Strona główna » Styl życia » Mój Boniek

Mój Boniek

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-654-1122-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Mój Boniek

„Boniek od wszystkiego w swoim świecie ma zaufanych od lat umyślnych, którzy pilnują, by nie stała mu się finansowa krzywda. On co najwyżej rzuca pomysł, nadzoruje początki realizacji, po czym przechodzi do następnego projektu. Cały czas pozostając w decyzyjnym centrum wydarzeń, bo to jest jego priorytetem. Jest mistrzem rozpalania, nie podtrzymywania ognia. Woli być niż mieć. Zwłaszcza że wszystko już ma.
Michał Tomczak, kiedyś przewodniczący wydziału dyscypliny PZPN, prawnik, który rozpoczął hurtowe karanie polskich klubów za udział w aferze korupcyjnej, otwarcie powiedział mi w wywiadzie, że nie wierzy, by Zbigniew Boniek nie wiedział, że Widzew ustawiał mecze. Będę szczery – ja też nie wierzę, choć dobrze wiem, że nie jest to kwestia wiary, lecz twardych dowodów, których nie ma i raczej nigdy już się nie znajdą.
Wiem za to również, że wbrew temu, co próbowano nam wmówić, Wojciech Sz. nie był jedyny w klubie, który wiedział o korupcji. Jeden z długoletnich działaczy bezrefleksyjnie opowiedział mi kiedyś anegdotę, jak to przed meczem Widzewa podszedł do niego bliżej nieznany gość z hasłem: «pozdrowienia od smoka wawelskiego». Co oznaczało, że to właśnie on jest wysłannikiem prowadzących spotkanie sędziów z Krakowa i właśnie zjawił się po umówione pieniądze w zamian za wygraną Widzewa.
Działacz Widzewa z lat 70. zmieścił całego Zbigniewa Bońka w jednym zdaniu: «To jedyny człowiek na świecie, który w tej samej chwili co innego mówi, co innego myśli i co innego robi»” – fragment e-booka

Polecane książki

Książka jest zapisem rozmów, które z wybitnym kompozytorem przeprowadziła w latach 1986-1992 Irina Nikolska, rosyjski muzykolog i przyjaciel polskiego środowiska muzycznego. Książka ta ukazała się pierwotnie w rosyjskiej i angielskiej wersji językowej, teraz po raz pierwszy ukazuje się w Polsce....
Słownik zawiera 7 tys. terminów polskich obejmujących słownictwo z zakresu stomatologii zachowawczej oraz endodoncji. Dodatkowym atutem słownika są liczne przykłady zastosowania poszczególnych terminów w praktyce....
W mrocznej, niebezpiecznej i niespokojnej Barcelonie lat dwudziestych, młody pisarz, żyjący obsesyjną i niemożliwą miłością, otrzymuje od tajemniczego wydawcy ofertę napisania książki, jakiej jeszcze nie było, w zamian za fortunę i, być może, coś więcej.   Z niezwykłą precyzją powieściopisarską i w ...
Natalia, panna rzeźnikówna, przyjeżdża do Warszawy na pensję, by uczyć się dobrych manier i znaleźć męża z wyższych sfer. Dzięki urodzie i pieniądzom ojca robi świętną partię: zostaje panią pułkownikową Kotubrycką. Ma wszystko, o czym może marzyć dama. Prawie. Los nie chce bowiem spełnić je...
Bezludna wyspa, na którą można dotrzeć tylko helikopterem, a na niej przepiękny przeszklony dom, wyposażony we wszystko, o czym można zamarzyć. Magda przyjeżdża tu, by w samotności odpocząć i zebrać myśli po zdradzie bogatego męża. Okazuje się jednak, że nie jest sama na wyspie… Zaczyna się wa...
Kiedy ksiądz Augustyn ogłasza wiadomość o odkryciu relikwii, wiadomo, że nic już nie będzie takie jak dotąd… Czy tajemnicze znalezisko w podziemiach kościoła może mieć nadprzyrodzoną moc? Czy to rzeczywiście cud? A może zwykłe oszustwo, na którym ksiądz chce zbić kapitał? Jak zareaguje Kościół? ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jacek Sarzało

Warszawa 2018

Copyright © by Fabuła Fraza

Copyright © by Jacek Sarzało

Projekt graficzny i skład: Dymitr Miłowanow

Redakcja: Dariusz Wilczak

Korekta: Alicja Kobel

Zdjęcia: Marek Kowal

ISBN: 978-83-65411-22-8

Fabuła Fraza Sp. z o.o.

02-495 Warszawa

ul. Apartamentowa 6/B3

www.fabulafraza.pl

biuro@fabulafraza.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Od autora

Pamiętacie „Gomorrę” Roberto Saviano?

Pamiętacie jego „io so” – „ja wiem”?

Saviano patrzył i słuchał. A później napisał książkę o włoskiej mafii, bo poznał prawdę słowa. Prawdę, która nie przejmuje się zwodniczością niby-faktów, będących w rzeczywistości różnymi historiami w ustach różnych osób. Nie obchodzi jej, że uczestnicy zdarzeń widzą te same sprawy inaczej, że zmieniają raz wypowiedziane zdania. Prawdę, która nie musi przedstawiać dowodów przeciwstawnych. Ona wie. I w istocie swojej subiektywności jest nie do odparcia. Bo nie ma obiektywnego wzoru prawdy.

Nie dlatego przywołuję Savianowy fundament „io so”, że posądzam Zbigniewa Bońka o związki z mafią, skąd! Robię to, bo – naturalnie zachowując proporcje – podobnie jak neapolitańczyk, ja też wiem. Widziałem, byłem przy tym, zapisałem w głowie. Przez z górą 40 lat.

„Mój Boniek” nie jest biografią w ścisłym znaczeniu. Nie dlatego opisuję karierę jednej z najwybitniejszych postaci polskiej piłki nożnej, ponieważ myślę, że są tacy, którzy jeszcze jej nie znają. Robię to, by rozliczyć się z dawnym idolem. Jego i swoją przeszłością.

Ta książka będzie subiektywna, tak jak subiektywna jest pamięć. Mogę napisać tylko o tym, co sam przeżyłem, mam tylko dwoje świadków – to moje oczy.

Dlatego opowiadam o tym. O prawdzie.

Z Andrzejem Gręboszem, byłym napastnikiem ŁKS, który po przyjściu do Widzewa stał się środkowym obrońcą. To był zresztą jeden z fundamentalnych pomysłów prezesa Ludwika Sobolewskiego i trenera Leszka Jezierskiego na stworzenie wielkiego Widzewa. Brać piłkarzy, którzy mieli małe szanse gry w lepszym wówczas sąsiedzkim klubie. Miało to dodatkowo ich napędzać, motywować. I tak rzeczywiście było

Bydgoski lincz

Ze Zbigniewem Bońkiem znamy się od 20 sierpnia 1975 roku. Tego dnia pierwszy raz wybiegł w koszulce Widzewa na boisko przy ul. Armii Czerwonej, bo tak nazywała się wówczas w Łodzi ulica marszałka Józefa Piłsudskiego.

Młodszy od Bońka o sześć lat bez sześciu dni, siedziałem na trybunach i nawet nie przypuszczałem, że oglądam łódzki debiut jednego z największych graczy w dziejach futbolu. A już na pewno największej osobowości polskiej piłki nożnej.

Nie wiem, czy Zbigniew Boniek był najlepszym polskim piłkarzem w historii, nie chcę się sprzeczać ze zwolennikami Włodzimierza Lubańskiego, Kazimierza Deyny czy Gerarda Cieślika, każdy z nich miał swoje dobre strony. Ale drugi taki futbolowy charakter do dziś się nie urodził.

Z jeszcze jednego nie zdawałem sobie też wtedy na stadionie sprawy. Że również do dziś nie dowiem się, kim właściwie jest Zbigniew Boniek. Choć niemal obsesyjnie wciąż mu się przyglądam.

Naturalnie on mnie wtedy nie dostrzegł, za dużo nas było na trybunach. Ale ja bardzo szybko zrozumiałem, że to ktoś, dla kogo będę w stanie uciec z lekcji tylko po to, by zobaczyć, jak gra. Jak choćby dwa lata później, przed meczem Widzew – PSV Eindhoven. W Pucharze UEFA.

To szorstka znajomość. Zawsze zachowywaliśmy ze Zbigniewem Bońkiem dystans. Kiedy w 1982 roku wyjechał za granicę, nasze relacje jeszcze bardziej się rozluźniły. Ale to głównie dzięki niemu i dla niego zacząłem pracę w dziennikarstwie sportowym. Mogłem być bliżej idola czy nawet – tak, przyznaję – śledzić go. I im dłużej zajmowałem się polskim futbolem, im więcej o Bońku wiedziałem, im częściej przekonywałem się, do czego jest zdolny, tym wyraźniej do mnie docierało, że nigdy nie poznam go do końca. Bo nikt nie jest w stanie tego zrobić. Nawet on sam.

Historia Widzewa, klubu ze wschodniej, robotniczej części Łodzi, zaczęła się kilkadziesiąt lat wcześniej. Na początku lat 70. ubiegłego wieku urodziła się tu drużyna, której od tej pory nie wypada nie znać. Mały, zgoła dzielnicowy klubik, zagubiony gdzieś na peryferiach miasta, na naszych oczach stawał się hegemonem.

Miałem szczęście, że akurat wtedy zainteresowałem się futbolem. Nie mogłem więc nie zacząć chodzić na mecze zespołu, który grał całkiem blisko i który dzięki coraz częstszym zwycięstwom potrafił zawładnąć umysłami szczeniaków z okolicznych podwórek.

Kazaliśmy nazywać siebie tak samo, jak nazywali się prawdziwi piłkarze, toczyliśmy boje z tymi samymi rywalami, wygrywaliśmy i przegrywaliśmy te same mecze. Tylko bramki mieliśmy z kamieni.

Po awansie Widzewa do pierwszej ligi w 1975 roku wiedzieliśmy doskonale, że klub musi kupić nowych zawodników, bo część starych jednak nie przejdzie przez najwyższe piłkarskie progi. Bo to rzeczywiście była wtedy pierwsza liga, nie to co dziś: zestaw klubów tylko dlatego nazywany ekstraklasą, by określenia „pierwsza liga” móc używać dla kolejnych osiemnastu grających poziom niżej. Swoją drogą, absurd jakich mało.

Skąd wiedzieliśmy, że Widzewowi potrzebne są wzmocnienia? Z „Głosu Robotniczego”, który najlepiej w okolicy pisał o sporcie. A myśmy przecież nie tylko umieli biegać za piłką. Umieliśmy też czytać.

Kiedy rozeszła się wieść, że do Łodzi przyjdzie Zbigniew Boniek, nasze rozczarowanie było duże. Patrzyliśmy po sobie w zdumieniu i klęliśmy, na czym świat stał.

Jak to?! Młody szczawik z drużyny gorszej niż Widzew ma być wzmocnieniem?! Przecież Zawisza Bydgoszcz zajął zaledwie piąte miejsce w drugiej lidze. Od łódzkiego beniaminka – fakt, że w naszych oczach najlepszego na świecie – dzieliła go ośmiopunktowa przepaść! Słabszy ma wzmocnić silniejszego?! Nasze niedowierzanie nie miało granic, byliśmy gotowi iść z awanturą do klubu, który – jak nam się wydawało – w ogóle nie wziął pod uwagę naszych oczekiwań.

Ale w Widzewie wiedzieli, co robią.

Zbigniew Boniek miał wówczas raptem 19 lat i za sobą już kilka niezłych meczów, a także gigantyczną aferę. Jak się wkrótce okaże – pierwszą z wielu.

Swoista wybitność w czynach, wkładanie we wszystko, co robi, całego siebie, zostanie mu zresztą do końca polskiego rozdziału futbolowej kariery. Zawsze dawał z siebie 100 procent.

Jeśli grał – to najlepiej, jeśli wpadał w tarapaty poza boiskiem – to również w takie, o jakich inni mogli tylko marzyć. Szedł w górę w tempie ekspresowym. Nie oglądał się, nie zatrzymywał, na nikogo nie czekał. Był jak motocykl żużlowy – nie miał hamulców i jechał wyłącznie do przodu.

Od początku był symbolem wyrazistości. Nie wszystko robił idealnie, ale wszystko po swojemu. To naprawdę mogło imponować, mogło zostawiać ślady w sercu. I zostawiało.

Pod koniec owego sezonu, który przyniósł promocję Widzewowi, Zawisza Bydgoszcz grał z Lechią Gdańsk. Spotkały się dwie drużyny z czołówki tabeli, mecz był o tyle ważny, że Lechia wciąż walczyła z Widzewem o pierwsze miejsce na mecie sezonu. Zawisza również należał do grupy trzymającej władzę w ówczesnej drugiej lidze, jeszcze wtedy nie stracił wszystkich szans. Ale tego dnia koniecznie musiał wygrać.

Tuż przed końcem meczu, po charakterystycznej, przebojowej akcji, Boniek został sfaulowany w polu karnym. I po chwili sam ustawił piłkę jedenaście metrów przed bramkarzem.

Później tłumaczył, że żaden z kolegów nie chciał strzelać, a skoro tak – to on musiał.

Trafił w słupek.

Ostatecznie Lechia wygrała 1:0, odbierając złudzenia gospodarzom, którzy na pierwszą ligę poczekali jeszcze dwa lata. Po meczu doszło na stadionie Zawiszy do gorszących scen.

Zdzisław Krzyszkowiak był w tych latach posągiem. Wspaniały w przeszłości lekkoatleta, mistrz olimpijski, mistrz Europy, rekordzista świata w biegu na 3 km z przeszkodami. Trener, pułkownik Ludowego Wojska Polskiego, wychowawca młodzieży, słowem – autorytet nad autorytetami.

I to właśnie Krzyszkowiak stanął Bońkowi na drodze do szatni po przegranej Zawiszy z Lechią. Równie wzburzony jak tłum kibiców za jego plecami. Zaczęła się jatka.

Tu się zaczyna dwoistość przekazu. Zjawisko bardzo częste w całej karierze Zbigniewa Bońka, zwłaszcza kiedy stawiano mu zarzuty, że w grę mogła wchodzić jego wina.

On sam w takich chwilach chętnie i bez przymusu przekonywał, że było zupełnie inaczej, że przecież nie mógłby tak postąpić, jak mówią inni. Przy czym nie twierdził, że druga strona kłamie, gdzież tam. Po prostu tłumaczył, że było inaczej. Do dziś bardzo często tak robi.

Żartobliwie można przy okazji zauważyć, że w przypadkach zgoła odwrotnych, kiedy ze wszystkich stron sypały się na Bońkową głowę pochwały – jakoś nigdy nie wygłaszał zdania odrębnego. Nie protestował…

Wtedy w Bydgoszczy według jego wersji Krzyszkowiak nazwał go gówniarzem i pieklił się o nieszczęsnego karnego. Miał też pretensje, że młodzik nie wie, kim on, Krzyszkowiak, jest.

Znaleźli się jednak świadkowie, którzy doskonale słyszeli wulgarne wyzwiska, jakimi rozgorączkowany piłkarz obrzucił starego mistrza. Ponoć rwał się również do bitki.

W mieście zawrzało. Sprawą zajęły się media, władze, klub, szkoła. Wszyscy mówili tylko o tym. W średniowieczu Boniek niechybnie spłonąłby na stosie ustawionym na bydgoskim Starym Rynku.

Zbigniew Boniek nigdy więcej dla Zawiszy nie zagrał, a po sezonie odszedł do Widzewa, zostawiając bydgoski klub w takiej rozsypce, że w kolejnym sezonie omal nie skończyło się to spadkiem do trzeciej ligi.

Nie byłby jednak sobą, gdyby nie dał do zrozumienia, że nie wyjechał ze strachu przed konsekwencjami. On nigdy nie uciekał, on zostawiał za sobą światy, w których było mu już za ciasno.

Na lewo i prawo wyznawał zatem, że lincz, jaki wykonała na nim Bydgoszcz, to tylko część przyczyny rejterady. Drugie pół spowodowała ambicja stania się zawodowym graczem i wspięcia na piłkarskie szczyty.

A tego rodzinne miasto, jego pierwszy klub i ciasne tamtejsze horyzonty zapewnić mu nie mogły. Niezależnie od awantury ze Zdzisławem Krzyszkowiakiem, jej intensywności i podziału winy wśród biorących w niej udział. To był tylko symbol przesilenia, wymarzony pretekst. Ale bez złudzeń – tak czy inaczej Boniek bez wątpienia wyjechałby z Bydgoszczy. Przede wszystkim dlatego, że chciał.

I możemy być pewni, że nie dbał o to, że wtedy po meczu z Lechią dał pierwszy tak poważny – bo okazany publicznie – sygnał, że mamy do czynienia ze sportowcem szalenie impulsywnym. Co innego było dla niego ważne. Doskwierał mu przede wszystkim fakt, że ktokolwiek mógłby pomyśleć, że ustępuje pola, wycofuje się. W dodatku chyłkiem.

Ta cecha charakteru, kto wie, czy nie jedna z jego najważniejszych, nie opuści Zbigniewa Bońka do teraz. Ba, nawet o milimetr się nie zmniejszy. Wciąż nie może ścierpieć, gdy posądza się go o słabość, nadwerężając mu wyśmienite o sobie mniemanie.

Talent od stóp do głów

Nowego w Widzewie trzeba było, rzecz jasna, sprawdzić osobiście. Chodziliśmy więc z kumplami na treningi łódzkiego beniaminka, przypatrywaliśmy się uważnie zza płotu i ze znawstwem nastolatków, którzy sami kopią piłkę, ocenialiśmy niejakiego Bońka.

Po prawdzie – nie spodobał się nam. Jakiś taki nieskoordynowany był. Dziwnie biegał i dziwnie układał ręce, stopy miał nienaturalnie wielkie. I tak patrzył koso, spode łba. Choć pewność siebie wypisaną na jego twarzy i pokazywaną w boiskowych ruchach dostrzegaliśmy od razu.

Gdy będzie już gwiazdą, na wyścigi będziemy się wypierać własnych, pochopnych sądów. Okaże się nagle, że każdy z nas od razu wiedział, że Widzew znalazł wielkiego piłkarza.

I dopiero po latach dowiem się od znakomitego trenera Leszka Jezierskiego, że choćby taki Henryk Miłoszewicz, Bońkowy równolatek i kolega z Zawiszy, uznany później ligowiec i reprezentant, smykałkę do futbolu miał co najmniej dwa razy większą. O ile nie tysiąc razy.

Z niedowierzaniem będę słuchał opowieści, jak to z dowolnego miejsca na boisku potrafił tak kopnąć piłkę, by ta spadła na rozłożoną w kole środkowym chusteczkę do nosa.

Tyle że Miłoszewicz był fenomenalnie uzdolniony wyłącznie od mózgu w dół. Zbigniew Boniek to z kolei bodaj pierwszy polski piłkarz, który zrozumiał, że w piłkę gra się przede wszystkim głową. Instynktownie czuł, że futbol to zabawa dla myślących, nie dla kopiących.

Dlatego tyle wygrał na boisku i tak daleko zaszedł poza nim.

Widziałem niejeden młody piłkarski supertalent, w każdym polskim pokoleniu jest mnóstwo genialnych nastolatków, niektórzy byli nawet o klasę lepsi niż Boniek w ich wieku.

Choćby Tomasz Wieszczycki, który mając 17–18 lat, przerastał rówieśników o całe poziomy, grał już w ekstraklasie, strzelał gole, z zachwytem nad nim cmokano. Boniek w tym wieku tylko myślał o wielkim futbolu.

Byli i inni, na przykład Marek Saganowski, Dariusz Dziekanowski, Mirosław Pękala, Krzysztof Kajrys, Joachim Hutka, Krzysztof Kołaczyk, Joachim Klemenz, Dariusz Marciniak, można zaryzykować stwierdzenie, że dziś tacy zdolni już się w polskiej piłce nie rodzą.

Ale żaden z nich nie dotarł tak daleko jak Boniek, o ile w ogóle jest jeszcze pamiętany z boiska. Ba, gdyby złączyć wymierne osiągnięcia ich wszystkich w jedno – nadal byłoby im do niego bardzo, bardzo daleko.

To właśnie jest największa tajemnica Zbigniewa Bońka.

Od zawsze wiedział, że chce być zawodowym piłkarzem, i konsekwentnie dążył do celu. Wytarty slogan „piłka była jego całym życiem” jest w tym przypadku równie górnolotny, co prawdziwy. Zapatrzony w ojca, byłego piłkarza Polonii Bydgoszcz, dzień w dzień trenował po lekcjach do utraty tchu, wszystko podporządkował karierze. Myślał o piłce i śnił o niej.

I zrobił karierę – bo miał futbolowy charakter. Mocnym kopnięciem otworzył sobie drzwi do historii, wszedł i został w niej na zawsze.

W tym pierwszym Bońkowym meczu w Łodzi Widzew zremisował ze Śląskiem Wrocław 0:0. Prawdziwy debiut w nowej drużynie Boniek zaliczył jednak kilka dni wcześniej, w Bytomiu z Szombierkami. Tam łodzianie przegrali 1:3, choć gazety chwaliły, że był jednym z najlepszych na boisku.

Ale myśmy już oczywiście wyrokowali, że jednak Widzewa nie zbawi. Punkt w dwóch meczach to jest to wielkie wsparcie z Bydgoszczy – podkpiwaliśmy. Po czym wciąż wpatrywaliśmy się w niego na boisku. Bo miał, skubany, w sobie coś takiego, co nie pozwalało odwracać wzroku. Magnetyzował.

Moda na piłkę nożną była wtedy w Polsce niesłychana. Brała się, naturalnie, ze świeżutkich, tyleż niespodziewanych, co gigantycznych sukcesów złotej drużyny genialnego trenera Kazimierza Górskiego. Ale przecież także z tego, że niewiele zjawisk mogło z nią stawać w szranki. Nie było Facebooków i Ryanairów. Był tylko futbol. I wódka.

Młokos, który przebojem wbiegł na pierwszoligowe boiska, nie mógł nie zostać zauważony. Zwłaszcza że z meczu na mecz grał coraz lepiej. Świetnie radził sobie na pozycji ofensywnego pomocnika, wspaniale rozgrywał, strzelał gole, podpisywał się pod każdą akcją. Jak mówią w telewizji – potrafił szarpnąć i na boisku widział wszystko.

W każdym występie potwierdzał, że Widzewowi trafił się najcenniejszy z cennych skarb, o którym już wkrótce będzie mówić i którego pozazdrości cały piłkarski świat.

Konsekwencja – to kolejne słowo-klucz do określenia charakteru Zbigniewa Bońka. Lata wcześniej założył sobie, że będzie wielkim piłkarzem, i od tej pory konsekwentnie plan realizował. Krok po kroku, mecz po meczu.

I wcale nie w tym rzecz, że dostawał, co chciał, lecz w tym, że sam to bezczelnie brał. Nic ani nikt nie był mu w stanie przeszkodzić, stanąć między nim a celem. Na dobrą sprawę niemal od razu po przyjściu z Bydgoszczy przestał się mieścić w widzewskich ramach.

Widzew rozgrywał wówczas swoje mecze na stadionie drugiego łódzkiego pierwszoligowca – Łódzkiego Klubu Sportowego.

Przyczyna była bardzo prosta. Na zmurszałym obiekcie przy ul. Armii Czerwonej 80 ziemny wał z nadpróchniałymi ławkami, który od biedy mógł uchodzić za trybunę, był tylko z jednej, wschodniej strony boiska. Za bramką od ulicy przechylała się ze starości maleńka hala, a właściwie barak dla koszykarzy, za bramką od strony torów kolejowych leżało w poprzek piaszczyste boisko treningowe, z kolei od zachodu stało coś, co trudno było uznać za cokolwiek. Niby drewniana namiastka minitrybuny, bardziej jednak podobna do altany, o której ogrodnik dawno już zapomniał. Ponurego obrazu dopełniała żużlowa bieżnia.

Tylko murowany budynek klubowy sprawiał solidne wrażenie. Nie dlatego jednak, że był perełką architektoniczną, bo nie był, lecz dlatego, że rychło zaczęły w nim zapadać najistotniejsze decyzje w polskim futbolu. Nic dziwnego, że po awansie do pierwszej ligi w klubie natychmiast wzięli się za przebudowę stadionu. A piłkarzy przygarnął na mecze sąsiad.

Pojemność obiektu ŁKS szacowano na ok. 40 tysięcy miejsc. Ale i on bywał za mały, na mecze ligowe Widzewa potrafiło przyjść nawet dwa razy tylu chętnych, na pucharowe dużo więcej.

Na przykład na ten z wiosny 1976 roku, kiedy do Łodzi przyjechał GKS Tychy. Był to ówczesny mecz na szczycie, oba zespoły miały jeszcze wtedy szanse jeśli nie na mistrzostwo Polski, to na promocję do europejskich pucharów na pewno.

Trybuny zapełniły się na długo przed grą, gdyby ktoś przyniósł szpilkę, nie miałby jej gdzie wetknąć. Kasjerom i konikom towar skończył się dawno, a tu przed stadionem wciąż kłębił się zawiedziony tłum. W nim ja z równie rozczarowanymi kumplami. Nasze potrzeby może i nie były w tamtej chwili przesadnie wyszukane, ale nie zamienilibyśmy ich na nic. Każdy z nas chciał zobaczyć kolejny świetny mecz Zbigniewa Bońka.

Jedyny raz w życiu wziąłem wtedy udział w chuligańskim wyłamywaniu stadionowej bramy. Udało się, wraz z całą ciżbą wbiegliśmy na bieżnię, niczym kolarze kończący etap Wyścigu Pokoju zrobiliśmy rundę dokoła boiska, zerkając na trybuny – gdzie by tu się dosiąść. Ponieważ jednak wolne miejsca były wyłącznie właśnie na bieżni i za bramkami – po chwili tysiące osób wypełniło całą tę powierzchnię co do milimetra kwadratowego.

Siedziałem na trawie, niemal na linii końcowej, raptem metr od słupka bramki, do której Henryk Dawid wbił gola dającego Widzewowi remis 1:1. Wynik, z którego nikt tego dnia nie był zadowolony.

Dziś żaden sędzia nie pozwoliłby rozpocząć gry w takich warunkach, a klub zapłaciłby niemałą karę. Ale wtedy byli prawdziwi piłkarze, prawdziwi sędziowie i prawdziwi kibice. I wszyscy rozumieli, że na meczu są dla innych, nie dla siebie. Nikt z nas nawet nie pomyślał, że można byłoby wbiec na boisko.

Wbrew temu, co mówią w Rejsie – jednak można być jednocześnie twórcą i tworzywem. Czyli Zbigniew Boniek podpisuje własne książki o sobie. Mieć na półce książkę z jego autografem – o, to było naprawdę coś! U kumpli rósł autorytet, w oczach dziewczyn – atrakcyjność…

Po prawej legenda łódzkiego dziennikarstwa sportowego Mieczysław Wójcicki

Ja tu rządzę

Właściwie od pierwszego dnia w Widzewie Zbigniew Boniek zaczął rządzić. I to nie tylko na boisku.

Jak wynika z opowieści większości, którzy grali z nim w jednej drużynie – Boniek nie był typem dyktatora. Raczej dominatora. Nie było tak, że najpierw rozkazywał, a później rozliczał i karał. Ale zawsze musiał mieć ostatnie słowo. Musiało być tak, jak on chce.

Do dziś ma ponoć nawyk przerywania tym, którzy w jego obecności przechwalają się, że coś dobrze zrobili, że się im powiodło, nieważne w czym. Niejako w kontrze natychmiast zaczyna wtedy wyliczać własne sukcesy i zasługi, nawet te sprzed wielu lat. Nie może pozwolić, by na wierzchu były dokonania innych, on przecież wszystko robił lepiej. Psychologowie tłumaczą to atawistyczną, wodzowską potrzebą dominacji nad grupą.

Legenda mówi, że kiedy pierwszy raz pojechał z reprezentacją Polski za granicę, natychmiast pokazał, że nie zamierza być tragarzem i chłopcem na posyłki dla starszych zawodników. Kiedy usłyszał polecenie: „młody, bierz torby”, natychmiast odruchowo się odszczeknął. „Przyjechałem tu grać, a nie nosić sprzęt” – wypalił hardo, ale stanowczo. Zupełnie jak gdyby przewidział sytuację i przygotował się do roli buntownika, którym w istocie zawsze był.

Jasne, że wszyscy biorący udział w tym zdarzeniu szarżowali. Starszyzna trochę sprawdzała odporność młodego, młody podświadomie czuł, że nie może dać się stłamsić. Wrodzona przekora bezbłędnie podpowiadała mu, że posłuszeństwo będzie uznane za słabość. A on słaby nie chciał być nigdy. Mógł przegrać, ale nie umiał ustąpić.

Było to raptem pół roku po pierwszym meczu Bońka w Widzewie. Już wtedy zaprowadzał swoje porządki także w klubie.

Boniek jest klasycznym samcem alfa. Ktoś taki nie potrafi się podporządkować, ale też nie chce władzy dla samej władzy. 19-latek przyszedł do Widzewa realizować swoje marzenia o wielkim futbolu i wszyscy w drużynie – nieważne, że starsi i bardziej doświadczeni – mieli mu w tym pomóc. Nie był w stanie wyobrazić sobie, że mogłoby być inaczej. Nic więc dziwnego, że nie wszystkim w widzewskiej szatni podobało się Bońkowe szarogęszenie.

Odruch protestu u graczy dziesięć, często więcej lat starszych wywoływał przede wszystkim niedojrzały wiek nowego, ale również jego niespotykany brak zgody na jakikolwiek kompromis. Kiedy się uparł, nie było szans go przekonać. Można było tylko albo się z nim zgadzać, albo go ignorować. Ci, którzy wybierali to drugie, sami musieli mieć mocne charaktery. Nawet zresztą teraz prezes PZPN wywołuje tylko dwie reakcje. Jedni go kochają, inni nienawidzą. Wszyscy za to samo.

Ale piłkarze to rozumni ludzie. Zawsze w każdej drużynie znajdzie się kilku, którzy nie lubią tamtych kilku. Wszyscy razem doskonale jednak wiedzą, że na boisku nieważne są prywatne uczucia do kolegi w tej samej koszulce, lecz piłka, którą można mu podać, akcja, którą można razem zawiązać, gol, który we wspólnej akcji można strzelić.

Dlatego paradoksalnie skrzętnie nieraz tłumione osobiste emocje widzewiaków przynosiły dobry skutek na boisku. Jedenastu chłopaków, wyładowując także wzajemne frustracje, dosłownie biło się z przeciwnikami o każdy metr boiska, o każdy punkt. To właśnie oni stworzyli pojęcie widzewskiego charakteru, na stałe od tego czasu obecne w futbolowym słowniczku.

Z kim Bońkowi było nie po drodze w tamtym wielkim Widzewie z przełomu lat 70. i 80. XX wieku?

Choćby z Krzysztofem Surlitem, który – bywało – kompletnie nie zwracał uwagi na Bońka. Na jego przemowy, polecenia i stanowcze próby przejęcia dusz reszty zespołu. A Boniek… nie reagował, bo się Surlita zwyczajnie po ludzku bał. Wiedział, że słowo za dużo w jego kierunku może spowodować reakcję, której obaj mogliby później żałować.

Rozumiem Bońka doskonale, ponieważ też czułem niewytłumaczalny strach przed Krzysztofem Surlitem. Zwłaszcza od czasu, gdy w latach 90. ubiegłego wieku wparował do redakcji, podszedł do pierwszego z brzegu biurka, przygwoździł siedzącego za nim dziennikarza do szafy, wyjął z tylnej kieszeni spodni dawno już niemodny portfel, tzw. podkówkę, z niego złożony w szesnaście kawałek gazety, starannie papier rozprostował, a następnie huknął: „Co pan tu, kurwa, napisał w tym artykule?!”.

Wszystko dlatego, gdyż ośmieliliśmy się poinformować opinię publiczną, że słabo wypadł w meczu oldbojów.

Ale Krzysztof Surlit był widzewiakiem z krwi i kości. Miał najsilniejszy strzał w Polsce, każdy mecz był dla niego najważniejszy, zawsze grał z zaciśniętymi zębami i umarł, jak żył. Na boisku.

Z Bońkiem obchodzili się szerokim łukiem, ale tylko poza boiskiem. Kiedy trwał mecz, ich cel był wspólny, nad osobiste nieporozumienia stawiali wygraną. To było najważniejsze. Dawało satysfakcję i pieniądze.

Właśnie – pieniądze. Wielką awanturę wywołały słowa jednego z ówczesnych trenerów Widzewa, który po porażce narzekał na złe decyzje sędziego. I bez ogródek, otwartym tekstem, zarzucił facetowi w czerni, że ten odebrał jego piłkarzom premie.

W PRL-owskiej rzeczywistości zakłamanie zawsze było bardziej cenione niż szczerość, dlatego partyjne autorytety i podporządkowane im media wręcz rzuciły się z pazurami na klub.

A gdzie idee czystego sportu?! Gdzie przesłanie barona de Coubertain, że najważniejszy jest udział, nie zwycięstwo – fruwały obłudne hasła. Zdaniem tych wielce teraz oburzonych hipokrytów piłkarz w PRL miał być szczęśliwy tylko dlatego, że może kopać piłkę, a wygrywać powinien wyłącznie dla siebie. A kiedy jeszcze po zwycięstwie zrobi misia z partyjnym sekretarzem, po policzkach powinny mu popłynąć łzy wzruszenia.

Można być pewnym, że Zbigniew Boniek szczerze się uśmiał, czytając te wszystkie wypociny. I nie dlatego, że nie wierzył w socjalistyczne ideały. Dlatego, że nie rozumiał, jak można pracować za darmo.

Od małego powtarzał, że chce być zawodowcem, co oznacza, że pragnął nie tylko najlepiej grać w piłkę, ale i dostawać za to duże pieniądze. I tylko swojemu uporowi zawdzięcza, że tak się stało.

Dziś może nie jest najbogatszym człowiekiem w Polsce, pewnie nie może się równać choćby z Robertem Lewandowskim, ale jego majątek z pewnością przekracza wyobrażenia niejednego byłego piłkarza. Dla wielu jego niepozbieranych kolegów z boiska koniec kariery stał się właściwie również końcem życia. Dla Zbigniewa Bońka kopanie piłki to był tylko etap w ciągłym zdobywaniu tego, co jeszcze niezdobyte.

Konflikt z Tłokińskim

Wróćmy do tych, którzy się z Bońkiem nie lubili.

Mirosław Tłokiński był piłkarzem nadzwyczaj eleganckim. Szykownym, dystyngowanym. Miał nienaganne maniery, po boisku biegał zawsze dostojnie wyprostowany. Chyba pierwszy w Polsce nie wyszedł na mecz, zanim nie założył na kolorowe getry dodatkowo białych skarpet za kostkę. Wprowadzał taką modę długo przed równie eleganckim w tamtych latach Adamem Nawałką.

Ale Bońka znieść nie potrafił. W tamtych latach to, co działo się w zespole, w szatni, prywatnie między piłkarzami, nie miało szans wydostać się na światło dzienne. Cała prawda wyszła na jaw znacznie później, ale myśmy już nawet na treningach Widzewa niemal podświadomie dostrzegali, że Tłokiński nie toleruje Bońkowej bezpośredniości, dominacji, rozkazywania, obrazoburczości. Bycia zawsze w centrum, wręcz niezgadzania się z każdą opinią, którą w jego obecności śmiał wygłosić ktoś inny.

Brało się to oczywiście z różnic charakterów. Mirosław Tłokiński był stonowany, spokojny, logiczny, natomiast koronnym argumentem Bońka były najczęściej emocje, często w postaci skrajnej.

Ale też pewnie Tłokiński był ciut zazdrosny o Bońkowe splendory, futbolowe umiejętności, grę w reprezentacji, może nawet nie do końca rozumiał, jak to się dzieje, że choć tamten często obiektywnie nie ma racji – i tak zawsze stawia na swoim. Nie umiał się z tym pogodzić.

Boniek, rzecz jasna, czuł, że akurat dla Tłokińskiego nie jest bohaterem, ale oczywiście jak to on – miał to serdecznie z tyłu pod spodenkami.

Ale przecież panowie w końcu spędzili ze sobą sześć sezonów, wygrali i przegrali niejeden mecz i zdobyli niejedno trofeum. Jak na zawodowców przystało. Nie musieli przepijać do siebie na imprezach, by na boisku chcieć i móc wypracować wspólny sukces.

Choć z drugiej strony niemożliwa do zwalczenia w sobie niechęć Tłokińskiego do Bońka być może nieco pętała mu nogi, nawet przekładała się na jakość gry. Dowodzi tego choćby jego skuteczność.