Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Młot Thora

Młot Thora

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65534-37-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Młot Thora

Młot Thora znów zaginął. Bóg piorunów ma niepokojący zwyczaj gubienia swojej broni – najpotężniejszego oręża w dziewięciu światach. Tym razem jednak stało się coś poważniejszego: młot wpadł w ręce wroga.

Jeśli Magnus Chase i jego przyjaciele nie odnajdą szybko młota, światy żywych pozostaną bez ochrony przed inwazją olbrzymów. Rozpocznie się Ragnarök i dziewięć światów stanie w płomieniach. Niestety jedyną osobą, która może wynegocjować zwrot broni, jest najstraszliwszy wróg bogów – Loki. A cena, jakiej za to żąda, jest bardzo wysoka.

Polecane książki

Przedstawiamy raport z badań poświęcony opiniom seniorek i seniorów na temat ich potrzeb i zasobów w miejscu zamieszkania. Spiritus movens tego przedsięwzięcia badawczego była Janina Piwowarczyk - prezeska stowarzyszenia „Nasze Osiedle Ścigały” w Katowicach. Z jej inicjatywy i z jej wsparciem...
Za przedstawienie swojej historii Bruno Banino otrzymał wyrok śmierci od bezwzględnych ludzi z Wejherowa Śmiechowa i od najbrutalniejszych rzeźników z Półwyspu Helskiego. To jednak nie wszyscy, którzy woleliby, aby ta książka nigdy nie ujrzała światła dziennego. Konsekwentnie szukają go też byli...
  Piękna opowieść o uczuciu, które tli się niczym drobna iskra, i tylko czeka by wybuchnąć z całym miłosnym żarem.Eugenia Lipiec wie czego chce i zwykła sięgać po to bez wahania. Gdy dostaje propozycję wyjazdu do Londynu, nie zastanawia się długo i wyrusza w drogę, która ma ją zaprowadzić na szczyt...
Akcja gry Goin' Downtown toczy się Nowym Jorku w przyszłości. Zaprezentowana w poradniku solucja, czyli opis przejścia, pomaga odkrywać tajemnice gry.Goin' Downtown - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Rozdział dziewiąty (Opis przejścia)Rozdział dziesiąty (Op...
Kremowa zupa musztardowa, tapenada, bouillabaise, yakitori z kurczaka - kto powiedział, że kuchnia diabetyków jest nudna i pełna wyrzeczeń? W poradniku znajdziesz blisko 150 przepisów zaczerpniętych z najważniejszych kuchni europejskich, a także z kuchni chińskiej, japońskiej i żydowskiej. Z łatwośc...
    „Pociąg z okazjami” opisuje losy bohatera, którego pasją był taniec. Pewnego dnia chłopak otrzymuje propozycję, by podzielił się swym talentem z innymi....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Rick Riordan

Przełożyły Agnieszka Fulińska i Marta Duda-Gryc

Wydawnictwo Galeria Książki Kraków 2016

Tytuł oryginału

The Hammer of Thor. Book Two of Magnus Chase and the Gods of Asgard

Copyright © 2016 by Rick Riordan. All rights reserved.

Jacket illustration © 2016 by John Rocco

Jacket design by SJI Associates, Inc.

Rune art by Michelle Gengaro-Kokmen

Permission for this edition was arranged through the Nancy Gallt Literary Agency.

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Fulińska and Marta Duda-Gryc, 2016

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2016

Opracowanie redakcyjne i DTP

Pracownia Edytorska Od A do Z (oda-doz.pl)

Redakcja

Katarzyna Kolowca-Chmura

Korekta

Katarzyna Kierejsza

Opracowanie okładki i DTP

Stefan Łaskawiec

Wydanie I, Kraków 2016

ISBN 978-83-65534-37-8

Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

biuro@galeriaksiazki.pl

Opracowanie wersji elektronicznej:

Dedykuję tę książkę J.R.R. Tolkienowi, który otworzył przede mną świat mitologii nordyckiej

1Proszę przestać zabijać mi kozła!

Lekcja do zapamiętania: jeśli zaprosisz walkirię na kawę, będziesz musiał zapłacić rachunek, a na dokładkę dostaniesz truposza.

Nie widziałem się z Samirą al-Abbas od sześciu tygodni, więc kiedy ni stąd, ni zowąd zadzwoniła do mnie i powiedziała, że musimy pogadać, że to sprawa życia i śmierci, od razu się zgodziłem.

(Formalnie już jestem nieżywy, więc ta cała sprawa życia i śmierci nie bardzo mnie dotyczy, ale mimo wszystko… W głosie Sam słychać było niepokój).

Kiedy dotarłem do kawiarni Thinking Cup przy Newbury Street, Samiry jeszcze nie było. W środku kłębił się jak zwykle tłum, więc stanąłem w kolejce po kawę. Kilka sekund później Sam wleciała (dosłownie!) do środka nad głowami klientów.

Nikt nawet okiem nie mrugnął. Zwykli śmiertelnicy nie zauważają magii, i bardzo dobrze, bo w przeciwnym razie bostończycy spędzaliby większość czasu, uciekając w panice przed olbrzymami, trollami, ogrami i einherjarami trzymającymi topór w jednej ręce, a kubek latte w drugiej.

Sam wylądowała obok mnie. Miała na sobie szkolny strój: białe adidasy, spodnie w kolorze khaki i granatową bluzkę z długimi rękawami, ozdobioną logo King Academy. Włosy zakrywał jej zielony hidżab, a u pasa zwisał topór. Byłem prawie pewien, że topór nie jest typowym elementem szkolnego stroju.

Bardzo się ucieszyłem na jej widok, zauważyłem jednak, że miała mocniej niż zwykle podkrążone oczy, a do tego chwiała się na nogach.

– Cześć – powiedziałem. – Wyglądasz okropnie.

– Też się cieszę, że cię widzę, Magnus.

– Nie, nie chodziło mi o to… Nie wyglądasz okropnie w sensie „inaczej niż zwykle”. Okropnie, czyli jakbyś była okropnie wykończona.

– Podać ci łopatę, żebyś mógł wkopać się jeszcze bardziej?

Uniosłem ręce na znak, że się poddaję.

– Gdzie się podziewałaś przez półtora miesiąca?

Wzdrygnęła się.

– Przywaliła mnie robota w tym semestrze, ledwo żyję. Po szkole daję korki dzieciakom. Dodatkowo, jak może pamiętasz, mam pracę na niepełny etat: odprowadzam dusze zmarłych bohaterów i wykonuję tajne misje dla Odyna.

– Och, te dzisiejsze dzieciaki z napiętym harmonogramem…

– A oprócz tego… jest jeszcze szkoła lotnicza.

– Szkoła lotnicza? – Przesunęliśmy się trochę do przodu razem z kolejką. – Z samolotami? – Wiedziałem, że Sam chce kiedyś zostać zawodowym pilotem, ale nie miałem pojęcia, że już zaczęła się tego uczyć. – Można to robić już w wieku szesnastu lat?

Jej oczy aż błyszczały z podniecenia.

– Dziadków nigdy by na to nie było stać, ale Fadlanowie mają znajomego, który prowadzi taką szkołę. Przekonali w końcu Jida i Bibi…

– Aha. – Uśmiechnąłem się. – Czyli lekcje latania są prezentem od Amira.

Sam zarumieniła się. Była jedyną znaną mi nastolatką, która miała prawdziwego narzeczonego, i było wprost urocze, jaka zakłopotana się robiła, kiedy mówiła o Amirze Fadlanie.

– Te lekcje to naprawdę najbardziej przemyślany, najbardziej taktowny… – Westchnęła z rozmarzeniem. – Ale dość o tym. Nie umówiłam się z tobą, żeby rozmawiać o moim planie zajęć. Musimy się spotkać z informatorem.

– Z informatorem?

– To może być przełom, na który czekałam. Jeśli ma dobre informacje…

Zabrzęczał jej telefon. Wyjęła go z kieszeni, zerknęła na ekran i zaklęła.

– Muszę iść.

– Ale dopiero przyszłaś.

– Sprawy walkirii. Potencjalny kod trzy osiem jeden: heroiczna śmierć w toku.

– Wymyśliłaś to na poczekaniu.

– Wcale nie.

– No więc… jak to jest? Ktoś myśli, że zaraz umrze, i pisze do ciebie esemesa: „Umieram! Pilnie potrzebna walkiria!”, po czym wkleja serię smutnych emotek?

– O ile pamiętam, również twoją duszę zabrałam do Walhalli, a nie musiałeś pisać do mnie żadnych esemesów.

– Nie, ale ja jestem wyjątkowy.

– Po prostu zajmij stolik na zewnątrz – powiedziała – i spotkaj się z informatorem, a ja wrócę tak szybko, jak będę mogła.

– Nie wiem przecież, jak on wygląda.

– Rozpoznasz go, kiedy go zobaczysz – zapewniła Sam. – Odwagi. I weź mi ciastko.

Po czym wyleciała z kawiarni niczym Supermuzułmanka, zostawiając mi do zapłacenia cały rachunek.

* * *

Kupiłem dwie duże kawy i dwa ciastka i znalazłem wolny stolik na zewnątrz.

W tym roku wiosna wcześnie zawitała do Bostonu. Płaty brudnego śniegu nadal zalegały na poboczach niczym kamień nazębny, ale wiśnie już okryły się białoróżowymi pąkami. W witrynach luksusowych butików rozkwitły pastelowe, wzorzyste ubrania. Turyści spacerowali po mieście, ciesząc się słońcem.

Siedziałem tak sobie wygodnie przed kawiarnią w świeżo wypranych dżinsach, koszulce i katanie i właśnie wtedy dotarło do mnie, że to pierwsza wiosna od trzech lat, kiedy nie byłem bezdomny.

Rok temu w marcu grzebałem w śmietnikach. Spałem pod mostem w parku Public Garden, wałęsałem się z kumplami – Hearthem i Blitzenem, unikałem glin i po prostu starałem się przetrwać. A potem, dwa miesiące temu, umarłem w walce z ognistym olbrzymem. I zbudziłem się w hotelu Walhalla jako jeden z einherjarów – wojowników Odyna.

Teraz miałem czyste ubranie. Codziennie brałem prysznic. Spałem co noc w wygodnym łóżku. Mogłem siedzieć przy kawiarnianym stoliku, jedząc coś, za co sam zapłaciłem, i nie musiałem się zastanawiać niespokojnie, kiedy wyrzuci mnie stąd personel.

Od kiedy ponownie się narodziłem, przyzwyczaiłem się do wielu dziwnych rzeczy. Podróżowałem przez dziewięć światów, miałem okazję spotkać bogów nordyckich, elfy, krasnoludy i całe tłumy potworów, których nazw nie byłem w stanie wymówić. Załatwiłem sobie magiczny miecz, który wisiał teraz na mojej szyi, zamieniony w wisiorek w postaci kamienia runicznego. Odbyłem nawet niezwykłą rozmowę z moją kuzynką Annabeth o greckich bogach, którzy szwendają się po Nowym Jorku i utrudniają jej życie. Jak widać, w Stanach aż roi się od starożytnych bogów. Mamy prawdziwą boską inwazję.

Jakoś udało mi się przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego.

Ale siedzieć sobie w Bostonie w ładny wiosenny dzień jak zwykły żywy nastolatek – to dopiero było dziwne uczucie.

Wpatrzyłem się w tłum pieszych, szukając informatora Sam. „Rozpoznasz go, kiedy go zobaczysz”, powiedziała. Byłem ciekaw, jakie informacje mógł mieć ten gość i dlaczego Sam uważała, że to sprawa życia i śmierci.

Zatrzymałem wzrok na sklepie na końcu szeregu budynków. Błyszczący srebrno-mosiężny szyld nad drzwiami nadal dumnie głosił: „BLITZEN’S BEST”, ale sklep był zamknięty. Szyba w drzwiach była oklejona od środka papierem, na którym ktoś nabazgrał czerwonym flamastrem: „Zamknięte na czas remontu. Zapraszamy niebawem!”.

Chciałem zapytać o to Samirę. Nie miałem pojęcia, czemu mój stary kumpel Blitz tak nagle zniknął. Kilka tygodni temu przechodziłem tędy i zobaczyłem, że drzwi są zatrzaśnięte na głucho. Od tego czasu Blitzen i Hearthstone nie dali o sobie znać, a to nie było do nich podobne.

Tak się pogrążyłem w tych rozmyślaniach, że informatora zauważyłem niemal dopiero wtedy, kiedy stał tuż przede mną. Ale Sam miała rację – cokolwiek się wyróżniał. W końcu na co dzień raczej nie widuje się kozłów w płaszczach.

Na głowie miał kapelusz z szerokim rondem, wciśnięty między zakrzywione rogi. Pysk zdobiły mu okulary przeciwsłoneczne. Trencz zaczepiał mu się o tylne kopyta.

Pomimo tego sprytnego przebrania rozpoznałem go od razu. Zabiłem przecież i zjadłem w innym świecie tego właśnie kozła – to wspólne doświadczenie z gatunku tych, które zapadają głęboko w pamięć.

– Otis – powiedziałem.

– Ciii… Jestem tutaj incognito. Nazywaj mnie… Otis.

– Nie jestem pewien, czy tak właśnie działa bycie incognito, ale nie ma sprawy.

Otis, pseudo Otis, wspiął się na krzesło, które zostawiłem dla Sam. Usiadł na zadzie, a przednie racice położył na stoliku.

– Gdzie jest walkiria? Ona też jest incognito?

Zerknął na torebkę z ciastkiem, jakby Sam kryła się w środku.

– Samira musiała pójść po jakąś duszę – wyjaśniłem. – Niedługo wróci.

– Cóż, pewnie miło jest mieć cel w życiu – westchnął Otis. – No dobra, dzięki za jedzenie.

– Ej, to nie dla…

Otis złapał torebkę z ciastkiem dla Sam i zaczął je pałaszować – razem z opakowaniem.

Starsza para przy stoliku obok spojrzała na mojego koźlego kumpla i uśmiechnęła się. Może ich śmiertelne zmysły uznały, że to urocze dziecko albo zabawny pies.

– No więc… – Patrzenie, jak Otis je ciastko, rozsypując okruszki na klapach płaszcza, sprawiało mi ból. – Podobno chciałeś nam coś powiedzieć?

Otis beknął.

– Chodzi o mojego pana.

– Thora.

Wzdrygnął się.

– Tak.

Gdybym to ja pracował dla boga burz, również wzdrygałbym się, słysząc jego imię. Otis i jego brat Marvin ciągnęli rydwan Thora. Stanowili dla niego również niewyczerpane źródło koźlego mięsa. Każdego wieczoru Thor zabijał ich i zjadał na kolację, a każdego poranka wskrzeszał. Właśnie dlatego powinniście iść na studia, ludzie – żebyście nie musieli kiedyś pracować jako magiczny kozioł.

– Mam w końcu trop – powiedział Otis. – Dotyczy pewnej rzeczy, która zaginęła mojemu panu.

– Masz na myśli jego mł…

– Nie wypowiadaj tego na głos! – ostrzegł Otis. – Tak, jego mł.

Przypomniało mi się, jak w styczniu po raz pierwszy spotkałem boga piorunów. Świetnie się wtedy bawiliśmy: siedzieliśmy przy ognisku i słuchaliśmy, jak Thor pierdzi, rozprawia o swoich ulubionych serialach, pierdzi, narzeka, że zaginął jego młot, którego używał do zabijania olbrzymów i oglądania ulubionych seriali, i znów pierdzi.

– Nadal go nie znalazł? – zapytałem.

Otis zabębnił przednimi kopytami w blat stolika.

– Oficjalnie oczywiście znalazł. Gdyby olbrzymy wiedziały na pewno, że Thor nie ma swojego-wiesz-czego, napadłyby na światy śmiertelników, niszcząc wszystko, co się da, i napędzając mi strachu że ho, ho! Ale nieoficjalnie… nie. Szukamy od miesięcy i nic. Wrogowie Thora robią się coraz odważniejsi. Wyczuwają słabość. Powiedziałem mojemu psychiatrze, że to przypomina mi czasy, gdy byłem jeszcze koziołkiem w koziej zagrodzie, a dręczyciele przyglądali mi się uważnie. – Otis patrzył w dal zamglonymi żółtymi oczyma o dziwacznie prostokątnych źrenicach. – Myślę, że tak się zaczął mój stres pourazowy.

Wyglądało na to, że następnych kilka godzin powinienem spędzić, rozprawiając z Otisem o jego uczuciach. Jestem jednak okropnym człowiekiem, więc powiedziałem tylko: „Współczuję” i zmieniłem temat.

– Otis – zagadnąłem – kiedy się ostatnio widzieliśmy, znaleźliśmy Thorowi solidną żelazną laskę jako zastępczą broń. Nie jest więc zupełnie bezbronny.

– Nie, ale laska nie jest tak skuteczna jak jego… mł. Nie budzi w olbrzymach aż takiego strachu. A poza tym Thor robi się marudny, kiedy musi oglądać na niej seriale. Ekran jest malutki, a rozdzielczość okropna. Nie lubię, gdy Thor zrzędzi. Trudno mi wtedy znaleźć wewnętrzny spokój.

Coś się tutaj zdecydowanie nie zgadzało. Dlaczego Thor miałby takie trudności z odnalezieniem swojego młota? Jakim cudem zdołałby ukrywać to tak długo przed olbrzymami? Czy ktoś taki jak kozioł naprawdę może znaleźć wewnętrzny spokój?

– Thor chce, żebyśmy mu pomogli. – Wniosek nasuwał się sam.

– Nieoficjalnie.

– Oczywiście, że nieoficjalnie. Będziemy musieli wszyscy nosić trencze i okulary.

– To znakomity pomysł – przytaknął Otis. – W każdym razie powiedziałem walkirii, że będę ją na bieżąco informował, ponieważ, jak sam wiesz, wykonuje dla Odyna… specjalne misje. To pierwsza wiarygodna wskazówka o położeniu naszego obiektu. Mojemu źródłu można ufać. To kozioł, który chodzi do tego samego psychiatry. Podsłuchał rozmowę na ten temat na podwórzu w swoim gospodarstwie.

– Chcesz, żebyśmy zbadali trop na podstawie plotki zasłyszanej na podwórzu, którą opowiedziano ci w poczekalni u psychiatry.

– Właśnie tak! – Otis pochylił się tak mocno w moją stronę, że aż się zaniepokoiłem, czy nie spadnie z krzesła. – Musicie jednak zachować wielką ostrożność.

Oj, musiałem się mocno hamować, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Grałem już w złap-piłkę-z-lawy z ognistymi olbrzymami, przelatywałem wraz z orłem nad dachami bostońskich budynków, wyciągnąłem Węża Świata z zatoki Massachusetts i pokonałem kłębkiem sznurka Wilka Fenrira. A tu kozioł mówi mi, że mam być ostrożny.

– A więc gdzie jest mł? – zapytałem. – W Jötunheimie? W Niflheimie? W Pierdheimie?

– Droczysz się ze mną. – Okulary zsunęły się Otisowi na pysk. – Ale mł jest rzeczywiście w niebezpiecznym miejscu, tyle że gdzieś indziej. W Provincetown.

– Provincetown – powtórzyłem. – Na końcu półwyspu ­Cape Cod.

Miałem o tym miejscu niejasne wspomnienia. Mama zabrała mnie tam na weekend latem, kiedy miałem jakieś osiem lat. Pamiętałem plażę, ciągutki, homary i mnóstwo galerii sztuki. Najbardziej niebezpieczną rzeczą, na jaką się tam natknęliśmy, była mewa z zespołem jelita drażliwego.

– W Provincetown jest kopiec. Kopiec upiora. – Otis zniżył głos.

– Ale że co, po prostu tam straszy, tak?

– Nie, nie. Upiór… – Otis zadrżał. – Cóż, upiór to potężna nieumarła istota, która uwielbia kolekcjonować magiczny oręż. Ten akurat mieszka w grobowcu pod kopcem. Przepraszam, trudno mi mówić o upiorach. Przypominają mi o moim ojcu.

Po takim stwierdzeniu aż chciałoby się zadać Otisowi masę pytań o jego dzieciństwo, ale postanowiłem zostawić to jego psychiatrze.

– Czy w Provincetown jest dużo takich siedlisk nieumarłych wikingów? – zapytałem.

– Tylko jedno, z tego co wiem. To i tak o jedno za dużo. Jeżeli nasz obiekt tam jest, bardzo trudno go będzie odzyskać. Jest ukryty pod ziemią i chroniony przez potężną magię. Przyda ci się pomoc przyjaciół: krasnoluda i elfa.

No jasne – gdybym miał chociaż blade pojęcie, gdzie oni się teraz podziewali. Miałem nadzieję, że Sam będzie wiedziała na ten temat więcej ode mnie.

– Dlaczego Thor nie pójdzie do kopca i sam tego nie sprawdzi? – spytałem. – Czekaj, niech zgadnę… Nie chce zwracać na siebie uwagi. Albo chce nam dać szansę, byśmy mogli wykazać się bohaterstwem. A może to trudne zadanie, a on ma parę seriali do nadrobienia.

– Będę szczery – rzekł Otis. – Właśnie zaczęli nadawać pierwszy sezon Jessiki Jones.

To nie wina kozła, powiedziałem sobie. Nie możesz go uderzyć.

– Dobrze – zgodziłem się. – Gdy Sam wróci, ustalimy strategię.

– To chyba nie jest dobry pomysł, żebym czekał na nią z tobą. – Otis zlizał okruch z klapy płaszcza. – Powinienem wspomnieć o tym wcześniej… Bo wiesz, sądzę, że ktoś… albo coś… mnie śledzi.

Poczułem, że jeżą mi się włoski na karku.

– Czy ten ktoś śledził cię aż tutaj?

– Nie jestem pewien – odparł Otis. – Mam nadzieję, że moje przebranie go zmyliło.

Świetnie, pomyślałem.

Rozejrzałem się po ulicy, jednak nie zauważyłem, aby ktoś przysłuchiwał się naszej rozmowie.

– Przyjrzałeś się dobrze temu komuś czy czemuś?

– Nie – przyznał Otis. – Ale Thor ma mnóstwo wrogów, którzy chętnie powstrzymaliby nas przed odnalezieniem jego mł. Nie chcieliby też, abym dzielił się z tobą tymi informacjami, szczególnie ostatnią. Musisz ostrzec Samirę, że…

ŁUP.

Mieszkając w Walhalli, przywykłem, że od czasu do czasu pojawia się znikąd śmiercionośna broń, ale i tak zaskoczyło mnie, kiedy z owłosionej piersi Otisa nagle wyłonił się topór. Rzuciłem się przez stolik, aby mu pomóc. Jako syn Frejra, boga płodności i zdrowia, potrafiłem udzielać magicznej pierwszej pomocy, jeśli było to jeszcze możliwe. Gdy jednak dotknąłem kozła, wiedziałem od razu, że było za późno. Topór przebił mu serce.

– O rety… – Otis kaszlnął krwią. – Teraz… po prostu… umrę.

Jego głowa odchyliła się do tyłu, a kapelusz potoczył się po chodniku. Kobieta za nami zaczęła krzyczeć, jakby dopiero teraz zauważyła, że Otis nie był słodkim pieskiem, ale – no cóż – martwym kozłem.

Omiotłem spojrzeniem dachy budynków naprzeciwko. Sądząc z kąta, pod jakim utkwił topór, musiał zostać rzucony mniej więcej z tamtego miejsca… O tak. Spostrzegłem ruch, gdy ktoś ukrył się przed moim wzrokiem – sylwetka ubrana w czerń, w dziwnym metalowym hełmie.

To by było tyle, jeżeli chodzi o picie w spokoju kawy. Ściąg­nąłem magiczny wisiorek z łańcuszka na szyi i pognałem za zabójcą kóz.

2Standardowa scena gonitwy po dachach z gadającymi mieczami i wojownikami ninja

Powinienem jeszcze przedstawić swój miecz.

Jack, to są ludzie. Ludzie, to jest Jack.

W rzeczywistości nazywa się Sumarbrander, Miecz Lata, ale Jack z pewnych powodów woli Jacka. Kiedy ma ochotę na drzemkę, czyli niemal zawsze, wisi sobie u mnie na szyi, na łańcuszku, w postaci wisiorka z runą Frejra, fehu.

Kiedy potrzebuję jego pomocy, zmienia się w miecz i zabija. Czasem robi to, gdy trzymam go w ręku. A czasem walczy sam, latając naokoło i śpiewając irytujące piosenki pop. Taki to już magiczny miecz.

Pędziłem Newbury Street, a Jack przybrał w mojej dłoni swój prawdziwy kształt. Klinga – ponad siedemdziesiąt centymetrów obusiecznej stali z domieszką sproszkowanych kości – była ozdobiona runami, które lśniły różnokolorowo, gdy Jack mówił.

– Co się dzieje? – zapytał. – Kogo zabijamy?

Jack twierdzi, że nie zwraca uwagi na moje rozmowy, kiedy ma postać wisiorka. Twierdzi, że zazwyczaj ma założone słuchawki. Nie wierzę w to, bo Jack nie ma słuchawek. Ani uszu.

– Ścigamy zabójcę – wydyszałem, omijając taksówkę. – Zabił kozła.

– Jasne – powiedział Jack. – Czyli nic nowego.

Skoczyłem na ścianę gmachu Pearson Publishing. Spędziłem ostatnie dwa miesiące, ucząc się, jak używać mocy einheriego, i teraz jednym susem znalazłem się na występie trzy piętra nad głównym wejściem – zrobiłem to bez trudu, nawet z mieczem w ręce. A potem, skacząc i wspinając się, dzięki swoim wewnętrznym pokładom hulkowatości dotarłem na gzyms nad białą marmurową fasadą. W końcu znalazłem się na górze.

Na drugim końcu dachu ciemna, dwunożna postać właśnie znikała za rzędem kominów. Zabójca kóz miał humanoidalną sylwetkę, co wykluczało zabójstwo w obrębie jednego gatunku, ale widziałem już tyle z dziewięciu światów, by wiedzieć, że humanoidalny kształt nie musi oznaczać człowieka. Mógł to być elf, krasnolud, mały olbrzym, a może nawet bóg mordujący toporami. (Błagam, tylko nie bóg mordujący toporami).

Zanim dotarłem do kominów, ścigany przeskoczył na sąsiedni dach. Może nie wydaje się to czymś nadzwyczajnym, ale kolejny budynek – ceglana rezydencja – stał jakieś piętnaście metrów dalej, za małym parkingiem. Zabójca kóz nie raczył nawet połamać sobie nóg w kostkach po tym dalekim skoku – bezczelny! Wykonał salto i od razu poderwał się do biegu. Przeskoczył przez Newbury Street i wylądował na iglicy kościoła Przymierza.

– Nienawidzę tego faceta – powiedziałem.

– Skąd wiesz, że to facet? – spytał Jack.

Mój miecz z pewnością nie był tępy (przepraszam za żarcik słowny, ale nie mogłem się powstrzymać). Luźny, czarny strój zabójcy kóz i metalowy hełm bitewny sprawiały, że trudno było ustalić, jakiej był płci, ale postanowiłem, że będę o nim myślał na razie jako o mężczyźnie. Nie jestem pewien dlaczego. Chyba uznałem, że facet zabijający kozły jest bardziej irytujący.

Cofnąłem się, rozpędziłem i hop! – skoczyłem w kierunku kościoła.

Naprawdę chciałbym powiedzieć, że wylądowałem na wieży, założyłem zabójcy kajdanki i oznajmiłem: „Aresztuję cię za mordowanie żywego inwentarza!”. Zamiast tego… Cóż, kościół Przymierza ma przepiękne witraże, zaprojektowane przez Tiffany’ego w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Po lewej stronie świątyni w jednym z okien jest u góry duże pęknięcie. Moja wina.

Spadłem na stromą połać dachu, ześlizgnąłem się w dół i w ostatniej chwili złapałem prawą ręką za rynnę. Ostry ból zaatakował końce moich palców. Wisząc na krawędzi dachu, machałem bezładnie nogami… i kopnąłem ten piękny witraż prosto w Dzieciątko Jezus.

Plusem było to, że huśtanie się na rynnie uratowało mi życie. Właśnie kiedy bujnęło mną w jedną stronę, tuż obok mnie przeleciał rzucony z góry topór, obcinając guziki katany. Centymetr bliżej, a rozciąłby mi klatkę piersiową.

– Hej! – wrzasnąłem.

Mam w zwyczaju skarżyć się, kiedy ludzie usiłują mnie zabić. Oczywiście w Walhalli jest tak, że einherjarzy, do których się zaliczam, bezustannie się mordują, a potem zostają wskrzeszeni w sam raz na obiad. Ale poza Walhallą byłem zdecydowanie zabijalny. Gdybym zmarł w Bostonie, nie dostałbym kosmicznej drugiej szansy.

Zabójca kóz patrzył na mnie z dachu. Dzięki bogom, chyba skończyły mu się topory. Niestety nadal miał u boku miecz. Jego legginsy i tunika były wykonane z czarnego futra. Pobrudzona sadzą kolczuga wisiała na nim luźno. Czarny żelazny hełm miał doczepioną kolczugową plecionkę – zwaną przez nas, w świecie wikingów, kołnierzem kolczym – całkowicie okrywającą kark i szyję. Twarz była zasłonięta przyłbicą przypominającą pysk warczącego wilka.

Oczywiście musiał to być wilk. Wszyscy w dziewięciu światach wprost uwielbiają wilki. Mają tarcze z wilkami, wilcze hełmy, wilcze wygaszacze ekranu, piżamy w wilki i wilcze kinderbale.

Ja sam za wilkami zbytnio nie przepadam.

– Ostrzegam cię, Magnusie Chase! – Głos zabójcy łamał się, oscylował między sopranem a barytonem, jak gdyby był przepuszczony przez urządzenie do zniekształcania głosu. – Trzymaj się z dala od Provincetown.

Palce lewej dłoni zacisnęły mi się na rękojeści miecza.

– Jack, bierz się za robotę.

– Jesteś pewien? – spytał Jack.

Zabójca aż syknął. Z jakiegoś powodu ludzi często szokuje odkrycie, że mój miecz mówi.

– Chodzi mi o to – ciągnął Jack – że wiem, ten gość zabił Otisa, ale wszyscy zabijają Otisa. Bycie zabijanym jest elementem pracy Otisa.

– Po prostu utnij mu głowę albo coś! – wrzasnąłem.

Zabójca, nie będąc idiotą, odwrócił się i uciekł.

– Za nim! – poleciłem Jackowi.

– Dlaczego to ja muszę odwalać całą brudną robotę? – poskarżył się miecz.

– Bo ja tu wiszę, a ciebie nie da się zabić!

– To, że masz rację, nie oznacza, że jest to w porządku.

Rzuciłem go w górę. Jack zniknął mi z oczu, wirując. Leciał za zabójcą kóz, śpiewając swoją wersję Shake It Off Taylor Swift (nigdy nie udało mi się go przekonać, że to nie jest piosenka o szejkach).

Choć moja lewa ręka była już wolna, podciągnięcie się na dach zajęło mi trochę czasu. Skądś z północy dobiegło mnie odbijające się od ceglanych budowli echo uderzających o siebie kling. Popędziłem w tym kierunku, przeskakując wieżyczki kościelne i Berkeley Street. Mknąłem z dachu na dach, aż usłyszałem, jak w oddali Jack krzyczy: „AU!”.

Większość ludzi nie rusza z zapałem do boju, by sprawdzić, jak się czuje ich miecz. Ale ja właśnie to zrobiłem. Na rogu Boylston Street wdrapałem się po ścianie wielopiętrowego parkingu na dach, gdzie zobaczyłem, jak Jack walczy o… noo, może nie o swoje życie, ale na pewno o godność.

Jack często przechwalał się, że jest najlepszym mieczem w dziewięciu światach. Był w stanie przeciąć wszystko i walczyć z dwunastoma wrogami naraz. Zazwyczaj wierzyłem w te opowieści, bo sam widziałem, jak pokonywał olbrzymy wysokie jak wieżowiec. Ale zabójca kóz z łatwością spychał go w tył. Choć niewysoki, był silny i szybki. Jego miecz z ciemnego żelaza aż iskrzył, uderzając o Jacka. Za każdym razem gdy klingi się zderzały, Jack wydawał z siebie bolesny okrzyk: „Au! Au!”.

Nie wiedziałem, czy Jackowi grozi prawdziwe niebezpieczeństwo, ale musiałem mu przecież pomóc. Nie miałem innej broni, nie chciałem też stawać do walki z pustymi rękami. Podbiegłem więc do najbliższej latarni i wyrwałem ją z betonu, w którym była osadzona.

Brzmi to tak, jakbym chciał poszpanować. Ale naprawdę nie zamierzałem tego robić. Latarnia była po prostu najpraktyczniejszą rzeczą podobną do broni w okolicy – poza zaparkowanym obok lexusem, ale nie miałem tyle siły, by stanąć do boju, dzierżąc w ręce luksusowy samochód.

Zaatakowałem zabójcę kóz siedmiometrową świetlną kopią turniejową. O tak, to zwróciło jego uwagę. Gdy odwrócił się w moim kierunku, Jack zrobił wypad do przodu, zadając przeciwnikowi głęboki cios w udo. Ten jęknął i potknął się.

To była okazja, z której powinienem był skorzystać. Mogłem go pokonać. Ale gdy dzieliły nas zaledwie trzy metry, w powietrzu rozbrzmiało odległe wycie, które zamieniło mnie w słup soli.

„Rany, Magnus – myślicie pewnie. – Daleko stąd coś gdzieś wyje. W czym problem?”

Może już wspominałem, że nie lubię wilków. Kiedy miałem czternaście lat, dwa takie stwory o błyszczących niebieskich oczach zabiły mi matkę. Niedawne zaś spotkanie z Fenrirem w żaden sposób nie przyczyniło się do zwiększenia mojej sympatii do tego gatunku.

To konkretne wycie było zdecydowanie wyciem wilka. Dochodziło skądś zza parku Boston Common, odbijając się echem od drapaczy chmur i mrożąc mi krew we freon. Był to dokładnie ten sam dźwięk, który słyszałem w noc, gdy zginęła mama – wygłodniałe i triumfujące ujadanie potwora, który znalazł ofiarę.

Latarnia wyślizgnęła mi się z dłoni, uderzając z głośnym brzękiem o asfalt.

Jack podfrunął do mnie.

– Eee, señor… walczymy nadal z tym gościem czy nie?

Zabójca zatoczył się w tył. Na czarnym futrze legginsów zalśniła krew.

– Zaczęło się! – Tembr jego głosu zdawał się zmieniać jeszcze szybciej. – Strzeż się, Magnusie. Jeśli udasz się do Province­town, zrobisz to, czego chce twój wróg.

Spojrzałem na przyłbicę w kształcie warczącego wilka. Czułem się tak, jakbym znów miał czternaście lat i krył się w uliczce za domem, wtedy gdy zginęła mama. Pamiętam, że patrzyłem na schody przeciwpożarowe, z których właśnie zeskoczyłem, że słyszałem, jak wilki wyją w naszym salonie. A potem z okien buchnął ogień.

– Kim… kim jesteś? – wyjąkałem.

Zabójca roześmiał się gardłowo.

– Złe pytanie. Prawidłowe pytanie brzmi: czy jesteś gotów na utratę przyjaciół? Jeśli nie, powinieneś zostawić w spokoju zaginiony młot Thora.

Cofnął się aż do krawędzi dachu i rzucił się w dół.

Podbiegłem do brzegu dokładnie w chwili, gdy z dołu uniosło się stado gołębi niczym szaroniebieska chmura i odleciało skłębione daleko, nad las kominów Back Bay. Na ziemi zaś nie poruszało się nic, nie było zwłok – ani śladu po zabójcy.

Jack zawisł w powietrzu obok mnie.

– Poradziłbym sobie z nim. Po prostu byłem nieprzygotowany. Nie miałem czasu na rozgrzewkę.

– Miecze nie robią rozgrzewki – odparłem.

– Och, przepraszam bardzo, panie Ekspercie od Prawidłowych Technik Rozgrzewki!

Maleńkie piórko gołębia opadło, wirując, na skraj dachu i przylepiło się do rozmazanej krwi zabójcy. Podniosłem je i popatrzyłem, jak wsiąka w nie czerwona ciecz.

– Co teraz? – spytał Jack. – I o co chodziło z tym wilczym wyciem?

Zrobiło mi się zimno, a w ustach poczułem gorzki smak.

– Nie wiem – powiedziałem. – Cokolwiek to było, już nie wyje.

– Idziemy sprawdzić?

– Nie! To znaczy… zanim się zorientujemy, skąd ten dźwięk dochodził, będzie za późno, byśmy cokolwiek mogli z tym zrobić. W dodatku…

Przyjrzałem się zakrwawionemu piórku gołębia. Zastanawiało mnie, jak zabójca kóz mógł tak skutecznie rozpłynąć się w powietrzu, ciekawiło mnie też to, co wiedział o zaginionym młocie Thora. Jego zniekształcony głos wciąż rozbrzmiewał w mojej głowie: „Czy jesteś gotów na utratę przyjaciół?”.

Coś w tym zabójcy budziło moje najgorsze przeczucia… a jednocześnie coś w nim wydawało się bardzo znajome.

– Musimy wracać do Sam. – Chwyciłem rękojeść Jacka i poczułem, jak ogarnia mnie znużenie.

Minusem posiadania miecza, który potrafi sam walczyć, jest to, że za wszystko, co robił Jack, cenę płaciłem ja, gdy tylko wracał do mojej dłoni. Czułem, jak sińce pokrywają mi ramiona – jeden za każde uderzenie, które przyjął Jack podczas walki. Nogi drżały mi tak, jakbym ćwiczył wypady cały ranek. Gardło aż ścisnęło mi się z emocji – ze wstydu Jacka, że pozwolił zabójcy kóz zapędzić się w kozi róg.

– Ej, słuchaj – powiedziałem do niego. – Przynajmniej go zraniłeś. Mnie nawet tyle się nie udało.

– No cóż… – Jack wydawał się zakłopotany. Wiedziałem, że nie lubi rozmawiać ze mną o przykrych sprawach. – Może powinieneś odpocząć przez chwilę, señor. Nie dasz rady…

– Nic mi nie jest – odparłem. – Dzięki, Jack. Dobrze sobie radziłeś.

Zmieniłem go z powrotem w wisiorek, a potem umocowałem na łańcuszku, który nosiłem na szyi.

Jack miał rację w jednym: musiałem odpocząć. Miałem ochotę wczołgać się do tego fajnego lexusa i uciąć sobie drzemkę, ale gdyby zabójca kóz postanowił wrócić do kawiarni, gdyby zaatakował tam znienacka Sam…

Ruszyłem do biegu przez dachy, w nadziei że zdążę na czas.

3Przyjaciele chronią mnie, nie mówiąc mi absolutnie nic. Dzięki, przyjaciele!

Sam stała nad trupem Otisa w kawiarni.

Klienci wchodzili do środka i wychodzili, omijając szerokim łukiem martwego kozła. Nie wyglądali na zaniepokojonych. Może wydawało im się, że Otis to śpiący bezdomny. Wśród moich najlepszych kumpli byli bezdomni, którym zdarzało się tak spać na chodniku. Wiedziałem, jak skutecznie działa to na tłum.

Sam spojrzała na mnie i zmarszczyła brwi. Pod lewym okiem miała świeży, żółtawy siniec.

– Czemu nasz informator nie żyje?

– Długa historia – odparłem. – Kto cię uderzył?

– Też długa historia.

– Sam…

Zbyła mój niepokój machnięciem ręki.

– Nic mi nie jest. Powiedz mi tylko, proszę, że nie zabiłeś Otisa dlatego, że zjadł moje ciastko.

– Nie. Za to gdyby zjadł moje…

– Cha, cha, cha. Co się stało?

Wciąż niepokoiło mnie, co się przydarzyło oku Sam, ale postarałem się zrelacjonować jak najdokładniej całą sprawę z zabójcą kóz. Tymczasem Otis zaczął zanikać – roztapiał się w kłęby białej pary niczym suchy lód. Niebawem zostały po nim tylko trencz, okulary, kapelusz i topór, którym go zabito.

Sam podniosła broń zabójcy. Ostrze nie było szersze od smartfona, ale krawędź wyglądała na ostrą. Na ciemnym metalu widniały wygrawerowane czarne runy.

– Żelazo wykute przez olbrzymy – oceniła Sam. – Zaczarowane. Idealnie wyważone. To zbyt cenna broń, by ją tak porzucać.

– To miło. Przykro by mi było, gdyby Otis zginął od byle jakiego złomu.

Sam zignorowała mnie. Całkiem nieźle jej to ostatnio wychodziło.

– Mówisz, że zabójca miał hełm w kształcie wilka?

– To zawęża grono podejrzanych do połowy złych charakterów w dziewięciu światach. – Wskazałem na pusty płaszcz Otisa. – A co się stało z jego trupem?

– Otis? Nic mu nie będzie. Magiczne istoty są stworzone z mgły z otchłani Ginnungagap. Kiedy umierają, ich ciała zamieniają się z powrotem w mgłę. Otis powinien odzyskać żywą postać gdzieś w pobliżu swojego pana. Mam nadzieję, że stanie się to na tyle wcześnie, by Thor mógł go znów zabić, na kolację.

Dziwne wydało mi się, że można mieć nadzieję na coś takiego, ale nie było to dziwniejsze niż mój dzisiejszy poranek. Zanim kolana zdążyły się pode mną ugiąć, usiadłem i zacząłem popijać moją zimną już kawę.

– Zabójca kóz wiedział, że młot zaginął – powiedziałem. – Mówił, że jeśli pojedziemy do Provincetown, zrobimy to, czego chce nasz wróg. Jak myślisz, może miał na myśli…

– Lokiego? – Sam usiadła po przeciwnej stronie stolika i położyła na blacie topór. – Jestem pewna, że macza w tym palce. Zawsze to robi.

Trudno było mieć jej za złe gorycz w głosie. Sam nie lubiła mówić o bogu oszustwa i podstępu. Oprócz tego że był zły, był również jej ojcem.

– Kontaktował się z tobą ostatnio? – spytałem.

– Miałam tylko parę snów. – Sam obróciła kubek z kawą w jedną, a potem w drugą stronę, jak tarczę na drzwiach sejfu. – Szepty, ostrzeżenia… Interesowało go głównie… Zresztą nic. Nieważne.

– Nie wydaje się to takie nieważne.

Oczy Sam rozjarzyły się intensywnie niczym polana w kominku tuż przed tym, jak stają całe w płomieniach.

– Mój ojciec usiłuje zniszczyć mi życie osobiste – powiedziała. – Nic nowego. Chce odwrócić moją uwagę. Dziadkowie, Amir… – Jej głos się załamał. – Poradzę sobie z tym. Nie ma to nic wspólnego z naszym młotkowym problemem.

– Jesteś pewna?

Wyraz jej twarzy był czytelny: „Odczep się”. Dawniej, kiedy za bardzo naciskałem, przypierała mnie do muru i przygniatała mi ramieniem gardło. To, że teraz nie przydusiła mnie do nieprzytomności, oznaczało, że nasza przyjaźń się pogłębia.

– W każdym razie – dodała Sam – Loki nie może być twoim zabójcą kóz. Nie mógłby posługiwać się w ten sposób toporem.

– Dlaczego nie? To znaczy wiem, że teoretycznie tkwi w jakimś asgardzkim ciężkim więzieniu za morderstwo czy coś takiego, ale nie przeszkadza mu to w pojawianiu się przede mną, ilekroć mu na to przyjdzie ochota.

– Mój ojciec potrafi projektować na odległość swój wizerunek albo pokazywać się komuś we śnie – wyjaśniła Sam. – Jeśli mocno się skupi, może nawet na krótko wysłać dokądś tyle swojej mocy, by przybrać fizyczną postać.

– Jak wtedy, kiedy chodził z twoją mamą.

Sam znów okazała wobec mnie ciepłe uczucia, nie waląc mnie po głowie, aż mózg wyjdzie mi uszami. Obchodziliśmy tu, w kawiarni Thinking Cup, prawdziwe święto przyjaźni.

– Tak – odparła. – Potrafi w ten sposób radzić sobie z uwięzieniem, ale nie może przybrać na tyle trwałej postaci, by posługiwać się magicznym orężem. Bogowie nałożyli na jego więzy specjalne zaklęcia, które to uniemożliwiają. Gdyby mógł władać magiczną klingą, w końcu sam by się uwolnił.

No dobrze, miało to jakiś absurdalny, nordycko-mitologiczny sens. Wyobraziłem sobie, jak Loki spoczywa w jaskini, z rozłożonymi szeroko rękami i nogami, unieruchomionymi więzami z – uch, trudno mi było wokół tego pozbierać myśli – jelit jego zamordowanych synów. Urządzili to tak bogowie. Ponoć umieścili również nad głową Lokiego węża, z którego paszczy na twarz więźnia ma przez całą wieczność kapać jad. Sprawiedliwość w Asgardzie nie miała litości w wielkim poważaniu.

– Zabójca kóz może jednak pracować dla Lokiego – zauważyłem. – Może być olbrzymem. Może być…

– Może być kimkolwiek – odparła Sam. – Twój opis, jak walczył, jak się poruszał, wskazuje na einheriego. A może nawet na walkirię.

Poczułem gulę w żołądku. Wyobraziłem sobie, jak robi mi w nim dziurę i toczy się po chodniku, zatrzymując się koło kapelusza Otisa.

– Ktoś z Walhalli… Ale dlaczego ktoś miałby…?

– Nie wiem – powiedziała Sam. – Ktokolwiek to jest, nie chce, byśmy szli tym tropem w poszukiwaniu młota Thora. Ale nie myślę, żebyśmy mieli wybór. Musimy działać szybko.

– Skąd ten pośpiech? – spytałem. – Młota nie ma od miesięcy, a olbrzymy nadal nie zaatakowały.

Coś w oczach Sam przypomniało mi sieci bogini morza Ran, to, jak falowały w oceanie, budząc dusze topielców. To nie było miłe wspomnienie.

– Magnusie – powiedziała – wszystko dzieje się coraz szybciej. Moje ostatnie misje do Jötunheimu… Olbrzymy burzą się. Ukrywają za potężnymi zaklęciami to, nad czym pracują, ale jestem pewna, że mają tam już całe armie. Szykują się do inwazji.

– Do inwazji? Na co?

Pod podmuchem wiatru hidżab zafalował wokół jej twarzy.

– Na nasz świat, Magnusie. A jeśli przyjdą, by zniszczyć Midgard…

Choć siedzieliśmy w ciepłych promieniach słońca, poczułem chłód. Sam wyjaśniła mi kiedyś, że Boston znajduje się pośrodku Yggdrasila, Drzewa Świata. To właśnie tędy najłatwiej jest przechodzić między dziewięcioma światami. Ujrzałem oczyma wyobraźni, jak cienie olbrzymów padają na Newbury, jak ziemia drży pod naporem podkutych żelazem butów wielkości czołgów.

– Jedyne, co je powstrzymuje – kontynuowała Sam – to strach przed Thorem. Tak jest już od wieków. Nie rzucą wszystkich sił do ataku, dopóki nie zyskają całkowitej pewności, że Thor ma jakiś słaby punkt. Ale stają się coraz śmielsze. Zaczynają podejrzewać, że nadchodzi ich czas…

– Ale Thor to tylko jeden z bogów – powiedziałem. – A co z Odynem? Albo Tyrem? Albo moim tatą, Frejrem? Co, oni nie mogą walczyć z olbrzymami?

Kiedy tylko wypowiedziałem te słowa, dotarła do mnie ich niedorzeczność. Odyn był nieprzewidywalny. Gdy się zjawiał, bardziej od walki interesowało go pokazywanie motywacyjnych prezentacji w PowerPoincie. Nigdy nie spotkałem Tyra, boga męstwa i walki. A co do Frejra… Mój tato był bogiem lata i urodzaju. Jeśli chcesz, by ładnie kwitły kwiaty, udawały się zbiory albo zagoiła się ranka, bo skaleczyłeś się papierem, wal w ciemno do Frejra. Ale jeśli chodzi o przegnanie hord olbrzymów z Jötunheimu… może lepiej dać mu spokój.

– Musimy powstrzymać inwazję, zanim do niej dojdzie – powiedziała Sam. – A to znaczy, że musimy znaleźć Mjöllnir. Jesteś pewien, że Otis mówił o Provincetown?

– Tak. O kopcu upiora. To złe wieści?

– W skali od jednego do dziesięciu ta informacja ma prawie trzydzieści. Będziemy potrzebować Hearthstone’a i Blitzena.

Pomimo całej tej sytuacji wizja spotkania z moimi kumplami z dawnych czasów podniosła mnie na duchu.

– Wiesz, gdzie są?

Sam zawahała się.

– Wiem, jak się z nimi skontaktować. Chowają się w jednej z kryjówek Mimira.

Miałem problem z ogarnięciem tej wiadomości. Mimir, pozbawiona ciała głowa boga, która częstowała wodą ze źródła wiedzy w zamian za lata służby; która – kiedy żyłem na ulicy – kazała Blitzowi i Hearthowi mieć mnie na oku, bo byłem „ważny dla losów światów”; która działała w międzynarodowym biznesie japońskich automatów do gier i prowadziła inne podejrzane interesy – ten właśnie Mimir kolekcjonował również mieszkania kryjówki. Ciekawe, ile kazał płacić moim kumplom za wynajem.

– Czemu Blitz i Hearth się ukrywają?

– To oni powinni ci to wyjaśnić – odparła Sam. – Nie chcieli cię martwić.

To było tak mało zabawne, że aż się zaśmiałem.

– Zniknęli bez słowa, bo nie chcieli mnie MARTWIĆ?

– Słuchaj, Magnus, potrzebowałeś czasu na trening, czasu na to, żeby się dobrze poczuć w Walhalli i przyzwyczaić do mocy einheriego. Hearthstone’owi i Blitzenowi wyszedł zły znak w runach. Podjęli więc środki ostrożności i się ukryli. Ale na tę misję…

– Zły znak… Sam, zabójca powiedział, że muszę być gotów na utratę przyjaciół.

– Wiem! – Gdy podniosła kubek z kawą, zobaczyłem, że drży jej dłoń. – Będziemy ostrożni, Magnusie. Ale w wypadku grobowca upiora… magia runiczna i umiejętności związane z przebywaniem pod ziemią mogą być bezcenne. Musimy mieć ze sobą Heartha i Blitza. Skontaktuję się z nimi po południu. A wtedy, obiecuję, wszystko ci powiem.

– To jeszcze nie wszystko? – Nagle poczułem się tak, jakbym ostatnich sześć tygodni spędził przy stoliku, przy którym na Święto Dziękczynienia sadza się małe dzieci. Przegapiłem wszystkie ważne rozmowy prowadzone przez dorosłych. Nie znosiłem stolika dla dzieci.

– Sam, nie musisz mnie chronić – powiedziałem. – Ja przecież już nie żyję. Jestem cholernym wojownikiem Odyna. Mieszkam w Walhalli. Chcę pomóc.

– I pomożesz – obiecała. – Ale naprawdę potrzebowałeś czasu na trening. Kiedy szukaliśmy Miecza Lata, mieliśmy szczęście. A teraz… przyda ci się wszystko, co umiesz.

Od lęku brzmiącego w jej głosie przebiegły mi po plecach dreszcze.

Nie uważałem, byśmy mieli szczęście, kiedy szukaliśmy Miecza Lata. Wielokrotnie omal nie zginęliśmy. Trzy nasze towarzyszki poświęciły dla nas życie. Ledwo zdołaliśmy powstrzymać Wilka Fenrira i armię ognistych olbrzymów przed zniszczeniem dziewięciu światów. Jeżeli to miało być szczęście, to nie chciałem się dowiedzieć, jak wygląda jego brak.

Sam sięgnęła przez stół po moje pomarańczowo-żurawinowe ciastko i zaczęła skubać je zębami. Lukier miał kolor jej podbitego oka.

– Powinnam wracać do szkoły. Nie mogę opuścić kolejnej lekcji fizyki dla zaawansowanych. Muszę też dziś trochę uspokoić nastroje w domu.

Przypomniało mi się, co mówiła o Lokim – że próbował namieszać w jej życiu osobistym. Pamiętałem, jak niepewnie brzmiał jej głos, kiedy wspomniała o Amirze.

– Mogę w czymś pomóc? Może pójdę do Falafela Fadlana i pogadam z Amirem?

– Nie! – Zarumieniła się. – Nie, dzięki, ale zdecydowanie nie. Nie.

– Czyli raczej nie.

– Magnus, wiem, że masz dobre chęci. Mam sporo problemów, ale poradzę sobie. Zobaczymy się wieczorem na uczcie na cześć… – Skrzywiła się. – Wiesz, na cześć nowego.

Mówiła o duszy, którą zabrała do Walhalli. Jako odpowiedzialna walkiria Sam musiała pojawić się na odbywającej się co wieczór uczcie, by przedstawić najnowszego einheriego.

Przyjrzałem się ponownie jej sińcowi i nagle mnie olśniło.

– To ta dusza, którą zabrałaś – powiedziałem. – To ten nowy einherji cię walnął?

Sam skrzywiła się.

– To skomplikowane.

Spotkałem wcześniej brutalnych einherjarów, ale nigdy takiego, który ośmieliłby się uderzyć walkirię. To było zachowanie wręcz samobójcze, nawet w wypadku kogoś, kto już był martwy.

– Co za idiota… Czekaj. Czy to miało coś wspólnego z wyciem wilka za parkiem?

Ciemnobrązowe oczy Sam zapłonęły – oj, zaraz może dojść do wybuchu.

– Dowiesz się wieczorem. – Wstała i wzięła topór zabójcy. – A teraz wracaj do Walhalli. Będziesz miał dziś przyjemność poznać… – przerwała, zastanawiając się, jakiego słowa użyć – mojego brata.

4Potrącił mnie gepard

Kiedy człowiek wybiera sobie życie po śmierci, musi koniecznie uwzględnić lokalizację.

Podmiejskie życie po śmierci, na przykład w Folkwangu czy Niflheimie, wiąże się z niższymi kosztami nieżycia, ale brama łącząca Walhallę i Midgard znajduje się w samym centrum miasta, przy Beacon Street, po drugiej stronie parku Boston Common. Dojdziesz stąd piechotą do najlepszych sklepów i restauracji i masz niecałą minutę drogi do stacji Park Street T.

O tak, Walhalla. W raju wikingów znajdziesz wszystko, czego ci trzeba.

(No dobra, przepraszam. Obiecałem administracji hotelu, że zrobię mu reklamę. Ale naprawdę łatwo dostać się stąd do domu).

Kupiłem w kawiarni ziarenka kawy w czekoladzie i powędrowałem przez Public Garden, mijając kładkę dla pieszych, pod którą kiedyś sypiałem. Paru siwych facetów siedziało w legowisku ze śpiworów, dzieląc się resztkami z koszy na śmieci z małym terierem.

– Cześć, chłopaki. – Dałem im trencz Otisa, kapelusz i wszystkie pieniądze tego śmiertelnego świata, jakie miałem przy sobie (dwadzieścia cztery dolce). – Miłego dnia.

Byli zbyt oszołomieni, by odpowiedzieć. A ja szedłem dalej, czując się tak, jakby to mnie wystawał z mostka topór.

Żyłem w luksusach tylko dlatego, że dwa miesiące temu zabił mnie ognisty olbrzym. Tymczasem ci goście i ich pies jedli resztki ze śmietników. To nie było w porządku.

Chciałbym zebrać w jednym miejscu wszystkich bezdomnych Bostonu i powiedzieć im: „Hej, trochę dalej jest wielka rezydencja z tysiącami wygodnych apartamentów i bezpłatnym jedzeniem na wieki. Chodźcie ze mną!”.

Ale nic by z tego nie wyszło.

Do Walhalli nie wolno przyprowadzać śmiertelników. Nie można nawet specjalnie umrzeć, by się tam dostać. Twoja śmierć musi być wynikiem niezaplanowanego, bezinteresownego czynu; możesz tylko mieć nadzieję, że gdzieś w pobliżu kręci się walkiria, która to zobaczy.

Oczywiście Walhalla i tak była lepsza niż te wszystkie wysokościowce wyrastające jak grzyby po deszczu w centrum miasta. Większość z nich też była pełna pustych luksusowych apartamentów – czwartych czy piątych mieszkań miliarderów. Nie trzeba było zginąć śmiercią bohatera, by taki dostać, wystarczyło mnóstwo pieniędzy. Gdyby olbrzymy rzeczywiście zaatakowały Boston, może mógłbym je przekonać do strategicznego podeptania drapaczy chmur?

W końcu dotarłem do midgardzkiej fasady hotelu Walhalla. Z zewnątrz wyglądał jak siedmiopiętrowa rezydencja z białoszarego kamienia – kolejny ultradrogi gmach w szeregu kolonialnych pałaców miejskich. Jedynym, co różniło go od sąsiednich, było to, że ogród od frontu zamykał wapienny mur, wysoki na pięć metrów, bez żadnego wejścia. Była to pierwsza linia obrony, która nie pozwalała wtargnąć na teren hotelu nikomu poza einherjarami.

Przeskoczyłem przez mur prosto do Gaju Glasira.

Kilka walkirii siedziało w gałęziach brzozy o białej korze, zbierając liście z dwudziestoczterokaratowego złota. Pomachały do mnie, ale nie zatrzymałem się, by z nimi pogadać. Podszedłem do głównych schodów i pchnąłem ciężkie podwójne drzwi.

W holu przypominającym rozmiarami katedrę działo się to, co zwykle. Przed kominkiem, w którym huczał ogień, nastoletni einherjarzy grali w gry planszowe albo po prostu ostro się bawili (czyli spędzali miło czas z toporami). Inni einherjarzy w puchatych zielonych szlafrokach gonili się wokół filarów z grubo ciosanych pni drzew, bawiąc się w chowanego-zabijanego. Ich śmiech odbijał się echem od stropu wysoko w górze – na belkowanie składały się wiązki tysięcy włóczni, których ostrza błyszczały w półmroku.

Zerknąłem w kierunku recepcji, zastanawiając się, czy może jest tam tajemniczy, walący na odlew w twarz brat Sam. Ale znajdował się tam tylko menedżer Helgi, który właśnie piorunował wzrokiem ekran komputera. Jeden rękaw jego zielonego garnituru był oddarty. Ktoś powyrywał mu kępki włosów z olbrzymiej brody, a jego włosy przypominały jeszcze bardziej niż zwykle pierze martwego myszołowa.

– Nie idź tam – ostrzegł znajomy głos.

Obok mnie stał odźwierny Hunding. Jego pokryta brodawkami czerwona twarz nosiła ślady świeżych zadrapań, a broda wyglądała – podobnie jak ta Helgiego – jakby miała niedawno bliski kontakt z maszyną do skubania kurczaków.

– Szef jest w fatalnym nastroju – rzekł. – W tak fatalnym, że aż go ręka świerzbi.

– Sam też nie wyglądasz, jakbyś miał dobry humor – zauważyłem. – Co się stało?

Broda Hundinga zadrżała gniewnie.

– Stał się nasz nowy gość.

– Brat Samiry?

– Uhm. Jeśli uważasz, że tak go można nazwać. Nie wiem, co Samira miała w głowie, sprowadzając tego potwora do Walhalli.

– Potwora? – Przypomniałem sobie X, półtrolla, którego Samira przyjęła kiedyś do Walhalli. Za to też ją krytykowano, choć X okazał się później Odynem w przebraniu (długa historia). – Mówisz, że ten nowy jest prawdziwym potworem, jak Fenrir albo…

– Według mnie jeszcze gorszym. – Hunding strzepnął kępkę wąsów z plakietki z imieniem. – Cholerny argr niemal mi głowę urwał, kiedy zobaczył swoją kwaterę. Nie wspominając o absolutnym braku jakiegokolwiek napiwku…

– Odźwierny! – wrzasnął menedżer z recepcji. – Przestań się bratać z gośćmi i chodź tu! Musisz wyczyścić nicią zęby smokowi!

Spojrzałem na Hundinga.

– Każe ci czyścić zęby smokowi?

– I zajmuje to wieki. – Hunding westchnął. – Muszę iść.

– Proszę. – Wręczyłem mu torebkę z ziarenkami kawy w czekoladzie, którą kupiłem w kawiarni. – Trzymaj się.

Oczy starego wikinga napełniły się łzami.

– Magnusie Chase, jesteś dobrym chłopcem. Mógłbym cię wyściskać, ażbyś ducha wyzionął…

– ODŹWIERNY! – wrzasnął znów Helgi.

– JUŻ DOBRZE! SMOK TO NIE OŚMIONOGI KOŃ, NIE UCIEKNIE!

I Hunding popędził do recepcji, co ocaliło mnie przed zabójczym wyściskaniem.

Choć naprawdę byłem przygnębiony, przynajmniej nie musiałem wykonywać roboty takiej jak Hunding. Biedny facet, ledwo dotarł do Walhalli, a już został zmuszony do służenia Helgiemu, swojemu arcywrogowi za śmiertelnego życia. Uznałem więc, że od czasu do czasu należy mu się trochę czekolady. Poza tym przyjaźń z nim kilka razy okazała się dla mnie bezcennym atutem. Hunding znał hotel lepiej niż ktokolwiek inny i docierały do niego wszystkie najciekawsze plotki.

Poszedłem do windy, zastanawiając się, kim jest „argr” i dlaczego Sam przyprowadziła kogoś takiego do Walhalli. Ale przede wszystkim zastanawiałem się, czy mam czas na obiad i drzemkę przed popołudniową bitwą. Umierając w walce, dobrze jest być sytym i wypoczętym.

W korytarzu kilku einherjarów obrzuciło mnie spojrzeniami z ukosa. Większość jednak mnie zignorowała. Jasne, odzyskałem wprawdzie Miecz Lata i pokonałem Wilka Fenrira, ale inni wojownicy widzieli we mnie przeważnie tylko dzieciaka, przez którego zginęły trzy walkirie i omal nie rozpoczął się Ragnarök. To, że byłem synem Frejra, boga lata Wanów, bynajmniej nie działało na moją korzyść. Jego potomstwo rzadko trafiało do Walhalli. Nie byłem na tyle fajny, by przebywać z popularnymi mieszkańcami hotelu – dziećmi bogów wojny, takich jak Thor, Tyr czy Odyn.

Tak, w Walhalli istniały kliki – zupełnie jak w gimnazjum. Szkoła wydaje się trwać wieki, ale to życie w Walhalli rzeczywiście jest wieczne. Jedynymi einherjarami, którzy mnie naprawdę akceptowali, byli moi sąsiedzi z dziewiętnastego piętra i naprawdę już się za nimi stęskniłem.

Prosta muzyka wikingów nadawana w windzie nie poprawiła mi humoru. W głowie kotłowały mi się pytania: kto zabił Otisa? Przed czym kozioł chciał mnie ostrzec? Kim był brat Sam? Przed czym kryli się Blitz i Hearth? I kto normalny nagrałby piosenkę Sinatry Fly Me to the Moon w staronordyckim?

Drzwi windy otworzyły się na dziewiętnastym piętrze. Ledwo wyszedłem, uderzyło we mnie z boku wielkie zwierzę. Poruszało się tak szybko, że zdążyłem zauważyć tylko brązowoczarną smugę, która skręciła za róg korytarza i zniknęła. Dopiero wtedy zobaczyłem, że mam dziury w adidasach – zwierzę przebiegło mi po stopach. Wybuchły mi z nich maleńkie gejzery bólu.

– Au… – powiedziałem z pewnym opóźnieniem.

– Zatrzymać tego geparda! – Korytarzem biegł z bagnetem Thomas Jefferson junior, a za nim śpieszyli moi pozostali sąsiedzi z piętra, Mallory Keen i Halfborn Gunderson. Zatrzymali się gwałtownie przede mną. Ciężko dyszeli, a po twarzach lał im się pot.

– Widziałeś? – zapytał T.J. – Gdzie pobiegł?

– Eee… – Pokazałem na prawo. – Czemu mamy tu geparda?

– To nie był nasz pomysł, uwierz mi. – T.J. założył na ramię karabin. Jak zwykle miał na sobie granatowy mundur Unii z czasów wojny secesyjnej. Pod rozpiętą kurtką widać było zieloną koszulkę hotelu Walhalla. – Nasz świeżo upieczony sąsiad nie podszedł entuzjastycznie do swojego nowego miejsca zamieszkania.

– Nowy sąsiad – powtórzyłem. – Gepard. Masz na myśli… duszę, którą przyprowadziła Sam. Potomka Lokiego. Jest zmiennokształtnym?

– Między innymi – odparł Halfborn Gunderson. Był berserkiem, wyglądał jak yeti i miał na sobie tylko skórzane spodnie. Na jego szerokiej piersi wiły się runiczne tatuaże. Uderzył toporem w podłogę.

– Ten meinfretr o mało nie rozkwasił mi gęby!

Od mojej przeprowadzki do Walhalli nauczyłem się zadziwiającej liczby staronordyckich przekleństw. „Meinfretr” można przetłumaczyć jako „smrodobździna”, co jest najgorszym rodzajem smrodu.

Mallory włożyła do pochew dwa noże.

– Halfborn, twojej gębie przydałoby się raz na jakiś czas rozkwaszenie. – Jej akcent stawał się wyraźniejszy, gdy coś ją rozzłościło. Rude włosy i zaczerwienione policzki nadawały jej wygląd małego ognistego olbrzyma, ale ogniste olbrzymy nie były aż tak przerażające. – Bardziej martwię się tym, że ten demon może rozwalić hotel na kawałki! Widzieliście, co zrobił w pokoju X?

– Dali go do pokoju, w którym mieszkał X? – spytałem.

– A on zaczął roznosić go na strzępy. – Mallory ustawiła pod brodą dwa palce w literę V i pstryknęła nimi w kierunku, w którym uciekł gepard. Była Irlandką, więc to V nie oznaczało ani pokoju, ani zwycięstwa, ale coś znacznie mniej uprzejmego. – Przyszliśmy, by się z nim przywitać, a znaleźliśmy istną ruinę. Zero szacunku!

Przypomniałem sobie mój pierwszy dzień w Walhalli. Rzuciłem wtedy sofą przez salon i wybiłem pięścią dziurę w ścianie łazienki.

– No cóż… Czasem trudno się oswoić z nowym miejscem.

T.J. pokręcił głową.

– Ale nie aż tak. Dzieciak chciał nas pozabijać, kiedy tylko nas zobaczył. A to, co mówił…

– Obelgi pierwszej klasy – rzekł Halfborn. – To trzeba mu przyznać. Ale nigdy nie widziałem, żeby jedna osoba dokonała takich zniszczeń. Chodź, Magnusie. Sam zobacz.

Zaprowadzili mnie do dawnego pokoju X. Nigdy w nim nie byłem, ale teraz drzwi otwarto na oścież. A wnętrze wyglądało tak, jakby urządził je huragan piątej kategorii.

– Święta Friggo… – Przestąpiłem nad połamanymi meblami i znalazłem się w przedpokoju.

Apartament przypominał układem mój własny: cztery kwadratowe pokoje przyklejone do środkowego atrium na kształt gigantycznego plusa. Przedpokój był kiedyś salonikiem z sofą, regałami na książki, telewizorem i kominkiem. Teraz był pobojowiskiem. Z wyposażenia został tylko kominek, ale na jego gzymsie też widniały ślady uderzeń, jak gdyby nasz nowy sąsiad znęcał się nad nim obosiecznym mieczem.

Z tego co widziałem, obrócone w ruinę zostały również sypialnia, kuchnia i łazienka. Oszołomiony przeszedłem do atrium.

Pośrodku rosło wysokie drzewo – tak jak u mnie. Najniższe gałęzie rozpościerały się pod stropem, przeplatając się z belkowaniem. Górne konary sięgały wyżej, w bezchmurne błękitne niebo. Moje stopy zanurzyły się w zielonej trawie. Wietrzyk przyniósł z góry zapach kwiatów kalmii – przypominający winogronową oranżadę. Byłem u paru przyjaciół w Walhalli, ale u żadnego nie widziałem atrium pod gołym niebem.

– Czy tak to wyglądało, kiedy mieszkał tu X? – spytałem.

– Bynajmniej – prychnęła Mallory. – W atrium znajdował się wielki basen z naturalnym gorącym źródłem. Zawsze było tu tak gorąco, tak wilgotno i tak smrodliwie jak pod pachą trolla.

– Tęsknię za X – westchnął Halfborn. – Ale tak, to wszystko jest zupełnie nowe. Każdy apartament dostosowuje się do gustu właściciela.

Byłem ciekaw, czemu moje atrium było dokładnie takie samo jak atrium nowego. Nie życzyłem sobie, by styl wystroju łączył mnie z morderczo usposobionym, drapieżnym synem Lokiego, który miał w zwyczaju przebiegać ludziom po stopach.

Z boku atrium leżał kolejny stos zniszczonych mebli. Trawa koło przewróconych regałów była usłana ceramicznymi miskami i kubkami – niektóre miały kolorową glazurę, inne były z niewypalonej jeszcze gliny.

Przyklęknąłem i podniosłem podstawę rozbitej doniczki.

– Myślisz, że to chłopak gepard zrobił te wszystkie naczynia?

– Tak. – T.J. wskazał bagnetem w bok. – W kuchni jest piec do wypalania i koło garncarskie.

– Świetna jakość – ocenił Halfborn. – Wazon, którym we mnie rzucił, był piękny i śmiertelnie niebezpieczny. Zupełnie jak panna Keen.

Twarz Mallory zmieniła kolor z truskawkowoczerwonego na pomarańczowy.

– Idiota.

(W ten sposób wyrażała ciepłe uczucia wobec swojego chłopaka).

Obróciłem w rękach fragment doniczki. Na spodzie wyryto w glinie inicjały A.F. Nie miałem wielkiej ochoty zastanawiać się, co też mogą znaczyć. Pod inicjałami znajdował się dekoracyjny znak: dwa węże splatające się w skomplikowany wzór litery S, z ogonami owiniętymi wokół własnych głów.

Zdrętwiały mi palce. Upuściłem odłamek i podniosłem inny rozbity garnek: te same inicjały na spodzie, ten sam wężowy znak.

– To symbol Lokiego – podpowiedział Halfborn. – Elastyczność, zmiana, nieuczciwość.

Zaszumiało mi w uszach. Widziałem już kiedyś ten symbol… niedawno, w moim własnym pokoju.

– Skąd… skąd wiesz?

Halfborn wypiął i tak już wydatną pierś.

– Jak mówiłem, nie marnuję czasu w Walhalli. Mam doktorat z literatury germańskiej.

– O czym przypomina tylko parę razy dziennie – dodała Mallory.

– Ej, ludzie! – zawołał z sypialni T.J. Wbił bagnet w stos ubrań i uniósł ciemnozieloną jedwabną suknię bez rękawów.

– Elegancka – powiedziała Mallory. – Z kolekcji Stelli McCartney.

– Skąd wiesz? – Halfborn zmarszczył brwi.

– Nie tracę czasu w Walhalli. – Mallory nieźle naśladowała zachrypnięty głos Halfborna. – Mam doktorat z mody.

– Oj, cicho bądź, kobieto – mruknął Halfborn.

– A popatrzcie na to. – T.J. podniósł smoking, również ciemnozielony, z różowymi klapami.

Przyznam, że od tego wszystkiego aż mi się zakręciło w głowie. Moje myśli krążyły bezustannie wokół symbolu Lokiego na ceramice i dręczyło mnie pytanie, gdzie też mogłem wcześ­niej widzieć ten wężowy wzór. Trudno było też ogarnąć to pobojowisko ubrań w pokoju: dżinsy, spódnice, marynarki, krawaty i suknie balowe, większość w odcieniach różu i zieleni.

– Ile osób tu mieszka? – spytałem. – Ma siostrę?

– T.J., ja mu wyjaśnię czy ty? – parsknął Halfborn.

DUUUUUUUM. Odgłos baraniego rogu zagrzmiał echem w korytarzu.

– Czas na obiad – oznajmił T.J. – Możemy pogadać przy stole.

Wszyscy skierowali się do drzwi. Zostałem tylko ja, pochylony nad stosem potłuczonych naczyń, wpatrując się w inicjały A.F. i splecione węże.

– Magnus – powiedział T.J. – Idziesz?

Straciłem apetyt. Zniknęła też chęć na drzemkę. Adrenalina wibrowała w moim ciele jak struna gitary elektrycznej, kiedy gra się wysoką nutę.

– Idźcie sami. – Zacisnąłem palce na rozbitej doniczce z symbolem Lokiego. – Ja muszę najpierw coś sprawdzić.