Strona główna » Obyczajowe i romanse » Moja córka narkomanka

Moja córka narkomanka

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65077-17-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Moja córka narkomanka

Opowieść matki, która przez wiele lat walczyła z uzależnieniem córki od narkotyków.

 

Z recenzji: my - terapeuci, specjaliści terapii uzależnień, psycholodzy i inni „pomagacze”, próbujemy towarzyszyć rodzicom w koszmarnej drodze przez uzależnienie dziecka. Dziecko zatracające się w beznadziei uzależnienia to najtrudniejszy towarzysz naszego życia. Czy możemy wyobrazić sobie, co wtedy można czuć? Co dzieje się w głowach i sercach kochających? Moim zadaniem - nie. To im - bliskim należy oddać głos.

Adam Nyk - terapeuta

====================

Nic dodać, nic ująć - taka jest ta książka. W drodze przez „piekło” uzależnienia swoich dzieci rodzice przeżywają niedowierzanie, ZAPRZECZANIE, zagubienie, wstyd, osamotnienie, rozpacz, żal i niechęć do własnych dzieci za życie, które na nas ściągają. Autorka pisze szczerze i z serca, przez to książka może być pomocą i podporą. A także wsparciem w konsekwencji, uważności i szczerości w relacjach z dziećmi, w dążeniu do niezaniechania, szczególnie w chwilach słabości, w podtrzymywaniu wiary i trudnej, ale nieustającej miłości. Autorce dziękuje za napisanie tej książki. Życzę Jej i Ali zdrowia i dobrego życia.

Basia - mama ś.p Marcina

====================

Jako matka, która niestety znalazła się w podobnej życiowej sytuacji, czytając tę opowieść czy dokument, odniosłam wrażenie, że czytam swój własny pamiętnik. Wszystkie zdarzenia typowe, przewidywalne. Począwszy od pierwszych kontaktów z narkotykami (przeważnie z marihuaną) do nieuniknionego końca. Oczywiście, poprzez epizody z próbami rozmaitych terapii, kontakty z policją, wyroki i kary więzienia. I to, co najbardziej typowe, to nieprzespane, przepłakane noce, strach i rozpacz, bezsilność i bezradność samotnej matki. Samotnej w każdym słowa tego znaczeniu, bo w takiej sytuacji matka zawsze sama musi przeżyć swoje cierpienie, związane z poczuciem, że nieuchronnie traci dziecko. Książka nie daje żadnej recepty, bo takiej recepty nie ma. Jednak zmusza do bardzo głębokich przemyśleń i refleksji, a wnioski nasuwają się same. Zapewne każdemu nieco inne.

Marysia - Matka

Polecane książki

Cari wciąż rozpamiętuje upojną noc sprzed półtora roku. Declan, zaprzysięgły wróg jej rodziny, uwiódł ją, a potem zniknął. Teraz zamierza przejąć firmę Cari, a przy okazji znów ją zdobyć. Potem planuje to co zawsze – pójść swoją drogą i zapomnieć o sprawi...
Sycylijski właściciel kasyn i klubów nocnych Francesco Calvetti jest twardym i bezwzględnym człowiekiem. Jednak Hannah Chapman, której pomógł, gdy uległa wypadkowi, dostrzega w nim dobro i wrażliwość. Francesco jednak wie, że należą do różnych światów i Hannah ...
Wydana w 1924 r. powieść „Il regno doloroso” jest jednym z ostatnich utworów Stanisława Przybyszewskiego. Sugestywny język i osobliwa stylistyka Przybyszewskiego tworzą duszną atmosferę tekstu o mrocznej epoce, kiedy to zabobon i lęk przed nieznanym prowadziły do krwawych spektakli. Czytelnika, ...
Warto, by każdy Polak, a katolik szczególnie, znał historię polskiego Kościoła, bo bez niego nie byłoby ponadtysiącletniej historii Rzeczypospolitej. 1050-lecie chrztu Polski stanowi dobrą okazję do przypomnienia historii, zasług i dorobku naszego Kościoła w sferze religijnej, kulturowej, naukowej, ...
„Przeciw Bogom” to zapis niezwykłej przygody intelektualnej, która zaprowadziła ludzkość od przesądów i zabobonów, wróżek i jasnowidzów do skomplikowanych narzędzi zarządzania ryzykiem. To niezwykły esej, który pokazuje rolę ryzyka w ewolucji społeczeństw, bogata i fascynująca opowieść o greckich my...
„Zabawki na wakacjach” Joanny Łacznej to zabawna bajka o sile przyjaźni i tęsknocie za najbliższymi. Bohaterem opowiastki jest mały Michałek, który wraz z rodzicami wybrał się na wakacje, ale mógł wziąć ze sobą tylko jedną zabawkę. Wybór padł na małego bałwanka, kt...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Helena Rogal

Tytuł:

Moja córka narkomanka

Autor:

Helena Rogal

Projekt okładki:

Monika Siemaszko

Skład i łamanie:

Dagmara Sołdek

Copyright© by Lissner Studio, 2013

ISBN: 978-83-65077-17-2

Lissner Studio

www.lissnerstudio.pl

Warszawa 2013

Skład wersji elektronicznej: Tomasz Szymański

konwersja.virtualo.pl

PRZEDMOWA

Napisałam tę książkę z potrzeby serca. Brzmi to banalnie. Jak dobrze się zastanowić, większość książek powstaje z potrzeby serca. W moim przypadku przeżycia związane z uzależnieniem córki wypełniły mnie całkowicie i wpłynęły na życie moje i mojej rodziny. Toczyłam 12- letnią walkę o odzyskanie i wyciągnięcie jej ze szponów nałogu heroinowego. Przez ten czas uzbierało się wiele doświadczeń i refleksji. W pewnym momencie poczułam, że muszę podzielić się nimi z tymi, którzy mają podobny problem i którzy po omacku poruszają się w obcym sobie świecie – świecie uzależnień. Pisząc, dbałam o to, by nie przyjmować postawy autorytatywnej i nie wypowiadać się kategorycznie, a tym bardziej by nie udzielać wskazówek, traktując je jako ostateczne i jedynie słuszne. Starałam się opisać moje wybory i decyzje, jakie podjęłam, oraz zachowanie w konkretnych sytuacjach, traktując to jako jedną z możliwości działania. W miarę kolejnych etapów zmagania się z problemem uzależnienia narastała we mnie potrzeba wypowiedzenia się na ten temat. Widziałam wokół siebie miotające się osoby popełniające podstawowe błędy wychowawcze w stosunku do swoich dzieci i myślałam o daniu im wskazówek i wsparcia. Pomyślałam, że może z moich doświadczeń wyciągną wnioski i zastosują je z powodzeniem.

Książka była we mnie, powoli dojrzewała i nabierała kształtów. Pozostało tylko przelać tę plątaninę myśli i uczuć na papier. A to nie jest takie łatwe, zwłaszcza, gdy nie jest się pisarzem. Zabierając się do pisania, nie miałam pojęcia o warsztacie. No cóż, trudno. Po prostu pewnego lipcowego wieczoru usiadłam przy komputerze i zaczęłam pisać. Wiedziałam tylko na pewno, że nie zamierzam napisać żadnego podręcznika dobrego wychowania, żadnego poradnika w stylu „dobre rady pani Ady”. Pragnęłam jedynie, aby ci, których dotyczy problem z uzależnieniem kogoś bliskiego, po jej przeczytaniu zastanowili się nad swoim postępowaniem i ocenili samych siebie. Może zdecydują się na zmianę swojej postawy po wyciągnięciu wniosków z moich doświadczeń, może szczerze porozmawiają sami ze sobą i zaczną działać systemowo.

Nie bez znaczenia na decyzję spisania moich przemyśleń miał też fakt stwierdzenia braku na rynku księgarskim książek o tej tematyce napisanych z punktu widzenia rodzica. Jest kilkanaście tytułów powszechnie czytanych i znanych, takich jak np. Barbary Rosiak „Kokaina”, „Alkohol, prochy i ja”, „Pamiętnik narkomanki” czy Daniela Passenta „Dzisiaj umrą dwie osoby”, a także pozycje autorów zagranicznych, np. „Ćpun” – Melvina Burgess’a czy „Milion małych kawałków” Jamesa Frey’a. Opisują one jednak życie osób uzależnionych, ich przeżycia, codzienny byt i trud w zdobywaniu narkotyku, ich walkę o przetrwanie każdego kolejnego dnia, ich destrukcyjny wpływ na otoczenie, a szczególnie na najbliższe osoby. Brak jest książki, której tematem byłoby spojrzenie na problem uzależnień od strony rodzica. Do klasyki literatury zalicza się niewątpliwie dość dobrze znana i chętnie czytana książka pt. „My, dzieci z dworca zoo” – F. Christane. Jednak od czasu napisania tej książki (przypomnijmy- jej wydarzenia dzieją się w Berlinie w latach sześćdziesiątych XX wieku) zmieniło się wiele i w Polsce, i w Europie. Narkotyki dotarły praktycznie wszędzie i już nie wywołują takiego przerażenia jak kiedyś, a w obliczu rozpowszechniania się tzw. dopalaczy wydają się być od nich bezpieczniejsze. Coraz więcej ludzi popada w różnego rodzaju uzależnienia i coraz więcej jest osób cierpiących z tego powodu. Nie znalazłam żadnej książki, która byłaby dla mnie drogowskazem w walce o wyrwanie córki z uzależnienia. Dla mnie, jako matki, mniej lub zupełnie nieistotne były przeżycia i rozterki, jakie przeżywa osoba uzależniona, za to bardzo ważne były dla mnie wskazania, jak mam postępować ze swoim dzieckiem, by wyrwać je ze szponów narkotyków. Nie znalazłam takich wskazówek w żadnej przeczytanej przeze mnie pozycji. Stąd podjęłam próbę wypełnienia tej luki wierząc, że jakiś inny zrozpaczony rodzic po przeczytaniu mojej książki nie będzie błądził po omacku w ciemnym świecie uzależnień, nie będzie tracił cennego czasu na odkrywanie tego, co już zostało odkryte, nazwane i opisane.

Przez cały czas walki z uzależnieniem córki nie prowadziłam żadnych notatek, nie pisałam dziennika. Stąd zakradł się bałagan chronologiczny i powtórzenia. Zdarza się, że nie pamiętam dokładnie kiedy i w jakiej kolejności miały miejsce jakieś wydarzenia. Jednak jeśli je opisuję to na pewno kiedyś zdarzyły się. Ani jeden opisany przykład z życia innych ludzi nie jest fikcyjny. Źródłem wiadomości były też zachowane listy pisane z więzienia, wyroki sądowe i zapiski córki.

Przy pisaniu przyjęłam zasadę unikania używania medycznych i specjalistycznych terminów, których tak naprawdę niewiele znam. Nie jestem ani lekarzem, ani psychologiem, ani terapeutą. Nie mam wykształcenia w kierunku leczenia uzależnień. W rezultacie książka napisana jest „ludzkim, zwyczajnym językiem”, co czyni ją dostępną i nietrudną w odbiorze. Zachęcam do lektury mojej pisaniny wszystkich borykających się z problemem uzależnień, a tych jest coraz więcej, mimo obowiązującej w Polsce restrykcyjnej ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii. Przeczytajcie – może uda mi się w ten sposób choć trochę pomóc Państwu przejść przez piekło, w jakim znaleźli się wasi bliscy i wy razem z nimi.

Autorka

DROGA DO PIEKIEŁ

„Morfina jest prawdziwym dobrodziejstwem ale dobro

dziejstwem niesłychanej lichwy” –

Stanisław Przybyszewski z: Krystyna Kolińska „Stachu,

jego kobiety i jego dzieci”

Kraków 1978 Wydawnictwo Literackie

Tak się ułożyło w moim życiu, że urodziłam dwoje dzieci: córkę Alę i syna Pawła, które wychowywałam sama. Mąż mój okazał się człowiekiem nieodpowiedzialnym, ze skłonnościami do nałogów. Kobieciarz i oszust. Po pięciu latach małżeństwa rozstaliśmy się z wielkim hukiem, awanturami i pretensjami. Mąż odszedł do innej kobiety wychowującej swoje dzieci. A potem do następnej i jeszcze następnej. Własne dzieci niewiele go interesowały. Odwiedzał je rzadko, jeszcze mniej chętnie dawał pieniądze na ich utrzymanie. Początkowo trudy zajmowania się dziećmi dzieliłam ze swoimi rodzicami, zwłaszcza bardzo pomagał mi ojciec. Mieszkaliśmy wszyscy razem w małym trzypokojowym domu rodzinnym. Było trochę ciasno, ale ponieważ przy domu był ogródek, dzieci miały gdzie się bawić. Dziadek urządził piaskownicę i własnoręcznie zrobił drewnianą, prawdziwą huśtawkę dla wnucząt. Żyliśmy skromnie, ale raczej szczęśliwie. Na naszym podwórku zbierały się dzieci z sąsiedztwa i cała ferajna bawiła się głośno i swobodnie, bez oglądania się na brudne kolana czy ubrania. W zimie dzieci przychodziły do naszego pokoju i z rozkładanego fotela budowały czołg i wyczyniały przeróżne harce. Były szczęśliwe. Tak, zależało mi, aby dzieci moje były szczęśliwe, aby miały cudowne dzieciństwo, bo to przecież baza na całe dorosłe życie. Dlatego chodziłam z nimi do teatrzyku lalkowego, na dziecięce imprezy noworoczne i urodzinowe, do ZOO, do Łazienek i Wilanowa, na spacery po okolicy. Wszystkie nasze „wypady” były dokumentowane, gdyż wówczas odkryłam w sobie pasję fotografowania i robiłam masę zdjęć, początkowo czarno-białych, a później kolorowych. Fotografie te wypełniają liczne albumy, które oczywiście przechowuję do dzisiaj. Przechowuję również rysunki dziecięce począwszy od pierwszych głowonogów do bardziej przypominających rysowane obiekty.

Całe moje życie wówczas było podporządkowane dzieciom, które kochałam miłością nie do opisania. Wszystko, co robiłam, robiłam z myślą o nich i dla nich. Oczywiście musiałam pracować, aby mieć pieniądze na nasze utrzymanie. Pracowałam co drugi dzień, ale w tak zwany „wolny dzień” pracowałam dodatkowo, czyli „chałturzyłam”, co polegało na przepisywaniu na maszynie różnych tekstów, opracowań, prac dyplomowych czy magisterskich. Dzięki temu wystarczało nam na życie, ubranie, sprzęt sportowy, zabawki i różne dodatkowe przyjemności.

Dzieci uwielbiały mojego ojca, a swojego dziadka, gdyż ten, będąc na emeryturze, cały swój czas poświęcał wnukom, które kochał ponad wszystko. Zajmował się nimi, bawił się z nimi, opowiadał im bajki, historie z wojny – prawdziwe i nieprawdziwe. Mamy w naszym skarbcu rodzinnym taśmę kasetową z bajkami opowiadanymi przez niego. Dziadek, choć już miał swoje lata, wykazywał dużą cierpliwość i pobłażliwość dla wnuków, wybaczał im psoty i figle. Pełnił rolę ojca, którego moje dzieci praktycznie nie miały. Inaczej było z moją matką, a ich babcią. Relacje między nimi można określić jako zimne i oschłe. Babcia była chora na parkinsonizm, co czyniło z niej osobę nerwową, niecierpliwą, złośliwą i krzykliwą. Dzieci nie rozumiały istoty choroby babci i nie godziły się na liczne zakazy wyrzucane z jej ust z prędkością karabinu maszynowego. Problem z babcią w przyszłości odegra bardzo ważną rolę w życiu naszej rodziny i stanie się zarzewiem problemów z Alą.

Gdy Ala miała dwanaście lat, a Paweł osiem, umarł mój ojciec (1991 r.). W spadku po dziadku Ala dostała pokój. Ja wraz z synem mieszkałam w drugim pokoju, a trzeci zajmowała babcia, która przez cztery lata po śmierci męża jeszcze funkcjonowała jako tako, a co najważniejsze, samodzielnie się poruszała. Ale choroba postępowała, aż w końcu prawie unieruchamiła ją w łóżku. Prawie, bo nie była sparaliżowana i teoretycznie mogła chodzić, ale prakinsonizm powodował, że upadała na podłogę i nie mogła się podnieść. Wówczas leżała tak długo, dopóki ktoś nie pomógł jej wstać i zaprowadził do łóżka. Oczywiście w takich sytacjach oddawała mocz pod siebie. Cały ciężar opieki nad matką spadł na mnie. Było to ponad moje siły, a jednak nie dawałam się i dźwigałam krzyż, który przyniósł mi los. Tak wówczas do tego podchodziłam.

W dwa lata po śmierci ojca umarł mój brat Janusz. Wcześniej, bo w 1983 r., umarł najstarszy syn Witold, po którym została synowa i jego dwoje dzieci. Matka moja kochała obu synów bardzo i okazywała to na każdym kroku. Zawsze czułam się przez nią niekochana, odtrącona. Przeznaczyła mnie „do roboty”, a synowie byli interesowni, dalecy od gotowości zajmowania się nią. Brak miłości ze strony matki rekompensował mi ojciec, który kochał mnie i którego ja również bardzo kochałam, a właściwie kocham do dziś, choć od dwudziestu lat nie ma go już na tym świecie. I to mnie, tej niekochanej córce, przypadł w udziale obowiązek dochowania matki powoli zamieniającej się w warzywo. Ale zanim nastąpił moment całkowitej demencji, upłynęło długich dziewięć lat. Lata te były decydujące i to w tym czasie wydarzyło się całe zło w życiu naszej rodziny.

Nie było nikogo, kto pomógłby mi w opiece nad babcią, a z każdym dniem było gorzej i musiałam poświęcać jej coraz więcej czasu. Jednocześnie pracowałam na całym etacie, gdyż moje zarobki stanowiły podstawę naszego utrzymania. Nikt nie wie, ile to kosztowało mnie i moje dzieci zdrowia, ile straciła nasza rodzina cennego czasu, którego nie poświęciliśmy sobie nawzajem. Nie miałam czasu i siły zajmować się z dziećmi, rozmawiać z nimi poważnie, a nie wymijająco, powierzchownie. Byłam potwornie zmęczona, chronicznie niewyspana, gdyż w nocy musiałam wstawać do mamy dwa lub trzy razy, pomóc w pójściu do łazienki, napojeniu lub wykonaniu jakiejś innej, niezbędnej czynności. Można sobie wyobrazić, jak się czuje człowiek, jeśli przez dziewięć lat nie ma jednej przespanej nocy. Dzienne drzemki też nie wchodziły w grę, gdyż nie było na nie czasu. Po pewnym czasie padałam z nóg, byłam rozdrażniona, nerwowa i nieszczęśliwa. Jednocześnie pracowałam zawodowo jako urzędniczka. Musiałam dbać o swój wygląd i dobrze wykonywać swoje obowiązki służbowe, aby nie zostać zwolnioną z pracy (nastały czasy kapitalizmu liberalnego). Aby podołać finansowo utrzymaniu rodziny, chwytałam się dodatkowo prac poza biurem. Tak, teraz wiem, że wzięłam na swoje barki za dużo, ciężar nie do udźwignięcia. Gdzieś musiało to wszystko dać zły rezultat. Człowiek nie jest w stanie podołać wszystkiemu sam. Wszystko to spowodowało, że nie miałam czasu popatrzeć uważnie na swoje dzieci, poobserwować je, zastanowić się nad ich zachowaniem. Wygodniej mi było udać, że nie zauważam nic niepokojącego w zachowaniu córki, pomyśleć, że na pewno jej to przejdzie, wyrośnie z wiekiem, że to tylko okres dojrzewania, buntu, chaosu psychicznego, hormony.

Tymczasem Ala już jako 7- 8 latka była mistrzynią kłamstwa. Raczej była to manipulacja słowna, czyli zawsze umiała zrzucić winę na kogoś innego, aby uniknąć kary za jakieś dziecięce przewinienie. Potrafiła wymyślić historię o zboczeńcu, który obnaża się i straszy dzieci. Twierdziła, że na takiego kogoś natrafiła w lesie, idąc do szkoły. Po wysłuchaniu jej poszłyśmy na komisariat, gdzie uparcie powtarzała tę historię, ale nieco mniej pewnym głosem. Policjant spisał jej relację, a ja sobie nagle uświadomiłam, że Ala to wszystko wymyśliła i takie wydarzenie nie miało miejsca. Może w ten sposób sygnalizowała mi, że za mało czasu jej poświęcam i chciała zwrócić na siebie moją uwagę. A może już wtedy badała granicę, do której bezkarnie dotrze? W każdym razie Ala po rozmowie przyznała się do kłamstwa, a ja ją skarciłam i wymusiłam obietnicę, że więcej już nie będzie kłamać. Rzeczywiście, historia ze zboczeńcem już się nie powtórzyła, ale nawyk kłamstwa i manipulacji pozostał i dalej rozwijał się wraz z wiekiem.

Przykładem dziecięcej manipulacji może być używanie przez Alę zdania: „to niesprawiedliwe”. Każde rozstrzygnięcie dziecięcego sporu, konfliktu z bratem niekorzystnego dla niej kończyła tym stwierdzeniem, robiąc przy tym obrażoną minę i w poczuciu krzywdy opuszczała teren sporu. Jeśli „wyrok” był po jej myśli – nie było mowy o niesprawiedliwości.

Jednocześnie Ala była wspaniałą organizatorką dziecięcych zabaw, miała wiele pomysłów na spędzanie czasu, każdemu dziecku wyznaczała rolę w grze – jednym słowem wiodła prym wśród rówieśników. Jak się później okazało, ta umiejętność jeszcze bardziej rozwinęła się i pomogła jej „urządzić się” w każdej sytuacji, w jakiej znalazła się w przyszłości.

Wydaje mi się, że dzieci wychowywałam, stosując tę sama miarę do córki i do syna. Pozwalałam im na wszystko w granicach rozsądku i starałam się zaspokoić ich wszystkie potrzeby i te materialne, i te duchowe. Miałam dobry kontakt z nimi do pewnego czasu. Kiedy Ala miała mniej więcej 14-15 lat odczułam, że oddala się od naszej rodziny, domu, ode mnie. Nie chce uczestniczyć z nami we wspólnych wyprawach, spacerach, uroczystościach rodzinnych, natomiast chętnie przebywa u swojej koleżanki Patrycji, której rodzice zajmują się szemranymi interesami. Okazało się również, że zamiast chodzić na pozalekcyjne zajęcia sportowe, przesiaduje na boisku z młodzieżą dużo starszą od siebie – przeważnie męską. Raz przyprowadziłam ją do domu z boiska szkolnego – myślałam, że dostatecznie zawstydziła się, gdy ją zdemaskowałam. Nie miałam siły robić z tego problemu i przeszłam nad tym do porządku. Niestety, Ala nie tylko nie zawstydziła się, ale nabrała przekonania, że może dalej tak postępować. Niedługo potem wybrała się wychodząc przez okno nocą (mieszkamy na parterze), na ognisko, gdzie spotkało się blokowe towarzystwo.

Wtedy to właśnie dały o sobie znać wszystkie ujemne cechy charakteru, które odziedziczyła po ojcu. Syn Paweł wziął z ojca to, co najlepsze. Tak rozłożyły się geny, które, jak wiadomo, w przeważającej mierze decydują o tym, jacy jesteśmy zewnętrznie i wewnętrznie, jakie mamy zdolności, co lubimy, a czego nie, czy jesteśmy samotnikami, czy mamy skłonności do nałogów, do chorób. Nie bez powodu wymieniłam skłonności do nałogów, gdyż w przypadku narkomanów ma to zasadnicze znaczenie. Nie jestem złośliwa, pisząc, że skłonność tę odziedziczyła córka po ojcu. Po mnie nie mogła ich odziedziczyć, gdyż ja takich nie mam. Nigdy nie paliłam papierosów – zawsze sama myśl o nich napawała mnie wstrętem, alkohol pijam sporadycznie, okazjonalnie, nie jestem w żaden inny sposób uzależniona od czegokolwiek. A myśl o zażywaniu narkotyków jest mi obca, wstrętna i obrzydliwa. Natomiast ojciec Ali był alkoholikiem, który stracił zdrowie i zmarł w cierpieniu i osamotnieniu. Gdyby jego młodość przypadła na lata 90-te , a nie na 60-te, prawdopodobnie zażywałby również narkotyki. Wiem, że nie można wszystkiego tłumaczyć genetyką, ale jestem o tym święcie przekonana, że jej wpływ na nasze życie jest dominujący.

Ala zaczęła palić papierosy już w wieku 14 lat, co skrzętnie ukrywała przede mną. Na zarzut, że czuć od niej zapach papierosów odpowiadała , że mi się zdaje, że inni palili, czyli klasyczne usprawiedliwienia. Smród starała się zniwelować cukierkami miętowymi albo żuła gumę. Kiedy już była dorosła i rozmawiałyśmy na ten temat powiedziała mi, że gdy miała siedem lat, wiedziała już, że będzie kiedyś paliła papierosy. Nie mogła wprost doczekać się tego momentu. Wychowała się w domu, w którym nikt nie palił, a popielniczki z niedopałkami papierosów po gościach były przeze mnie wyrzucane z miną wyrażającą obrzydzenie i z komentarzem na temat smrodu tytoniowego. Moje starania, by wzbudzić u niej wstręt do papierosów, nie przyniosły oczekiwanych skutków. Może moje postępowanie było niewłaściwe, a może nie miało znaczenia, skoro Ala nie mogła doczekać się chwili zapalenia pierwszego papierosa. Dziadkowie ze strony ojca, a również jej ojciec, byli nałogowymi palaczami, a babcia nie widziała nic niestosownego, że wnuczka pali papierosy, nawet częstowała ją i pozwalała to robić w swojej obecności. W ten sposób chciała zapewne pokazać, jaka jest dobra i nowoczesna. O tym też dowiedziałam się od Ali wiele lat później. Do dziś nie mogę pogodzić się z faktem palenia przez nią tytoniu, choć przyszedł moment ,że byłabym szczęśliwa, gdyby okazało się, że byłby to jej jedyny nałóg.

Ala mogłaby być bardzo dobrą uczennicą, ale przeszkodził jej w tym brak ambicji, wygodnictwo i niezdolność do wysiłku, jeśli tego nie chciała. Okazało się, że jest bardzo dobrą humanistką i kiepską matematyczką. Nauki ścisłe były dla niej nie do nauczenia, zresztą tak jak dla mnie. Natomiast zdolności literackie szybko dały znać o sobie w postaci doskonałych wypracowań szkolnych i piątkowych ocen. Znakomicie zdała egzamin z języka polskiego do liceum ogólnokształcącego, a w zdaniu matematyki pomógł jej kolega, z którym stanowili parę. W tym czasie – koniec ówczesnej podstawówki (jeszcze wtedy nie istniały gimnazja ani ocena 6), rozpoczęły się pierwsze randki, zakochania, porzucania i odbijania sobie partnerów. Ala zawsze lepiej czuła się wśród chłopców, lepiej rozumiała się z nimi, na ogół chłopcy ją lubili, przeciwnie do dziewcząt, które raczej nie darzyły jej sympatią. Ala miała zwykle jedną bliską koleżankę i wielu kolegów. Również nauczyciele albo ją bardzo lubili, zachwycali się jej „talentem”, samodzielnością w myśleniu, dojrzałością w podchodzeniu do tematu, albo po jednym spojrzeniu dyskwalifikowali ją i widać było, że ich tylko irytuje. Trzeba przyznać, że Ala zawsze umiała postarać się o to, bo gdy jakiegoś nauczyciela oceniła źle, to szybko to okazywała bez skrupułów, robiąc minę mówiącą wszystko. Umiała też arogancko powiedzieć coś, co obrażało nauczycielkę. Skutkowało to wzajemną antypatią i całkowitym lekceważeniem przedmiotu, którego uczyła dana osoba. Wówczas rozpoczynała się między nimi wojenka. Tak było w szkole podstawowej i w liceum. Takie postępowanie ze strony Ali wiele mówi o jej charakterze. Jednak wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy z wagi problemu zachowywania się córki wśród ludzi i jego wpływu na jej osobowość. Wówczas była dla mnie dzieckiem, któremu przejdzie z czasem. To był błąd. Nie powinnam lekceważyć takiego zachowania i tłumaczyć Ali niestosowność takiego postępowania. Ale cóż, przechodziłam nad tym do porządku i żyłyśmy dalej.

U każdego dziecka w wieku mniej więcej 6-8 lat można już zauważyć cechy charakteru, które będą w przyszłości dominować i charakteryzować jego osobowość. Teraz wiem, że nie wolno lekceważyć żadnych niepokojących sygnałów ze strony dziecka, ale należy reagować na nie stanowczo i konsekwentnie. Trzeba słuchać tego, co dziecko ma do powiedzenia, nie lekceważyć i nie liczyć na to, że problemy miną z czasem. Z pewnych rzeczy rzeczywiście wyrasta się, ale z pewnych nie. Trzeba też starać się kochać swoje dziecko mądrze. To znaczy widzieć je sercem, ale przez pryzmat rozumu. Nie wolno być ślepym i głuchym i nie widzieć niepokojących faktów. Błędem zaślepionych rodziców jest brak obiektywizmu w ocenie zachowania swojego dziecka. Doskonale widzą niewłaściwe postępowanie u innych dzieci, swoje usprawiedliwiają w każdej sytuacji i winą obarczają inne. To w przyszłości zemści się wykorzystywaniem przez dziecko miłości rodzicielskiej już w poważniejszych sprawach. Młody człowiek powinno mieć wsparcie u rodziców, powinien wiedzieć, że zawsze może na nich liczyć, ale też musi zdawać sobie sprawę, że nie każde zachowanie musi podobać się rodzicom i nie każde powinno być wybaczone z wielką wyrozumiałością. Wielkim błędem samotnych matek czy ojców jest pragnienie wynagrodzenia dziecku braku drugiego rodzica i usiłowanie kochania za dwoje. Też kochałam za dwoje, aż w pewnym momencie zrozumiałam, że tak się nie da. Miłość matki do dziecka jest bezwarunkowa, mama kocha mimo wszystko. Na miłość ojca trzeba zasłużyć – miłość za coś. Ta różnica między sposobem kochania dzieci ma istotne znaczenie dla ich rozwoju, poczucia wartości i zachowania. Nie da się pogodzić tych miłości i kochać za oboje rodziców. Zrozumiałam to za późno. Byłam samotną matką nie z wyboru ale, z konieczności. Wydawało mi się wtedy, że wychowywanie dziecka to nic trudnego, że dam sobie radę, że wystarczy tylko kochać i dbać o nie. Rzeczywiście dałam radę w sensie zaspokojenia ich potrzeb materialnych. Zupełną klęskę poniosłam w sensie psychicznym. Ponadto, dziecko wychowywane przez jednego z rodziców jest okaleczone wewnętrznie w mniejszym lub większym stopniu, ale zawsze. Nie widać tego w dzieciństwie, ale już w wieku kilkunastu lat jest bardzo wyraźne i czujne oko rodzica na pewno to dostrzeże. Psycholodzy mówią o braku wzorca czy to męskiego czy kobiecego, o tęsknocie dziecka do rodzica, którego nie mają. Rzutuje to na ich dorosłe życie i wpływa na życiowe decyzje. Prawda, po stokroć prawda . Nie oszukujmy się, że naszego dziecka to nie dotyczy. Jeśli dziecko wychowywane jest przez samotnego rodzica lub rodzica niewydolnego wychowawczo, albo rodzica nie mającego czasu dla dziecka, wyrasta młody człowiek skrzywiony psychicznie, niedojrzały emocjonalnie z brakami w umiejętności radzenia sobie w życiu codziennym i w związkach uczuciowych z partnerami. W którymś momencie życiowym to da znać o sobie i może zaważyć na dalszym życiu. Ostatnio coraz więcej młodych kobiet decyduje się na samotne macierzyństwo – jest to ich wybór dokonany pod presją sytuacji czy świadomy wybór życia „singla”. Nie popieram takiej decyzji. Co innego macierzyństwo z konieczności, a co innego z wyboru. Mając doświadczenie i już wiele wiosen życia, wiem, jak wielkie ryzyko niesie ze sobą taki wybór, głównie dla dziecka. Owszem, zaspakaja potrzebę macierzyństwa, ale z góry skazuje dziecko na bycie człowiekiem „drugiej kategorii” w sensie psychicznym.

Ala dostała się do liceum ogólnokształcącego o profilu ogólnym. Moim zdaniem powinna pójść do szkoły o profilu humanistycznym. Jednak czego nie robi się dla miłości? Chłopak jej zdawał również do tej szkoły – tak więc poszli razem i wzajemnie pomogli sobie na egzaminie wstępnym z dobrym skutkiem, gdyż oboje dostali się i byli w jednej klasie.

No i wtedy zaczęło się. Codziennie Ala wstawała rano i jechała do szkoły – przynajmniej tak mi się wydawało. Informowała mnie o swoich ocenach, zawsze dobrych. Pewnego dnia przyszła i oznajmiła mi, że ma złą wiadomość. Otóż, wychowawczyni jej klasy jest bardzo chora, bowiem wykryto u niej chorobę nowotworową i nie będzie przez dłuższy czas obecna w szkole. Bardzo zmartwiłam się i współczułam kobiecie. Na razie więc nie będzie żadnego zebrania w szkole. Ponieważ w tym czasie opiekowałam się chorą mamą, byłam, jak już pisałam, bardzo zmęczona, zajmowałam się też synem, który miał kłopoty z nauką, więc było mi to na rękę. Nie pamiętam już, jakie, i czy w ogóle, były wystawione oceny na pierwszy semestr. Od czasu do czasu pytałam córkę, czy coś zmieniło się i czy będzie zebranie w szkole. Nie, jeszcze nie – zawsze słyszałam. Ala dodatkowo uczyła się na prywatnych lekcjach języka angielskiego. Okazało się, że ma duże zdolności lingwistyczne. Szybko uczyła się mówić w obcym języku, co dało się zauważyć jeszcze w szkole podstawowej. W jej klasie było kilku uczniów Romów, od których nauczyła się wielu słów i wyrażeń z ich języka. Nauka angielskiego też szła gładko. Wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. Myśl ta koiła moje roztrzęsione opieką nad matką nerwy, której demencja starcza doprowadzała mnie w tym czasie do skrajnego wycieńczenia.

W drugim semestrze, tchnięta niepokojem, pojechałam do liceum aby porozmawiać z nauczycielką o ocenach Ali. Okazało się, że historia z chorą wychowawczynią to kłamstwo, frekwencja Ali jest godna pożałowania, a oceny to właściwie same niedostateczne z wyjątkiem języka polskiego. Była zagrożona chyba z pięciu lub sześciu przedmiotów. Szanse na zdanie do następnej klasy – właściwe żadne. Nogi ugięły się pode mną – ogarnął mnie niewypowiedziany żal. Poczułam, że kończy się dla mnie świat. Przyjechałam do domu i z tej bezdennej rozpaczy zdemolowałam jej pokój. Ala oczywiście w tym czasie była nieobecna. Gdy wróciła, dowiedziała się o mojej wizycie w szkole. Już nie pamiętam, jak przebiegała nasza rozmowa, chyba były we mnie zbyt duże emocje, ale wymierzyłam jej karę w postaci braku wyjazdu w wakacje, które musiała spędzić w domu. Tak też stało się. Jednak powstał problem, co dalej z jej edukacją. Ruszyłam na ratunek, gdyż nie wyobrażałam sobie, aby moje dziecko nie zdało matury i nie zdobyło wyższego wykształcenia. Pracowałam ciężko też dlatego, aby moje dzieci mogły bez problemów uczyć się, abym mogła im pomagać czy to osobiście, czy korepetycjami, czy to reedukacją. Wspierałam je w każdym momencie ich kształcenia. Nie obarczałam żadnymi obowiązkami, co dziś uważam za błąd. Ich obowiązkiem była tylko szkoła i wszystko, co z nią było związane. Udałam się do liceum ogólnokształcącego w naszej dzielnicy, porozmawiałam z dyrektorem, który zgodził się na przyjęcie Ali do klasy humanistycznej, w której nauczane były dwa języki obce: rosyjski i niemiecki. W poprzednim roku szkolnym w klasie humanistycznej obowiązywał język angielski i francuski. Gdyby nie poszła rok wcześniej do tamtej szkoły i posłuchała mnie, aby zdawać do naszego liceum, uczyłaby się tych języków, których chciała. Mimo zdolności lingwistycznych, o których pisałam wcześniej, czy to z powodu wzajemnej antypatii jej i nauczycielki, czy niechęci z jej strony, czy też z lenistwa i wygodnictwa, nie chciała się nauczyć akurat tych języków. Skoro nie chciała, to się nie nauczyła, mimo korepetycji, błagań i tłumaczeń. Tak naprawdę chętnie uczyła się tylko języka polskiego. Nauczycielka od tego przedmiotu szybko zorientowała się w możliwościach Ali, ceniła ją za inteligencję, otwartość myślenia, a jej prace oceniała na wysokie noty. Wzajemnie panie lubiły się i miały o sobie jak najlepsze zdanie. Polonistka zorganizowała wycieczkę swojej klasy do Rumunii, na którą wzięła również Alę (uczennicę z nie swojej klasy) ku oburzeniu jej wychowawczyni, nauczycielki języka rosyjskiego.

W tym czasie Ala miała już pierwszego chłopaka Tomka, który pochodził z Poznania i był od niej starszy o 10 lat. Ważne jest to, że córka, mimo młodego wieku, była przykładem osoby zbyt wcześnie dojrzałej płciowo. Rozwój emocjonalny nie nadążał za ciałem. Często wpadała w stany histeryczne. To płakała, to śmiała się, to kłóciła, to miała pretensje o wszystko, to znów tuliła się i sama nie wiedziała, co chciała. Jednocześnie widać było jak na dłoni, że chorobliwie pragnie mężczyzny wokół siebie. To nieobecność w jej życiu ojca dała znać o sobie. Teraz mówi się o braku męskiego wzorca. Właśnie w tym czasie spróbowała nawiązać kontakt z tatą. Kilka razy spotkali się na mieście. Widocznie te spotkania nie były zbyt zajmujące, bo szybko zakończyła je i już nie dążyła do nich. Zdaje się, że na spotkanie przyszedł lekko nietrzeźwy i narobił jej wstydu.

Tomek to chyba był substytut ojca, którego tak naprawdę nigdy nie miała, a którego tak pragnęła mieć. Był to człowiek spokojny, grzeczny, ale „niebieski ptak”, który nigdzie nie pracował, bez zawodu i wykształcenia włóczył się po Polsce. Jakieś pieniądze miał z wynajmu lokali magazynowych w Kutnie. Kupił w Ząbkach działkę pracowniczą z domkiem letniskowym, w którym mieszkał. Wcześniej jednak wynajmował pokoje w różnych miejscach, i z czasem więcej przebywał w moim domu niż gdzieś tam u siebie. Stołował się u mnie, gdyż nie umiałam nie częstować go obiadem czy kolacją, gdy był obecny w porze spożywania posiłków przez moją rodzinę. Oczywiście rozpoczęli współżycie, co stwierdziłam któregoś dnia naocznie. W tej sytuacji szybko zabezpieczyłam córkę antykoncepcyjnie.

Wracając do dalszej nauki Ali w liceum, to sytuacja zmieniła się na niekorzyść. Jej ukochana nauczycielka od języka polskiego odeszła do innej, prywatnej szkoły i zastąpiła ją nowa, nieciekawa, stereotypowo myśląca, nie ceniąca indywidualnego myślenia. Ala i nauczycielka zapałały do siebie antypatią, co skrupulatnie okazywały przy każdej nadarzającej się okazji. Dość powiedzieć, że uczęszczanie do szkoły dla Ali stało się katorgą. Wagarowała na potęgę. Nie chciała się uczyć, korepetycje nie dawały oczekiwanych rezultatów. Odbijało się to na jej zachowaniu. Zaczęła się włóczyć wieczorami i coraz póżniej wracała do domu. Nie pomagały żadne groźby ani prośby. Robiła, co chciała. Zbuntowała się przeciwko mnie i światu. A ja nie wyobrażałam sobie, aby miała nie skończyć przynajmniej średniej szkoły, zwłaszcza, że nie przejawiała żadnych predyspozycji do zdobycia jakiegoś zawodu. Po historii z parkopanem (o czym dalej) i moimi podejrzeniami, że eksperymentuje z narkotykami oraz coraz gorszym zachowaniem, pod wpływem sugestii z jej strony zapisałam ją do szkoły „KĄT” prowadzonej przez Łukasza Ługowskiego. Jest to liceum ogólnokształcące dla młodzieży mającej trudności z adaptacją w zwykłej szkole, z problemami natury psychologicznej, odrzuconych i z jakiś powodów, nie akceptowalnych przez środowisko szkolne. Ala przeszła badania psychologiczne w specjalistycznej poradni i została skierowana do „Kąta”. Kiedy zobaczyłam młodzież uczęszczającą do tej szkoły, doznałam szoku. Młodzi ludzie to były w moim pojęciu dziwolągi, a to ze względu na sposób ubierania, a to ze względu na fryzury czy makijaż. Ala była dziwolągiem psychicznym, ale nie szokowała swym wyglądem. Dyrektor szkoły zapewnił mnie, że szkoła akceptuje wszystkie odmienności młodzieży, ale nie akceptuje brania narkotyków. Kadra nauczycielska i wychowawcza jest przeszkolona w zagadnieniu narkomanii, umieją rozpoznać, czy ktoś jest pod ich wpływem, walczą z tym problemem jawnie i nie udają, że nie ma problemu. W latach 90 tych XX wieku dyrektorzy szkół w Warszawie zaprzeczali głośno i kategorycznie, że w ich placówkach nie ma problemu narkotyków. Owszem, słyszeli o problemie w innych szkołach, ale u nich na pewno zjawisko to nie występuje. Czas pokazał, że nie ma szkoły, w której nie pojawiłby się prędzej czy później ten problem. Obejmuje on zresztą już nawet szkoły podstawowe, nie mówiąc o gimnazjach. Plaga rozprzestrzenia się systematycznie i szybko. Ponieważ Ala w liceum „normalnym”, po odejściu ulubionej polonistki (dla której tylko, jak później wyzna, chodziła do tej właśnie szkoły), nie mogła się odnaleźć, nie była akceptowana przez resztę nauczycieli i koleżanki. Czuła się wyizolowana i samotna. Twierdziła, że dziewczyny są puste, powierzchowne intelektualnie, można z nimi porozmawiać tylko na temat chłopaków, mody, kosmetyków i ohydnie plotkować na siebie nawzajem. Gardziła nimi, a one nią. Chciała uczyć się w „Kącie”. Przystałam na to, tłumacząc sobie, że skoro ma tak cierpieć psychicznie, to lepiej będzie jak skończy „kątowskie” liceum niż nie skończy żadnego. Tego bardzo się bałam. Nauka w szkole w „Kącie” trwała może dwa, może trzy dni. Ala przyszła do domu zdegustowana i stwierdziła, że poziom nauczania jest żenujący i z dwojga złego pozostanie w liceum „normalnym”. I tak rozpoczęła się droga przez mękę jej i moja. Nie wiem, jak to udało nam się przeżyć.

W trzeciej klasie w pierwszym semestrze miała ponad 100 godzin nieobecności usprawiedliwionych przez siebie i ileś tam godzin nieusprawiedliwionych. Tak naprawdę to wszystkie te godziny były wagarami. Sytuacja w czwartej klasie wcale nie była lepsza. Myślałam, że znowu nie zda lub nie dopuszczą jej do matury. Otrzymała jakąś karę od nauczycielki za wagary – nie pamiętam, co to było. Przez cały czas chodzenia do liceum pomagałam jej korepetycjami, gdyż moje umiejętności uczenia już dawno okazały się niewystarczające, zresztą nie miałam na to siły, gdyż przez ten cały czas opiekowałam się matką, której stan pogarszał się z miesiąca na miesiąc. Ostatecznie, chyba tylko po to, aby pozbyć się Ali, została dopuszczona do matury. Maturę zdała w dobrym stylu. Z języka polskiego otrzymała piątkę, a nauczycielka gratulowała jej oceny i wyraziła coś w rodzaju uznania i przeprosin za wcześniejsze nie- docenianie. Zdała bez problemu również angielski i jeszcze jakiś przedmiot. Uf! Kamień spadł mi z serca.

Jednak nie było dobrze. Trochę niepokoiłam się, ale starałam się uspokajać i nie popadać w zwątpienie. Mam tu na myśli pierwsze eksperymenty Ali z narkotykami. Wówczas tego jeszcze nie wiedziałam, ale już w liceum zaczyna brać amfetaminę, palić marihuanę. Pierwsze jednak były tabletki parkopanu, które w naszym domu były ordynowane mamie, i którego było pod dostatkiem. Nagle zaczęło go brakować. Parkopan to lek psychotropowy powodujący u ludzi zdrowych koszmarne zwidy. Wychowałam się z chorą mamą i zawsze w domu był parkopan. Nigdy, przenigdy nie przyszło mi do głowy wziąć ten lek, przeciwnie, zawsze czułam wewnętrzny opór i strach. Myślałam, że wszyscy, łącznie z moimi dziećmi, mają taki stosunek do tego. Myliłam się, córka moja, ciekawa życia, nie miała oporów w spróbowaniu działania na sobie tego leku. Oczywiście brała tabletki po kryjomu. Kiedy sprawa się wydała, przeraziłam się i poważnie porozmawiałam z córką. Tłumaczyłam, że źle postępowała, że zrobiła sobie tylko krzywdę, że mogło skończyć się to ciężką chorobą lub nawet śmiercią. Przyrzekła mi nie robić tego więcej. Wydawało mi się, że zrozumiała. Wierzyłam jej, wierzyłam w jej inteligencję. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że inteligencja i wszelkie nałogi nie chodzą parze, a nawet, że zbyt wysoki iloraz inteligencji sprzyja w popadaniu uzależnieniom i stanowi dużą przeszkodę w wychodzeniu z nałogu. Zresztą lekarz parkopan zamienił na lek nowej generacji i nie zapisywał już go więcej. Problem przestał istnieć. Życie toczyło się dalej.

W czasie uczęszczania do szkoły średniej zachodziły w zachowaniu Ali niepokojące zmiany. Przede wszystkim ubierała się niestarannie, nie dbała o siebie i o otoczenie. Sprzątnięcie pokoju było ponad jej siły. Mieszkała w totalnym bałaganie. Ubrania jej walały się po podłodze, krzesłach. Nie sposób było wyegzekwować posprzątania choćby jej pokoju, nie mówiąc o reszcie mieszkania. Liczyłam na to, że zmęczy się tym totalnym rozgardiaszem i z czasem będzie dbać o porządek, choćby dlatego aby nie tracić czasu na poszukiwania rzeczy. Nic z tego, całe lata było bez zmiany. Natomiast z ochotą zajmowała się przyrządzaniem posiłków sobie i Tomkowi.

Pod koniec szkoły podstawowej ogłosiła się wegetarianką. Wtedy niewiele mówiło się i pisało w prasie na temat wegetarianizmu. Czułam, że nie jest to dobre, ale brakowało mi argumentów. Z jej strony padały słowa o zabijaniu zwierząt, o tuczeniu się „padliną”. Tłumaczyłam, że sobie szkodzi, że należy jadać wszystko ale z umiarem. Do niej nie docierało nic. Przestała jadać mięso, które zastąpiłyśmy wyrobami z soji. Musiałam zaakceptować to jej nowe postanowienie, gdyż nie umiałam zmusić 15 -latki do jadania tego, czego nie chciała. Zaczęło do mnie docierać, że właściwie skończył się czas, kiedy miałam na nią jakiś, choćby niewielki, wpływ. Po pewnym czasie okazało się, że schudła kilka kilogramów i wyglądała szczupło i zgrabnie. Postanowiłam, że ograniczę spożycie mięsa i może uda mi się też schudnąć. Nie wytrwałam w tym postanowieniu, bo musiałam mieć siły dźwigać na swoim barku i biodrze ciężką i bezwładną kobietę. Zresztą chroniczne zmęczenie zabierało mi energię i siły witalne. Byłam bardzo wyczerpana opieką nad matką. Nie podejrzewałam, że pod niewinnym z pozoru wegetarianizmem kryje się manipulacja mająca na celu ukrycie faktu straty wagi ciała na skutek zażywania, w przypadku Ali, amfetaminy. Można w ten sposób próbować ukryć też inne uzależnienia, jak choćby anoreksję czy bulimię. Gdy dziecko ogłasza się wegetarianinem to może, choć oczywiście nie musi, kryć się za tym coś więcej i lepiej być czujnym.

W czasie wakacji w liceum Ala razem z Tomkiem wypuszczali się na wyprawy po różnych krajach Europy, a także po Polsce. Jeździli głównie autostopem. Wyposażeni w plecaki, karimaty, śpiwory i niewielkie pieniądze zjeździli południową i zachodnią Europę. Spali często pod gołym niebem, co nie było niczym wyjątkowym, jeśli weźmie się pod uwagę ciepły klimat. Przywozili z tych wypraw dziesiątki zdjęć. Ala zakochała się w Hiszpanii, zachwyciła się Włochami, Francją. Po cichu zazdrościłam jej tych wypraw. Pamiętam, że ja również kiedyś marzyłam, aby podróżować po świecie, zwiedzać różne kraje. Uwielbiałam autostop, z którego korzystałam tylko sporadycznie na obozach harcerskich czy rajdach i to tylko po Polsce. W czasach mojej młodości świat, a nawet Europa, była dla nas zamknięta. Brakowało mi też odwagi, takiego wewnętrznego uporu, by dążyć do realizacji swoich marzeń. Tej siły i determinacji nie brakowało Ali. Skoro chciała zwiedzać Europę, to ją zwiedzała. Miała oparcie w Tomku, który świata poza nią nie widział.

Dbałam o wypoczynek moich dzieci w czasie wakacji i ferii zimowych. Starałam się, aby wyjeżdżały na obozy, kolonie, zimowiska. Razem byliśmy dwa razy na wczasach – wtedy żył jeszcze mój ojciec i mogłam wyjechać z dziećmi. Po jego odejściu stało się niemożliwe, abym gdziekolwiek wyjechała. Przez dziesięć lat nie miałam urlopu, nie mogłam nigdzie wyjechać ani sama ani z dziećmi. W tym czasie wszyscy z mojego otoczenia gromadnie jeździli na przeróżne wojaże. Po przyjeździe pokazywali zdjęcia, opowiadali, opowiadali, opowiadali, a we mnie tlił się żal, że jestem uwiązana i nie mogę się nigdzie ruszyć. Byłam dumna z Ali i cieszyłam się, że nie musi, tak jak ja, ograniczać siebie i może realizować swoje pragnienia. Teraz mam wątpliwości, co do przebiegu tych wypraw. Wtedy jednak nie zastanawiałam się tak dokładnie nad tym. Chciałam, aby Ala wyjechała z domu naznaczonego piętnem nieuleczalnej, uwłaczającej godności choroby i zwyczajnie odpoczęła. Coraz bardziej stawała się widoczna degradacja naszej rodziny spowodowana chorobą mojej matki. Wszyscy byliśmy wykończeni fizycznie od chronicznego niewyspania i psychicznie od postępującej demencji starczej u mojej matki. To prawda, że jeśli w domu jest ktoś chory na choroby układu nerwowego to chorują wszyscy domownicy. Może dotyczy to tez innych chorób, ale Alzhaimera i choroby Parkinsona na pewno.

Ala czytała bardzo dużo książek, co mi się podobało. Pamiętam, że w młodości ja również czytałam dużo, należałam do kilku bibliotek. Nikt nie wtrącał się do moich lektur. Sama decydowałam, co czytać. Tak samo postępowałam z Alą. Wiele lat później Ala przyznała się do lektury książek, których na pewno nie powinna mieć nawet w ręku w wieku 15-17 lat. To były pozycje ponad jej możliwości umysłowe i psychiczne. Rozczytywała się w książkach o przekraczaniu granic ludzkiej świadomości, o działaniu narkotyków w działaniu twórczym. Doszła do przekonania, że wszyscy wielcy ludzie tego świata, lub prawie wszyscy, swoje osiągnięcia zawdzięczają narkotykom, które otworzyły przed nimi świat niedostępny, wyzwoliły w nich moce twórcze, dostarczyły bodźców do działania. Czytała też literaturę piękną, której ja nie znałam. Były to książki współczesnych autorów obcych i polskich. Nie miałam czasu i siły czytać nawet prasy, nie mówiąc o książkach. Był to okres w moim życiu zarzucenia całkowicie czytania czegokolwiek. Nie nadążałam za Alą. Teraz wiem, że dyskretnie należało interesować się lekturą Ali i jeśli nie zabraniać czytania niektórych książek, to przynajmniej porozmawiać o nich, przedtem przeczytawszy je. Wtórny analfabetyzm, który mnie dopadł, spowodował, że nie miałam świadomości tego, co czyta moja córka i czy to jest odpowiednia lektura dla niej. Lektura ta spowodowała spustoszenie w umyśle Ali, przekonała ją o dobrych stronach narkotyków, była pożywką dla akceptacji środków odurzających w jej życiu. Inna sprawa, czy my, rodzice, możemy zamknąć przed dziećmi świat, który atakuje zewsząd seksem, zabawą ponad wszystko, przyjemnościami i wolnością, prawami jednostki i agresją. Wszystko to przemycają filmy, muzyka młodzieżowa, reklamy. Świat pędzi tak szybko, że nadążyć za nim we wszystkim jest chyba niemożliwe. Nie można przeżyć życia za kogoś.

Po zdaniu matury Ala zrobiła sobie rok przerwy w nauce. Trochę pracowała, trochę udzielała korepetycji z języka polskiego. Miała kilku uczniów. Nie chciała iść na studia. Tłumaczyłam jej, że traci rok, że warto kontynuować naukę bez zbędnych pauz. Nie posłuchała mnie, zrobiła tak, jak chciała i nie rozpoczęła studiów. Mimo tego, że zarabiała jakieś pieniądze, zawsze była bez grosza. Pieniądze gdzieś przepadały. Ala nigdy nie była oszczędna. Każdą złotówkę, którą miała, musiała natychmiast wydać. Tak było już w dzieciństwie. Nie widziała potrzeby zbierania pieniędzy, aby kupić coś wartościowszego. Pieniędzy pozbywała się natychmiast. Nie dziwiło mnie więc, że jako 19 latka nadal nie umiała gospodarować swoimi finansami i najchętniej je upłynniała.

Ala była już pełnoletnia, ale pozostawała na moim utrzymaniu. Prowadziła życie tajemnicze, wracała do domu kiedy chciała. Przyprowadzała do domu koleżanki, które zazwyczaj potrzebowały pomocy. A to nie miały gdzie przenocować, bo spóźniły się na pociąg, a to miały ciężką sytuację w domu i musiały przyjechać do Warszawy w poszukiwaniu możliwości pracy czy nauki. Tomek, jej chłopak, towarzyszył jej na co dzień, co dawało mi poczucie bezpieczeństwa i nie martwiłam się o nią. Pamiętam, jak w wieku 14-15 lat zaczęła wracać do domu coraz później, najczęściej nocnymi autobusami. Bardzo denerwowałam się, nie spałam, czekałam w oknie na jej powrót, wychodziłam przed dom na ulicę, wypatrywałam czy już idzie. Nie spałam z powodu matki i córki, co mnie wykończało fizycznie i psychicznie. Byłam stale podminowana, często nie mogłam się opanować i krzyczałam na domowników, koleżanki, nie mogłam sobie dać rady ze sobą. Brakowało mi cierpliwości. Kiedy zaczęła prowadzać się z Tomkiem, byłam o tyle zadowolona, że już tak bardzo nie denerwowałam się, gdyż była pod jego kuratelą.

Mimo obecności Tomka w jej życiu i naszym domu, Ala nadal nie sprzątała w swoim pokoju ani w innych pomieszczeniach. Było nawet coraz gorzej. W pokoju jej zapanował totalny nieporządek, wręcz bałagan. Kurz zalegał na meblach, dywan nie widział odkurzacza od wielu tygodni, pajęczyny snuły się pod sufitem. Nie było siły, aby zmusić ją do sprzątania. Zawzięłam się i nie sprzątałam w jej pokoju. Skoro chcesz mieszkać w chlewie, to mieszkaj – oburzałam się. Liczyłam na to, że Ala zmęczy się tym swoim bałaganiarstwem, ciągłym szukaniem rzeczy i zacznie używać odkurzacza i szczotki. Niestety, nie doczekałam się. Wiele lat później, w czasie uczęszczania na zajęcia dla osób współuzależnionych w „Monarze” przy ulicy Hożej w Warszawie, dowiedziałam się, że dla narkomanów jest to norma. Wtedy już moja córka brała amfetaminę, paliła marihuanę i haszysz. Kiedy młody człowiek narkotyzuje się, obojętnieje na takie sprawy, jak porządek w pokoju, w szafkach, w swoich rzeczach. Uporczywe niesprzątanie może, choć oczywiście nie musi, być oznaką, że dzieje się coś złego.

Ciężko mi to przyznać, ale mniej więcej od 16-17 roku życia Ali czułam coraz mniej sympatii do mojej córki. Kochałam ją nadal, ale nie lubiłam. Ala zachowywała się coraz gorzej, była opryskliwa, nieczuła, obojętna na wszystko, co działo się w domu. W niczym mi nie pomagała. Prawie codziennie wybuchały jakieś konflikty między nią a Pawłem. Byłam rozjemcą i starałam się rozstrzygać je sprawiedliwie, zgodnie z przewiną. Zawsze jednak było źle, a już tragicznie, jeśli ją wskazywałam jako winną. Teraz trudno mi przywołać inne przykłady na jej przykre zachowanie. Czas zatarł o nich pamięć. Zresztą każda matka stara się nie pamiętać złych rzeczy, zwłaszcza jeśli dotyczą jej dziecka. Wiem tylko, że byłam już zmęczona ciągłymi kłopotami związanymi z Alą, jej nieposłuszeństwem, krytykanctwem. To wszystko powodowało, że nie lubiłam swojej córki. Często wtedy mówiłam, że już wiem, dlaczego Pan Bóg wymyślił okres dojrzewania. Otóż dlatego, żeby nam, rodzicom, łatwiej było rozstać się z dziećmi, pogodzić się z dorastaniem i wypuszczeniem z domu. Kiedy dzieci są małe i całkowicie są nasze, nie wyobrażamy sobie, że kiedyś moglibyśmy się rozstać. W okresie dojrzewania, kiedy rodzice dostaną w kość od swoich pociech, bez żalu a raczej z ulgą, godzą się z ich dorosłością.

Niewątpliwie Ala