Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Moja olimpiada

Moja olimpiada

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-009-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Moja olimpiada

Próba, jakiej nie poddał się jeszcze nikt! Opowieść jednego z najpopularniejszych niemieckojęzycznych pisarzy, Iliji Trojanowa, o czterech latach z jego życia poświęconych na to, by na własnej skórze poznać tajniki osiemdziesięciu olimpijskich konkurencji. Niezwykła podróż przez baseny, tory wyścigowe, boiska, hale sportowe, rzeki i jeziora całego świata śladami jedynego w swoim rodzaju olimpijczyka. „Raport z przebytych doświadczeń wzbogacony o dygresje dotyczące etymologii, historii kultury, anatomii, wiedzy o odżywianiu i metodyce treningu. W sam raz dla każdego amatora sportu”. Die Zeit „Po przeczytaniu tej książki staniesz się lepszym człowiekiem“. Frankfurter Rundschau „Autor oszczędził nam historii o bohaterstwie. Zamiast tego opowiada o walce ze sobą i o uroku sportu". taz

Polecane książki

W literaturze często stwierdza się, że „kapitał” jest pojęciem wieloznacznym. Spotyka się takie określenia, jak: „kapitał trwały”, „kapitał społeczny”, „kapitał ludzki”, „kapitał intelektualny”. Uzasadnia to podjęcie pogłębionej analizy, czym jest kapitał własny jako kategoria ekonomiczna, z uwzględ...
Praktyczny przewodnik dla seniorów, ich rodzin, opiekunów oraz dla lekarzy, fizjoterapeutów, pielęgniarek środowiskowych i społeczników napisany przez ekspertów! Dzięki tej książce czytelnik pozna możliwości, jakimi dysponują seniorzy, aby czerpać satysfakcję z życia. Dowie się także, jak praca z em...
Pojawienie się nowych zjawisk świata wirtualnego może mieć poważne konsekwencje w świecie rzeczywistym na płaszczyznach: społecznej, psy­chicznej, kulturowej, jak też gospodarczej. Dotychczasowe definicje związane z gospodarką wymagają przemyślenia, o czym świadczą toczące się dyskusje o prawnym uję...
Pisania można się nauczyć. Trzeba dużo czytać i pisać. Tak przynajmniej twierdzi King. A ciekawe ćwiczenia Ci tylko w tym pomogą.   "Piszę codziennie. 36-dniowe wyzwanie" to 36 ćwiczeń, dzięki którym:   - wyrobisz w sobie nawyk systematycznego pisania; - wyćwiczysz swój warsztat pisarski; - wyćwicz...
W pierwszej części Fototapety Witkowski podejmuje temat „kolaboracji z życiem”, cofa się do czasów komunizmu i zastanawia, czym dla dzisiejszego młodego człowieka, który nie „otarł się o historię”, są pojęcia takie jak „kolaboracja”, „ojczyzna”, „miłość” czy „śmierć”. W drugiej części autora interes...
Nancy Mitford (1904-1973), angielska powieściopisarka, dziennikarka i biografka, pochodziła  z rodziny arystokratycznej i była najstarszą z sześciu sióstr Mitford, w swoim czasie bardzo sławnych w londyńskiej socjecie, między innymi dzięki radykalnym poglądom politycznym – od faszyzmu do komun...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ilija Trojanow

Tytuł oryginału:

MEINE OLYMPIADE. EIN AMATEUR, VIER JAHRE, 80 DISZIPLINEN

Copyright © S. Fischer Verlag GmbH, Frankfurt am Main 2016

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Szara Sowa

Zdjęcie autora: © Hannelore Foerster/Getty Images

Redakcja: Małgorzata Najder

Korekta: Aneta Iwan, Aleksandra Mól, Maria Zając

ISBN: 978-83-8110-009-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Kto zwycięża trzy razy z rzędu,

musi być złym człowiekiem.

przysłowie Indian Lakota

W starożytności zwycięzcy olimpijscy wznosili pomniki, by oddać cześć swoim trenerom. Ponieważ nie będzie mi to dane, moim licznym, cudownym w swojej bezinteresowności i zaangażowaniu trenerom poświęcam tę książkę.

Zacznijmy od triatlonu

Obudziłem się przed wschodem słońca. Nie odczuwałem zdenerwowania do czasu, kiedy gdzieś w śródmieściu Kapsztadu, po niecałym kwadransie jazdy samochodem, zorientowałem się, że zostawiłem w domu rower. Musiałem zawrócić (bez roweru nie ma triatlonu) i wyruszyć ponownie, tym razem wyraźnie już zdenerwowany i spóźniony. Z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę mknąłem prostą jak strzała szosą na północ w kierunku Langebaan. We wstecznym lusterku niczym stempel na widokówce majaczyła Góra Stołowa. W międzyczasie zrobiła się ósma i zapanował upał. Start wyznaczono na jedenastą.

Pierwsze wrażenie, jakie zrobili na mnie pozostali uczestnicy, było onieśmielające. Stanowili gromadę młodych, do granic możliwości wytrenowanych atletów o niemalże ujemnej zawartości tłuszczu w organizmie, silnych łydkach i potężnych udach. Właśnie rozgrywała się rywalizacja juniorów. Komentator przedstawiał zawodników w wieku od dziesięciu do czternastu lat – wśród nich mistrza świata w swojej kategorii wiekowej – którzy profesjonalnie zeskakiwali z rowerów, nim jeszcze dotarli do strefy zmiany, i jednym pchnięciem umieszczali je na właściwych miejscach. Płynność, z jaką poruszali się juniorzy, robiła wrażenie. Wśród ich licznie zgromadzonych krewnych i przyjaciół panowała beztroska atmosfera niczym na festynie. Wielu z nich się znało, rozmawiało ze sobą, tworzyli przyjacielsko-koleżeńską wspólnotę.

Po zarejestrowaniu się przystąpiłem do rozgrzewki. Dwadzieścia minut jazdy na rowerze i kwadrans truchtu. Potem założyłem piankę i zdziwiłem się, że jakoś dziwnie na mnie leży. Woda miała przyjemną temperaturę, w pobliżu kilku urlopowiczów zażywało kąpieli. Ich sobotnie pluskanie wydało mi się niepoważne.

Zostaliśmy zawołani do sali, w której omawiano przebieg zawodów. Pewien mężczyzna dotknął mojego ramienia i spytał, dlaczego założyłem piankę tyłem do przodu. Kiedy zdałem sobie sprawę z tego, jak komiczną jestem postacią na tle tych podrasowanych atletów, poczułem wewnętrzną eksplozję bomby wstydu. Cóż miałem odpowiedzieć? Bo jestem pierdołą? Bo zanadto skupiłem się na gapieniu się na ludzi takich jak ty? Czy może miałem powiedzieć: Nic to, roweru też zapomniałem. Wybąknąłem, że tak jest mi wygodniej. Spojrzał na mnie, jakbym zasłużył na ekskomunikę. Zaczekałem, aż będzie stać do mnie tyłem, i pobiegłem do toalety. Zaciągnięcie zamka błyskawicznego znajdującego się na plecach okazało się trudnym zadaniem, za to pianka leżała teraz znacznie lepiej. Doprawdy powinienem był wcześniej poćwiczyć ubieranie.

Poproszono nas na rampę startową. Nawet przez moment nie zastanawiałem się nad tym, jaką pozycję powinienem zająć na starcie pływania. Kiedy rozległ się dźwięk rogu i opadła lina znajdująca się przed nami, w ciągu kilku sekund przekonałem się, jak nierozsądnym było ustawić się w pierwszym rzędzie. Uczestnicy zawodów Western Province Triathlon nie wystartowali bowiem, płynąc spokojnymi, długimi pociągnięciami. Machając rękami, rzucili się do wody niczym drapieżne ryby próbujące pochwycić smaczny kąsek. Napierająca od tyłu masa zepchnęła mnie na dno, miałem wrażenie, jakby po mojej lewej i prawej zaroiło się od rekinów. Nieco podtopiony zachłysnąłem się i zatrzymałem. Gdy prychając, ruszyłem ponownie, mogłem jedynie stwierdzić, że chmara znacząco się już oddaliła.

Choć pływaliśmy w lagunie, fale były na tyle silne, by całkowicie wybić mnie z rytmu i uniemożliwić spokojne oddychanie. Co chwila musiałem przystawać, by nie stracić z oczu najbliższej boi. Raz obrałem kierunek na nie tę co trzeba i dopiero ratownik w kajaku skorygował mój kurs. Z wody wyszedłem jako ostatni, ale mimo wszystko dwóch innych zawodników było jeszcze w zasięgu mojego wzroku.

Nie zważając na lekkie zawroty głowy, pobiegłem co sił w nogach do strefy zmian. Po obu stronach drogi stali kibice, rozbawieni świadkowie moich zmagań mających na celu wyswobodzenie się z pianki. Tego również nie przećwiczyłem. Co gorsza, komentator sumiennie, acz prawie niezrozumiale, wyczytał moje imię i pogratulował mi wyniku w pływaniu. Podejrzewam, że albo był we wspaniałym nastroju, albo za to tryskanie dobrym humorem znakomicie go opłacano.

Kiedy podmuch wiatru porwał numer startowy, który miałem przytwierdzić w okolicach brzucha, a sznurek od niego upadł na ziemię, zziajany pobiegłem za kawałkiem plastiku. Komentator powiedział:

– O tak, nie spiesz się, I-laj-dżah.

Miałem wrażenie, że słyszę śmiech widzów.

W końcu udało mi się poskromić numer startowy i wypchnąć mój rower poza strefę zmian. Uskrzydlony pragnieniem jak najszybszego oddalenia się od reszty ludzkości, pokonałem wzniesienie prowadzące do głównej drogi. Trasa obejmowała trzy okrążenia wzdłuż owej drogi z nawrotem na rondzie. Samochody przekierowano na objazd. Ledwie udało mi się złapać rytm, zdublował mnie rower mknący niczym formuła jeden. Skulony, pochylony do przodu atleta naciskał na „siedmiomilowe” pedały. Prędkość lidera była tak duża, że zanim śmignął koło mnie, słyszałem ledwie świst. Bycie zdublowanym zawsze jest poniżające. Jedynym plusem było to, że z powodu różnicy prędkości nie musiałem się martwić, że ktoś oskarży mnie o niedozwoloną jazdę za nim w celu zmniejszenia oporów powietrza. Mój rower górski miał grube opony, a ja dysponowałem ograniczonymi ambicjami. Mozolnie, pod wiatr, pokonywałem lekkie, ale stałe nachylenie na sześciokilometrowym odcinku. Pochyliłem się do przodu i wlepiłem oczy w migoczące, żółte linie przede mną.

Z każdym kilometrem uwalniałem się od natłoku myśli, aż do momentu, kiedy sięgając po bidon z wodą, napotkałem pustkę. Rano zaspany musiałem zostawić go w domu. Czterdzieści kilometrów w tym upale – na całej trasie nie było nawet odrobiny cienia – bez picia wydawało się wyzwaniem godnym Herkulesa. Pod koniec pierwszego okrążenia zauważyłem stację benzynową. Skręciłem, zeskoczyłem z roweru i wpadłem do sklepiku. Przy ladzie stało dwóch grubych Burów, dzierżących w rękach sześciopaki lokalnego piwa. Wlepili we mnie wzrok, ale nie potrafiłem rozszyfrować wyrazu ich twarzy. Nie byłem nawet pewien, czy pochodzimy z tej samej planety.

– Coś do picia – krzyknąłem. – Nie mam pieniędzy, ale potrzebuję czegoś do picia, później zapłacę.

Kasjerka wpatrywała się we mnie spojrzeniem pozbawionym wyrazu przez nieskończenie długą chwilę, aż w końcu raczyła powoli skinąć głową. Otworzyłem lodówkę i wyciągnąłem pierwszy lepszy napój. W drzwiach stacji przełknąłem ogromny łyk.

Przy ostatnim okrążeniu wiatr wiejący mi w twarz wzmógł się. Wyprzedziła mnie kobieta, którą wcześniej jako jedyną udało mi się wyminąć. Aby tym razem, przy drugiej zmianie, zostawić po sobie lepsze wrażenie, zeskoczyłem z roweru już 50 metrów przed strefą zmian i wbiegłem do niej elegancko, przynajmniej w moim odczuciu. W międzyczasie moje ramiona i uda nabrały niepokojąco czerwonego koloru. W związku z tym nasmarowałem się kremem, co w strefie służącej do błyskawicznego przebierania się było czynnością absurdalną. Ku mojej uldze komentator był akurat zajęty obwieszczaniem nazwisk sportowców, którzy dotarli już do mety, oraz ich kosmicznie krótkich czasów. Ja tymczasem próbowałem włożyć buty do biegania. Moje stopy absolutnie nie chciały się do nich zmieścić. Pomyślałem, że zapewne spuchły w wyniku wysiłku, i ponownie wsunąłem buty, w którym wcześniej jechałem.

Biegaliśmy po dwukilometrowej pętli, którą trzeba było pokonać pięciokrotnie. Po każdym okrążeniu ukryta w cieniu ogromnego parasola kobieta o surowym spojrzeniu wręczała zawodnikom elastyczne opaski. Na mecie cztery opaski na nadgarstku stanowiły dowód, że zawodnik przebiegł przepisowe 10 kilometrów. Ledwie wbiegłem na trasę, a kobieta, zakładając, że mam już za sobą jedno okrążenie, chciała mi wręczyć opaskę. To był jeden z tych momentów w życiu, w których człowiek przekracza własne możliwości. Pomimo przytłaczającego upału, pomimo osłabienia (i tętna sto sześćdziesiąt), pomimo że buty, które miałem na sobie, tylko w stanie wyższej konieczności można uznać za odpowiednie do biegania, pomimo tego, że wizja przebiegnięcia ośmiu kilometrów zamiast dziesięciu wydawała się bardziej kusząca niż jakikolwiek grzech, coś we mnie przeciwstawiło się pokusie i odrzuciłem ten prezent.

– Jestem z ciebie dumna! – krzyknęła za mną kobieta.

Bieganie po zmiennej nawierzchni, raz po asfalcie, raz po żwirze, raz po kamiennych płytach, sprawiało mi trudność. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z tak obfitującą we wzniesienia trasą (to też należało wcześniej poćwiczyć). Nie potrafiłem złapać rytmu. Mój puls nie chciał się uspokoić. Najbardziej strome podbiegi byłem w stanie pokonać, jedynie idąc. Każdy krok sporo mnie kosztował. Przeklinałem piękno otaczającego mnie krajobrazu, wzgórza, morze, ptaki. Marzyłem o spokoju i odpoczynku. Na duchu podnosiło mnie koleżeństwo innych uczestników, którzy nawet dublując mnie, rzucali well done, i wsparcie ze strony widzów, którzy gromko oklaskiwali moje wysiłki, choć byłem ostatni, a od przedostatniego dzielił mnie znaczący dystans.

Był tam też pewien pulchny mężczyzna, który stał na szczycie wzniesienia na dachu swojego garażu i z zapałem komentował moją walkę w obliczu stale topniejących sił. Prawie się zaprzyjaźniliśmy. To zaklinał mnie, bym się nie poddawał, to podpuszczał stwierdzeniem, że chyba nie zamierzam dotrzeć do mety, idąc, to zachęcał, bym pokazał, jaki jestem twardy, to rugał, że podczas nawrotu na portowym molo pobiegłem skrótem.

Także kobieta zajmująca się podawaniem napojów czekała na mnie aż do końca, oblała mi głowę zimną jak lód wodą i pobiegła ze mną parę metrów, wychwalając mnie przy tym pod niebiosa. Podążała za mną aż do mety, gdzie później zamieniliśmy kilka słów. Opowiedziała mi, że rok wcześniej pokonała swój pierwszy triatlon i że była wtedy ostatnia.

– Ale wiesz – powiedziała – jeżeli istnieje coś, w czym bycie ostatnim nie jest wstydem, to jest to triatlon.

Zbiegałem z pagórka ku mecie. Przede mną rozpościerało się morze. Linię mety przekroczyłem, podskakując na jednej nodze. Usłyszałem, jak komentator ponownie podjął próbę wypowiedzenia mojego imienia i jak ogłasza mój czas: 3:45. Właściwie liczyłem na 3:30, ale jeśli uwzględnić wszystkie nieplanowane przerwy, nie byłem od tego czasu daleki.

Na mecie wypiłem kubeczek coca-coli. Pozostali uczestnicy już sobie poszli. Samotnie zaprowadziłem rower do samochodu, wyzuty z sił, ale pełen nieznanej dotąd dumy. Wkładając kluczyk do stacyjki, cieszyłem się na myśl o kąpieli w domu i niewyczerpanych zapasach zimnych napojów. Przekręciłem kluczyk, lecz nadal panowała kompletna cisza. Zostawiłem włączone światła. Pchanie okazało się bezskuteczne. Musiałem wezwać AA, południowoafrykańską pomoc drogową. Ponieważ Langebaan jest położone nieco na uboczu, dyspozytorka uprzedziła mnie, że będę musiał czekać do dwóch godzin. Wsiadłem na rower i leniwie potoczyłem się do stacji benzynowej, żeby uregulować swoje długi i kupić trzy litry wody. Zlitował się nade mną stróż, który zobaczył mnie leżącego na asfalcie w cieniu samochodu i wrócił po chwili w towarzystwie starszego mężczyzny. Ten zaparkował obok mojego jeepa swoją małą hondę, zamienił akumulatory miejscami, odpalił mój silnik, po czym ponownie je zamienił. Proste rozwiązanie, na które nigdy bym nie wpadł. Szosą wzdłuż błękitnego oceanu pomknąłem do domu. W radiu grano piosenkę Kate Bush. W pewnym momencie przepełniło mnie uczucie absolutnego, bezgranicznego szczęścia. Miałem gęsią skórkę.

W tej euforii uświadomiłem sobie, dlaczego nie jest ważne to, czy jest się pierwszym, czy ostatnim – nie da się poczuć większego szczęścia, niż ja czułem tamtego popołudnia, nawet jeśli byłoby się zwycięzcą igrzysk olimpijskich.

Cztery lata allimpiady

– Z czego się cieszysz? – zapytał Diogenes młodzieńca.

– Zwyciężyłem podczas olimpiady – odpowiedział ten z dumą. – Pokonałem wszystkich pozostałych uczestników!

– Cóż to za zaszczyt pokonać słabszych? – odrzekł Diogenes.

Latem 2012, podobnie jak miliardy innych mieszkańców naszej planety, rozsiadłem się przed telewizorem, by oglądać zmagania w dyscyplinach sportu, o których istnieniu nie wiedziałbym nawet, gdyby co cztery lata nie odbywały się igrzyska olimpijskie. Obserwowałem pięknie wyrzeźbionych ludzi, wzajemnie taksujących się podczas zmagań, wykonujących bella figura na grzbiecie wypielęgnowanych koni, skaczących wzwyż i wykonujących salta z obrotami. Widziałem najrozmaitsze wygibasy, byłem świadkiem niewyobrażalnej wprost ludzkiej wytrzymałości. Niczego nie pominąłem, żadnego finału, półfinału, żadnych eliminacji czy kwalifikacji, i choć dałem się porwać temu widowisku, spokoju nie dawało mi poczucie, że gdzieś umyka mi najważniejsze.

Im dłużej przyglądałem się zmaganiom, tym większe było moje niezadowolenie. To, co widziałem na ekranie, albo wydawało mi się zbyt proste, albo zbyt trudne. Ruchy sportowców miały w sobie oczywistą elegancję, ale jednocześnie sprawiały wrażenie ogromnie skomplikowanych. Nie byłem w stanie oszacować, co tak naprawdę oznaczają osiągane wyniki, wszystkie liczby (a tych nie brakowało) były abstrakcyjne. Zadawałem sobie pytania „jak” i „dlaczego”, ale bardzo rzadko byłem w stanie znaleźć na nie odpowiedzi. Przeciwnie, perfekcyjne uderzenie, pchnięcie czy rzut były jedynie wykrzyknikiem postawionym na końcu nieznanej mi historii. Za niemalże cyrkową wirtuozerią stały przecież lata znoju. Mistrzostwo jawiło się niczym innym jak czubkiem góry lodowej. Podczas tamtej olimpiady sport był oferowany jako dopracowany, wychuchany produkt bez żadnej skazy. Gotowy do konsumpcji przez osłupiałego z podziwu, biernego widza. I jednocześnie nieprzystępny.

Zwiększanie dystansu dzielącego sportowców od ludu ma długie tradycje. W starożytnej Grecji w olimpiadzie początkowo uczestniczyli zwyczajni pielgrzymi, którzy, wierząc w legendarną płodność tego miejsca, przybywali do Olimpii, by czcić bogów. Upływały lata, a potem dziesiątki lat, miejsce kultu rozrastało się, zmagania regulowało coraz więcej przepisów, aż w końcu mogli do nich przystąpić jedynie wybrani, mający za sobą lata przygotowań w swojej ojczyźnie. Sportowcy przybywali miesiąc wcześniej do Elidy, ośrodka administracyjnego na północ od terenów zmagań sportowych, tam byli badani i rejestrowani. Po tym rozpoczynała się faza starannych przygotowań. Profesjonalni sportowcy we współczesnym znaczeniu tych słów.

Pod wieloma względami starożytne igrzyska olimpijskie uprzedziły to, co miało nastąpić w późniejszej historii sportu. Znaleziska archeologiczne potwierdzają, że początkowo religijny charakter wydarzenia stał się z czasem świecki. Filip II jako pierwszy, a później również Aleksander Wielki, wznieśli w Olimpii imponujące świątynie ku własnej czci. Później na eksponowanych miejscach pomniki na swoją cześć stawiali rzymscy cesarze. Znaczenia nabrały kwestie reprezentacyjne. Z okazji wizyty Nerona wybudowano willę, wkrótce ofertę uzupełniły luksusowe termy. Sedno tradycji olimpijskich – kult Zeusa i powiązane z nim zmagania pielgrzymów – popadło w zapomnienie. Zmierzch starożytnych igrzysk nastąpił w momencie triumfu chrześcijaństwa. Pogański zwyczaj został wskrzeszony dopiero w czasach nowożytnych, jak okazało się wkrótce, na użytek mas i mamony.

W miarę zdobywania kolejnych informacji wzrastał mój podziw dla indywidualnych osiągnięć. Jednocześnie w tym samym stopniu rosła moja niechęć do sportu wyczynowego. Nie chodziło jedynie o komercjalizację, oszustwa i korupcję, ale również o to, że ekonomizacja sportu odarła go z całej poezji. Jasne, oszuści zdarzali się już w czasach starożytnych. Ale wtedy przy wejściu na stadion stały kolumny zwane zanes, pręgierze wiecznego publicznego potępienia dla grzeszników. Kolejne pokolenia sportowców mijały ten odstraszający szpaler. Osoba przyłapana na oszustwie była wykluczana z rozgrywek dożywotnio. Dziś ujawnienie dopingu przekłada się co najwyżej na poziom naszego cynizmu.

Igrzyska olimpijskie zaczęły mnie fascynować bardzo wcześnie. Jako dziecko uchodźców, zarażony powszechną euforią, latem 1972 roku wałęsałem się po Monachium, próbując obejrzeć na żywo wszystkie otwarte dla publiczności rozgrywki. Pamiętam, jak Bernd Kannenberg zbliżał się dynamicznym krokiem, a publiczność klaskała; jak ludzie na rowerach przemykali tuż obok mnie, a tłum wiwatował; jak Bernd Kannenberg, kołysząc się na boki, pędził ku swojemu legendarnemu zwycięstwu. Podczas tych igrzysk udało mi się nawet wślizgnąć na jeden ze stadionów, ale więcej o tym opowiem później.

Fascynacja pozostała. Jeszcze kilka lat po tym wydarzeniu od czasu do czasu rozkładałem w moim pokoju wszystkie zabawki i urządzałem własne rozgrywki w wymyślonych i rządzących się stworzonymi przeze mnie przepisami dyscyplinach. Obiekty sportowe zbudowane były z bierek, plansz do chińczyka i klocków Fischertechnik. Sportowców pozyskiwałem z dwóch zestawów gry Monopoly (po angielsku i po niemiecku). W wyścigach łeb w łeb konkurowały ze sobą pionki. Igrzyska olimpijskie były dla mnie jak odpust, podczas którego na każdym ze straganów znajdowałem coś nowego, ekscytującego, czarującego. Traktowałem sport bardziej jak teatr niż jak rywalizację, bardziej jak język niż jak statystykę.

Do mojej fascynacji przyczyniło się być może również to, że moi rodzice byli zawodowymi sportowcami. Ojciec biegał przez płotki, a matka była siatkarką. Albo też to, że edukację rozpocząłem w brytyjskiej szkole z internatem Kenton College w Kenii, a tam każdego popołudnia uprawialiśmy sport. A być może moje zainteresowanie wynikało z tego, że intuicja bardzo wcześnie zaczęła mi podpowiadać, że człowiek jest w stanie dzięki sportowi zrealizować swoje pragnienia i ambicje, a także poznać swoje kompetencje społeczne. Byłem fanem sportu od wielu lat. Fanem aktywnym, uprawiającym przede wszystkim tenis, i biernym fascynatem, szczególnie jeśli chodzi o lekką atletykę. Tamtego lata siedziałem przed telewizorem i zadawałem sobie pytanie: co przyjemnego jest w poszczególnych dyscyplinach? Co te dyscypliny mogą powiedzieć o człowieku? I co by było, gdybym ja je uprawiał?

Moje pytania naturalnie pozostały bez odpowiedzi. Zamiast tego jedna za drugą transmitowane były uroczystości wręczenia medali. W pewnym momencie po raz kolejny odegrano hymn i wciągnięto flagi, a mnie do głowy przyszła wspomniana już anegdota o Diogenesie. Podczas tych rytuałów koronacyjnych, pomimo poruszenia zwycięzców nie wyczuwało się „empatycznej prawdy gestów charakterystycznej dla wielkich chwil w życiu” (Baudelaire). Już w czasie zmagań uwaga komentatorów skupiała się na spekulacjach, któż odniesie zwycięstwo. Ani razu nie wyjaśnili, dlaczego uhonorowani zostają właśnie trzej najlepsi zawodnicy, a nie pięciu czy od razu wszyscy finaliści. Nieustannie ktoś był „na prowadzeniu”, od czasu do czasu ktoś „odrabiał straty” czy „demonstrował przewagę”. Czasami mówiono o „niepodważalnym”, czasami o „zaskakującym”, czasami „sensacyjnym”, zawsze jednak o „zwycięstwie” (to dlatego nietrudno śledzić relację w obcym języku, o ile tylko zna się nazwiska sportowców). Sport został zredukowany do jednego jedynego aspektu, który mnie akurat wydawał się zupełnie pozbawiony znaczenia, bo nie znałem tych kajakarzy, łuczników i ciężarowców i w związku z tym było mi wszystko jedno, który z nich wygrywał. Bogactwo ludzkiej fantazji sprawiające, że każda dyscyplina sportu stawała się żywą sztuką, zostało zredukowane do postaci binarnej: kciuki w górę lub kciuki w dół. Prawie nie wspominano o choreografii zmagań, społecznych i politycznych uwarunkowaniach reguł obowiązujących w danych dyscyplinach, zagadnieniach fizycznych stojących za wykonywanym ruchem i aspektach medycznych związanych z wysiłkiem sportowców. Zamiast tego specjaliści od brandingu natarczywie odgwizdywali w tle olimpijski hymn: The sponsor takes it all.

Skąd się bierze ten kult zwycięstwa? Skąd się bierze obsesja liczby odniesionych triumfów? Co sprawia, że dla sportowca kwestia, czy zdobył sześć, czy siedem medali ma charakter egzystencjalny? Jakie ma znaczenie, czy jakiś dalekowschodni kraj zdobył jedenaście zamiast, jak poprzednio, dziewięciu medali? Często tragedia zawodowego sportowca polega nie na tym, że przegrał, ale na tym, że prawie wygrał, ewentualnie, że przegrał o włos. Komentatorzy relacjonują dramatyczne finisze łamiącym się głosem, w godnym operetki uniesieniu. Ale przecież jeśli ktoś przegrał o ułamek sekundy, to równie dobrze można tę przegraną potraktować jako błahostkę. Przypisywanie tak wielkiego znaczenia setnej sekundy czy milimetrowi (zwłaszcza że poprzedzają je wielogodzinna rywalizacja i wieloletnie treningi) umniejsza piękno tego, co rzekomo ma być podczas igrzysk celebrowane: sportu.

„Najważniejsze jest być tam!” W takiej dość swobodnej formie przytacza się dziś najsłynniejszą wypowiedź twórcy nowożytnego ruchu olimpijskiego, Pierre’a de Coubertina. Dosłownie powiedział on w 1908 roku w Londynie: L’important dans ces Olympiades, c’est moins d’y gagner que d’y prendre part. (Najważniejsze w igrzyskach olimpijskich jest nie zwycięstwo, ale uczestnictwo). I zaraz doprecyzował: L’important dans la vie ce n’est point le triomphe mais le combat; l’essentiel ce n’est pas d’avoir vaincu mais de s’être bien battu. (W życiu liczy się nie triumf, ale walka. Ważne jest nie wygrać, ale dobrze walczyć).

Jak widać, trudno być prorokiem we własnym kraju. Choć często słyszy się tę wypowiedź, w obliczu dzisiejszych realiów brzmi ona pusto i kłamliwie. Nie tylko zwycięstwo, ale każde miejsce w stawce jest drobiazgowo oceniane, wyceniane, mierzone i przekładane na język finansowania i inwestycji. Po olimpiadzie pozostaje jedynie klasyfikacja medalowa, jej testament. Drugie, równie popularne olimpijskie credo: citius, altius, fortius (szybciej, wyżej, mocniej), sformułowane przez dominikanina Henriego Didona, reprezentuje logikę, która doprowadziła do wielu wypaczeń w świecie sportu, nie tylko do dopingu, ale również do stawiania sportowcom coraz większych wymagań, którym (niemalże) nie są w stanie sprostać nawet zawodowcy. Czy można nazwać bohaterstwem to, że sportowcy poświęcają dziesięć lat życia, by poprawić swój wynik o dziesięć sekund? Duchowe korzyści płynące ze sportu, mierzone nie w minutach czy metrach, ale w doświadczeniu i poznaniu, popadają za to w zapomnienie.

Nie wiem już, w którym dniu olimpiady w Londynie to się stało, ale nagle uświadomiłem sobie, że na rozczarowanie, którego doznałem, mogę zareagować tylko w jeden sposób. Musiałem porzucić rolę biernego gapia i obudzić drzemiącego we mnie sportowca. Widz musiał stać się zawodnikiem. Zeskoczyłem z kanapy, z najciemniejszego zakamarka szafy wytargałem stare ubranie do biegania. Koszulka była tak ciasna, że wyglądałem jak suto napełniona wątrobianka. Opanowałem się, zignorowałem swoje odbicie w lustrze i popędziłem klatką schodową w dół. Po kilku kilometrach zabrakło mi co prawda tchu, ale w strugach zalewającego mnie potu odczułem prawdziwą euforię. W tej chwili w głowie zaświtała mi zuchwała myśl: czy na tytuł olimpijczyka nie zasługuje dopiero ten, kto spróbuje wszystkich dyscyplin? Dlaczego jeść codziennie to samo? Dlaczego uczyć się tylko jednego języka? Dlaczego spędzać urlop za każdym razem w tym samym miejscu? Dlaczego się ograniczać, gdy wybór jest tak wielki? Ten mały mentalny krok zapowiadał niezliczoną ilość realnych kroków (skoków i innych ruchów) w rzeczywistości. Jednak w tamtym momencie, ogarnięty naiwnym uniesieniem, nie mogłem jeszcze przypuszczać, co mnie czeka w przyszłości. Od początku zdawałem sobie sprawę tylko z tego, że jedynym rywalem, z jakim się zmierzę, będę ja sam.

Całe życie uprawiałem sport i równocześnie całe życie ubolewałem nad tym, że nie uprawiam go więcej. Nigdy nie byłem ani championem, ani domatorem. Miewałem okresy, w których do głosu dochodziła moja sportowa ambicja, miałem za sobą też długie zimy, podczas których zajmowałem się jedynie nicnierobieniem. Właśnie z tego powodu byłem osobą wprost stworzoną do tego, by poddać się takiemu eksperymentowi. To, co miało się udać mnie, mogło się udać wielu innym.

Na początku musiałem sobie poradzić z brakiem formy spowodowanym długim literackim tournée pełnym wieczorów przy papierosach i alkoholu. Powrót do solidnej kondycji zajął mi pół roku. Zapisałem się do eleganckiego klubu fitness i wykupiłem treningi z trenerem personalnym. W tym okresie nikogo nie wtajemniczyłem w założenia mojego projektu, aby uniknąć reakcji typu: „Chcesz przejechać sto pięćdziesiąt kilometrów na rowerze? Ty? A zgromadziłeś już zapasy wody w tym bebechu?”. W tajemnicy, bez zbędnego szumu, kupowałem nowe koszulki i sznurowałem buty do biegania.

Po kilku miesiącach na tyle wróciłem do formy, że mogłem podzielić się z bliźnimi moimi planami, nie wywołując przy tym salw śmiechu. Mimo wszystko reakcje nie zawsze były zachęcające. Większość ludzi myślała, że się przesłyszała, i prosiła o powtórzenie. Potem o ponowne powtórzenie. Wiele osób z niedowierzaniem kręciło głową i stwierdzało, że oszalałem. Byli pod wrażeniem, ale wrażeniem porównywalnym do tego, które robi indyjski fakir udający się na długą pielgrzymkę na kolanach i przedramionach. Jedynie mój przyjaciel, który od lat spędza swój wolny czas, szykując się do triatlonów Ironman, zareagował z podziwem i empatią. W chwilach dobrych i złych wspierała mnie moja żona, która przyjęła imię Krymhilda, gdy tylko zacząłem jej przypominać legendarnego Zygfryda. Podczas kilku lat moich treningów miała aż nadto okazji, by sceptycznie unieść brew, kiedy przyłapała mnie na tym, jak wykonywałem czy niezdarnie starałem się wykonywać najdziwniejsze ćwiczenia. Krymhilda woli pląsy od biegu, pluskanie od pływania, huśtanie od gimnastyki, zwłaszcza że musi się liczyć z kontuzjowanym kolanem. W związku z tym zapowiadało się, że wspólne treningi będą wchodziły w grę jedynie w przypadku strzelania i żeglowania. To pierwsze jednak nie leżało w jej sferze zainteresowań, podczas drugiego zaś poszła się kąpać. Od czasu do czasu skakaliśmy razem na trampolinie.

Pierwotnie w szale uniesienia chciałem uprawiać wszystkie dyscypliny wchodzące w skład igrzysk letnich, ale zdałem sobie sprawę, że będę musiał zrezygnować ze sportów zespołowych. Znalezienie dziesięciu, ewentualnie pięciu osób na moim poziomie zaawansowania, które będą gotowe wziąć udział w krótkich acz intensywnych treningach, było po prostu niewykonalne. Mimo wszystko pozostawało sporo do zrobienia: dwadzieścia trzy dyscypliny, osiemdziesiąt konkurencji. Ten bogaty program trzeba było rozplanować na nieco ponad trzy lata. Niektóre decyzje były oczywiste: dziesięciobój musiał stanowić ukoronowanie projektu. Podobnie maraton, w przypadku którego żywiłem nadzieję, że kilkuletnie treningi zaowocują formą, która pozwoli mi go przebiec. Ponieważ musiałem trenować po parę dyscyplin równolegle, obmyśliłem sobie plan, polegający na zestawianiu ze sobą tych wymagających kondycyjnie z takimi, w przypadku których najważniejsza jest technika czy czynniki psychiczne. Ćwiczenia na strzelnicy pozwalały mi zaoszczędzić energię potrzebną do następującego po nich długiego biegu. Dobrze uzupełniały się żeglowanie i jazda na rowerze, podobnie jak tenis stołowy i pływanie.

Mając na uwadze efektywność, łączyłem treningi w ekscentryczne duatlony i triatlony. Częste wywrotki towarzyszące pierwszym lekcjom kajakarstwa wykorzystywałem na doskonalenie techniki pływania. Dryfując wśród glonów zarastających kanał wpadający do Dunaju, rozluźniałem ręce, wyciągałem ramiona do przodu, napinałem brzuch i wykonywałem lekkie ruchy stopami, ciągnąc jednocześnie łódź obróconą bezpośrednio po wywrotce. Po wysuszeniu się biegłem do domu 8 kilometrów. W drodze na trening czy wracając z zakupów, stawiałem kroki, prostując kolana w sposób określony przepisami chodu sportowego. Nie zwracałem uwagi na zadziwione spojrzenia, jakie wywoływałem. Tak czy owak, przy tak napiętym programie treningowym nie mogłem zważać na opinię sąsiadów.

Mój zwyczajny tydzień wyglądał następująco: w poniedziałek bieg interwałowy, we wtorek nauka riposty w szpadzie, w środę kombinacje ciosów pod okiem siedemdziesięcioośmioletniej legendy boksu. Albo: trenowałem badminton, potem pędziłem z miasta w góry, by następnego poranka spłynąć rwącą rzeką, a kolejnego dnia o świcie stawić się w wiedeńskim parku Prater na przygotowaniu do dziesięcioboju. Jeżeli pogoda nie sprzyjała wioślarstwu, trenowałem żeglarstwo – i odwrotnie. Czasami miałem wrażenie, że przypominam karykaturę The Seven-Second-Workout w „The New Yorkerze”: jestem jak ten łysy człowieczek w za dużych butach wbiegający z prędkością dwudziestu mil na godzinę na nachyloną pod kątem pięćdziesięciu stopni bieżnię i dźwigający przy tym pięćset kilogramów.

Mówi się, że trening jest ważniejszy od teorii. Ale kto nie zna teorii, ten nie jest w stanie poprawnie trenować. Jakkolwiek nie analizowano by kwestii treningu i czegokolwiek by o tym nie napisano, podstawowe zasady są dość proste. Aby polepszyć wydajność organizmu, należy ćwiczyć regularnie. Intensywność i czas trwania ćwiczeń musi wzrastać. Ważna jest właściwa kombinacja powtarzalności ćwiczeń i ich różnorodności. Reszta to szczegóły. To wiadomo nie od dziś. Nowa jest co najwyżej koncepcja superintensywnego treningu interwałowego (po angielsku HIIT, co brzmi raczej jak rzadka choroba, którą można przywlec z lasów deszczowych Borneo). Mowa o metodzie stosowanej przez zawodowców, która w międzyczasie została podchwycona również przez amatorów. Polega ona na zdobywaniu kondycji nie tylko przez wytrwałe treningi, ale również za pomocą krótkich, ale bardzo wymagających ćwiczeń wykonywanych na granicy wytrzymałości. Na treningi składają się krótkie sprinty czy ćwiczenia z bardzo dużymi obciążeniami, podczas których sportowiec musi dać z siebie wszystko. Nieodłącznym elementem metody są zakwasy. No pain, no gain. Guru obiecujący ogromne postępy w krótkim czasie wcale nie obiecują gwiazdki z nieba. Inną kwestią jest to, czy taka podkręcona do granic możliwości wydajność zwiększa również radość płynącą z uprawiania sportu.

Jak każdy przechrzta, zagłębiłem się w świętych księgach. Sięgnąłem po Wielką księgę biegania, Wielką księgę fitnessu, Elementarz treningu, Wszystko, co musisz wiedzieć o dwunastominutowym zestawie ćwiczeń dla każdego. Wszędzie. Bez dodatkowego sprzętu. Przeczytałem Uczę się szermierki, Podstawy boksu i Trening badmintona. Za każdym razem czułem się jak pierwszoklasista. Wyszperałem informacje o wszelkich gadżetach technicznych. Mój brat podarował mi urządzenie o niewyszukanej nazwie TRX, stworzone przez żołnierza US Navy SEALs, który podczas operacji w Azji tak bardzo tęsknił za domową siłownią, że zrobił użytek z linek i pasków od spadochronu. Przy okazji dowiedziałem się, że w podobnych okolicznościach powstały przyrządy Pilatesa. Joseph H. Pilates, bokser i artysta cyrkowy, po wybuchu I wojny światowej został internowany w Londynie przez Brytyjczyków, niepomnych, że ów wcześniej uczył samoobrony funkcjonariuszy Scotland Yardu. Zmuszony przez okoliczności Pilates przerobił przedmioty codziennego użytku na przyrządy sportowe. W międzyczasie zarówno TRX, jak i przyrządy Pilatesa zostały odpowiednio podrasowane, ale nadal stanowią dowód na to, że dla chcącego nic trudnego.

Równie sumiennie studiowałem ewangelie właściwego odżywiania i ostatecznie z bogatej oferty tego sekciarskiego rynku wybrałem dla siebie dietę low carb. To oznaczało zdecydowane ograniczenie spożycia węglowodanów, co w efekcie doprowadziło do tego, że na śniadanie, ku uciesze przyjaciół, jadłem: soczewicę, kiszoną kapustę, jajko, serek grani, a wszystko to przyprawione w indyjskim stylu.

Już po kilku tygodniach zdałem sobie sprawę z tego, że moje ciało jest niczym księga, do której dawno już nie zaglądałem. Zadziwiająca księga, która pisała się sama i w której wciąż pojawiały się nowe rozdziały. Początkowo po każdym treningu mój organizm odmieniał przez wszystkie przypadki nazwy mięśni, o których nigdy wcześniej nie wspominał. Na własnej skórze przekonałem się, że tych mięśni jest ponad sześćset. Z czasem zrozumiałem, że właściwy trening to nic innego jak szczera rozmowa z własnym ciałem.

Krymhilda zwracała uwagę na wszelkie zachodzące we mnie zmiany. Po roku treningów zaklaskała w dłonie i z podziwem krzyknęła:

– Masz dwupak!

– A co to niby takiego?

– To jedna trzecia sześciopaku.

Poczułem się połechtany i już widziałem się na najnowszej okładce „Men’s Health”: „Dwupak w sześć miesięcy. Nowy fenomenalny program treningowy!”. Napędzany ambicją udałem się czym prędzej do najbliższej księgarni i kupiłem niedawno wydany Sześciopak w 66 dni. Do wyboru miałem też: Sześciopak w 6 tygodni, Sześciopak w 90 dni, Cel: sześciopak, a także wiele innych fachowych opracowań na temat sześciopaków.

– Bez książek o sześciopaku – wyjawiła mi księgarka – mogłabym już dawno zamknąć księgarnię.

Wszystkie te publikacje, niezależnie od tego, czy skupiały się na kwestiach gimnastyki, czy kładły nacisk na zagadnienia odżywiania, fizjologii i metabolizmu, zawierały w gruncie rzeczy to samo przesłanie:

1. Jeść mniej.

2. Odżywiać się właściwiej.

3. Trenować więcej.

4. Trenować właściwiej.

To były cztery tajemnice składające się na misterium sześciopaku. Praformuła przemieniająca brzuch w kaloryfer. Doznałem wtajemniczenia.

Czas gonił, a nie zawsze było łatwo powiedzieć trenerowi, który poświęcił życie jakiejś dyscyplinie, że chciałbym w trybie przyspieszonym, w kilka tygodni czy miesięcy, z kompletnego laika przeistoczyć się w sportowca amatora reprezentującego jako taki poziom. Amatora, który w optymistycznym wariancie mógłby wziąć udział w zawodach i zająć w nich ostatnie miejsce. Każdy kolejny trener przy pierwszym spotkaniu kręcił głową, dowiedziawszy się, ile czasu postanowiłem zainwestować w naukę sportu, który w jego odczuciu był skomplikowany i trudny do przyswojenia. Zdanie „Nie ma problemu, damy radę w mig” słyszałem rzadko. Niektórzy przekonywali mnie, że przedsięwzięcie jest niedorzeczne i niewykonalne (przykładowo podczas treningów jazdy konnej i gimnastyki), wobec czego nie pozostawało mi nic innego, jak tylko zadowolić się kursem dla początkujących i trenować w towarzystwie kilku obserwatorów.

Żeby nie trenować bez celu, w przypadku konkurencji, w których możliwe było osiągnięcie konkretnego wyniku, przyjąłem następujące założenie: chciałem uzyskać rezultat w połowie tak dobry jak mistrzowie olimpijscy z igrzysk w Londynie w 2012 roku. Czasami było to łatwe (patrz: strzelanie z karabinu pneumatycznego), innym razem niemożliwe (jeśli chodzi o skoki do wody). Bardzo często okazywało się jednak, że wyznaczony w ten sposób pułap stanowił dokładnie granicę moich możliwości. W przypadku niektórych sportów, dajmy na to związanych z piłką, jedynym, do czego mogłem dążyć, było opanowanie podstawowych uderzeń. Odpowiadało mi to, że wielu trenerów kładło nacisk na solidne przyswojenie umiejętności technicznych. Pomimo że wiedzieli, iż nie wybudujemy wspólnie stabilnego budynku, obstawali przy stworzeniu mocnych fundamentów. Niektórych z nich udało mi się zarazić swoim zapałem i sprawić, że stali się moimi sojusznikami, że mobilizowali mnie i napędzali do działania.

W każdej z dyscyplin w pewnym momencie doznawałem czegoś na kształt objawienia, przełomu, milowego kroku (jedynie dla mnie rzecz jasna, nie w sensie kroku postawionego przez człowieka na księżycu). Był to moment, w którym pojmowałem coś ważnego o poszczególnych dyscyplinach i przyswajałem sobie to na tyle, by móc to zastosować to w praktyce. To były chwile szczęścia. Kiedyś, w lipcu 2014, podczas jednego tygodnia udało mi się osiągnąć ten pułap w przypadku kilku dyscyplin – dzień za dniem. W środę na odkrytym basenie, w promieniach zachodzącego słońca pojąłem rotację bioder kluczową dla kraula, umożliwiającą minimalizację wysiłku podczas pływania. W czwartek przez ponad godzinę wiosłowałem na chybotliwym kajaku po odnodze Dunaju, od czasu do czasu nawet przyspieszając, nie zaliczywszy przy tym ani jednej wywrotki (dla porównania podczas poprzedniego treningu przy silnym wietrze wzburzającym powierzchnię rzeki wpadłem do wody sześć razy).

Udało mi się zachować w sobie to poczucie odniesionego sukcesu. Nie zatarły go późniejsze porażki, ponieważ żadnej z dyscyplin nie uprawiałem na tyle długo, by doznać nieuniknionej frustracji związanej z coraz bardziej płaskim przebiegiem krzywej uczenia się. Rzeczą zupełnie naturalną jest, że proces przyswajania nowych umiejętności składa się z początkowego dynamicznego postępu i stopniowego spowolnienia, a nawet pogorszenia wyników. Ja na szczęście nie miałem okazji tego doświadczyć. Przeciwnie, dodatkowo motywowały mnie ogromne postępy, jakie czyniłem w ciągu zaledwie kilku treningów, a także szybko osiągany stopień wtajemniczenia, sprawiający, że poddawałem się fascynacji daną dyscypliną, odkrywałem to, co w niej najprzyjemniejsze, i byłem w stanie określić, co w niej jest trudne. Szybkość, z jaką osoba w średnim wieku i dysponująca przeciętnym talentem jest w stanie opanować zupełnie nieznaną umiejętność na tyle, by czerpać z niej przyjemność, jest niesamowita. To właśnie powodowało, że za każdym razem, gdy przystępowałem do nowych treningów, nim udało mi się odkryć kolejną fascynację i wypełnić pustkę, odczuwałem niespodziewaną tęsknotę za sportem, który właśnie przestałem uprawiać.

Ta książka jest opisem czterech lat mojego życia pomiędzy letnimi igrzyskami w Londynie a igrzyskami w Rio de Janeiro w 2016 roku. Podczas tych czterech lat każdego dnia albo uprawiałem sport, albo, jeśli robiłem sobie przerwę z własnej woli lub z konieczności, rozmyślałem o sporcie. Cztery lata częstego wsłuchiwania się w siebie i obserwowania siebie. Cztery lata, podczas których żyłem intensywniej niż kiedykolwiek wcześniej. Cztery lata, w czasie których wiele dowiedziałem się o człowieku, o ludzkiej naturze, tęsknotach, ambicjach i złudzeniach. Bez wątpienia sport to walka. Ale ta walka oznacza zmagania, a nie konflikt. Ważniejsze niż rywalizacja z przeciwnikiem jest przezwyciężenie przeciwności, oporu wody, powietrza, przesuwanie granic stawianych przez ludzką anatomię i psychikę.

Dowiedziałem się o sobie czegoś, do czego odwołuję się na niektórych stronach tej książki, choć jednocześnie nie ufam nowomowie samopoznania, opierającej się na frazach typu: „Odkryj siebie!”, „Możesz więcej, niż ci się wydaje!”, „Przekrocz własne granice!”, „Drzemie w tobie tygrys (lub inne zwierzę na wymarciu)!”.W naszych zekonomizowanych czasach samopoznanie jest częścią składową elastyczności potrzebnej do sprostania konkurencji. Jest sprowadzane do mentalnego odpowiednika rozciągania mięśni. Zdanie You are stronger than you think (rzucające się w oczy na jednym z moich bidonów) w zasadzie nie jest ani prawdziwe, ani fałszywe, jest po prostu gładkim marketingowym sloganem. Przed oczami od razu pojawia się obraz coacha o aparycji Toma Cruise’a, prowadzącego weekendowe seminarium z użyciem prezentacji PowerPointa pt. „Dotrzyj do swoich granic, a pokonasz wszelkie przeszkody”. Ale prawda jest taka, że człowiek często jest słabszy, niż mu się wydaje, i że cały czas potyka się o przeszkody rzucane mu pod nogi czy to przez los, czy przez własną lekkomyślność.

Sport stanowi ważną część kultury i pełni istotną funkcję w społeczeństwie. Spuścizna wynikająca z jego militarnych korzeni (dyscyplina, pokonywanie własnych słabości, kształtowanie wytrzymałości) jest przy tym równie istotna jak jego społeczne cele (koleżeństwo, solidarność, poczucie wspólnoty). Osoby oddające się jakiejś dyscyplinie sportu postrzegają ją jako sztukę, gałąź wiedzy albo nawet religię. Mówiąc o niej, operują liczbami, szyframi, szyboletami. Popadają to w gorliwą afirmację, to w podszytą roszczeniami emancypację, czasami wręcz jedno i drugie jednocześnie. Różne jest podejście adeptów sportu do tradycyjnych rytuałów związanych z konkretnymi dyscyplinami, rytuałów mających na celu kształtowanie morale. Jedni trzymają się ich kurczowo, podczas gdy inni z nich drwią. Wszyscy sportowcy odgrywają jakąś rolę w tych obrzędach, niektórzy jako najwyżsi kapłani, inni jako heretycy.

Sport wzbudza emocje i kształtuje określone postawy. Podczas tych czterech lat miałem do czynienia z osobami apodyktycznymi, sofistami, heretykami i fanatykami. Przeżyłem walki w ideologicznych okopach toczone pomiędzy racjonalistami i tymi, którzy skłaniali się ku ezoteryce, pomiędzy technomaniakami i osobami pokładającymi ufność w intuicji. Raz nawet stałem się niewinnym pionkiem w bitwie pomiędzy dwoma trenerami łucznictwa uznającymi różne metody szkoleniowe. Sport dla wielu intensywnie uprawiających go osób stanowi sens życia. To czynność, która potrafi, zgodnie z łacińskim znaczeniem słowa de(s)portare, ponieść. I choć w czasie treningów sportowcy liczą się z upływem czasu, mając na względzie wyznaczone cele, to potem, na boisku, w szatni, w pubie godzinami rozwodzą się nad swoimi i nieswoimi osiągnięciami. W czasie zawodów natomiast zawodnicy dają się ponieść zdumiewającej ambicji. Kto sobie wmawia, że starsze roczniki wchodzą na sportowe areny z rozwagą, mądrością i pełnym ironii dystansem, bardzo się myli. Właśnie w przypadku seniorów w miarę upływu czasu i coraz większego braku spełnienia ambicja odzywa się najgłośniej. Sport jest areną, na której ścierają się wielkie namiętności.

Dla niemałej liczby osób, z którymi dane mi było trenować, sport stanowił główną składową życia. Dla niektórych z nich był ważniejszy niż praca. Pozwalał im odbyć podróż w głąb swojej tożsamości. Podróż, w której często towarzyszyli im inni ludzie. Kto zdecyduje się jak ja przemierzyć świat sportu, powróci z niego nie tylko z opalenizną i dwupakiem (obydwie rzeczy pozostaną jedynie na chwilę), ale dowie się czegoś o istocie człowieczeństwa (to pozostanie już na zawsze). Sport stanowi antropologiczną stałą – nawet jeżeli wydaje się zwykłym ganianiem za piłką.

W WODZIE

Szanowni Państwo! Drodzy zgromadzeni! Pobiłem rekord świata, ale, prawdę powiedziawszy, gdyby spytali Państwo, jak to zrobiłem, nie byłbym w stanie udzielić satysfakcjonującej odpowiedzi. Mianowicie, ja właściwie nie potrafię pływać. Od zawsze chciałem się nauczyć, ale nie udało mi się znaleźć ku temu sposobności. Jak zatem doszło do tego, że moja ojczyzna wydelegowała mnie na olimpiadę? Mnie również żywo zajmuje to pytanie1.

Franz Kafka, Der große Schwimmer

■ Pływanie (w basenie)

Woda to nasz daleki krewny. Nasze ciało ma gęstość zbliżoną do jej gęstości. Z tego powodu nie idziemy na dno. Przynajmniej nie od razu. Składamy się głównie z wody, w przypadku noworodków aż w około osiemdziesięciu procentach. W miarę upływu lat względna ilość wody w organizmie maleje, stopniowo wysychamy, aż do, logicznie rzecz ujmując, postaci końcowej – mumii. Gdy poznajesz kogoś, tak naprawdę chlupocze przed tobą niecałe pół hektolitra cieczy. Pomimo to człowiek nie jest stworzony do dłuższego przebywania w wodnych odmętach. Kiedy pływa, zapuszcza się na obcy teren. Minęła już wszak dłuższa chwila od czasu, gdy nasi przodkowie wypełzli na ląd.

Podczas gdy bieganie nie jest niczym innym jak szybką wersją normalnego sposobu poruszania się człowieka, pływanie to już wyprawa do sennego królestwa marzeń, w którym nie obowiązują zasady rządzące naszym codziennym światem. W wodzie rzadko nadarza się okazja, by zapomnieć, że jest się tam tylko gościem. Zrozumienie tego żywiołu wymaga sporo wysiłku, a pływanie jest najtrudniejszą formą zbratania się z nim.

Z drugiej strony sport ten jest wręcz patologicznie zdrowy. Woda jest osiemset razy gęściejsza od powietrza i aby wykonać w niej jakikolwiek ruch, trzeba pokonać duży opór. Poruszanie się w wodzie wymaga zatem użycia dużej siły i jednocześnie wiąże się z minimalnym ryzykiem kontuzji. Działanie siły wyporu (większej u kobiet, mniejszej u mężczyzn) odciąża stawy. Dodatkowo woda uciska naczynia krwionośne pod skórą, co sprawia, że serce musi się bardziej napracować, by doprowadzić krew do wszystkich mięśni. Efekt: większa objętość płuc i serce silne jak dzwon.

Pomimo to zawsze potrafiłem znaleźć powody, by trzymać się od basenu z daleka. Przeszkadzał mi zapach chloru, opatulający pływaka niczym opary podziemnego świata, mierziła monotonia pływackich torów, odstręczały kafle na dnie basenu, będące zaprzeczeniem jakiegokolwiek urozmaicenia. Dawałem się zwabić jedynie takiej wodzie, która sięgała aż po horyzont.

Styl dowolny

Nauczyłem się pływać, mając prawie pięćdziesiąt lat. Sztukę nietonięcia opanowałem zaś już w siódmym roku życia. Jako dziecko umiałem dopłynąć żabką do rafy, w internacie byłem w stanie przetrwać milowy dystans w basenie, podczas studenckich wakacji zażywałem długich kąpieli w morzu. Jednak to pływanie kraulem było tym, czego zawsze pragnęło moje słabe pływackie serce. Przez całe lata śniłem, że pływam spokojnie kraulem, nie męczę się ani przez chwilę, a moje ruchy są pełne mocy. Na próżno. Aż do pewnego wietrznego wiosennego dnia, kiedy wybrałem się na kurs pływania „Tak jak pływają ryby”. Takim sloganem reklamowano nową technikę o nazwie Total Immersion (TI).

Adepci TI opowiadają o odkryciu przez siebie tego stylu, jakby chodziło o religijne objawienie, a jego twórca, Terry Laughlin, był ich guru. Zachwycają się nieporównywalnym z niczym innym uczuciem sunięcia w wodzie, prawie jakby rozcinali jej cząstki. Z jednej strony brzmi to jak słaba poezja, z drugiej jednak jak ekscytujące doznanie. Julia, blondwłosa, piegowata lekarka, zajmująca się uczeniem tej techniki, obiecywała mi dosłownie gwiazdkę z wody. Obietnicy (prawie) dotrzymała.

Na początku wspólnych treningów Julia prosi, bym przepłynął kraulem kilka długości basenu. Filmuje mnie i na tablecie pokazuje, że (niemal) wszystko robię źle. Zaczynamy od podstaw: Jak należy ułożyć się w wodzie? Ramiona powinny być rozluźnione, barki nieco wysunięte do przodu, tułów lekko naprężony. Nogi mają poruszać się łagodnie i spokojnie. Głowa musi rozluźniona unosić się na powierzchni wody, tak jakby była odcięta – rada godna lekarza, którym, o czym wspomniałem, jest Julia. Julia wyjaśnia mi, że większość pływaków podnosi zbyt wysoko głowę, co sprawia, że biodra się zanurzają, a to uniemożliwia właściwe ułożenie całego ciała. Podczas pierwszego dnia nie uczę się niczego poza nacieraniem klatką piersiową na wodę. Tak długo, jak idę na dno, nie możemy przecież kontynuować nauki.

Dopiero w momencie, gdy unosisz się na wodzie niczym kłoda, jesteś w stanie pływać bez większego wysiłku. Woda stanowi dla nas wyzwanie, ponieważ jest pełna paradoksów, jak ten, że im więcej siły używasz w niekontrolowany sposób, tym większe wytwarzasz opory. Szybkie i mocne machanie rękami jest niczym innym jak tylko stratą energii, czego żywo dowodzi wyczyn Érica Moussambaniego, atletycznie zbudowanego pływaka z Gwinei Równikowej, który niemalże utonął podczas igrzysk w Sydney. „Najszybsi pływacy” zgodnie z założeniami TI „potrzebują najmniejszej liczby pociągnięć”.

Przeciętny pływak zamienia jedynie trzy procent zużytej do pływania siły na ruch do przodu. W przypadku Michaela Phelpsa jest to aż dziewięć procent, co daje zaskakująco wysoki współczynnik, jeżeli porównamy jego wydajność z wydajnością amatorów. Na lądzie bowiem najlepsi sportowcy są wydajniejsi od amatorów średnio o „zaledwie” dwadzieścia procent.

Przed laty podczas szkolnych lekcji pływania koncentrowaliśmy się na górnej części ciała i nogach, ćwiczyliśmy w płetwach i z pull buoyami po to, aby poprawić technikę pracy rękami i nogami. Teraz moje ciało zostaje podzielone pionowo na dwie części. Zgodnie z TI pływanie składa się z faz ślizgu przeplatanych rotacją. Ciało przez większość czasu ułożone jest w wodzie na boku, niczym łódź w lekkim przechyle. Ruchowi ręki nad wodą przewodzi łokieć. Ręka przenoszona jest do przodu, tak jakby, cytując Julię, „przedramię zostało amputowane”. To ma ułatwić wspomnianą rotację.

Dłonie działają jak kotwica, chwytają się wody, żeby podciągnąć się do przodu.

– Jeden z podopiecznych powiedział mi kiedyś, że to działa jak terapia.

Ręce wędrują możliwie jak najbardziej do przodu, gdzie przez chwilę czekają. Krótko, ale cierpliwie.

– To,