Strona główna » Obyczajowe i romanse » Miłość zimową porą

Miłość zimową porą

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66234-03-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Miłość zimową porą

Świąteczne love story, które rozgrzeje każde serce!

Chociaż na zewnątrz pada śnieg, to w zacisznej górskiej chatce atmosfera robi się bardzo gorąca.

Kitty Shakespeare ma nadzieję, że odniesie sukces w branży filmowej w Los Angeles. Zamiast wymarzonego stażu dostaje na czas świąt posadę niani u producenta filmowego. Całe szczęście, że dziewczyna uwielbia mróz i dzieci, kiedy wyrusza w podróż do zasypanej śniegiem Wirginii.

Dziewczyna nie przewidziała, że na miejscu znajdzie się w centrum rodzinnej intrygi nowego szefa, a jego młodszy brat Adam okaże się bardzo pociągający. Niepokorny drań nie ułatwia życia Kitty i dogryza jej na każdym kroku. Poza tym ukrywa się w górskiej chacie, dzięki czemu unika brata, który zniszczył mu życie.

Chociaż Adam wpada Kitty w oko, to jego sposób bycia sprawia, że dziewczyna wolałaby, aby spędził w swojej chacie całe święta. Z każdym dniem serce Adama zaczyna bić mocniej w obecności dziewczyny.

Kiedy zbliżają się święta, Kitty i Adam uświadamiają sobie, że prawdziwa miłość wcale nie musi być tak prosta jak w filmach.

__

"Ze swojego miejsca na łóżku Kitty widziała płatki śniegu opadające powoli za oknem sypialni. Miała wrażenie, jakby leżeli oboje zamknięci w śnieżnej kuli. Nietykalni. Piękni. Delikatni."

Polecane książki

Charakterystyczne postaci, niezapomniane wydarzenia, kultowe powiedzonka. Piotr Gadzinowski: polityk, dziennikarz, były parlamentarzysta i europoseł, były obserwator w Brukseli i reprezentant Sejmu RP w Strasburgu. Superkontrowersyjny, superzłośliwy i superdowcipny. Opisuje, ocenia, wyśmiewa. Nie ...
Udając się dzisiaj do teatru w Chinach, mamy do wyboru różne style, gatunki i sztuki różnych autorów. Możemy poddać się urokowi opery pekińskiej, kantońskiej lub jeszcze innej tradycyjnej formie widowiska muzycznego. Możemy jednak wybrać się do teatru, w którym nic opr&oa...
  Monografia zawiera najważniejsze elementy aksjomatycznej teorii mnogości Zermelo-Fraenkla z aksjomatem wyboru: aksjomatykę, definicje podstawowych pojęć, teorie relacji binarnych, częściowo porządkujących, równoważnościowych, funkcji, liczb porządkowych oraz liczb kardynalnych. Powstała na podstaw...
W publikacji omówiono zagadnienia niezbędne do nowoczesnego, progresywnego zarządzania w ochronie zdrowia, którego istota polega na łączeniu licznych dyscyplin wiedzy (ekonomii, prawa, psychologii, socjologii) przy jednoczesnym uwzględnieniu perspektywy mikro i makrospołecznej oraz społecznych uwaru...
  Kolejna podróż w głąb historii szachów olimpijskich prowadzi nas do Folkestone - uroczej miejscowości na południu Anglii. V Olimpiada Szachowa rozegrana w 1933 roku ma dwa oblicza. Z jednej strony jest kontynuacją pięknej tradycji olimpijskiej i miejscem wspaniałego widowiska szachowego, z drugiej...
„Raj jest tutaj, na naszej ziemi! Z nami jest wielki prorok szanowny przewodniczący Mao” - pisali chińscy dziennikarze. On sam, przewodniczący Mao, wierzył, że jest Nadczłowiekiem. Jak filozof Lao-cy, ojciec taoizmu, który dzięki swym receptom na życie zgodne z rytmami natury przeżył podobno w dobry...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Carrie Elks

1

Prawo nie zmusza mnie do odpowiedzi, która by tobie sprawiła przyjemność.

– Kupiec wenecki*

Kitty Shakespeare. − Spojrzał na nią z uśmiechem na ustach. − Co za niespotykane imię. Jaka jest jego historia? − Drake Montgomery był asystentem słynnego producenta filmowego, Everetta Kleina. Położył sobie jej CV na kolanach jak serwetę w restauracji. Długie nogi skrzyżował przed sobą, a łokcie oparł swobodnie na poręczach fotela. Obok niego po jednej stronie siedziała piękna kobieta, którą przedstawił po prostu jako Lolę, nie podając żadnych informacji na temat jej stanowiska czy powodu, dla którego się tu znalazła. Po drugiej znajdowała się Sheryl, asystentka pana Kleina. Była od niego starsza i nosiła okulary, które bez przerwy zsuwały jej się z nosa, przez co nieustannie prowadziła z nimi walkę palcem. Ona podsuwała je do góry, a okulary zjeżdżały w dół. Było to niemal hipnotyzujące.

Kitty wzięła głęboki oddech i rozejrzała się po pokoju. Jak wszystkie inne, w których przechodziła rozmowy kwalifikacyjne, był nijaki, bezosobowy. Już dawno porzuciła nadzieję, że zostanie zaproszona do gabinetu producenta, gdzie ściany są na pewno obklejone plakatami filmowymi i zdjęciami aktorów, a półki zastawione wiecznie zakurzonymi nagrodami. Zwykła stażystka − nie, nawet nie stażystka, kandydatka na stażystkę − nie zasługiwała na wejście do tego ukrytego sanktuarium, a co dopiero na przedstawienie jej samemu producentowi. Co akurat w przypadku Everetta Kleina wydawało się raczej błogosławieństwem. Reputacja tego człowieka, jednego z czołowych hollywoodzkich producentów, budziła przerażenie w każdym, kto miał z nim styczność. Był nie tylko wielką osobistością ‒ miał też charakter.

Oczywiście wszyscy chcieli u niego pracować. Staż w wytwórni Klein Productions był jak wyrycie swojego nazwiska w hollywoodzkiej alei Gwiazd. Według promotora Kitty z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles nawet Bóg milkł, kiedy odzywał się Everett Klein.

Z każdą upływającą sekundą czuła, jak jej tętno przyspiesza. Nie znosiła rozmów kwalifikacyjnych. Nie znosiła w ogóle mówić o sobie. Za każdym razem, kiedy otwierała usta, czuła, jak jej twarz zaczyna płonąć, aż w końcu przypominała dojrzałą truskawkę. Nic dziwnego, że nie dostała się jeszcze na żaden staż.

Drake uniósł jej CV przed oczy i zmarszczył brwi, jakby czytał je po raz pierwszy. Potem odłożył kartkę na stół i splótł swoje zadbane dłonie na kolanach. Przesunął wzrokiem po całej jej postaci. Czy on właśnie patrzy na jej poobgryzane paznokcie? Poruszyła się z zakłopotaniem na krześle, próbując schować dłonie za siebie, a jednocześnie zatrzymać na ustach życzliwy uśmiech.

– Imię Kitty wymyśliła tuż po moich narodzinach moja starsza siostra. Mówiła, że wyglądam tak uroczo, leżąc skulona w łóżeczku, że przypominam jej małego kotka. Więc nazwali mnie Kitty. − Zerknęła na niego, żeby sprawdzić, czy jej uwierzył. W końcu to tylko połowiczne kłamstwo… Ale prawda przedstawiała się dużo mniej wzruszająco.

Choć zgodnie z opowieściami rodzinnymi to rzeczywiście Lucy, najstarsza z jej sióstr, nadała jej to imię, reszta historii była zmyślona. Tak naprawdę kiedy ich matka wróciła ze szpitala z nowo narodzoną Kitty w ramionach, powiedziała córkom, że ma dla nich prezent.

– Dziecko? − zapytała Lucy z wyraźnym obrzydzeniem. Miała już dwie siostry, po co jej kolejna? − Ja bym wolała kitkata.

Tak, Kitty nie zamierzała dzielić się tą historią z idealnie uczesanym Drakiem Montgomerym.

– Jest pani Brytyjką? − zapytał, tak jakby jej akcent i miejsce urodzenia wpisane w CV nie były na to wystarczającym dowodem.

Czuła, jak na jej czoło występują zdradliwe krople potu. Dlaczego jej stopa tak podryguje? Naprawdę musi się teraz skupić.

– Zgadza się. Urodziłam się w Londynie. Przeniosłam się tu w zeszłym roku na studia magisterskie z filmoznawstwa. − Znowu poczuła, jak ogarnia ją fala skrępowania. Przełknęła głośno ślinę, w ustach miała sucho jak na pustyni. Wpatrywali się w nią tak intensywnie, że czuła się bardziej jak okaz badawczy niż kandydatka na stażystkę.

– A przedtem pracowała pani z dziećmi? − Skrzywił się, pokazując swoje idealnie białe zęby.

– Przez kilka lat byłam nianią, tak. − Pokiwała energicznie głową. Czy ona próbuje pokryć w ten sposób swoje braki? Zaraz osiągnie stan hiperwentylacji. − Po skończeniu studiów licencjackich nie wiedziałam za bardzo, co chcę dalej robić, więc zaczęłam pracować u pewnej amerykańskiej rodziny mieszkającej w Londynie.

W odróżnieniu od większości kolegów i koleżanek z UCLA nie rozpoczęła magisterki od razu po licencjacie. Przede wszystkim dlatego, że nie było jej na to stać. Potrzebowała dwóch lat intensywnego oszczędzania, żeby opłacić czesne za ostatni rok.

– To było pewnie ciekawe doświadczenie. − Sheryl, druga asystentka, posłała jej ledwo widoczny uśmiech. − Wyobrażam sobie, że to trochę jak opiekowanie się młodym talentem aktorskim.

– Tylko że dzieci mniej histeryzują − dorzuciła Lola ze śmiertelną powagą.

– No tak. − Drake odchrząknął, po czym pospiesznie zmienił temat, tak jakby ewentualność istnienia dzieci mogła okazać się zaraźliwa. − Co sprawiło, że postanowiła pani przenieść się tutaj na studia?

Kitty chwyciła szklankę wody, którą Sheryl postawiła życzliwie na stole przed nią, i podniosła ją, żeby zwilżyć wargi. Czuła, jak serce wali jej w piersi, kiedy próbowała przypomnieć sobie słowa ćwiczone wcześniej w kółko przed lustrem. Czy dało się w ogóle opisać, jak filmy uratowały ją w dzieciństwie? Opowiedzieć, jak wciągał ją srebrny ekran, jakie ukojenie przynosili jej obcy ludzie, którzy udawali, że są kimś innym. Wyrazić marzenie o posiadaniu hollywoodzkiej rodziny, jakie istnieją tylko w bajkach.

Przełknęła łyk wody, a kiedy odstawiła szklankę na stół, dostrzegła wyczekujące spojrzenie Drake’a.

– Zawsze chciałam tworzyć filmy − powiedziała cicho. − Kino fascynowało mnie od najmłodszych lat. Nie tylko same fabuły, ale też sposób ich powstawania. − Posłała mu ledwo dostrzegalny uśmiech. − Chcę przenosić ludzi do innego świata, odsuwać od nich troski na godzinę albo dwie. Chcę ich inspirować i bawić, chcę sprawiać, że wychodząc z kina, będą mieli ochotę na więcej.

Te słowa brzmiały dużo lepiej, kiedy wypowiadała je przed lustrem. Przede wszystkim nie drżał jej wtedy głos. I nie wierciła się na twardym plastikowym krześle.

Lola zerknęła na telefon i pospiesznie szepnęła coś Drake’owi do ucha, zbyt cicho, żeby Kitty mogła rozróżnić słowa. Drake otworzył szerzej oczy.

– Napisz, że jestem zajęty − odpowiedział szeptem. Wyciągnął swój telefon, spojrzał na niego i przełknął głośno ślinę, kiedy zobaczył słowa na ekranie. Nacisnął guzik z boku urządzenia, żeby zgasić wyświetlacz. Siedząca obok niego dziewczyna wzruszyła ramionami i wystukała wiadomość na swoim telefonie, nawet nie podnosząc wzroku.

Złożone na kolanach dłonie Kitty zaczęły drżeć. Na ilu takich rozmowach już była? Straciła rachubę. Na jej biurku w mieszkaniu w Melrose, które dzieliła z trzema innymi dziewczynami, piętrzyły się listy z odmownymi odpowiedziami, a i to tylko od firm, które raczyły cokolwiek napisać. Teraz było jeszcze gorzej − zdawało się, jakby oni całkiem zapomnieli o jej obecności. Kropla potu, która jak dotąd trzymała się uparcie linii włosów, zaczęła w końcu spływać po jej przegrzanej twarzy.

W ciężkiej ciszy wypełniającej pomieszczenie rozległo się bzyczenie telefonu. Drake znowu spojrzał na ekran swojej komórki i skrzywił się, kiedy zobaczył, kto dzwoni.

– Cholera − szepnął, najwyraźniej nie chcąc, żeby usłyszała. − Teraz dzwoni do mnie.

Odchrząknął i spojrzał na Kitty.

– Muszę odebrać − powiedział, przesuwając kciukiem po ekranie, i podniósł telefon do ucha. − Halo, tu Drake Montgomery. − Zamilkł, słuchając osoby po drugiej stronie słuchawki. − Nie, pan Klein jest dzisiaj na planie, nie można mu przeszkadzać. Zażyczył sobie wyraźnie, żeby nie przekazywać mu żadnych telefonów. − Kolejna chwila ciszy i znowu grymas. Ktokolwiek znajdował się na linii, nie był zadowolony z tego, jak próbowano go zbyć. − Rozumiem, pani Klein, naprawdę rozumiem. To musi być straszne. Ale mimo to nie mogę pani przełączyć.

Krzyk, który rozległ się po tej odmowie, odbił się echem w całym pokoju. Drake odsunął słuchawkę od ucha z wyrazem paniki na twarzy.

– Masz pojęcie, jak trudno jest tu znaleźć opiekunkę? − zaskrzeczał damski głos. − Chcę, żeby Everett użył swoich znajomości. Daj mi go natychmiast do telefonu, Drake, zanim stracę panowanie nad sobą. To sprawa życia i śmierci.

Lola wydała z siebie stłumiony chichot, a Drake popatrzył na nią szeroko otwartymi oczami.

– Proszę chwilę poczekać, pani Klein, jestem właśnie na spotkaniu. Wyjdę tylko z pokoju. − Wstał i zakrył mikrofon. Kitty nie śmiała spojrzeć mu w oczy, za bardzo się bała, że też się roześmieje.

– Przepraszam, muszę wyjść, ale myślę, że wiemy już wystarczająco dużo, żeby podjąć decyzję − powiedział Drake z niemal skruszonym wyrazem twarzy. − Sheryl odprowadzi panią do wyjścia. Dziękuję za poświęcony czas. − Po tych słowach zamknął za sobą drzwi i zostawił ją wpatrującą się z otwartymi ustami w dwie kobiety, które siedziały nadal w pokoju.

Rzut oka na zegarek pozwolił jej stwierdzić, że rozmowa trwała niecałe dziesięć minut. Pobiła swój rekord. Teraz to już tylko kwestia czasu, kiedy do jej skrzynki trafi list z odmową, a ona dołoży go do sterty poprzednich.

Mogła już oficjalnie zacząć panikować.

Przez rok mieszkania w Los Angeles Kitty nadal nie zdołała przyzwyczaić się do panującego tu łagodnego klimatu. Wyszła z lśniącego biurowca, w którym mieściła się siedziba Klein Productions, i przeszła chodnikiem na parking wielopoziomowy, czując, jak słońce ogrzewa jej skórę. Był początek grudnia, ale temperatura utrzymywała się nadal w okolicach dwudziestu stopni, czyli na tyle wysoko, żeby chodzić po mieście bez kurtki. Nie pamiętała, kiedy ostatnio padało. Tutaj o brzydkiej pogodzie mówiło się, kiedy parę postrzępionych chmurek przysłoniło od czasu do czasu słońce. Nic dziwnego, że wszyscy wyglądali ciągle na takich zdrowych i imponowali opalenizną. Nie dało się inaczej.

W rozpaczliwej próbie stworzenia świątecznego klimatu w witrynach sklepów i oknach biur wzdłuż ulicy pojawiły się dekoracje ze sztucznego śniegu i błyszczących łańcuchów, a do tego choinki migoczące setkami światełek. Ale pomimo tej udawanej wesołości ciężko było poczuć atmosferę świąt. Pomyślała przez chwilę o Londynie − o mokrych ulicach, o zmroku, który zapadał przed czwartą, o straganach z pieczonymi kasztanami i o sprzedawcach gorącej czekolady, o tych wszystkich widokach i zapachach, które nadawały tej porze roku właściwy klimat.

Tutaj nie było nic z tych rzeczy.

To naprawdę dziwne, że miasto, które utrzymywało się ze sprzedawania obrazu idealnych amerykańskich świąt, samo musiało go podrabiać.

Wsiadając do swojego małego fiata, poczuła, jak w kieszeni wibruje jej telefon. Wsunęła kluczyki do stacyjki i zostawiła je tam rozkołysane, po czym sprawdziła, kto dzwoni.

Cesca.

Widok imienia siostry miał w sobie coś, co nieodmiennie wywoływało u Kitty uśmiech. Jako najmłodsza z czterech dziewcząt zawsze podziwiała te starsze i nawet kiedy już wszystkie dorosły, bardzo lubiła z nimi rozmawiać.

– Halo?

– Kitty? Co tam u ciebie? − odezwała się Cesca ciepłym głosem. − U nas leje. Powiedziałam już Samowi, że następnym razem, jak będzie chciał kręcić w terenie, to ma wybrać jakieś ciepłe miejsce z plażą.

– Myślałam, że skończył już z tymi filmami o ratownikach. − Sam Carlton, chłopak Ceski, był włosko-amerykańskim aktorem najbardziej znanym ze swojej roli w Pełni lata, serii filmów o seksownym nastoletnim łamaczu serc. Poznali się z Cescą poprzedniego lata podczas pobytu w pewnej willi we Włoszech. Cesca spędzała całe godziny na opowiadaniu siostrom przez telefon, jaki to on arogancki i jak bardzo go nie znosi, podczas gdy one wszystkie już dawno wiedziały, że się w nim zakochała. Potem wszystko potoczyło się jak w filmie. On wyznał swoją miłość do Ceski na antenie programu telewizyjnego, a potem przyleciał do Londynu i ostatecznie podbił jej serce.

Jednymi z najprzyjemniejszych chwil, jakie Kitty spędziła w Los Angeles, były momenty, kiedy przyjeżdżali Cesca i Sam. Niestety ich wizyty w mieście gwiazd stały się ostatnio zbyt rzadkie.

– Mam już dosyć tych wszystkich torturowanych, przesiąkniętych deszczem bohaterów. Z radością zobaczyłabym Sama rozebranego do czerwonych szortów.

– Jakiś milion Amerykanek marzy o tym samym − odrzekła Kitty z uśmiechem. − Pamiętam cały ten krzyk, jaki się podniósł, kiedy Sam ogłosił, że nie wystąpi w kolejnych filmach z Pełni lata.

– No tak, ale każdego da się zastąpić, nawet Sama. I nie mów mu o tym milionie Amerykanek, jest już wystarczająco zadufany w sobie. − Głos Ceski zniżył się o oktawę. − A co u ciebie? Masz już jakieś wieści na temat stażu?

– Właśnie wyszłam z kolejnej rozmowy − powiedziała Kitty. Oparła głowę o zagłówek i wyciągnęła nogi tak, że dotknęła stopami pedałów.

– Jak ci poszło?

– Równie dobrze jak na poprzednich − odparła. − Czyli fatalnie. Znowu się cała spociłam, zaczęłam panikować i opowiadać głupoty. Zmyśliłam nawet idiotyczną historyjkę, jak to Lucy nazwała mnie kotem. − Czas spojrzeć prawdzie w oczy, rozmowy kwalifikacyjne nie szły jej najlepiej. − Za każdym razem, kiedy zadawali mi pytanie, czułam się jak aktor, który zapomniał tekstu.

– A gdzie chciałaś się dostać? − głos Ceski zabrzmiał współczująco. − Może Sam mógłby szepnąć za tobą słówko?

– To miał być staż u Everetta Kleina.

– A. No tak, to czegokolwiek Sam by nie powiedział, raczej nie ma szans na niego wpłynąć. Słyszałam, że ten facet jest trochę popieprzony.

– Też tak słyszałam − wyznała Kitty. − Ale szczerze mówiąc, nawet go nie widziałam. Rozmowę miał przeprowadzić ze mną jego asystent. I nawet on nie mógł się skupić, bo był zbyt zajęty rozmawianiem przez telefon z jakąś wrzeszczącą kobietą.

Westchnienie Ceski odbiło się echem w słuchawce.

– Chcesz, żebym zapytała Sama, czy może ci pomóc? Na pewno ma jakieś znajomości, założę się, że szybko znalazłby dla ciebie jakiś staż.

– To bardzo miłe z twojej strony, ale dziękuję. − Kitty zamknęła oczy, odgradzając się od promieni słonecznych, które wpadały przez prześwity w betonowej ścianie. Nie czułaby się dobrze, gdyby poprosiła Sama o pomoc. Nie chciała być znana jako dziewczyna, która dostała pracę tylko dzięki chłopakowi swojej siostry. − Chcę sama coś znaleźć.

– Proszenie o pomoc to żaden wstyd − zapewniła łagodnie Cesca. − Coś o tym wiem, ja też myślałam, że sama dam sobie ze wszystkim radę, a tylko wykopałam pod sobą większy dołek.

Problemy Ceski były dobrze znane wśród sióstr Shakespeare. W wieku osiemnastu lat napisała świetną sztukę i wygrała konkurs, w którym nagrodą było wystawienie jej w jednym z teatrów West Endu. Później nastąpiła spektakularna klęska, a Cesca znalazła się na skraju bankructwa i depresji i z trudem dawała radę się utrzymać.

Dzięki Bogu, wyszła już na prostą. Podczas pobytu we Włoszech zdążyła nie tylko zakochać się z Samie, ale też napisać nową sztukę.

– Nie jestem jeszcze na samym dnie − odparła Kitty beztroskim tonem, choć czasami czuła się, jakby za chwilę miała go sięgnąć. − Będę próbowała dalej, kto wie, może kiedyś uda mi się przejść jakąś rozmowę bez oblania się potem. Gdyby sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót, to dam ci znać, okej?

– Okej − zgodziła się niechętnie Cesca. − Ale naprawdę zastanów się nad tym. Czasami wystarczy, żeby ktoś cię trochę popchnął, i dalej idziesz już sama.

– Zastanowię się − obiecała Kitty, choć doskonale wiedziała, że tego nie zrobi.

– I widzimy się na święta w Londynie, tak? − zapytała Cesca. − Kupiłaś już bilety?

Kitty przygryzła dolną wargę, myśląc o ujemnym saldzie swojego konta. Powinna wziąć dodatkowe godziny w restauracji.

– Nie zaplanowałam jeszcze nic konkretnego − oznajmiła siostrze. − Dam ci znać, jak uda mi się coś załatwić.

Nastąpiła chwila milczenia. Kitty słyszała, jak krople deszczu uderzają o szybę tam, gdzie znajdowała się akurat Cesca.

– Załatw koniecznie − powiedziała w końcu starsza siostra − bo wiesz, że w niedzielę Lucy będzie nas molestować o jakieś deklaracje.

Kiedy umarła ich matka − a Kitty miała wtedy zaledwie dziesięć lat − Lucy, jako najstarsza z czterech sióstr Shakespeare, przejęła w rodzinie jej rolę. To ona opiekowała się nimi wszystkimi, martwiła się o nie i dbała, żeby raz w tygodniu spotykały się na wideokonferencji.

– Możliwe, że w niedzielę będę pracować. − Kitty próbowała sobie przypomnieć swój grafik na ten tydzień.

– Możesz uciekać, ale się nie ukryjesz − ostrzegła ją Cesca. − Wiesz, że nawet jeśli się nie wdzwonisz, Lucy i tak cię dopadnie.

Bycie najmłodszą z czterech sióstr miało swoje wady i zalety. Ciągłe nagabywanie było z pewnością wadą, nawet jeśli ta troska ogrzewała ukradkiem jej serce.

Po skończonej rozmowie odpaliła fiata i pojechała w stronę swojego małego współdzielonego mieszkania w Melrose.

Potrzebowała chwili na zastanowienie się i wykombinowanie, co może zrobić, żeby znaleźć wreszcie ten przeklęty staż. W końcu od tego zależała jej przyszłość.

Promotor zatrzymał film i obrócił się na swoim czarnym, skórzanym fotelu, żeby na nią spojrzeć.

– Świetnie, Kitty, to bardzo pomysłowe. Podobają mi się efekty, jakie zastosowałaś w drugiej połowie. − Kliknął w przycisk myszki i przesunął kursor po ekranie, żeby pokazać, o czym mówi. − Przypomnisz mi, jaki miałaś budżet?

Właściwie żaden. Niech Bóg błogosławi początkujących aktorów na tyle zdesperowanych, że występują gdziekolwiek.

– Ograniczony − odpowiedziała. − Widać to?

Wzruszył ramionami.

– Trochę, ale udało ci się osiągnąć bardzo dużo przy bardzo małym nakładzie. A to już umiejętność sama w sobie. − Nabazgrał coś na leżącym przed nim wydruku z kartą oceny. − Zauważyłem parę błędów koło dziesiątej minuty, a pod koniec kilka razy było widać w kadrze mikrofon, ale poza tym jest świetnie. Jeśli jeszcze trochę nad tym popracujesz, to film powinien być gotowy do oddania w styczniu.

Nie potrafiła ukryć uśmiechu, który o mało co nie rozerwał jej twarzy na pół. Ta krótkometrażówka stanowiła część jej oceny końcowej, a jeśli okaże się wystarczająco dobra, to powinna przetrzeć jej szlak do ukończenia studiów.

– A jak tam poszukiwania stażu? − zapytał ją.

Uśmiech Kitty lekko zadrżał. Próbowała go zatrzymać, wysilając oporne mięśnie policzków.

– Byłam na kilku rozmowach, ale nie mam jeszcze nic konkretnego.

– Poradzisz sobie. Nawet Kevin D’Ananzo coś dostał.

Kitty domyśliła się, że miało to zabrzmieć uspokajająco, ale zadziałało wręcz przeciwnie. Choć Kevin D’Ananzo był najsłabszy z grupy, na rozmowach wypadał na pewno lepiej niż ona. Nie było to trudne − prawdopodobnie nawet wypchany królik zrobiłby lepsze wrażenie na Drake’u Montgomerym.

Wcisnęła laptopa z powrotem do swojej skórzanej teczki, pożegnała się z promotorem i przeszła przez kampus do biblioteki naukowej imienia Charlesa E. Younga. Słońce świeciło wysoko na błękitnym niebie, a bujne korony drzew zatrzymywały jego promienie i rzucały cień na betonowy chodnik. Większość studentów wróciła już do domu na przerwę świąteczną, więc w kampusie panował spokój, ale w jej głowie cisza ta wypełniła się troskami − martwiła się o brak stażu, o swoje reżyserskie demo, o dwie prace, które musiała oddać, zanim wyjedzie na święta.

Dotarła już prawie do schodów prowadzących do biblioteki − szarego, betonowego budynku, który zawsze bardziej jej przypominał parking wielopoziomowy niż miejsce nauki − kiedy jej telefon zawibrował. Przykucnęła i zaczęła grzebać w swojej ciężkiej skórzanej torbie, aż w końcu po trzecim dzwonku znalazła komórkę.

– Halo?

– Kitty Shakespeare? − W kobiecym głosie pobrzmiewał kalifornijski akcent. Kitty wstrzymała na chwilę oddech, zastanawiając się gorączkowo, czy to oznacza staż.

– Tak, to ja. − Dziesięć na dziesięć za oryginalność, Kitty. Jak tak daje pójdzie, to naprawdę powali ich na kolana.

– Nazywam się Mia Klein. Słyszałam, że szuka pani pracy.

Kitty uznała, że trochę niegrzecznie byłoby powiedzieć, że nie ma pojęcia, kim jest Mia Klein.

– Em, tak, zgadza się. − Zmarszczyła brwi, próbując się domyślić, z kim rozmawia. Odwiedziła już tak wiele wytwórni, że wszystko jej się mieszało. Mia Klein… Hmm.

– To cudownie. Czy może pani zacząć od jutra?

Kitty zamrugała w jasnym świetle słonecznym. Od jutra?

– Do stycznia jeszcze studiuję − oznajmiła. Jak mogłaby w uprzejmy sposób zapytać Mię, kim jest i z jakiej firmy dzwoni? − Chciałam podjąć pracę dopiero po tym terminie. − Poczuła kiełkujące podekscytowanie. Czy ona w końcu dostała jakąś ofertę?

– A da pani radę pracować na pół etatu? − zapytała Mia. − Naprawdę potrzebuję pani najszybciej, jak to możliwe. To bardzo ważne.

– Myślę, że tak − odpowiedziała Kitty, nadal kucając na betonie przed biblioteką. − Chociaż pracuję teraz na pół etatu w restauracji, a to u nich najgorętszy okres. Musiałabym złożyć wypowiedzenie.

– Na pewno pani tego nie pożałuje. Może pani przyjechać jutro, jeśli podam pani adres? Proszę tylko zabrać dowód osobisty i referencje.

– Może być list polecający od mojego promotora z uniwersytetu? − zapytała Kitty. Nie sądziła, żeby kierownik restauracji zechciał jej coś napisać, jeśli odejdzie tak nagle.

– Miałam nadzieję, że przedstawi mi pani informacje od swoich poprzednich pracodawców. Tych z Londynu.

Kitty zmarszczyła brwi.

– Ale tam pracowałam jako niania.

– No właśnie.

– Raczej nie będą potrafili ocenić, czy nadam się na staż. − Kitty nadal mrugała powiekami zaskoczona. − Mój promotor z tutejszej szkoły filmowej mógłby powiedzieć dużo więcej na ten temat.

Mia wybuchnęła śmiechem, który sprawił, że Kitty poczuła się, jakby skurczyła się o połowę.

– Oj, nie, ja nie dzwonię w sprawie stażu, chcę zatrudnić panią jako opiekunkę. Potrzebuję kogoś, kto zajmie się moim synem Jonasem w czasie przerwy świątecznej. Jego poprzednia niania odeszła, a nowa zaczyna dopiero w styczniu.

– Przepraszam, pani się nazywa Mia Klein? − Powoli zaczynała rozumieć.

– Tak. Dostałam pani CV od asystenta mojego męża. Nazywa się Drake Montgomery. Chyba go pani poznała.

– O, tak. Poznałam go. − W końcu zrobił na niej niemałe wrażenie. Szczególnie kiedy wyszedł z pokoju w środku rozmowy.

– Czyli będzie pani jutro? − zapytała Mia. − Koło drugiej?

– Hm. − Kitty spojrzała na szare ściany i lśniące okna biblioteki, a potem na swoje skulone ciało odbijające się w szybie.

Co zawsze powtarzała jej najstarsza siostra? Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Jedyny problem polegał na tym, że Kitty nie była pewna, czy ta oferta okaże się darem od losu, czy zatrutym jabłkiem. To nie był staż. W żadnym stopniu. Ale była to szansa, żeby się wykazać, żeby mieć kontakt z jednym z czołowych producentów w mieście.

Pomyślała jeszcze raz o stercie listów odmownych i o Kevinie D’Ananzo, najsłabszym studencie, który osiągnął to, co dla niej stanowiło taki problem.

– Tak, będę − odpowiedziała w końcu, po czym wstała i podniosła torbę. − Proszę mi tylko przesłać adres.

* W. Shakespeare, Kupiec wenecki, przeł. S. Barańczak, Kraków 2004.

2

Dźwignąć musimy smutnych
czasów brzemię, mówiąc bez fałszu to,
co w sercu drzemie.

Król Lear*

Słyszałem, że przyjechał twój brat. Jak się z tym czujesz?

Adam przyglądał się przez chwilę swojemu terapeucie, pocierając dłonią zarośniętą szczękę. Za każdym razem, kiedy ten człowiek zadawał mu pytanie, czuł się, jakby padał na niego snop oślepiającego światła. Ile godzin będzie jeszcze musiał tutaj spędzić, odpowiadając na pytania, które wywoływały napięcie wszystkich mięśni w jego ciele? Od pierwszego spotkania minęło… ile? Ze trzy miesiące, czyli został jeszcze jeden do końca okresu, na jaki się zobowiązał. Żeby policja z Los Angeles zgodziła się poprzestać na pouczeniu.

Jeszcze jeden miesiąc przesłuchań. Da radę, prawda?

Przesunął dłoń na kark i potarł swędzącą skórę. Jego włosy robiły się długie − dłuższe niż kiedykolwiek.

– Nie widziałem się z nim − wyznał, poprawiając kołnierzyk kraciastej koszuli. Już sama wzmianka o Everetcie wywoływała u niego gęsią skórkę. − Więc nijak się z tym nie czuję.

Martin, jego terapeuta, wpatrywał się w niego przez chwilę, tak jakby potrafił przejrzeć na wskroś te wszystkie przechwałki, włosy i muskuły, z których Adam stworzył sobie tarczę.

– Ale jest tutaj, w Wirginii Zachodniej, tak? Zatrzymał się u waszych rodziców?

– No tak.

– I mimo to się z nim nie widziałeś? − Martin zmarszczył brwi. − Celowo go unikasz?

Adam wyciągnął swoje długie nogi i zauważył błoto zaschnięte na starych, wytartych dżinsach. Już od jakiegoś czasu nie kupował sobie żadnych nowych ciuchów. Od jakiegoś czasu nie robił właściwie nic poza struganiem w drewnie, zjeżdżaniem na sankach i udawaniem, że wszystko jest w porządku. W oczach rodziców balansował na granicy pomiędzy „przejdzie mu” a „musimy porozmawiać o Adamie”. W miarę możliwości wolałby pozostać po tej przyjemniejszej stronie, nawet gdyby miało to oznaczać wycieczkę do sklepu po parę ciuchów.

– To duży dom − zauważył Adam. − A ja nawet w nim nie mieszkam. Mam przynajmniej dziesięć minut spacerem do głównego budynku. Nie muszę tam chodzić codziennie.

– A kiedy przyjechali?

– Trzy dni temu.

Martin uniósł jedną brew. Adam miał ochotę połknąć z powrotem swoje słowa. Za dużo wiedział jak na człowieka, który twierdzi, że mu nie zależy, i Martin też zdawał sobie z tego sprawę.

– Próbował z tobą porozmawiać? − zapytał terapeuta, uderzając długopisem o dolną wargę. W ciągu ostatnich trzech miesięcy i niezliczonych sesji Adam wiele razy zauważył u Martina ten odruch.

– Ja nic o tym nie wiem. − Adam nie potrafił rozstrzygnąć, czy była to półprawda, czy kłamstwo. Chociaż ostatecznie na jedno wychodziło, on wiedział o tym najlepiej. Kłamstwa nigdy nie są bezbarwne, są ciemne, ostre i ranią jak noże.

– Naprawdę uważam, że dobrze by było, gdybyście się spotkali. − Głos Martina zabrzmiał poważnie. Terapeuta pochylił się do przodu i oparł łokcie o swoje wełniane spodnie, nadal trzymając długopis w ręku. − Od tak dawna z nim nie rozmawiałeś, że urósł w twojej głowie do rozmiarów jakiegoś demona. A kiedy z nim pogadasz, uświadomisz sobie, że jest takim samym człowiekiem jak ja i ty.

Adam potrząsnął głową.

– Nie ma mowy.

– Mówisz, jakbyś był przekonany, że nie zmienisz zdania. Jak myślisz, dlaczego tak jest?

Adam odwrócił głowę w bok, próbując rozgryźć Martina. Jeśli spojrzeć na nich z dystansu, mieli ze sobą wiele wspólnego. Obaj zarabiali na wyciąganiu prawdy z ludzkich ust, szczególnie z tych opornych. Tak przynajmniej było, dopóki Adam wszystkiego nie zepsuł. Teraz utrzymywał się z resztek swoich oszczędności i z funduszu powierniczego, uzupełniając to pieniędzmi ze sprzedaży ręcznie wykonanych mebli, jeśli akurat miał nastrój.

– Bo Everett to palant.

Na ustach Martina na moment zarysował się uśmiech.

– Zgodnie z tym, co mówiłeś, przez całe twoje życie był palantem, a mimo to wcześniej spędzałeś z nim czas. Chciałbym, żebyś się zastanowił, co się teraz zmieniło. Od czego próbujesz uciec, unikając swojego brata.

– Dobrze.

Na chwilę zapadło milczenie i Adam czekał, aż Martin je przerwie. Jednak terapeuta tylko się w niego wpatrywał, aż cisza stała się na tyle niezręczna, że Adam poruszył się na krześle i znowu potarł kark. Cholera, przecież on zna te techniki. Mógłby je wszystkie opisać. Stosował je na biznesmenach, światowych przywódcach i wojskowych, którzy próbowali się prześliznąć przez jego filmy dokumentalne. Ale kiedy były stosowane wobec niego, czuł się przeraźliwie niezręcznie.

Nie przerwie tej ciszy. Nie ma mowy.

Niech to szlag.

– Nie chcę się z nim spotykać, bo za każdym razem, kiedy go widzę, mam ochotę urwać mu ten pieprzony łeb.

Martin pokiwał powoli głową, nie zdradzając ani odrobiny zadowolenia z tego, że jego metoda poskutkowała.

– Rozumiem. I uważasz, że to odpowiednia reakcja na jego osobę?

– Tak. − Adam czuł, jak krew zaczyna szybciej płynąć w jego żyłach, gęsta i rozgrzana. – Uważam też, że powinienem iść za swoim instynktem. Przypomnij sobie, co się stało, kiedy ostatni raz się z nim widziałem. − I jak się to skończyło. Wylądował tutaj, na terapii i musi się teraz tłumaczyć.

– Jesteś świadomy, jak twoje ciało reaguje, kiedy rozmawiamy o Everetcie? − zapytał Martin. − Chciałbym, żebyś zwrócił na to teraz uwagę. Opowiedz mi, co się z tobą dzieje.

Adam zamknął oczy, oddychając szybko przez nozdrza. Czuł się rozdarty pomiędzy chęcią zaangażowania się, sprawdzenia, czy to, co tu robią, może mu naprawdę pomóc, a stawieniem oporu i zabawieniem się trochę, póki nie popchnie Martina za daleko. Może dlatego był taki dobry w tym, co robił. Ludzie go fascynowali, fascynowały go ich reakcje. Chwile, gdy udało mu się nakłonić pozornie niewzruszonych ludzi do wyjawienia swoich najgłębszych emocji, były jednymi z najpiękniejszych w jego życiu. Dziwne, że znalezienie się po drugiej stronie nie przynosiło mu już takiej satysfakcji.

Niech tam. Co miał do stracenia?

– Serce mi wali − odezwał się cicho, starając się wsłuchać w swoje reakcje fizjologiczne. − Mam przyspieszone tętno, słyszę, jak pulsuje mi w uszach.

– A ręce?

Adam otworzył oczy i spojrzał w dół na dłonie, które trzymał po bokach zaciśnięte w pięści.

– No, chyba mam ochotę w coś przywalić.

– Rozpoznajesz tę reakcję?

– Walka albo ucieczka − odpowiedział Adam cicho. − Z tym że ja naprawdę mam ochotę walczyć.

– A teraz rozejrzyj się dookoła. Weź oddech. Obejrzyj wszystko dokładnie. Powiedz mi, co widzisz.

Adam przebiegł wzrokiem po pokoju, dostrzegając szczegóły, które umykały większości osób. Jedna z listew żaluzji była dziwnie przekrzywiona, tak jakby ktoś za mocno pociągnął tego ranka za sznurek. Puste miejsce na regale – wolne od kurzu − z którego niedawno wyjęto jakąś książkę. Kluczyki do samochodu Martina rzucone na stolik przy drzwiach razem z portfelem i jakąś żółtą karteczką − czy to bilet parkingowy? Tak jakby przyszedł spóźniony i porzucił te wszystkie rzeczy bezwiednie, nie myśląc nawet, że może je stracić.

– Widzę twój gabinet − oznajmił Adam i wziął kolejny oddech. − Widzę twoje biurko, książki i kubek z niedopitą kawą na stoliku obok ciebie. − Spojrzał na prawo. − Widzę też okno ze złamaną żaluzją. Na zewnątrz pada śnieg, a płatki przyklejają się do szyby, jakby próbowały wedrzeć się do pokoju.

– Bardzo dobrze − Martin pokiwał głową zachęcająco. − Czy dostrzegasz tu jakieś niebezpieczeństwo? Coś, co powinno wywołać w twoim ciele taką reakcję, jaka nastąpiła?

Adam jeszcze raz obiegł spojrzeniem pomieszczenie.

– Nie.

– To jak określiłbyś to, co się z tobą dzieje?

Adam poczuł, że ma suche, lepkie wargi. Podniósł szklankę wody, którą Martin stawiał zawsze przed nim na stole − koło pudełka z chusteczkami na wypadek łez − i upił łyk.

– Reaguję na coś, czego tu nie ma. − Odstawił szklankę i potarł oczy wewnętrzną stroną dłoni. W ciągu tych ostatnich dziesięciu minut pozwolił sobie zaangażować się w terapię. I nie czuł się z tym tak źle, jak się wcześniej spodziewał.

– To coś tu jest − odrzekł Martin. − Ale nie fizycznie. To trochę tak, jak z tymi facetami, którzy w latach siedemdziesiątych wracali z Wietnamu: nieustannie toczysz wojnę, która już dawno się skończyła.

– Myślisz, że po prostu wciąż reaguję na to, co wydarzyło się w Los Angeles?

Martin potrząsnął zdecydowanie głową.

– Nie, to byłoby zbytnie uproszczenie. Mamy tu o wiele więcej warstw. Musimy zdejmować je jedna po drugiej, aż w końcu rozpoznasz, o co tak naprawdę chodzi.

To zaintrygowało Adama. Na tyle, że pochylił się do przodu, a na jego wargach pojawił się wyraz skupienia.

– A jak już to rozpoznam, to co wtedy? Czy to w jakiś magiczny sposób wszystko naprawi? Padnę Everettowi do stóp i wszystko sobie wybaczymy? − Na samą myśl poczuł ucisk w klatce piersiowej.

– Znowu za bardzo upraszczasz. Nasze sesje nie miały sprawić, że twoje życie zamieni się w bajkę. Mają pomóc ci rozpoznawać, co się z tobą dzieje, umożliwić ci kontrolowanie własnych reakcji. Zapobiec czemuś takiemu jak to, co się stało w Los Angeles. − Martin skrzyżował nogi i założył jedną na drugą. − A niedługo będziemy musieli porozmawiać też o tym, co się wydarzyło w Kolumbii.

Adam wyprostował się w jednej chwili, wzdrygając się tak, jakby ktoś go uderzył.

– Nie teraz − powiedział terapeuta, unosząc dłoń. − Ale zostało nam jeszcze kilka sesji i zanim skończymy, chciałbym przeanalizować z tobą to, co się tam stało. − Zerknął na zegarek. − Kończy nam się czas. Chciałbym zadać ci małą pracę domową. − Obrócił się na fotelu i wyciągnął nieduży zeszyt z szuflady stolika obok. − Chciałbym, żebyś zapisywał sobie wszystkie sytuacje, w których zareagujesz tak jak dzisiaj. Zapisuj sobie, co czujesz, gdzie jesteś i co twoim zdaniem wywołało taką reakcję. Następnym razem przedyskutujemy to, z czym przyjdziesz.

– Dobra. − Adam wziął niebieski zeszyt z rąk Martina.

– Zrobisz to?

Adam nie potrafił ukryć uśmieszku, który błąkał mu się po ustach.

– Pewnie nie.

Martin westchnął z wyraźną frustracją.

– Wiesz, byłoby nam o wiele łatwiej, gdybyś zaczął po prostu współpracować.

Adam poczuł, jak jego mięśnie się rozkurczają, a kręgosłup rozluźnia, w miarę jak wraca na znajomy teren.

– Ale wtedy byśmy się tak dobrze nie bawili.

– Kto tu się bawi? − wymamrotał Martin tonem, który nie zachęcał do odpowiedzi. − No dobra, jesteś wolny. Widzimy się na następnej sesji.

Adam uniósł dłoń w geście pożegnania. W jakiś dziwny sposób nie mógł się doczekać kolejnego spotkania.

Kiedy wyszedł z wysokiego biurowca na główną ulicę, śnieg nadal padał, przykrywając chodnik warstwą świeżej bieli. Były to pierwsze opady tej zimy w dolinie, choć w Cutler’s Gap, gdzie znajdowała się chata, w której mieszkał Adam, śnieg leżał już od kilku tygodni.

Miał jeszcze kilka spraw do załatwienia w mieście − parę listów do wysyłania i drobne zakupy. Takie, których nie dało się zrobić w Cutler’s Gap, gdzie działał tylko jeden sklep spożywczo-przemysłowy i stary, podupadły bar. Choć Adamowi podobało się życie na uboczu, brak udogodnień dawał się czasami we znaki.

Wszystkie sklepy miały już świąteczne dekoracje, wokół białych drewnianych ram okiennych rozwieszono migające światełka, żeby wyeksponować wystawione wewnątrz produkty. Ulica też została udekorowana − latarnie okręcono od góry do dołu łańcuchami choinkowymi, a pomiędzy nimi rozwieszono lampki. Na rynku tuż obok sceny stała olbrzymia choinka i dumnie prezentowała dużą gwiazdę przymocowaną do jej czubka.

Miasto czekało już na świąteczną paradę, która miała się odbyć w następnym tygodniu. Wydarzenie przyciągało gości z całego stanu, a czasem nawet spoza, ludzi tęskniących za starymi bożonarodzeniowymi zwyczajami, które rzadko kiedy mogli zobaczyć gdzie indziej niż na ekranach telewizorów. Adam pamiętał tę paradę z dzieciństwa – pamiętał swoje podekscytowanie, kiedy zespół zaczynał grać, to, jak strażacy rozrzucali cukierki ze swojego wozu, a wszystkie dzieci zbierały się dookoła i wyciągały dłonie złożone w łódeczkę. Wspomnienie dawnych, niewinnych lat.

Co za ironia, że próbując uciec od Los Angeles i od tamtejszej nostalgii za małomiasteczkowymi świętami, trafił z powrotem do tego świata.

Dochodziła piąta. Załatwił już wszystko i kupił sobie kawę na wynos w kawiarni Blue Bear. Niebo ciemniało za zasłoną śniegowych chmur, a słońce zrezygnowało już z walki z nadciągającą szarością. Adam postawił styropianowy kubek na dachu swojego ciemnoczerwonego terenowego chevroleta, wsunął kluczyk w zamek i otworzył drzwi. Rzucił torby na siedzenie pasażera, po czym wsiadł do środka i ostrożnie zapalił silnik.

Ten wóz należał do niego od dawna. W ciągu ostatniej dekady większość czasu spędził w garażu rodziców, otoczony bardziej eleganckimi, lśniącymi modelami. Ale miał w sobie coś znajomego i solidnego, co powstrzymywało Adama przed zmianą. Poza tym na starych, górskich drogach sprawdzał się jak czołg na lodzie. A to bardzo się liczyło w sytuacji, kiedy krótka przejażdżka mogła oznaczać igranie z losem.

Oczywiście „krótka przejażdżka” to pojęcie względne. W tym przypadku oznaczało, że minie nieco ponad godzina, zanim Adam wjedzie z powrotem w góry i dotrze do Cutler’s Gap. W Wirginii Zachodniej wszystko było rozległe − dwu-, trzygodzinna wyprawa po bochenek świeżego chleba nie była niczym nadzwyczajnym.

Wcisnął pedał gazu, żeby rozkręcić silnik, po czym przesunął dźwignię skrzyni biegów. Pora wracać do domu. Wyjeżdżając z parkingu na drogę, Adam uświadomił sobie, że tym właśnie stała się dla niego ta chata w środku lasu − domem.

* W. Shakespeare, Król Lear, [w:] tegoż, Tragedie, t. 2, przeł. M. Słomczyński, Kraków 2004.

3

Ta zimna noc zrobi z nas wszystkich
błaznów i wariatów.

Król Lear*

Kitty pochyliła się do przodu i z nosem oddalonym od przedniej szyby zaledwie o parę centymetrów przełączyła wycieraczki na najszybszy tryb. A jeszcze parę godzin temu, kiedy wsiadała do samolotu na lotnisku w Los Angeles i została skierowana przez przymilnego stewarda do kabiny pierwszej klasy, wydawało jej się, że to taki świetny pomysł.

Trzy godziny czystego luksusu. A teraz doświadczenie, które prawdopodobnie już nigdy więcej się nie powtórzy.

Przejazd z lotniska Waszyngton-Dulles do Wirginii Zachodniej mieścił się już raczej w standardzie trzeciej klasy. Samochód z napędem na cztery koła, który miał czekać na nią na lotnisku, okazał się kompaktową kią. Był co prawda lepszy od wszystkich, którymi dotąd jeździła, ale najwyraźniej nie znosił zaśnieżonych górskich dróg. Podobnie zresztą jak Kitty.

Padał gęsty śnieg, grube płatki zakrywały całkowicie przednią szybę niezależnie od tego, jak szybko próbowała je zgarnąć wycieraczkami. Ostrożnie naciskała pedał gazu, starając się uspokoić oddech. Panika tylko pogorszy sprawę.

Rzut oka na GPS na desce rozdzielczej pozwolił jej stwierdzić, że znajduje się dwadzieścia minut jazdy od celu. Albo przynajmniej od pobliskiego miasteczka. Choć Cutler’s Gap widniało na liście lokalizacji w GPS-ie, adres Mountain’s Reach − gdzie mieszkała rodzina Kleinów − zdawał się nieuchwytny.

Kleinowie przylecieli do Wirginii Zachodniej w ubiegłym tygodniu, żeby spędzić trochę czasu ze starszymi już rodzicami Everetta. Choć Mia błagała Kitty, żeby zrezygnowała z ostatnich zajęć i leciała z nimi, ona ten jeden raz zdołała jej się przeciwstawić. Właśnie dlatego w końcu przyleciała tu sama i wynajęła samochód, żeby na własną rękę dojechać do nich do Mountain’s Reach.

Nie spodziewała się jednak, że będzie tu aż tyle tego przeklętego śniegu.

Jechała tak głęboko zatopiona we własnych myślach, że kiedy zorientowała się, że GPS coś do niej mówi, było za późno, by zrozumieć komunikat. Spojrzała w dół i zmarszczyła brwi, próbując się zorientować, czy powinna jechać dalej prosto, czy skręcić w lewo. Kiedy przeniosła wzrok z powrotem na drogę, było już za późno.

Jeleń wyskoczył nie wiadomo skąd − jasnobrązowa sierść nagle błysnęła na tle białej pierzyny śniegu. Ledwo zdążyła wcisnąć hamulec, kiedy jego ciało uderzyło z mdlącym chrupnięciem o zderzak.

Samochód zatrzymał się z poślizgiem, silnik nagle zamilkł złowieszczo, a lampki na desce rozdzielczej zgasły. Kitty patrzyła z otwartymi ustami przez przednią szybę, przyglądając się zmasakrowanemu zwierzęciu.

Dobry Boże, właśnie zabiła Bambiego.

Trzęsącą się ręką sięgnęła do klamki. Musiała dwa razy próbować, zanim jej palce chwyciły ją na tyle mocno, żeby pociągnąć, zwolnić zamek i otworzyć drzwi.

Przez szparę wpadł lodowaty wiatr, który wprawił Kitty w jeszcze silniejsze drżenie. Spuściła stopy na asfalt i owinęła się ciasno swoją beznadziejnie nieadekwatną do pogody kurtką. Kiedy przeszła na przód samochodu, zobaczyła, że maska wgniotła się pod wpływem zderzenia, a przednie reflektory są rozbite. Wyglądało na to, że samochód już nigdzie dalej nie pojedzie.

Gdy powiedziano jej, że w Wirginii Zachodniej będzie zimno, założyła, że będzie to zimno londyńskie. Kilka stopni powyżej zera, może jakaś mżawka. Ale ta pogoda okazała się potworna. Powietrze było dosłownie arktyczne i z łatwością przenikało przez jej cienkie dżinsy, lekką kurtkę i zamszowe mokasyny. Śnieg już zaczął się sączyć do jej butów i zmieniał brązowy kolor zamszu w ciemnobłotnisty. Białe płatki czepiały się jej niebieskich dżinsów i moczyły materiał, a jej skóra cierpła pod wpływem tego lodowatego dotyku. Przyjrzała się śmiertelnie znieruchomiałemu jeleniowi, zastanawiając się, czy nie powinna po prostu wsiąść z powrotem do samochodu i przeczekać śnieżycę, ale wtedy dostrzegła coś, co sprawiło, że oddech uwiązł jej w gardle.

Patrzyła z łomoczącym sercem na jelenia, chcąc się przekonać, czy tamto drgnięcie nogi było tylko wytworem jej wyobraźni. Ale zwierzę znowu się poruszyło, tym razem trochę bardziej dynamicznie, na tyle wyraźnie, żeby Kitty uświadomiła sobie, że jeleń nie jest jednak aż taki martwy.

Wróciła do samochodu i wyciągnęła z torby telefon. Na pewno znajdzie się ktoś, kto będzie w stanie im pomóc. Przeszukała listę kontaktów, aż trafiła na numer Mii Klein i wcisnęła zieloną słuchawkę, żeby nawiązać połączenie.

Nic.

Żadnego sygnału, żadnej poczty głosowej. Tylko jakieś kliknięcie, a potem cisza. Odsunęła telefon od ucha i spojrzała na ekran. Migała na nim jedna kreska, która pojawiała się i znikała jak rozbrykane dziecko, bawiące się w chowanego. I kiedy Kitty już myślała, że tym razem zostanie, kreska zniknęła na dobre, a w jej miejsce pojawił się napis „Brak sieci”.

Cudownie.

Strzepnęła śnieg z włosów, a zęby zaczęły jej szczękać od lodowatej wilgoci na twarzy. Zaczynała odczuwać przenikliwe zimno − przemarznięcie, któremu nie da się zaradzić zwykłą kąpielą i zmianą ubrań. Nie, będzie musiała rozgrzewać się przez parę godzin, zanim znowu poczuje palce u stóp i przestanie mieć wrażenie, że jej skóra przechodzi proces głębokiego mrożenia w stylu Kapitana Iglo.

Z ciężkim westchnieniem uniosła telefon na wysokość oczu i odeszła na parę kroków od samochodu. Wzdłuż pobocza rosły przysypane śniegiem sosny, a ich wysokie korony nie przepuszczały żadnego sygnału. Może gdyby odeszła kawałek dalej, trafiłaby na jakieś lepsze miejsce. Zaczęła iść wzdłuż drogi ze wzrokiem utkwionym w nieistniejące kreski zasięgu i czekała na jakieś oznaki życia z ich strony. Posuwając się niepewnie po zmarzniętym podłożu, z mięśniami napiętymi w ciągłym wysiłku, żeby utrzymać się w pozycji pionowej, Kitty przewróciła oczami na myśl o sytuacji, w jakiej się znalazła.

Kiedy dotarła z powrotem do ciała jelenia, jej ubrania były już całkiem przemoczone. Stanęła nad zwierzęciem i spojrzała na krew sączącą się na drogę. Natychmiast uniosła rękę do ust, czując, jak robi jej się niedobrze.

Przednie nogi jelenia zaczęły się poruszać i szukać oparcia na zmarzniętej ziemi, ale reszta jego ciała pozostała nieruchoma jak posąg. Kitty przykucnęła i popatrzyła w jego ciepłe brązowe oczy. Wyglądał na równie przestraszonego jak ona, ślepia miał szeroko otwarte i nie mrugał, a strach, jaki się w nich odbijał, sprawił, że z oczu Kitty popłynęły łzy.

– Przepraszam − wyszeptała, głaszcząc zaskakująco szorstką sierść zwierzęcia. − Nie zauważyłam cię, nie chciałam cię skrzywdzić.

Jeleń oczywiście nic nie odpowiedział. Leżał tylko i patrzył swoimi szklistymi ślepiami, podczas gdy jego przednie kopyta co jakiś czas wykonywały bezskuteczne ruchy. Kitty patrzyła na niego bezradnie, pocierając podbródek, i żałowała, że nie wie, co mogłaby, do cholery, zrobić, żeby pomóc biednemu zwierzęciu.

Niebo ponad nią ciemniało od gromadzących się chmur. Kitty spojrzała w górę, a potem znowu na jelenia. Odkąd dziesięć minut temu zatrzymała się tu z poślizgiem, nie przejechał tędy żaden samochód. Kiedy ostatnio widziała jakiś dom? Koło czterdziestu minut temu przejeżdżała chyba przez jakieś małe miasteczko, Hartville, Harville czy coś w tym stylu. Od tamtej pory widziała tylko przysypane śniegiem drzewa i co jakiś czas prześwit w lesie, a w niej żwirową drogę prowadzącą nie wiadomo dokąd.

Kto wie, jak długo będzie tu tkwiła?

Skup się, Kitty. No dobrze, co by zrobiły w takiej sytuacji jej siostry? W przypadku Lucy, najstarszej z nich, odpowiedź była prosta. Do tego czasu zorganizowałaby już pewnie karetkę weterynaryjną, odholowanie samochodu i zbiórkę na rzecz zagrożonych jeleni. Juliet, druga w kolejności, była raczej typem romantyczki. Pochłonęłoby ją całkowicie przyglądanie się zimowym kwiatom i zastanawianie się, czy w tym lesie mieszkają niedźwiedzie.

Niedźwiedzie? Niech to szlag. Kitty przygryzła wargę, próbując ocenić, czy rzeczywiście może mieć tutaj z nimi do czynienia. Czy one zapadają w sen zimowy? To by do niej pasowało: zostać zjedzoną żywcem i przepaść bez wieści.

Próbując skupić się na czymś innym, pomyślała o Cesce, niedużo starszej od niej. Jeśli wierzyć jej opowieściom o zeszłorocznym pobycie we Włoszech, Cesca byłaby w tej chwili pewnie równie bezradna, jak ona. Dzięki Bogu Lucy zaopiekowała się nimi, kiedy dorastały, bo inaczej żadna z nich by nie przeżyła.

Z lasu dobiegł jakiś szelest, pokryte zielonymi igłami gałęzie poruszyły się na wietrze. To był tylko wiatr, prawda? Kitty poczuła, jak kręgosłup jej sztywnieje, a całe ciało się napina. Nie ma szans dobiec daleko po tej zlodowaciałej ziemi w swoich mokasynach od Steve’a Maddena.

Właśnie wyobrażała sobie wszystkie niedźwiedzie sposoby na zabicie człowieka, kiedy usłyszała za sobą cichy warkot silnika. Chwilę później zobaczyła przednie światła samochodu, który wjechał na grzbiet wzniesienia i zbliżał się do niej i do jelenia z całkiem sporą prędkością.

Stanęła i zaczęła wymachiwać szaleńczo ramionami.

– Hej − wrzasnęła. − Tutaj!

Samochód okazał się starym, zardzewiałym pikapem, którego zwalisty kadłub pokrywała popękana, łuszcząca się ciemnoczerwona farba. Pojazd zwolnił i zatrzymał się koło jej porzuconego samochodu z wypożyczalni, a kierowca zgasił silnik i otworzył drzwi.

Kitty poczuła ciarki na plecach. To, co jeszcze przed chwilą uważała za taki dobry pomysł, wydawało jej się teraz lekkomyślnością. Znajdowała się w samym środku bezludnych gór w Wirginii Zachodniej z rozwalonym samochodem i niedziałającym telefonem. A teraz z poobijanego chevroleta wysiadał jakiś obcy człowiek, który mógł się przecież okazać jakimś szaleńcem z siekierą szukającym kolejnej ofiary. Może atak niedźwiedzia nie byłby ostatecznie taki zły.

Jej obawy wzrosły, kiedy kierowca wysiadł z samochodu. Był on − a z całą pewnością był to on − wysoki na ponad metr osiemdziesiąt, miał gęstą brodę i ciemną czapkę z dzianiny naciągniętą na głowę. Jedyne miejsce, gdzie spod czapki, grubej kurtki i topornych dżinsów widać było jego skórę, znajdowało się między linią włosów a brodą.

A do tego te lśniące, czekoladowe oczy, które jej się przyglądały.

Ojej. Pomimo przemarznięcia poczuła, jak krew uderza jej do policzków. Choć widziała tylko nieduży fragment jego twarzy, nie mogła nie zauważyć, że mocno zarysowany, prosty nos i wysokie kości policzkowe nadawały mu atrakcyjny wygląd. Nie była pewna, czy jej serce przyspieszyło ze strachu, czy przez nagłe zainteresowanie.

Mężczyzna spojrzał w stronę stojącej koło jelenia Kitty, wyjął coś z samochodu, po czym znowu odwrócił się przodem do niej.

W ręku trzymał strzelbę.

Tak, teraz czuła już na pewno strach.

Z bronią w ręku ruszył w jej kierunku. Im bliżej podchodził, tym lepiej uświadamiała sobie, jak bardzo jest wysoki i umięśniony. Zbliżał się, a lęk Kitty wzrastał do poziomu histerii.

– Nie strzelać! − krzyknęła, wyrzucając ręce w powietrze. − Na miłość Boską, niech mnie pan nie zabija.

Nieznajomy zatrzymał się zdumiony.

– Co pani, do cholery, wygaduje?

Jego głos był niski i szorstki, pasował do jego zdecydowanego zachowania. Kitty poczuła, że zaczyna się cała trząść, wszystkie jej mięśnie drżały, kiedy tak wpatrywała się w stojącego przed nią seryjnego mordercę.

– Przepraszam. − Próbowała uspokoić głos, na ile było to możliwe. Nie pokazuj, że się boisz. − Proszę nie robić mi krzywdy.

Mężczyzna patrzył na nią przez chwilę, a potem potrząsnął głową.

– Czy ja wyglądam, jakbym miał zamiar panią zabić? − W jego słowach pobrzmiewała jakaś kpina. Natychmiast poczuła, jak włosy stają jej dęba.

– Niesie pan broń − zauważyła.

– Żeby zakończyć cierpienie tego jelenia. − Gestem ręki wskazał leżące koło niej zwierzę, po czym rzucił jej lekceważące spojrzenie. − Chyba że już jest martwy.

– My… myślałam, że tak − odpowiedziała Kitty. Szczękała zębami pod wpływem zimna i zaskoczenia zarazem. Stojący przed nią facet nie pomagał. Może i był przystojny, ale dosłownie wylewała się z niego pogarda dla niej. − Ale porusza przednimi nogami, widzi pan?

Mężczyzna podszedł jeszcze bliżej, a potem przykucnął koło jelenia i położył dłoń na jego szyi.

– Ma słabe tętno − stwierdził, głaszcząc zwierzę. Następnie pochylił się, aż jego usta znalazły się na wysokości ucha jelenia. − Nie martw się, mała, nie będzie bolało.

Dopiero kiedy załadował strzelbę, Kitty zdała sobie sprawę z tego, co zamierza zrobić. Jej strach o własne bezpieczeństwo natychmiast się ulotnił, a zastąpiło go oburzenie. Czy on naprawdę chce pociągnąć za spust?

– Niech pan go nie zabija! − krzyknęła gotowa zasłonić jelenia własnym ciałem. − On żyje, potrzebuje tylko pomocy.

Mężczyzna przechylił głowę i spojrzał na nią zmrużonymi oczami.

– Ona umiera − odezwał się ostro, głaszcząc łanię po grzbiecie. − Uderzenie złamało jej kręgosłup. Niech się pani odsunie, żebym mógł się nią zająć. To najlepsze, co można dla niej zrobić.

Kitty miała ochotę się rozpłakać. Ulgę związaną z tym, że jeleń przeżył, zastąpiła świadomość, że zwierzę cierpi z powodu odniesionych obrażeń. Kitty wstała i zaczęła się cofać w swoich bezużytecznych zamszowych mokasynach, na wpół idąc, na wpół się ślizgając, żeby pozwolić temu krzepkiemu mężczyźnie zrobić, co trzeba.

Nie mogła jednak na to patrzeć. Odwróciła wzrok, zasłoniła ręką usta i czekając, aż nieznajomy zabije biedne zwierzę, próbowała przygotować się na huk wystrzału. Kiedy między drzewami odbił się echem donośny trzask, wydała z siebie cichy krzyk i powstrzymała łzy, starając się nie zwracać uwagi na głośne westchnienie mężczyzny.

– Już po wszystkim − powiedział, nie kryjąc irytacji. − Może pani patrzeć.

Odwróciła się, ale nie spojrzała na jelenia, tylko na wysokiego mężczyznę, który jej się przyglądał. Teraz, kiedy stał bliżej, mogła mu się lepiej przypatrzeć. Był młodszy, niż jej się wcześniej wydawało, a sądząc po tym, jak gładka była skóra wokół jego oczu, mógł mieć trochę poniżej lub trochę powyżej trzydziestu lat.

Nie dostrzegła na jego twarzy ani jednej zmarszczki. Chociaż wcale ich nie szukała.

– Wezwała pani lawetę? − zapytał szorstko.

Kitty potrząsnęła głową.

– Nie mogłam złapać zasięgu. − I jakby na poparcie swoich słów pomachała telefonem.

– Dokąd pani jedzie? − zapytał. Mogłaby przysiąc, że przewrócił przy tym oczami.

– W jedno miejsce niedaleko Cutler’s Gap.

Nieznajomy wskazał swój samochód.

– Niech pani wskakuje, jadę w tę samą stronę.

Kitty zaczęła się zastanawiać, czy to dobry pomysł. Widząc jej wahanie, westchnął głośno.

– Słuchaj, panienko, miałem ciężki dzień i chcę po prostu wrócić do domu i napić się piwa przed kominkiem. Możesz wsiąść do mojego samochodu i zawiozę cię tam, gdzie chcesz, albo możesz zostać tutaj w swoich mokrych ciuchach i ślicznych bucikach i zamarznąć na śmierć. Wybór należy do ciebie. Ja tak czy inaczej wsiadam i jadę do domu. I nie będę tu wracał.

Przerzucił przez ramię skórzany pasek od strzelby, schylił się nad jeleniem i z łatwością podniósł jego ciało. Przeniósł je przez drogę, po czym położył delikatnie na pace samochodu. Nie odwracając się już do Kitty, przeszedł na przód pojazdu, otworzył drzwi po stronie kierowcy i położył strzelbę na tylnym siedzeniu. Dopiero kiedy usiadł za kierownicą, zdała sobie sprawę, że nie żartuje. Naprawdę zamierzał uruchomić silnik i odjechać bez niej.

Kitty zaczęła biec w swoich absurdalnych butach do samochodu i dopadła go w chwili, kiedy mężczyzna zapalił silnik. Szarpnęła zdyszana za klamkę i wspięła się na zniszczone siedzenie obok niego.

Nieznajomy bez słowa wcisnął pedał gazu i powoli odjechał z miejsca wypadku. Usta miał ponuro zaciśnięte, a spojrzenie ostre i przeszywające.

Witamy w Cutler’s Gap. Mieście martwych jeleni i seksownych brodatych palantów.

* W. Shakespeare, Król Lear, przeł. S. Barańczak, Kraków 2008.

4

I oto zima naszych rozgoryczeń.

Król Ryszard III*

Adam patrzył przez przednią szybę, próbując skupić się na drodze i nie zwracać uwagi na dziewczynę, która trzęsła się w milczeniu obok niego. Była Brytyjką − tyle domyślił się z jej akcentu − ale poza tym nie miał pojęcia, jakim cudem znalazła się sama na tej górskiej drodze. Ani po co w ogóle jedzie do Cutler’s Gap. Zerknął w prawo na przemoczone dżinsy przylegające do jej ud, próbując nie zauważać, jakie są szczupłe i zgrabne. Na podłogę samochodu sączyła się woda z jej kretyńskich brązowych butów z zamszu − uroczych, ale zupełnie niedostosowanych do pogody.

W Cutler’s Gap nie było zbyt wielu ładnych dziewczyn. Właściwie to niczego nie było zbyt wiele.

– Jak masz na imię? − zapytał w zasadzie tylko po to, żeby przerwać milczenie.

– Kitty − odpowiedziała. Głos miała ochrypły i cichy, jak zimowy wiatr.

– Po co jedziesz do Cutler’s Gap, Kitty?

Adam znowu zerknął na jej uda − nie mógł się powstrzymać. Dawno już nie widział tak kształtnych nóg. Jezu, musi się trochę opanować. Ostatnie, czego teraz chciał, to okazać zainteresowanie jakiejś tępej blondynce. W Los Angeles poznał ich wystarczająco dużo i wszystkie były takie same: miłe, roześmiane, a w głowie dwie szare komórki na krzyż.

Musiała zauważyć jego spojrzenie, bo zaczęła wiercić się na siedzeniu, żeby się odsunąć.

Z satysfakcją stwierdził, że jej się nie udało.

– Jadę do pracy − odpowiedziała w końcu.

Adam roześmiał się w głos.

– Bez urazy, panienko, ale to gówno prawda. W Cutler’s Gap nie ma pracy. A przynajmniej ja o żadnej nie słyszałem.

Kitty odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. Usta miała zaciśnięte z gniewu.

– Twierdzi pan, że kłamię?

Dziewczyna była ładna tą wysoko przetworzoną, kalifornijską urodą. Gdyby nie jej akcent, mógłby ją opisać jako typową Amerykankę, ale jej blond włosy z pasemkami i lekka opalenizna na pewno nie były naturalne. W tej swojej cienkiej kurtce i obcisłych dżinsach wpisywała się idealnie w typ seksownych laseczek, do których miał kiedyś słabość. Teraz był już oczywiście mądrzejszy. Musiał tylko przypomnieć o tym swojemu ciału.

– Nie, paniusiu, nie twierdzę, że kłamiesz, twierdzę, że tu nie ma nic do roboty. Żadnych kopalni, żadnych fabryk, tylko parę zrujnowanych domów i sklep spożywczy, a do tego bar, który pamięta lepsze czasy.

To wcale nie była przesada. Jedną z rzeczy, które Adam uwielbiał w Cutler’s Gap, był fakt, że nic się tu nie zmieniało. Nikt nie przyjeżdżał, nikt nie wyjeżdżał i nikt o nic go nie pytał.

No, prawie nikt.

– Nie przyjechałam do pracy w fabryce − oświadczyła Kitty, marszcząc nos ze wzgardą. − Jestem opiekunką, jeśli naprawdę chce pan wiedzieć, i mam się tu zajmować dzieckiem.

Adam nic nie odpowiedział, dalej patrzył przed siebie na ośnieżoną drogę. W odróżnieniu od wypożyczonego samochodu Kitty, jego pikap był przygotowany na zimę: na koła założono łańcuchy, a silnik miał dostosowany do panujących warunków.

– Pracuję dla Everetta Kleina − ciągnęła Kitty. − Na pewno pan o nim słyszał. Przyjechał na święta w góry, do rodziców.

– Słyszałem o nim − bąknął Adam, czując, jak żołądek mu się kurczy na dźwięk imienia Everetta. Nie wiedział, że sprowadzają tu nianię. Tyle mu przyszło z unikania brata jak ognia. Kiedy tylko Everett z żoną przyjechali swoim wielkim czarnym cadillakiem escalade, który kompletnie nie nadawał się w góry, Adam zaszył się w chacie nad jeziorem, postanowiwszy tam przeczekać ich wizytę. Po pobycie w Los Angeles miał ich serdecznie dosyć i sama ich obecność w Cutler’s Gap doprowadzała go do szału. Dlatego trzymał się z dala od dużego domu, dopóki nie wyjadą.

Nie zamierzał zmieniać teraz zdania, więc kiedy dotarł do bramy, zatrzymał samochód i zaciągnął ręczny. Im szybciej pozbędzie się dziewczyny, tym lepiej.

– Możesz wysiąść tutaj, dom jest tuż za rogiem − odezwał się szorstko Adam, wskazując niedawno odśnieżony podjazd. Widząc, że Kitty się waha, przechylił się ponad nią i otworzył drzwi od strony pasażera.

– Nie martw się, spacer cię nie zabije.

– Ale tam jest ciemno. − Patrzyła na niego przez chwilę, po czym odwróciła się i wysiadła z samochodu. Zanim zatrzasnęła drzwi, nachyliła się jeszcze do niego z gniewnym błyskiem w oku. − Chciałabym panu podziękować − zaczęła i powstrzymała go gestem, kiedy próbował odpowiedzieć. − Ale nie mogę. Bo chociaż wygląda pan jak dżentelmen, najwyraźniej nim pan nie jest.

Po tych słowach prychnęła i obróciła się na pięcie, po czym ruszyła zdecydowanie wzdłuż podjazdu. Adam patrzył, jak się oddala, a jego wargi drgnęły, kiedy się potknęła. Sposób, w jaki napięte mięśnie jej łydek skurczyły się pod przylegającym materiałem spodni, kiedy próbowała odzyskać równowagę, nie umknął jego uwadze.

Przecież to tylko nogi. Długie seksowne nogi. Nogi, które potrafiłyby doprowadzić mężczyznę do szaleństwa.

Przez chwilę rozważał, czy nie wysiąść z samochodu i nie zaproponować jej pomocy, ale potem przypomniał sobie, dla kogo dziewczyna pracuje, i wyrzucił z głowy ten pomysł. Może i jest ładna, ale jej szef to łajdak, z którym Adam nie chciał mieć już nic do czynienia. Uruchomił więc samochód i zjechał krętą drogą prowadzącą do starej chaty, pozostawiając myśli o przemoczonej blondynce daleko za sobą.

Kitty mamrotała do siebie gniewnie pod nosem przez całą drogę, nadal wściekła na brodacza za to, jak ją potraktował. No dobrze, zatrzymał się, żeby pomóc, i zaproponował, że podwiezie ją do domu Kleinów, ale nie musiał być przy tym taki nieuprzejmy. A to, że nie podwiózł jej pod sam dom, chociaż było ciemno i chociaż doskonale wiedział, jakie Kitty ma buty, było już zwyczajnym okrucieństwem.

Tym lepiej, że już nigdy więcej nie zobaczy jego głupiej twarzy, nawet jeśli spodobało jej się to, co zdążyła zobaczyć. Co za żałosny, okropny, przystojny facet. Dlaczego ci atrakcyjni są zawsze takimi palantami?

Kiedy dotarła do kamiennych stopni prowadzących na ganek, schyliła się i ściągnęła mokre buty, a zimne powietrze owiało jej zlodowaciałe stopy. Stanęła przed wielkimi drzwiami wejściowymi z bosymi stopami przyciśniętymi do zimnej posadzki.

Jeśli wierzyć monologowi, który Mia Klein wygłosiła jednym tchem parę dni wcześniej, budynek miał ponad sto lat. Został kupiony na początku lat pięćdziesiątych przez rodziców Everetta, którzy włożyli całe serce w remont podupadającej kolonialnej willi i zamienili ją w dom dla swojej rozrastającej się rodziny.

Teraz mieszkali tu jednak tylko we dwoje razem ze starszą kobietą, która zajmowała się domostwem. Mia wyjaśniła, że Kleinowie odbywali tę wycieczkę na wschód w każde Boże Narodzenie, ale w tym roku wszystko zagmatwał trochę niedawny wypadek starszej pani Klein − pośliznęła się na oblodzonych schodach i złamała biodro. Dlatego właśnie obecność Kitty była konieczna: Everett i Mia mieli w planach dużo spotkań i innych wydarzeń odbywających się w pobliskim Waszyngtonie, a zazwyczaj to właśnie matka Everetta opiekowała się wtedy Jonasem. Teraz jednak nie było to możliwe, ponieważ nie była w stanie chodzić.

Kitty nie pytała, czy w obliczu wypadku Kleinowie nie myśleli, żeby zrezygnować ze swoich zobowiązań towarzyskich − w końcu nie była to jej sprawa, a ten nieszczęśliwy wypadek mógł się przecież obrócić na jej korzyść. Ona naprawdę nie mogła sobie pozwolić na zaglądanie darowanemu koniowi w zęby.