy wracała do gabinetu, brała kolejny cukierek.

– Jakiej reakcji się spodziewałeś? Ten skurwysyn zabił mojego syna.

– Nie mamy na to dowodów. Nigdy nie mieliśmy. – Własne słowa wydały mu się przykre i obsceniczne.

Laura zacisnęła szczęki i przez kilka sekund z zagadkowym wyrazem twarzy przyglądała się swojemu szefowi.

– Ale oboje wiemy, że to zrobił.

– To, co się wie, ma niewielkie znaczenie, jeśli brak dowodów.

– Kilkadziesiąt lat temu dowody nie miały dla ciebie znaczenia.

Alcázar dzielnie zniósł cios. Spokojnie dopił kawę, mocząc w niej koniuszki wąsów.

– Czasy się zmieniły. Lata siedemdziesiąte są już za nami.

Laura drżała, jakby dostała nagle ataku malarii.

– Oczywiście, ty lubiłeś straszyć dzieci. Od nich łatwo było ci wyciągnąć zeznania, prawda?

Alcázar wytrzymał jej spojrzenie.

– Zakłada się, że demokracja została wymyślona po to, by faceci tacy jak ja nie mogli dalej robić tego, co robili. Ty najlepiej powinnaś o tym wiedzieć.

Zapadła napięta cisza; Alcázar był wyraźnie zakłopotany.

– Przepraszam – powiedziała Laura, patrząc niewidzącym wzrokiem na plażę. Zobaczyła swojego sześcioletniego syna, jak biegnie brzegiem, a za nim jej mąż. Zobaczyła inne czasy, sprzed zaledwie ośmiu miesięcy, które zniknęły, jak gdyby nigdy nie istniały.

– Przyjechałeś mnie aresztować?

Alcázar nabrał powietrza i wypuścił je jednym dmuchnięciem, jakby wynurzył się z lodowatej wody. Nie wahał się.

– Chcę, żebyś mi powiedziała, jeśli to ty. Mogę ci pomóc, ale muszę to wiedzieć.

Laura odwróciła nieco wzrok, unikając spojrzenia szefa.

– Rozumiem, że mnie podejrzewasz. Doskonale to rozumiem – szepnęła.

– Mam wrażenie, że jednak nie rozumiesz. Zinowiew był przykuty kajdankami do belki sufitowej. Policyjnymi kajdankami. Twoimi. Miał też zdjęcie twojego syna, przytwierdzone do piersi gwoździarką.

Laurę przeszedł dreszcz; wbiła paznokcie w papierowy obrus, jakby to były czarne oczy Zinowiewa, jakby w ten sposób mogła je z siebie wyrwać, usunąć je ze swoich koszmarów. Wstała z trudem, musiała się chwycić stolika.

– Jeśli sądzisz, że to ja, wiesz, jak powinieneś postąpić.

– Nie rób niczego głupiego, Lauro.

– Aresztujesz mnie?

– Ja nie, ale przed twoim domem stoi już pewnie radiowóz.

Spojrzała na niego, jakby uszło z niej całe życie i jedynie powietrze utrzymywało w pionie jej puste ciało.

– Nie mam zamiaru iść do więzienia.

Alcázar uniósł wąsy.

– Myślę, że będziesz musiała zacząć rozważać taką możliwość. Nie zabronię ci wyjść przez te drzwi. Mnie tu nie było, rozumiesz?

Tak. Świetnie rozumiała.

Część pierwszaWYCHUDZONY WILK1.BARCELONA, 20 CZERWCA 2002 ROKU

Pan nie rozumie. Ta dziwka i tak wszystko mi zabierze, a jeszcze żąda, żebym płacił jej dożywotnio alimenty.

Gonzalo nigdy nie chciał być adwokatem, wbrew temu, co głosiła tabliczka wisząca na drzwiach jego gabinetu: „Gonzalo Gil. Ekspert w dziedzinie prawa cywilnego, małżeńskiego i handlowego”. Nie obeszłoby go specjalnie, gdyby skończył za ladą w sklepie mięsnym. Po prostu pozwolił, żeby zadecydował za niego los, a w wieku czterdziestu lat nie było już sensu się skarżyć.

– Prawo stoi po stronie pańskiej żony. Myślę, że powinien pan zabiegać o rozwód za obopólnym porozumieniem. Zaoszczędziłby pan pieniądze i energię.

Klient spojrzał na niego, zadzierając podbródek, jak gdyby ten prawnik, równie szary jak jego garnitur, wsadził mu palec w dupę.

– Co z pana za adwokat?

Gonzalo rozumiał jego zaskoczenie: klient liczył na to, że go okłamie. Liczyli na to wszyscy, którzy przekraczali próg jego kancelarii, jakby szukali nie porady prawnej, ale chiromanty, który w magiczny sposób rozwiąże ich problemy. Kłopot w tym, że on nie potrafił kłamać. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie dać klientowi jednej z pretensjonalnych wizytówek z danymi kancelarii swojego teścia. Wystarczyłoby, aby wyszedł z gabinetu Gonzala i udał się na koniec korytarza. Nie musiałby nawet opuszczać budynku.

– Powinien był pan skonsultować się ze specjalistą, zanim przepisał pan dom i majątek na żonę. Nie mogę panu pomóc.

Wyobraził sobie, jak zareagowałby na takie stwierdzenie jego teść – wywracając oczami, powiedziałby: „Kiedy się nauczysz, że w naszym zawodzie kłamstwo niekoniecznie oznacza brak prawdy, jest po prostu sposobem na to, by tak ubrać ją w prawne wykręty, że będzie nie do rozpoznania”. Jego teść, don Agustín González, był nie tylko jednym z najlepszych prawników w mieście, ale i nieuleczalnym cynikiem. Gonzalo widział, jak hipnotyzuje swoich klientów argumentacją tak zawiłą, że głupieli i podpisywali dokumenty, które im podsuwał, choćby tylko dlatego, by nie przyznać, że nie rozumieją ani słowa z całego tego żargonu, i uniknąć karcącego spojrzenia starego, który zawsze żegnał ich swoim najlepszym uśmiechem. Uśmiechem, który w uprzejmy sposób mówił „pierdol się”.

Dziesięć minut później w drzwiach pojawiła się Luisa, jego asystentka. Zawsze wchodziła bez zapowiedzi; po latach Gonzalo zaniechał prób przekonania jej, by pukała. Luisa sprawnie obsługiwała biurowe programy komputerowe, telefony komórkowe i wszelkie inne ustrojstwa, za którymi on sam nie nadążał, co czyniło go funkcjonalnym analfabetą. Poza tym podobało mu się geranium, które posadziła na balkonie. „Strasznie tu smutno, potrzebuje pan kolorów i ja je panu dam”, powiedziała, kiedy pierwszy raz weszła do kancelarii, pewna, że po takim argumencie Gonzalowi nie pozostanie nic innego, jak ją zatrudnić. Miała rację; zanim w jego życiu pojawiła się ta dziewczyna, kwiaty nieuchronnie więdły, tworząc bryły, które kruszyły się przy dotknięciu. Zatrudnił ją, rzecz jasna. Nie żałował swojej decyzji; miał tylko nadzieję, że będzie mogła zachować stanowisko po fuzji z kancelarią teścia.

– Widzę, że zdobyliśmy kolejnego stałego klienta. – Luisa była nie tylko skuteczna i barwnie się ubierała, lecz także miała sarkastyczne usposobienie.

Gonzalo wzruszył ramionami.

– Przynajmniej nie wyciągnąłem od niego forsy złudnymi obietnicami.

– Uczciwość przynosi zaszczyt wyłącznie uczciwym, mecenasie. A my musimy mieć na rachunki, na zapłacenie twojemu teściowi czynszu za ten piękny gabinet i… taki drobny szczegół – na moją pensję.

– Ile masz lat?

– Jestem dla ciebie za młoda; mogłabym cię oskarżyć o wykorzystywanie nieletnich.

– Zacznę się ciebie bać, kiedy będziesz miała własną kancelarię.

Luisa zaczepnie wydęła usta.

– I słusznie. Ja nie pozwolę, żeby moi klienci odpływali, jakbym łowiła ich dziurawą siecią. A właśnie, dzwoniła twoja żona. Mówiła, żebyś nie zapomniał, że dziś masz być w domu o szóstej. Punktualnie.

Gonzalo rozparł się w fotelu z imitacji skóry. No tak, coroczne urodzinowe przyjęcie „niespodzianka”. Prawie udało mu się zapomnieć o tym rytuale.

– Lola czeka przy telefonie?

– Powiedziałam jej, że jesteś bardzo zajęty.

– Dobra dziewczynka. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił.

Rezolutny wyraz twarzy Luisy został szybko zmazany przez cień rozczarowania i smutku.

– Mam nadzieję, że będziesz o tym pamiętał, kiedy spotkasz się ze starym.

Gonzalo chciał coś powiedzieć, ale oszczędziła mu tego, pospiesznie opuszczając gabinet. Odetchnął głęboko, zdjął okulary w szylkretowej oprawce, równie niemodne jak jego garnitury i krawaty, i potarł powieki. Jego spojrzenie padło na portret Loli i dzieci – wiszący na ścianie olejny obraz, który żona podarowała mu, kiedy otwierał kancelarię i wszystkie jego złudzenia były jeszcze nietknięte. Od tamtego czasu wiele się zmieniło, i to nie tak, jak tego oczekiwał.

Wyszedł na balkon zaczerpnąć powietrza. Geranium dzieliło niewielką powierzchnię z klimatyzatorem i rowerem, z którego nigdy nie skorzystał. Na barierce nadal wisiał baner reklamujący jego kancelarię. Przez te wszystkie lata nie przyszło mu do głowy, żeby go zmienić. Litery wyblakły od słońca i deszczu, chociaż, prawdę mówiąc, i tak ledwo dawało się je odczytać z ulicy, nawet kiedy baner był jeszcze nowy. Stanowił pewnego rodzaju symbol, absurdalną flagę, którą na próżno machał, domagając się autonomii swojej wyspy w stosunku do sąsiednich, należących do kancelarii „Agustín González i Wspólnicy, od 1895 roku”. Gonzalo czasami myślał, że klienci wchodzą do jego gabinetu wyłącznie dlatego, że pomylili drzwi. Podejrzewał też, że od czasu do czasu teść podsyła mu beznadziejne przypadki, nieistotne sprawy, okruchy. W końcu jest mężem jego córki i ojcem jego wnuków, co miało pewne znaczenie, chociaż don Agustín i tak uważał go za miernotę. Ściślej mówiąc, za tchórza.

Po wielu latach oporu Gonzalo musiał wreszcie pogodzić się z rzeczywistością – przyjmie ofertę teścia, by zostać jego wspólnikiem, kiedy tylko ten mu to zaproponuje. Choć jeszcze formalnie niczego nie ustalili, wiedział, że w praktyce będzie dla niego pracował. Baner zniknie, a wraz z nim może i geranium. Winił za to nowy kredyt hipoteczny, angielskojęzyczną szkołę córki i studia Javiera na prywatnej uczelni, gdzie pod auspicjami jezuitów kształcili się przyszli patrycjusze. A także brak odwagi, żeby postawić się teściowi, i zgodę na to, by jego życie zamieniło się w parodię, w której odgrywał jedynie rolę statysty.

Palił, spoglądając na miasto. Niedługo zrobi się ciepło, nadejdą prawdziwe upały, jednak tego popołudnia mógł się jeszcze wychylić przez balkon, nie czując uderzenia powietrza z pracującego na pełnych obrotach klimatyzatora. Wszyscy przyjmowali za oczywiste, że jest szczęśliwy, mając gabinet w sercu miasta, ale on w rzeczywistości nigdy nie lubił Barcelony. Tęsknił za niebem z dzieciństwa, widocznym między górami, kiedy słońce barwiło na czerwono jezioro, a ojciec zabierał go na ryby. Tak naprawdę nie miał prawdziwych wspomnień z tamtego okresu, o ile wspomnienia w ogóle mogą być prawdziwe; ojciec zniknął, kiedy on miał zaledwie pięć lat, ale tyle razy słyszał od matki historie o wyprawach na ryby, że w jego pamięci faktycznie miały miejsce. Trudno tęsknić za czymś wymyślonym – to równie dziwne jak składanie co roku 23 czerwca kwiatów na grobie, w którym nie ma nikogo poza dżdżownicami i mrówkami zostawiającymi po sobie latem kopczyki.

Latami spierał się z Lolą, próbując ją przekonać, że warto wyremontować stary dom nad jeziorem i przeprowadzić się do niego z dziećmi. Byliby zaledwie godzinę drogi samochodem od miasta, w dzisiejszych czasach można mieszkać na wsi z wszelkimi wygodami; mała Patricia mogłaby dorastać na świeżym powietrzu, a on zabierałby ją na ryby, żeby kiedy będzie duża, nie miała wrażenia, że jej ojciec był tylko niewyraźną zjawą. Może w tej spokojnej okolicy poprawiłyby się jego relacje z synem, Javierem. Ale Lola zawsze stanowczo odmawiała.

Odcięcie żony od miejskich alei, butików, centralnych dzielnic i zgiełku byłoby jak amputowanie jej nóg. W końcu dał się przekonać do kupna domu w wyżej położonej części miasta, z basenem, widokiem na całe wybrzeże, czterema łazienkami, ogrodem o powierzchni czterystu metrów kwadratowych i bogatymi, dyskretnymi sąsiadami. Kupił samochód terenowy, który zużywał więcej oleju napędowego niż czołg, i uznał, że właśnie takiego życia pragnie, chociaż wiedział, że nie będzie go na nie stać.

Kiedy człowiek się zakochuje, robi to, czego nie chce robić, i uważa, że działa z własnej inicjatywy, choć w rzeczywistości jest to zwykła rezygnacja.

Pogrążony w jałowych rozważaniach, odwrócił głowę w stronę sąsiedniego balkonu, na którym jakaś kobieta paliła papierosa, zatopiona w lekturze książki. Podniosła niewidzący wzrok, rozmyślając być może nad tym, co właśnie przeczytała. Wyglądała na mniej więcej trzydzieści pięć lat, była wysoka, miała rude włosy, a jej fryzura mogła uchodzić za dzieło Edwarda Nożycorękiego – nierówno ostrzyżone boki i długa grzywka sięgająca czubka nosa, którą ciągle odgarniała z czoła. Na szyi miała wytatuowane dwa duże motyle skrzydła. Jej oczy, szare z brunatnymi plamkami, były jednocześnie sympatyczne i prowokujące.

– Co za zbieg okoliczności, czytasz mojego ulubionego poetę.

Sądząc po minie kobiety, Gonzalo musiał jej się wydać rekonwalescentem, od którego nie można wymagać dużo wysiłku.

– Dlaczego zbieg okoliczności? Sądzisz, że jesteśmy jedynymi osobami na świecie, które czytają Majakowskiego?

Gonzalo uruchomił maszynerię swojej pamięci, szukając w niej dawno zapomnianych, starych słów. Jego rosyjski był mocno zardzewiały.

– Chyba żartujesz. Można policzyć na palcach jednej ręki osoby, które w tym mieście są w stanie czytać Majakowskiego w oryginale.

Kobieta posłała mu nieco zdziwiony uśmiech.

– Rozumiem, że ty jesteś. Gdzie nauczyłeś się mojego języka?

– Mój ojciec nauczył się rosyjskiego w latach trzydziestych. Kiedy byłem mały, kazał mnie i siostrze recytować wiersz na cześć Lenina.

Nieznajoma wysłuchała go, jakby niemal wyłącznie z grzeczności, po czym zamknęła książkę.

– Brawo – powiedziała i pożegnawszy się kolejnym półuśmiechem, wróciła do mieszkania.

Gonzalo poczuł się idiotycznie. Chciał po prostu być miły. Tylko miły? Fakt, może zbyt nachalnie spojrzał na jej dekolt. Tracił wprawę w byciu dżentelmenem. Zgasił papierosa i wszedł do łazienki przylegającej do gabinetu. Dokładnie umył mydłem ręce, po czym powąchał palce i ubranie, żeby sprawdzić, czy pachną tytoniem. Poprawił węzeł krawata i wygładził marynarkę.

– Jesteś gdzieś tutaj, prawda, ty mały sukinsynie? – powiedział przez zęby, stojąc przed lustrem.

Matka przypominała mu w każdą niedzielę, kiedy ją odwiedzał, że był bardzo ładnym dzieckiem. „Byłeś identyczny jak twój ojciec”. Miał te same zielone oczy o badawczym spojrzeniu, szerokie czoło, wyraźne brwi i kości policzkowe, i jeszcze ta cecha tak charakterystyczna dla rodziny Gilów – mała przerwa między przednimi zębami, szczegół, który zdołał naprawić po dwóch długich latach noszenia aparatu. Do tego gęste, ciemne włosy, szeroka szyja i ten zwyczaj unoszenia podbródka, który dla tych, co go nie znali, świadczył o arogancji. Nikt nie wspominał o nieco odstających uszach, o zbyt szerokim nosie boksera ani o ustach wykrzywionych w wyrażającym gorycz grymasie. W sumie te cechy sprawiały, że nie wyglądał zbyt atrakcyjnie. Tak więc nawet jeśli w dzieciństwie zanosiło się na to, że będzie wiernym odbiciem ojca, czas pokazał, że stało się inaczej. Na zdjęciach, które zachował, w wieku czterdziestu lat jego ojciec wprost promieniował przytłaczającą osobowością, choć nie miał jednego oka. Wysoki i krzepki, wydawał się niekwestionowanym autorytetem, mężczyzną twardo stąpającym po ziemi. Natomiast Gonzalo zboczył z kursu ku pulchnemu, słabemu ciału, niskiemu wzrostowi, płaskiemu nosowi i miękkiemu brzuchowi, którego nigdy nie miał czasu ani ochoty wcisnąć za pasek. Zakola na skroniach zwiastowały rychłe, przedwczesne wyłysienie, jego spojrzenie bynajmniej nie było przenikliwe, a w oczach nie dało się dostrzec nawet błysku inteligencji. Jedynie kruchą dobroć, nieśmiałą niepewność, które w najlepszym wypadku budziły obojętną pobłażliwość. Dzieci bohaterów nigdy nie dorównują rodzicom. Nie była to bolesna refleksja, ale stwierdzenie niezaprzeczalnego faktu.

Przed wyjściem zajrzał do Luisy.

– Wiesz, kto wynajął mieszkanie po prawej?

Luisa lekko postukała w usta czubkiem ołówka.

– Nie. Widziałam, jak się przeprowadzali. Nie przejmuj się, w poniedziałek będę wiedziała.

Gonzalo skinął głową i pożegnał się z lekko wymuszonym uśmiechem. Kobieta z balkonu go zaintrygowała.

– A właśnie, wszystkiego najlepszego. Kolejny rok – powiedziała sekretarka, kiedy wychodził.

Gonzalo podniósł rękę, nie odwracając głowy.

Dwadzieścia minut później zaparkował terenówkę przed swoim domem. Ktoś namalował na ogrodzeniu tarczę strzelniczą z jego imieniem pośrodku. Wynajęci przez Lolę robotnicy próbowali oczyścić mur myjką ciśnieniową. To było jak zabawa w kotka i myszkę; po zmroku graffiti znów znajdzie się w tym samym miejscu. Gonzalo nie musiał być grafologiem, żeby wiedzieć, kto jest jego autorem. Z drugiego końca ogrodu dobiegł go szmer, z którego od czasu do czasu przebijały śmiechy i czyjś głos, bardziej przenikliwy niż inne. Goście już przyjechali, słyszał nastrojową muzykę Sergia Gatiki. Nigdy nie umieli dojść z Lolą do porozumienia, jeśli chodzi o gust muzyczny. Podczas sporów, dość częstych, zazwyczaj to żona narzucała swoją wolę. W przeciwieństwie do niego Lola nie miała nic przeciwko kłótniom.

Przez chwilę ważył w dłoni kluczyki od terenówki; zapragnął, by wszyscy ci ludzie znaleźli się gdzie indziej. Tak naprawdę jednak on sam chciałby zniknąć. Oczywiście tego nie zrobi. Coś tak nieoczekiwanego było nie do pomyślenia u zawsze przewidywalnego, nudnego, zdziwaczałego człowieka, za jakiego wszyscy go uważali. Odetchnął więc głęboko, wyprostował plecy i włożył klucz do zamka, starając się ze wszystkich sił, by zaskoczenie na jego twarzy wyglądało na autentyczne, choć nikomu i tak na tym nie zależało. Chcieli jedynie, żeby był przekonujący. I udało mu się.

Obszedł salon, ściskając ręce, rozdając całusy i słowa powitania. Zobaczył stojących w kółku kolegów z kancelarii teścia. Znajomi z ostatniej chwili, sąsiedzi z osiedla, których Lola ściągnęła, żeby zrobić tłok, składali mu życzenia z przesadną wylewnością. Jego córka Patricia bawiła się z innymi dziećmi między klombami przy basenie. Odwróciła się i pomachała mu ubrudzonymi ziemią rączkami. Gonzalo odpowiedział na powitanie, owładnięty słodko-gorzkim uczuciem. Rosła zbyt szybko. Już niemal nie musiała stawać na palcach, żeby pocałować go w policzek. Wymykała mu się z rąk. Jak wszystkie dobre rzeczy, które przytrafiły mu się w życiu, dzieciństwo jego pociech umykało, nie dając mu czasu, żeby się nim nacieszyć.

Lola wyróżniała się spośród obecnych w swojej eleganckiej malwowej sukni odsłaniającej ramiona. Jego żona, dobrze po czterdziestce, lepiej niż większość kobiet wkroczyła w ten wiek pełen niepokojów. Wyglądała na pewną siebie i szczęśliwą, reszta zabiegała o jej towarzystwo, każdy chciał jej dotknąć, uścisnąć ją, by zarazić się jej energią. Była śliczna, znacznie ładniejsza, niż mógłby sobie wymarzyć. Ale uroda nie ma już większego znaczenia, pomyślał, kiedy podeszła złożyć mu życzenia i musnęła pocałunkiem jego usta.

– Spodziewałeś się czegoś takiego?

Gonzalo zrobił stosowną minę. Łatwiej kłamać, kiedy słuchający kłamstwa jest gotów w nie uwierzyć.

– Oczywiście, że nie.

– Przyszli wszyscy – oznajmiła Lola z triumfalnym wyrazem twarzy.

Nie było to do końca zgodne z prawdą. Ciężko jest ukryć niektóre luki. Życie, w miarę jak posuwało się naprzód, zostawiało za sobą zwłoki. Gonzalo dostrzegł z daleka swojego teścia.

– Co tu robi twój ojciec?

Lola położyła mu na ramieniu dłoń o pomalowanych paznokciach. Chciała zachowywać się swobodnie, ale była zdenerwowana. Gonzalo poznał to po lekkim drżeniu palców spoczywających na poduszce swojej marynarki.

– Postaraj się być dla niego miły, dobrze? Dziś powie ci o fuzji kancelarii.

Gonzalo przytaknął bez entuzjazmu. „Fuzja” była wspaniałomyślnym sposobem na uniknięcie słowa „poddaństwo”. Miał zostać sługusem, a żona prosiła go, żeby jeszcze był uprzejmy. Dobijał go ten niekończący się teatr, w którym ona zdawała się doskonale odnajdywać.

Lola zmarszczyła nos, przymykając nieznacznie powieki o długich rzęsach sklejonych tuszem.

– Paliłeś?

Gonzalo zachował kamienną twarz. Udało mu się nawet udać oburzenie.

– Przecież ci obiecałem. Od pięciu miesięcy nie wypaliłem ani jednego papierosa.

Lola spojrzała na niego z niedowierzaniem. Zanim waga przechyliła się na jej stronę, Gonzalo zmienił temat.

– Widziałem przy ogrodzeniu robotników.

Lola ze złością odrzuciła do tyłu włosy.

– Powinieneś złożyć na policji donos na tego wariata. To trwa już zbyt długo. Rozmawiałam z ojcem i…

Gonzalo przerwał jej, urażony.

– Mówisz mu też, ile razy chodzę do toalety?

– Nie bądź niemiły. Chcę tylko powiedzieć, że to musi się skończyć.

Gonzalo dostrzegł zbliżającego się teścia. Lola cmoknęła go czule i zostawiła ich samych przy basenie.

– Wspaniałe przyjęcie – pogratulował mu teść. Nawet kiedy chciał coś pochwalić, jego głos brzmiał arogancko, a wyraz twarzy zawsze graniczył z pogardą. Jego oczy straciły kolor, ale emanowały z nich przebiegła inteligencja i godna pozazdroszczenia energia, jowialna i pełna pasji. „Całkowite przeciwieństwo ciebie”, zdawało się wyrzucać mu to spojrzenie. Gonzalo nie potrafił przezwyciężyć poczucia małości, które ogarniało go w towarzystwie teścia. Prawie siedemdziesięcioletni Agustín González nie doszedł jeszcze do krytycznego momentu, w którym niektórzy mężczyźni zaczynają się nad sobą użalać. Pod wieloma względami był odstręczający, a jego zła sława – zasłużona. Twardy zawodnik, prawnik procesowy z licznymi sukcesami na koncie, pozbawiony skrupułów korsarz, arogancki, a czasami grubiański, obnoszący się z pogardliwą miną kogoś, kto już tak długo jest na szczycie, że uważa, iż ma święte prawo tam pozostać. Ale był także człowiekiem rzetelnym, wykształconym i bez wątpienia rozsądnym. Ważył każde słowo, starając się nie powiedzieć niczego, czego później mógłby żałować. Być może wiele osób czuło do niego nienawiść, ale nawet jego wrogowie nie byli na tyle głupi, żeby śmiać się z niego za jego plecami.

– Chciałbym spokojnie porozmawiać z tobą o naszej spółce. Zajrzyj w poniedziałek do mojego biura, tak około dziesiątej.

Gonzalo czekał, że coś doda, ale jego teść, równie oszczędny w słowach, jak w gestach, wydał z siebie jedynie burknięcie – w założeniu może przyjacielskie – po czym oddalił się w stronę grupki gości.

Partnerka teścia pozdrowiła Gonzala z daleka uniesionym kieliszkiem wina. Była znacznie młodsza od Agustína. Zapomniał, jak się nazywa, o ile w ogóle mu się przedstawiła, za to długo będzie pamiętał jej obcisłą suknię, bezwstydnie opinającą ciało, i koronkę stanika uwydatniającego piersi, walczące, by wydostać się na zewnątrz. Teściowi podobały się takie kobiety, wyzywające i posłuszne. Odkąd owdowiał, zaczął je kolekcjonować. Kobieta kołysała biodrami, jakby poruszała się po planie filmowym pośród dekoracji z papier-mâché i skupiała na sobie światła wszystkich reflektorów. Dotknęła kącika ust, po czym z niesmakiem spojrzała na poplamione szminką palce.

Pod drewnianą pergolą zdobiącą skraj ogrodu Gonzalo zobaczył Javiera. Jak zawsze trzymał się z dala od innych, odstawał od reszty niczym niepasujący do niej przedmiot. Stał oparty o jedną z kolumn, pochłonięty płynącą z odtwarzacza muzyką, i obojętnie obserwował przyjęcie. Bermudy, które miał na sobie, odsłaniały długą bliznę na prawej nodze. Choć minęło już dużo czasu, za każdym razem, kiedy Gonzalo widział tę bliznę, czuł się winny.

Do wypadku – jeśli w ogóle można tak to nazwać – doszło, kiedy Javier miał dziewięć lat. Stali obaj na szczycie skały, Javier spoglądał w głąb spokojnej, przejrzystej wody. Tak naprawdę wysokość nie była duża, ale chłopcu musiała się wydawać nie do pokonania. Lola wołała do niego z dołu, żeby skoczył. Strach walczył w nim z chęcią, by zamknąć oczy i rzucić się w próżnię. „Zrobimy to razem. Nic się nie stanie, zobaczysz”, zachęcał Gonzalo, ściskając mocno dłoń syna. Javier uśmiechnął się do niego. Skoro był z nim ojciec, nie mogło mu się przytrafić nic złego. To było dla niego coś jak początek wieczności. Wrażenie, że spada, i jednoczesne uczucie, że nic nie waży, ryczące głosy, jego i ojca. Świat zamieniony w krąg intensywnego błękitu, morze otwierające się, żeby wciągnąć go w pęcherze powietrza i wyrzucić z powrotem na powierzchnię. Ojciec śmiał się, dumny z syna, ale jego spojrzenie szybko pociemniało. Wokół Javiera woda barwiła się na bordowy kolor. Chłopiec poczuł w nodze straszliwy ból.

Wtedy pierwszy raz Gonzalo zawiódł syna. Prawa noga, na którą utykał Javier, codziennie mu o tym przypominała.

– Pewnie powinienem ci złożyć życzenia. – Głos Javiera był senny, znudzony i ochrypły. Niedorobiony.

– Nie ma takiego obowiązku, ale byłbym ci wdzięczny za ten gest.

Chłopak rozejrzał się wokoło jak nastolatek, który bada różne możliwości.

– Założę się, że połowa tych ludzi ma cię w dupie. Ale wygląda na to, że wszyscy potraficie doskonale udawać.

Co mógł wiedzieć ojciec o wewnętrznym świecie swojego siedemnastoletniego syna? W Internecie chłopcy w tym wieku otwarcie mówią o swoich przeżyciach i uczuciach. Mówią i mówią, ale ciężko jest wyciągnąć jednoznaczne wnioski na temat tego, kim są albo za kogo się uważają. Gonzalo obserwował bolesną przemianę syna, czuł ciężar jego samotności, sposób, w jaki zaczyna zaciskać się wokół niego reszta jego życia.

– Widzę, że nie możesz się oprzeć pokusie, żeby zadać mi ból, kiedy tylko nadarzy się okazja. Prawda? – Gonzalo nie potrafił uwolnić się od swoistego poirytowania, które czuł za każdym razem, kiedy rozmawiał z synem. Jakby mówili dwoma różnymi językami i żaden z nich nie podejmował najmniejszego wysiłku, żeby zrozumieć drugiego.

Javier podniósł wzrok i spojrzał na ojca z mieszanką tęsknoty i skrępowania, jakby pragnął mu coś powiedzieć, ale nie potrafił wyrazić tego słowami. Ostatnio wydawał się starszy i bardziej markotny, wyglądało na to, że pierwszy rok studiów rzuci go na ziemię niczyją, gdzie przestanie być dzieckiem, ale też nie będzie jeszcze w pełni należał do świata dorosłych.

– Co mam ci powiedzieć? To tylko kolejne przyjęcie „niespodzianka”. Jak co roku.

Gonzalo przeszył syna spojrzeniem.

– Można wiedzieć, o co ci chodzi?

– O nic mi nie chodzi. Po prostu potrzebuję chwili spokoju.

– Nie chcę, żebyśmy zaczęli się kłócić. To nie jest odpowiedni moment.

Gdyby mogli na siebie nakrzyczeć, naubliżać sobie, wyrzucić z siebie wszystkie żale, które się za nimi ciągnęły. Ale to nigdy nie następowało. Taki był porządek rzeczy.

– W takim razie nie róbmy tego.

Gonzalo zamyślił się na chwilę, obserwując krążącą między gośćmi Lolę. Javier był jej żywym odbiciem: miał jej oczy, jej usta, a mimo to w jego szerokim czole, w mocnych, kędzierzawych, czarnych włosach było coś, co budziło w Gonzalu odrazę. Starał się powstrzymywać to uczucie wstrętu, ale Javier w jakiś sposób się go domyślał.

– Czasami mam wrażenie, że za bardzo przypominasz matkę. Posiadasz szczególną umiejętność odsuwania od siebie ludzi, którzy cię kochają.

Javier potarł skroń; pragnął zostać sam.

– Ty nie znasz mamy. Mieszkasz z nami, ale nas nie znasz.

Gonzalo uśmiechnął się ze smutkiem. Javier podziwiał matkę w takim samym stopniu, w jakim nienawidził ojca, bez prawdziwego powodu, innego niż instynkt. Tak naprawdę wielbił zjawę. Zresztą, czy on sam tego nie robił?

Jego uwagę zwrócił mężczyzna stojący przy bramie. Krzepki, podstarzały typ przyglądał mu się uważnie, paląc papierosa. Dym osiadał na jego bujnych wąsach. Gonzalo miał niejasne wrażenie, że kogoś mu przypomina, chociaż był pewien, że nigdy nie widział go na oczy. Może zmylił go jego wygląd, całkowicie bezbarwny, nie licząc gęstych wąsów. Był ubrany w kremowe, pogniecione spodnie i koszulę, która teraz miała plamy potu pod pachami. Duży brzuch groził wyrwaniem guzików, jakby na siłę wepchnął go za pasek. Mimo to wąsy w różnych odcieniach siwizny kogoś mu przypominały. W jego zdezorientowanej głowie torowało sobie drogę pytanie.

Nie odrywając od niego wzroku, nieznajomy przetarł chusteczką ogoloną na łyso czaszkę.

Gonzalo podszedł do niego.

– Przepraszam, czy my się znamy?

Mężczyzna wyjął z kieszeni odznakę, pokazał ją Gonzalowi i ze smutkiem pokiwał głową.

– Co pan tu robi?

Alcázar spojrzał na niego nieporuszony.

– Chodzi o pańską siostrę, Laurę.

To imię zabrzmiało dla Gonzala obco, niczym dawno zapomniana, drobna nieprzyjemność. Siostra zniknęła z jego życia bez słowa wyjaśnienia przed ponad dziesięciu laty. Od tamtej pory jej nie widział.

– Co znów zrobiła ta wariatka?

Alcázar wyrzucił niedopałek i zgniótł go, kręcąc obcasem. Jego skośne oczy ukryte pod grubymi, zmierzwionymi siwymi brwiami przewiercały Gonzala na wylot.

– Zabiła człowieka i popełniła samobójstwo. Swoją drogą, ta wariatka była moją koleżanką z pracy.

Niesiony od plaży kurz pokrywał fotele i stół na tarasie delikatną błoną, a białe ściany wydzielały piekielny żar.

Siaka z obojętnością i spokojem spoglądał przez okno na morze. Kobieta drzemała, leżąc na brzuchu, z twarzą rozpłaszczoną na poduszce; z rozchylonych ust spływała ślina, a do jej czoła kleiły się mokre od potu włosy w kolorze wina. Była tęga, miała zaróżowioną skórę i kolczyk w nosie, mały brylancik. Na przypieczonej słońcem skórze odznaczały się białe ślady po majtkach i staniku. Turyści zawsze popełniali ten sam błąd – gdy tylko znaleźli się na plaży, kładli się na ręczniku niczym jaszczurki, jakby miało im zabraknąć słońca. Siaka ostrożnie zdjął rękę, która obejmowała go w pasie, i odsunął się od lepkiej jak dżem skóry. Zanim doszła, wydała z siebie odgłos przypominający rżenie konia. Potem spojrzała na niego z obscenicznie figlarną iskrą w oku. „Gdzie nauczyłeś się wszystkich tych rzeczy?”, zapytała. „Urodziłem się z tą wiedzą”, odpowiedział. Uśmiechnęła się. Siaka był przekonany, że nawet go nie zrozumiała. Wreszcie zasnęła jak niemowlę.

Ubrał się możliwie najciszej, zostawiając buty na koniec, i przeszukał torebkę kobiety. Znalazł portfel z grubym plikiem dolarów w środku, zegarek wyglądający na dość drogi i telefon. Wyjął też paszport (amerykańskie paszporty były w cenie), jednak po chwili zastanowienia włożył go z powrotem do torebki razem z komórką. Tatuś na pewno wyśle jej pieniądze z jakiegoś banku w New Jersey czy skąd tam, kurwa, przyleciała, ale utrata paszportu byłaby dla niej większym problemem. Dziesiątki takich Suzanne, Louise, Marie przyjeżdżały ze Stanów Zjednoczonych i innych miejsc świata, pragnąc przeżyć wakacje życia, które mogłyby potem wspominać podczas długich zimnych nocy w Bostonie czy Chicago. Rosjanki, Chinki i Japonki też były niczego sobie, ale on wolał jankeski. Miały w sobie naiwność, która budziła w nim rozbawienie, wystarczało im niewiele więcej, niż dawali im ich partnerzy czy mężowie, a do tego były hojne. Żadnych tanich pensjonatów czy numerków w wynajętym samochodzie. Zabierały go do swoich apartamentów, a Siaka miał słabość do pięciogwiazdkowych hoteli. Do minibarów, haftowanej pościeli, szlafroków, soli kąpielowych i czystej wykładziny. Ale najbardziej lubił flagi. Chorągwie powiewające na masztach pięciogwiazdkowych hoteli zawsze były nowe i błyszczące.

Ktoś, kto nie widział tych flag z tarasu pięciogwiazdkowego hotelu z widokiem na morze, nie był w stanie zrozumieć, czym jest pierwszy świat. Kiedy turystki napalonym głosem, z którego przebijały miłosne zamiary, pytały, skąd jest, kłamał, ale nie miało to żadnego znaczenia. Dla większości ludzi Afryka była tylko ciemnożółtą plamą na mapie. Wszystkie granice i państwa wyglądały tak samo. Miejsce nieszczęść, głodu, chorób i wojen. Wystarczyło kilka łzawych historii, a słuchały go z litościwym spojrzeniem, wyciągały swoje długie palce nad stolikiem w drogiej restauracji, uważały się za lepsze, co sprawiało, że czuły się źle i miały wyrzuty sumienia. Wtedy Siaka uderzał w inny ton, lubił bombardować je wiedzą o muzyce afrykańskiej, mówił o mbirze, bardzo popularnym w jego ojczyźnie, Zimbabwe, instrumencie z metalowymi języczkami zamontowanymi w tykwie, które trąca się kciukiem. Albo opowiadał o Nicholasie Mukomberanwie, jednym z najwybitniejszych artystów swojego kraju. Wówczas współczucie przechodziło w podziw, a w miarę trwania kolacji i opróżniania kolejnych butelek wina brał górę kolonialny duch dawnych lat – turystki kładły pod stołem dłonie albo stopy na jego kroczu, a w ich nietrzeźwym spojrzeniu pojawiało się pytanie, czy to prawda, co mówią o czarnych, że mają ogromne, bo każdy czarny musiał mieć okazały męski atrybut. Tak sądziły i to oferował im Siaka. Miał okazałego członka i potrafił wypełnić go energią swoich dziewiętnastu lat. Miał też plany na przyszłość.

Wyszedł z pokoju, po czym założył buty na korytarzu, chowając w nich dolary. Nie zdarzało się to często, ale czasami hotelowa ochrona przeszukiwała go, zwłaszcza jeśli zapamiętała jego twarz.

Tym razem bez problemu wyszedł na ulicę i złapał taksówkę.

– Dokąd pan życzy sobie jechać?

Siaka uśmiechnął się z zadowoleniem. Lubił, kiedy zwracano się do niego per pan; może i był Murzynem, imigrantem bez papierów, ale drogie ubranie i markowe okulary przeciwsłoneczne wybielały. Jeśli zaś chodzi o papiery, ludzi interesowały wyłącznie te, które miał w bucie.

– Przyjmuje pan dolary? – zapytał, podając kierowcy setkę. Dzięki pieniądzom imigrant staje się mniej nielegalny.

Dom Gonzala Gila znajdował się na luksusowym osiedlu położonym na wzgórzu z widokiem na morze. Jego fasadę niemal całkowicie zasłaniał wysoki mur z nieobrobionego kamienia, zza którego dobiegały śmiechy i plusk wody w basenie. Z okna taksówki Siaka dostrzegł furgonetkę firmy cateringowej. Ciemnowłosa kobieta, wysoka i elegancka, która otworzyła furtkę, musiała być żoną prawnika. Siaka próbował przypomnieć sobie jej imię, ale do głowy przyszło mu tylko jedno określenie: „ta arogancka dziwka”. Z tego, co wiedział, Gonzalo miał dwoje dzieci – syna prawie w jego wieku i młodszą dziewczynkę. Widział je kilka razy, gdy wsiadały do szkolnego autobusu, który zatrzymywał się niedaleko ich domu.

– Taksometr zrobi ze mnie bogacza.

– Jeśli zadzwonię do pana, powiedzmy, za pół godziny, przyjedzie pan po mnie? Dostanie pan duży napiwek.

Przeszedł wzdłuż muru, wdychając woń orchidei. Zapach kwiatów i świeżo skoszonego trawnika przypomniał mu powieści Fitzgeralda i nieco bardziej mgliście szkołę, w której uczył się jako dziecko. Uśmiechnął się na widok robotników zmywających graffiti. Ten dom musiał być dla nich żyłą złota. Co trzy, cztery dni wracali, żeby usunąć wyzwiska pod adresem prawnika i groźby wobec jego atrakcyjnej żony i dzieci o twarzyczkach cherubinków. Jeden z robotników przyglądał mu się przez chwilę. Siaka przywitał się z nim jak gdyby nigdy nic i mężczyzna wrócił do swojej pracy. Na wszelki wypadek chłopak przeszedł na drugą stronę chodnika i przespacerował się między sąsiednimi posiadłościami. Pomyślał, że niektórzy ludzie wiedzą, jak żyć, ale nie ma to nic wspólnego ze szczęściem.

Oparł się o mur i zapalił papierosa. Poprawił okulary przeciwsłoneczne i zamknął oczy, wypuszczając dym przez białe zęby.

– Wszystkiego najlepszego, mecenasie.

2.

Gonzalo podniósł wzrok i porównał widniejący na budynku numer z tym z adresu otrzymanego w sądzie. Wśród rzeczy osobistych jego siostry był klucz do mieszkania, w którym spędziła ostatnie miesiące życia. Na domu zachowała się jeszcze zniszczona tabliczka z frankistowskim symbolem, pękiem strzał i napisem: „Własność Ministerstwa Mieszkalnictwa”. W splocie kabli, który wystraszyłby każdego elektryka, można było dostrzec datę budowy. W wąskim korytarzu zalatywało wilgocią. Światło na schodach nie działało, połowa skrzynek na listy została brutalnie wyrwana, a te, które ocalały, miały wyłamane zamki albo powyginaną blachę. Nie robiąc sobie większych nadziei, Gonzalo poszukał nieistniejącej windy, po czym z rezygnacją spojrzał na strome, kręte schody.

Kiedy dotarł na ostatnie piętro, po plecach spływał mu pot. Przez chwilę łapał oddech, zanim wyjął z kieszeni klucz i włożył go do zamka jedynych tam drzwi. Rozległ się zgrzyt odsuwanego rygla. Uderzył go odór zaschłego potu i czarnego tytoniu. Dotknął ściany w poszukiwaniu kontaktu; w głębi długiego przedpokoju zapaliła się żarówka bez klosza.

Do środka ledwo docierało światło z zewnątrz. Salon był bardzo mały, z lepką podłogą z lastryka i nagimi ścianami. Znajdowały się w nim tylko komoda, stary fotel i przedpotopowy telewizor. Na wieszaku wisiał szlafrok z wypalonymi papierosem dziurami na mankiecie. Przy oknie bez firanki stało wiklinowe krzesło. Gonzalo próbował wyobrazić sobie siostrę, jak pali i pije na umór w ciemnym pokoju ze spuszczonymi żaluzjami.

Po lewej stronie stało małe biurko, zawalone papierami, książkami i czasopismami. Wszędzie walały się puszki po piwie i niedopałki. Na podłodze leżało ślubne zdjęcie w ramce z rozbitym szkłem. Gonzalo schylił się, żeby je podnieść, i wytarł odcisk buta, chcąc mu się lepiej przyjrzeć. W dniu ślubu Laura, wystraszona, błądziła wzrokiem po całym kościele, szukając go wśród gości; w jej spojrzeniu szamotała się zdezorientowana jaskółka. To samo spojrzenie miała na fotografii, uciekała na swój sposób przed obejmującym ją w talii ramieniem Luisa. Były szwagier wyglądał na zdjęciu bardzo młodo. Gonzalo zawsze darzył go sympatią, szkoda, że dziesięć lat temu wszystko tak nagle się skończyło; żałował, że stracili kontakt.

Poszedł do kuchni. Cuchnęło zepsutym jedzeniem. Na wbitym w ścianę gwoździu, obok niedziałającego zegara, wisiał kalendarz sprzed kilku lat. Drewniane części mebli poczerniały od brudu, na stole pokrytym laminatem stały szklanka i talerz z resztkami jedzenia. Miało się wrażenie, że Laura musiała na chwilę wyjść, ale zaraz wróci, żeby skończyć obiad. To tutaj strzeliła sobie w brzuch. Kiedy znalazła ją policja, trzymała w dłoni pistolet. Nie była to jej służbowa broń, tę odebrano jej po śmierci syna, kiedy psycholog wysłał ją na przymusowe zwolnienie. Nikt nie przewidział, że może mieć w domu drugą.

Lekarz sądowy zapewniał, że śmierć nie była bolesna, w żołądku znaleziono barbiturany i alkohol, którymi Laura najprawdopodobniej się naszprycowała, zanim do siebie strzeliła. Gonzalowi pozwolono zobaczyć jedynie twarz siostry, dostrzegł jednak prześwitujący przez prześcieradło szew biegnący od pępka aż do tchawicy. Ciało Laury, pozbawione organów, zwiotczało niczym pusty bukłak.

Gonzalo nie wierzył, że była to przyjemna śmierć. Ślad zaschniętej krwi wił się od drzwi aż pod stół. Schroniła się pod nim niczym porzucony, umierający pies. Wielka kałuża wyschła, pozostawiając ogromną ciemną plamę na starym linoleum, na którym ratownicy stoczyli daremną bitwę, by przywrócić ją do życia – zostały po nich lateksowe rękawiczki, bandaże, osłonki igieł i jakaś rurka. Kiedy policjanci weszli do mieszkania, muzyka grała na cały regulator. Nie potrafili powiedzieć, co to była za melodia, zdenerwowali się, kiedy Gonzalo nalegał, jakby nie miało to znaczenia. A przecież miało, oczywiście, że miało; zobaczył na wieży pudełko od płyty. Laura wybrała siódmą symfonię Leningradzką Szostakowicza, żeby ukryć przed sąsiadami huk wystrzału i jęki agonii. Ich matka nie znosiła tego kompozytora, może dlatego Laura sięgnęła właśnie po niego.

Usiadł na krześle i przyglądał się miejscu, które było mu równie obce jak osoba (a raczej to, co z niej zostało, zwłoki) leżąca w kostnicy na zimnych metalowych noszach. Chociaż bardzo się starał poczuć coś więcej, śmierć siostry wywołała u niego jedynie zaniepokojenie, jakie budzi wiadomość o odejściu kogoś, kogo ledwo znamy, dalekiego krewnego, o którym nic nie wiemy i z którym nic nas nie łączy. Chmura w oddali w słoneczny dzień. Ale im dłużej tam siedział, tym więcej podnosiło się warstw kurzu, pozwalając, by wypłynęły na powierzchnię wspomnienia z dzieciństwa, w których Laura była jedynym pewnym punktem odniesienia, jaki zachował.

Po wejściu do sypialni poczuł zakłopotanie, absurdalne, zważywszy na okoliczności. Nikogo nie powinny obchodzić porozrzucane po całym pokoju majtki i staniki, niepościelone łóżko, mocny zapach seksu i alkoholu. Na komodzie zobaczył ślady kokainy. Palce Laury wciąż tu były, odciśnięte w kryształowym proszku. A także palce innej osoby, może któregoś z jej kochanków. Usiadł na brzegu łóżka i wyjrzał przez okno wychodzące na taras z widokiem na plażę. To oglądała Laura każdego ranka po przebudzeniu – skrawek nieba, kawałek ziemi i wodę. Może ten obraz przynosił jej pewną ulgę, kiedy otwierała oczy. Może w nocy patrzyła stąd na gwiazdy i wdychała wilgotne, przesycone saletrą powietrze, może w tle rozbrzmiewał jej ukochany Bach albo Wagner, kolejny kompozytor znienawidzony przez matkę, a tym samym jeden z ulubionych Laury. Może rano, kiedy wschodziło słońce, szła pływać (pamiętał, że zawsze pływała znacznie lepiej od niego), dopóki nie opadła z sił, docierała do unoszącej się w oddali boi i wracała. A może tylko siadała, opierając brodę i ręce na zardzewiałej barierce, mijały godziny, a ona paliła, piła i myślała o swoim synu.

Jakim był bratem? Bratem, który nic nie wie o swojej siostrze. Przypomniał sobie jedną z ich rozmów. Miał wówczas czternaście lat, w szkole zadali mu pracę domową – musiał zrobić kolaż ilustrujący przeszłość któregoś z członków rodziny. Gonzalo bez zastanowienia wybrał ojca i poprosił Laurę, żeby pomogła mu dobrać zdjęcia i pamiątki: kawałek materiału z jego kamizelki, guzik, pudełko zapałek, którymi zapalał swoje wielkie cygara… Chciał, by wszystkie te przedmioty otaczały niczym aureola świętego zdjęcie ojca ubranego w mundur sowieckiego oficera. Gonzalo chodził wówczas do szkoły prowadzonej przez klaretynów, wiedział, że nie spodoba im się taka prowokacja i że nie zaliczą mu pracy. Nie miało to jednak dla niego znaczenia.

– Kochałeś go? – Pamiętał, że siostra zadała mu to pytanie, kiedy w skupieniu pracował nad kolażem. Zapisywał zwrotki wiersza na cześć Lenina, mieszając hiszpańskie zdania z długimi fragmentami po rosyjsku, ale urywał niektóre słowa, jakby się niecierpliwił, jakby wystarczyło je tylko zaznaczyć, żeby były obecne.

– Czy kochałem kogo? – zapytał z roztargnieniem.

– Naszego ojca.

Gonzalo ze zdziwieniem spojrzał na siostrę. Ile lat miała wtedy Laura? Dwadzieścia jeden? Może dwadzieścia dwa? Była już wówczas pewną siebie dziewczyną, dużo podróżowała, miała znajomych, którzy nie bardzo podobali się ich matce, a których on uważał za interesujących i zabawnych. Gości, którzy czytali Kerouaca, słuchali Dylana i częstowali go papierosami, kiedy w pobliżu nie było matki.

– Tak, oczywiście, że go kochałem.

– Dlaczego?

– Dlaczego? Był naszym ojcem.

– Jak się kocha kogoś, kogo się nie zna? Tylko dlatego, że jest twoim ojcem? – Siostra posłała mu spojrzenie, które trwało tyle, ile mrugnięcie oka, ale które zapamięta do końca życia. Pełne bólu, niezrozumienia, żalu.

Tamto pytanie i tamto spojrzenie nadal tu były, w tym mieszkaniu, w którym Gonzalo nie miał już nic do roboty. Przyszedł w nadziei, że znajdzie jakąś więź z przeszłością, ale mu się nie udało. Osoba, która tu żyła i umarła, nie miała z nim nic wspólnego.

Zamierzał już wyjść, kiedy zwrócił uwagę na uchylone drzwi szafy w sypialni. Po lewej stronie wisiały bluzki, sukienki i spodnie Laury, a po prawej puste plastikowe wieszaki. Z dolnej półki wystawał ogromny worek na śmieci. Kiedy rozchylił go z ciekawości, jego oczy rozbłysły pod wpływem wspomnień jak u dziecka patrzącego na prezenty pod choinką. Kurtka lotnicza ich matki!

Wyjął kurtkę z worka i rozłożył na łóżku, spoglądając na nią z niedowierzaniem. Ile czasu minęło, odkąd widział ją ostatni raz? Ponad trzydzieści lat. Skóra popękała i pociemniała, ale widać było, że Laura o nią dbała. Na naszywce po prawej stronie można było nadal dostrzec łopatę śmigła umieszczoną pod sierpem i młotem, symbol sowieckiej szkoły lotniczej, a pod nią flagę Republiki Hiszpańskiej. Podszycie z wełny jagnięcej przy kołnierzu poszarzało z brudu, ale zachowało miękkość, którą Gonzalo zapamiętał z dzieciństwa. Nieco zawstydzony, postanowił ją przymierzyć. Kiedyś rękawy były dla niego za długie i potykał się o dół kurtki, także wykończony wełną. Teraz nie mógł jej dopiąć, bał się, że zepsuje suwak. Powąchał skórę noszącą jeszcze ślady oleju, którym posmarowała ją Laura, i przeniósł się w czasie do 1968, 1969, a nawet do 1970 roku, kiedy bawili się z siostrą w pilotów. Gonzalo zawsze prosił matkę, żeby pożyczyła mu kurtkę. Godziła się pod warunkiem, że będzie uważał, by jej nie rozedrzeć. Nie zawsze mu się to udawało; jeśli turlał się zboczem, zestrzelony przez wroga (Laura była niemieckim messerschmittem, a Gonzalo spitfire’em z Royal Air Force; teoretycznie to ona powinna przegrywać, ale zawsze uparcie broniła się przed uznaniem swojej porażki), i zabrudził albo zadarł kurtkę, wybuchał płaczem, częściowo na myśl o laniu, które sprawi mu matka, ale także dlatego, że kochał tę kurtkę bardziej niż cokolwiek innego. Już dawno temu uznał, że gdzieś przepadła, nie podejrzewał, że Laura mogła ją zachować.

Wciąż rozemocjonowany, wyczuł coś w jednej z wewnętrznych kieszeni. Znalazł niezaadresowaną kopertę, a w niej przedmiot ze starego srebra, przypominający zabytkowy zegarek na łańcuszku z przykrywką i zamknięciem. Nie zdejmując kurtki, usiadł w nogach łóżka i uważnie obejrzał dziwne znalezisko. Zegarek miał wygrawerowany z jednej strony napis, topornie, jakby za pomocą scyzoryka czy innego ostrego narzędzia. Litery uległy częściowemu zatarciu, Gonzalo musiał przysunąć ozdobę do szkieł okularów, żeby z trudem je odcyfrować. Układały się w żeńskie imię: Wielkie „I”, „m” lub „n”, nie był w stanie tego stwierdzić z pewnością, a na końcu „a”. Reszta była nieczytelna.