Moja Warszawa. Powidoki
- Wydawca:
- Wydawnictwo Iskry
- Kategoria:
- Literatura faktu, reportaże, biografie
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-244-0246-5
- Rok wydania:
- 2010
- Słowa kluczowe:
- -lecie
- opublikowanych
- pilnie
- piotra
- powidoki
- przygotowany
- tomach
- warszawą
- warszawiak
- wlatach
- wtrzech
- zposłowiem
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Moja Warszawa. Powidoki”
Zbiór felietonów w nowej edycji z posłowiem Piotra Bratkowskiego, przygotowany na 75-lecie urodzin Marka Nowakowskiego. Na tom składa się wybór tekstów, opublikowanych w latach 1995–1998 w trzech tomach Powidoków: Chłopcy z tamtych lat, Wspomnij ten domek na Gęsiówce, Warszawiak pilnie poszukiwany.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marek Nowakowski
Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Redakcja: Piotr Bratkowski
Korekta: Bogusława Jędrasik
Na obwolucie wykorzystano zdjęcie autorstwa Eustachego Kossakowskiego
Na oklejce wykorzystano zdjęcie autorstwa Andrzeja Bareckiego
Autorzy zdjęć zamieszczonych w książce: Sławek Biegański, Edward Falkowski, Lucjan Fogiel, Aleksander Jałosiński, Eustachy Kossakowski, Jerzy Michalski, Jan Morek, Zdzisław Olubczyński, Wojciech Plewiński, Zbyszko Siemaszko, Mirosław Stankiewicz, Zdzisław Wdowiński
Wszystkie zdjęcia wykorzystane w książce pochodzą z Agencji FORUM
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2010
Copyright © by Marek Nowakowski
ISBN 978-83-244-0246-5
Wydawnictwo Iskry
ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa
e-mail: iskry@iskry.com.pl
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
To było słowo-klucz. Otwierało tyle zamków. Rozpalało wyobraźnię.
– Idziemy w miasto!
Odkąd pamiętam, tak mówili starzy, młodzi. My, najmłodsi, przejęliśmy od nich to magiczne słowo. Miasto jako świat pełen tajemnic, symbolicznych znaków, sekretnych tropów. Więc poszliśmy. Były to lata powojenne. Warszawa ruin, wypalonych szkieletów domów, cmentarzysko. Gdzieniegdzie pozostały enklawy dawnej zabudowy, cudem ocalone po pożodze. Penetrowaliśmy wypalony obszar z żarłoczną chłonnością. Żyła jeszcze pamięć niedawnego miasta. Żyli tamci ludzie. Oni nam przekazywali jego historię, piękne i niepiękne dzieje. Ożywiała się przeszłość, nakładała na teraźniejszość. Mijały lata, wiele lat. Towarzyszyłem dziejom miasta niby jego strażnik. Na dobre i na złe. Tak już pozostało. Także i teraz powtarzam sobie z nagła to słowo – Miasto!
Jest w nim jakiś prąd. I mimo garbu lat czuję się znów chłopakiem z miasta. Ruszam w wędrówkę. Otaczają mnie umarli i żywi.
Letni, piękny. Szedłem nad gliniankę. Myślałem o obietnicy Paciorka. Miał zanęcić w oczku, gdzie brały szczupaki. Powietrze było rześkie i czyste, rosa błyszczała na trawie. Całkiem po wiejsku zapiał kogut w pobliskim ogródku. Przejechała pierwsza kolejka i długo jeszcze słychać było oddalający się łoskot. Żółty dom z balkonem znajdował się w pobliżu zabudowań straży pożarnej. Na podjeździe stał czerwony wóz strażacki, parciane węże oplatały jego boki. Wczesny ten dzień miał w sobie tyle radosnych, porywających odpowiedzi. Niezwykłych i niewyobrażalnych! Byłem bardzo młody i wszystko wydawało się pełne niespodzianek. Nawet ciemnozielony żuk, który sunął między kupkami końskiego łajna. A kiedy uniosłem głowę, drzwi na balkonie żółtego domu otworzyły się szeroko. Wyszła dziewczyna. Potem chłopak. Objęci wspierali się o poręcz balkonu. Dziewczyna włosy miała czarne, połyskliwe, oczy też jak węgle i bladą, wąską twarz madonny. Chłopak był jasnym blondynem, obnażony do pasa, tors brązowy. Przeciągnął się leniwie. Dziewczyna mocniej przywarła do niego. Czarna dziewczyna i jasny chłopak. Obraz pary kochanków w oprawie pięknego letniego dnia przechowałem przez lata całe. Mirek z niejedną piękną dziewczyną wychodził na balkon żółtego, piętrowego domku, w którym na dole mieściła się pralnia jego matki. W naszym miasteczku zdobył sobie opinię „uwodziciela, który zmienia wybranki jak rękawiczki”. Jego życie było nieprzerwanym pasmem romansów i zabaw. Wieczorem odprowadzałem go ciekawym spojrzeniem. Ruszał na hulaszczą wyprawę. Uczesany na mokro, elegancki; szedł krokiem zdobywcy. Nieraz widywałem go o szarym świcie, kiedy rozbawiony i podpity wysiadał z taksówki przed swoim domem. Był w towarzystwie tak samo rozbawionych dziewczyn i kompanów. Wracał z nocnych uciech w mieście. Dla nas, młodszych chłopców, był fascynującą postacią kondotiera.
Królem życia. Był to u mnie czas lektury W pogoni za pełnią życia i Mirek tak bardzo kojarzył się z wyznaniami Franka Harrisa, niestrudzonego uwodziciela i mistrza przygody. Taksówka z Mirkiem odjeżdżała w noc. Malejące światełka w ciemności. Staliśmy, milcząc i wyobrażaliśmy sobie nocne lokale, bary, muzykę, kobiety. Życie Mirka płynęło efektownym nurtem, pełnym przyjemności i zdobyczy. Beztroskę materialną zapewniała mu matka, która niczego nie odmawiała swemu ulubionemu synowi. Była kobietą zamożną, przedsiębiorczą i mimo komunistycznych rygorów dawała sobie radę z przeciwieństwami. Straciła męża podczas okupacji i odtąd samotnie trzymała w swych kobiecych dłoniach ster interesów. Mirek ukończył studia politechniczne ze znaczną pomocą matki, jak mówili złośliwi. Wkrótce ożenił się z urodziwą dziewczyną, niebieskooką i jasną jak on sam. Stanowili efektowną, nad wyraz dobraną parę. Matka zafundowała nowożeńcom willę na krańcach miasteczka. Tam zamieszkali i już od początku w przestronnym salonie podejmowali liczne grono bliższych i dalszych znajomych. Byli bardzo gościnni i przyjęcia u nich miały duże wzięcie. Tańce, trunki, bufet. Wszystko w hojnym nadmiarze. Dziecko, które przyszło na świat, ucieszyło matkę Mirka. Wreszcie doczekała się wnuczki. Jej rozrzutna dbałość o wygody życia młodego stadła wzrosła niezmiernie. Właściwie troska o stronę materialną należała wyłącznie do matki Mirka. Młodzi pozostawali wolni od wszelkich przyziemności. Z czasem rozmaicie zaczęto mówić o tym młodym małżeństwie.
– Ciągnie wilka do lasu – powiadali niektórzy. Mirek co jakiś czas znikał z domu na noc, dzień, czasem jeszcze jedną noc. Widywano go w restauracjach i nocnych lokalach stolicy z innymi kobietami. Po dawnemu rozbawiony i uwodzicielski. Fundował, zbierał wokół siebie wesołą kompanię. Początkowo młoda żona cierpliwie wyczekiwała na męża. Długo w noc paliło się tam światło. Później coraz częściej pozostawiała dziecko pod opieką babci i również zaczęła znikać z domu. Małżeństwo rozsypywało się w szybkim tempie. Mirek ostentacyjnie afiszował się z kochanką. Była to nieco wyuzdana piękność w typie dansingowo-knajpianym. Znów rozbłysnął jak meteor. Jego intensywnie niebieskie oczy kipiały radością życia. Wiecznie głodny zdobywca. W domu bywał tylko gościem. Jego żona prowadziła odrębne życie. Tak to trwało i ich małżeństwo stało się oczywistym pozorem. Bywali razem na uroczystościach u jego matki i jej rodziców. Czasem pokazywali się razem z córką. Twarze mieli napięte i licytowali się w czułościach wobec dziecka. Aż rozleciała się zupełnie ta atrapa małżeństwa. Nastąpił rozwód. Willa została sprzedana. Pamiętam z tamtych lat nagle postarzałą matkę Mirka. Musiała boleśnie przeżyć ruinę swych pragnień i nadziei. Mirek pogrążył się w hulaszczym życiu od Sopotu do Zakopanego. Dochodziły do nas opowieści o hucznych zabawach w „Watrze”, kawalkadzie sanek podążających do „Romy” w Dolinie Strążyskiej i bachanaliach z nagimi dziewczętami na plaży w Sopocie. Szybko stopniała gotówka uzyskana ze sprzedaży domu. Zamieszkał w ciasnej kawalerce w osiedlu szarych, smętnych bloków i widywano go z kobietami niezbyt urodziwymi. Wyraźnie podupadł jako donżuan. Chętniej zresztą popijał w męskim towarzystwie i wspominał dawną świetność. Miał trzeźwe poczucie spadku swoich walorów na giełdzie powodzenia wśród kobiet. Pracował w jakimś przedsiębiorstwie budowlanym, zarabiał niewiele, a źródło dochodów matki już wyschło. Zazwyczaj bywał przygaszony i zgorzkniały. Jedynie alkohol ożywiał go mocniej i wtedy zapewne wydawało mu się, że znów krok ma lekki, magnes w oczach i „rój dziewcząt otacza go w krąg”.
Mobilizację w jego podupadłym życiu spowodowała Ameryka. Tam od wojny przebywał brat jego matki i zaproszony przez wuja poleciał do Filadelfii. Był to rok 1970. Jak wielu rodaków, upatrywał w tym skoku przez ocean szansy na odmianę swego losu. Snuł wiele ambitnych planów. Sprawdzi się tam w zawodzie inżyniera budowlanego. Przejdzie konieczną kwarantannę i nostryfikuje dyplom. Nastąpi solidna stabilizacja na poziomie amerykańskiej klasy średniej. Poleciał. Potem wieści o nim docierały skąpo. Ktoś go widział. Ktoś z nim rozmawiał. Pracował na budowie jako robotnik. Ale mówił, że to tylko kwestia czasu. Rok, dwa, stanie na nogi. Listy, które pisał do matki, były konwencjonalne, pozbawione konkretnych wiadomości. Natomiast relacje bezpośrednie nie były optymistyczne. Od picia nie odstąpił. Podobno zasmakował w narkotykach. Ale nie można było tak bardzo wierzyć tym informacjom. Wiadomo, Polacy. Jeden nieżyczliwy drugiemu. Po siedmiu latach ściągnął córkę. Ona już była po medycynie. Tam zaczęła specjalizację. Ale jej listy do babci nie przekazywały żadnych informacji o ojcu. Mieszkała gdzie indziej, rzadko się widywali. Chyba nie było między nimi silniejszej więzi. Ktoś z naszego miasteczka wyjechał na „saksy” do USA i zetknął się z Mirkiem przez przypadek. Zmienił się nie do poznania. Stary, zmęczony facet. Poruszał się z trudem. Nie ucieszył się na widok ziomka. Nawet stropił się. Nie pragnął żadnego wspomnienia, sentymentalnego powrotu do źródeł. Gorzko i wściekle narzekał na twarde, nieprzychylne warunki w Stanach. Coś mówił o pechu, złym losie. Upili się obaj dokumentnie i rozstali. Przez te lata, tyle lat, nie mieliśmy żadnych pewnych wiadomości o Mirku. Umarła jego matka. Do dawnych przyjaciół nigdy listów nie pisał. Nikt nie znał jego adresu w Ameryce. Zawiadomienie o śmierci otrzymała wiekowa siostra matki. Życzeniem Mirka było, żeby jego prochy zostały przywiezione do kraju i złożone w grobie rodzinnym. Tak się stało. Czasem myślę o Mirku i zastanawiam się, czy tam w Ameryce, wegetując i topiąc w wódce czy narkotykach gorycz niepowodzeń, przypominał sobie te piękne, letnie ranki we Włochach, kiedy wychodził na balkon żółtego domku, opierał się o poręcz i wystawiał twarz do wschodzącego słońca. Czy wtedy choć na chwilę życie nadal wydawało mu się nieprzerwanym pasmem przyjemności i miłosnych podbojów?
Pani Jula miała najlepszy widok. Siadywała na balkonie pierwszego piętra domu, w którym na dole znajdowała się mydlarnia pana Justyńskiego. Pan Justyński nie interesował się światem zewnętrznym i nie wyglądał na ulicę z okna swego sklepu. Stał za ladą w ciemnym wnętrzu wypełnionym zapachem farb, past, ługu i politury. Jeżeli nie było klientów, to coś przeliczał na liczydłach lub przestawiał puszki i farby na półkach.
Natomiast pani Jula w ciepłe, pogodne dni już od rana wychodziła na balkon, mościła się wygodnie na miękkim fotelu powleczonym kwiecistą materią, pod nogi podstawiała sobie stołeczek i tak zastygała nieruchomo. Jej mąż, który był księgowym, chudy, kościsty, o szarej twarzy człowieka chorego na żołądek, z sinymi, głębokimi cieniami pod oczyma, wracając z biura, czy jeszcze przed wyjazdem EKD do Warszawy, dokonywał niezbędnych zakupów dla potrzeb gospodarstwa domowego i objuczony wypchaną siatką szedł do domu. Nigdy nie pokazywał się na balkonie. Namiętnie słuchał radia i czytał gazety. Czasem stawiał pasjanse. Pani Jula wychodziła z domu tylko w niedzielę i oboje szli na sumę do kościoła.
Idąc ulicą Kościuszki, podnosiłem głowę i widziałem nieruchomą, otyłą kobietę na balkonie pierwszego piętra w domu, gdzie parter zajmowała mydlarnia pana Justyńskiego. Ulicę można było nazwać pryncypalną i dużo na niej się działo. Co 20 minut przejeżdżała tędy kolejka. Po południu robotnicy wracali z roboty w fabryce „Era”. Panował tu znaczny ruch w kierunku targu i Nowych Włoch. Tędy prowadził szlak rybaków na glinianki. W sąsiedztwie domu pani Juli był zakład fryzjerski pana Markowskiego i zbierali się w nim mężczyźni, czyniąc z fryzjerni swoisty klub. Nie tylko się strzygli i golili, ale siedzieli i gadali z fryzjerem, opowiadając rozmaite wydarzenia z życia naszego miasteczka.
Nierzadko krążyła między nimi butelka, a i mistrz Markowski nie wylewał za kołnierz. Pani Jula fryzjernię miała w polu swego widzenia i nieraz obserwowała kobiety, które wyciągały swych chłopów z zakładu pana Markowskiego, krzycząc, że to pijacka melina i nic więcej. Choć sceny bywały gwałtowne, pani Jula nigdy nie zmieniła swej pozycji, tylko lekko przechylała głowę, żeby mieć lepszy widok. Nigdy też nie wdawała się w rozmowy z kobietami zbierającymi się przy ulicznej pompie na lewo od jej balkonu.
Przemierzałem ulicę Kościuszki codziennie przez wiele lat i nie widziałem jej twarzy z bliska. Zawsze z odległości kilku metrów i na wysokości pierwszego piętra. Trochę przypominała wystawioną dla dekoracji lalkę z olbrzymimi, wyrazistymi i bardzo jasnymi oczyma. Jej oczy były bardzo uważne.
Felek Piaskarz mieszkał w niskim domku na tej samej ulicy, w pobliżu „Pekinu”. Drzwi trzech mieszkań tego do połowy murowanego, a do połowy drewnianego budynku zawsze były otwarte i widziało się wnętrza mieszkań: kobiety krzątające się przy kuchni, dziecko w maleńkim łóżeczku, staruszkę klęczącą przed świętym obrazem. Rodzina Piaskarza zajmowała środkowe mieszkanie i Felek, wróciwszy z roboty, po zjedzeniu obiadu wystawiał krzesełko przed drzwi i siedział na nim do zmroku. Był to masywny, muskularny mężczyzna o dobrodusznym usposobieniu. Pracował na rzece, wygarniając wiślany piach i żwir. Trudno było wyprowadzić go z równowagi i cierpliwie znosił złośliwe żarty i kpiny. Upijał się tylko raz w tygodniu, otrzymawszy w sobotę tygodniówkę, i w tym stanie też był spokojny, dawał się poszturchiwać swojej kłótliwej żonie; najczęściej chodziła w pomiętym szlafroku, flądra, mówiły o niej inne kobiety.
Dzień w dzień po robocie Felek Piaskarz wysiadywał przed drzwiami swego mieszkania i patrzył na życie ulicy. Pole obserwacji posiadał znaczne. W tym samym budynku od lat okupacji istniała sodowiarnia, gdzie sprzedawano bimber na miejscu i na wynos. Po trzech schodkach wchodziło się do interesu i można było, siadłszy na beczce z kwaszoną kapustą, wychylić sobie głębszego. Toteż Felek nasłuchać się mógł i napatrzeć niemało. Pijani zwierzali się sobie z tajemnych sekretów, przysięgali dozgonną przyjaźń lub brali się za łby. Felek Piaskarz zawsze siedział zapatrzony przed siebie, pozornie nie objawiał żadnego zainteresowania sodowiarnią, ale przecież musiał widzieć i słyszeć doskonale, co dzieje się na prawo i na lewo od jego krzesełka.
Podczas okupacji do sodowiarni zachodzili Kozacy w futrzanych papachach i granatowych spodniach z malinowymi lampasami, wpuszczonych w pomarszczone buty z cholewami. Pili na umór i awanturowali się w dziki, wschodni sposób. Felek Piaskarz siedział statecznie na krzesełku i jego ogorzała od wiślanego słońca i wiatru twarz nie miała żadnego wyrazu. A co było najdziwniejsze: Kozacy, choć byli tak agresywni, jego nigdy nie zaczepiali. Zapadał zmrok. Felek przeciągał się, ziewał, wstawał, chciwie dopalał ostatniego papierosa i wracał do mieszkania. Po chwili gasło u nich światło.
Trzecią widetę po tej stronie torów stanowiło okno na parterze czerwonej kamienicy pani Wilczyńskiej. Pierwsze okno od strony ulicy Kościuszki. Była to krótka, boczna uliczka, która kończyła się w polach. Tutaj zasięg obserwacji był znacznie mniejszy i mało co się działo. W oknie na parterze czerwonej kamienicy wysiadywał piekarz, pan Drążek. Pracował przeważnie nocą i koło południa pojawiał się w podkoszulku przy oknie, podkładał sobie poduszkę pod łokcie i siedział, podpierając brodę rękoma. Był obserwatorem również, jak tamci dwoje, cierpliwym i spokojnym. Nie dziwił się niczemu i głośno nie wyrażał żadnych opinii. Pan Drążek nie był łowcą sensacji i wystarczała mu monotonna codzienność, w której ewenementami bywały wizyty Czarnego Olka u jego kochanki Lucyny czy awantury braci Koźlaków. Między braćmi, często z trudno uchwytnych powodów, dochodziło do gwałtownych konfliktów i natychmiast zaczynali się bić. Obaj malarze dźwigali kubły, drabinkę, pędzle i naraz porzucali swój sprzęt i zaczynała się wymiana ciosów. Rzadziej trafiały się powroty pana Eligiusza po kilku dniach nieobecności w domu. Skradał się, trzymając się blisko parkanu, i przed swoim domkiem naprzeciw czerwonej kamienicy zatrzymywał się na długą chwilę, wpatrując się w zasłonięte muślinowymi firankami okna. Wtedy piekarz, pan Drążek, przywoływał swoją żonę i oboje patrzyli z ciekawością na ceremonię powrotu pana Eligiusza, hulaki i pokerzysty, pełnego strachu i wyrzutów sumienia.
Wysiadywanie pana Drążka miało czasem skutki pożyteczne dla innych. Wypłoszył złodzieja, który zakradał się do gołębnika Walczaka, właściciela największego stada gołębi w okolicy. Innym znów razem, w latach okupacji, ostrzegł sąsiada z drugiego piętra. Zauważył wynurzających się z podwórza za „Pekinem” dwóch mundurowych Niemców i cywila w skórzanym płaszczu. Od razu wysłał starszego syna do sąsiada na górę. Przeważnie jednak na tej małej uliczce nic szczególnego się nie wydarzało i pan Drążek zaspokajał swój głód obserwacji błahostkami. To mu wystarczało. Po zawale serca, wróciwszy ze szpitala, nadal wysiadywał w oknie i spoglądał na boży świat. A ja przez tyle lat prawie codziennie widywałem tych troje, panią Julę, Felka Piaskarza i pana Drążka na ich stałych miejscach.
Zawsze doznawałem uczucia podziwu i szacunku dla ich cierpliwej pasji. Żywili się światem i czerpali coś niezbędnego dla siebie z tego, co działo się wokół nich. Może układali sobie jakiś porządek, dopatrywali się ukrytego sensu.
Jeszcze i teraz bardzo dokładnie widzę ich twarze.
Przedmieście
Tak się zaczynało
Ledwie skończyła się okupacja, mój ojciec w porywie przywracania ciągłości wydobył z ukrycia popiersie Józefa Piłsudskiego. Spoczywał Marszałek przez lata całe pod stosem węgla w piwnicy i przy pomocy woźnego Żalimasa ojciec odczyścił jego marsowe oblicze, maciejówkę i pierś w kurtce bez odznaczeń. Postawili w korytarzu na parterze szkolnego budynku. Na starym miejscu. Szkoła była przecież Jego imienia. Niedługo trwał ten przywrócony stan rzeczy. Któregoś wieczoru odwiedził niesłużbowo mego ojca Roman T., komendant nowo powstałej milicji, przedwojenny jego uczeń. Poszeptali, poszeptali. Ojciec zasmucił się, lecz zastosował się do życzliwej rady byłego ucznia. Znów przy pomocy woźnego Żalimasa schował Marszałka pod węgiel.
W tym czasie do pałacyku w parku powrócili prawowici właściciele. Pałacyk podczas okupacji zajmowali Niemcy. Niedługo jednak stary pan K. i jego rodzina cieszyli się odzyskaną nieruchomością. Wykwaterowano ich stamtąd i pałacyk przeznaczony został na siedzibę urzędu bezpieczeństwa i o jego piwnicy zaczęto opowiadać różne historie.
– Zaczyna się – powiedziała moja matka.
Ojciec nadal pozostał niepoprawnym optymistą i tak samo jak przed wojną zorganizował zabawę, z której dochód został podzielony po połowie na budowę szkoły i kościoła.
Tak czynili zawsze przed wojną z księdzem proboszczem, który wrócił z obozu koncentracyjnego i na przedramieniu miał wytatuowany niebieski numer. Obaj nie porzucili swych ambitnych zamiarów. Ojciec pragnął dobudować jeszcze jedno skrzydło do budynku szkolnego, ksiądz proboszcz zaś wznieść drugą wieżę kościoła, ledwo zaczętą przed wojną. W jego marzeniu kościół miał dominować nad całym miasteczkiem o niskiej, w przewadze jednopiętrowej, kolejarsko-robotniczej zabudowie. Do drugiej wspólnej zabawy już nie doszło. Znów pewien życzliwy człowiek (tym razem ojciec ucznia, który został aktywistą PPR-u) ostrzegł przed groźnymi konsekwencjami ulegania wpływom klerykalizmu. Odbyła się druga i trzecia zabawa, już tylko pod hasłem budowy szkoły. Wpływami z biletów i bufetu potajemnie podzielił się ojciec z księdzem proboszczem. Jednak instytucja donosów zaczęła już funkcjonować i sprawa się wydała. Zjechała specjalna komisja z kuratorium, towarzyszył jej ponury osobnik w mundurze wojskowym. W wyniku prac tego zespołu mój ojciec został zdjęty ze stanowiska kierownika szkoły.
– Doigrałeś się – powiedziała matka.
Ojciec zajął się korepetycjami.
Zaraz po wojnie także odrodził się jak Feniks z popiołów dawny klub sportowy „Przyszłość” i znów drużyna piłki nożnej zaczęła odnosić sukcesy. Gwiazdą doborowej jedenastki był lewy napastnik, Longin Sypuła. Większość składu drużyny byli to jego koledzy z Szarych Szeregów, z zastępu, którego zastępowym podczas okupacji był Lonek właśnie.
Na nic jednak się nie zdały sukcesy wspaniałej jedenastki, pierwsze miejsce w turnieju Mazowsza i nagroda w postaci kryształowego pucharu ze złoceniami. Bo oto w bardzo wpływowej gazecie codziennej ukazał się artykuł o obcym reakcyjnym elemencie, który opanował klub sportowy „Przyszłość”. O lewoskrzydłowym zaś napastniku, ulubieńcu publiczności, napisano tak: „…Longin Sypuła, notoryczny pijak, pasożyt, syn właściciela składu paszy.”, co jednoznacznie określało jego obce pochodzenie.
W wyniku demaskatorskiej enuncjacji prasowej nastąpił pogrom w drużynie. Czystka, tak się później mówiło. Kolejny ważny mecz jedenastka piłkarska w nowym składzie przegrała sromotnie. Szło nowe.
Dziwni lokatorzy
Letnie dni. Chodziliśmy na glinianki. Akacje poszarzałe od kurzu. Próbuję uporządkować zagmatwaną chronologię. Dopiero później z okienka na strychu patrzyliśmy na dymy i ogień nad Warszawą. Zaczęło się powstanie. Pani Wanda zamieszkała u nas przed powstaniem. Szepty rodziców. Opór ojca. Mówił coś o dużym ryzyku. „Mamy przecież dzieci” – powtarzał.
Pełen perswazji głos matki.
Pani Wanda pojawiła się z maleńkim ratlerkiem. Była to suczka. Nazywała się Perełka. Z początku wydawała się ohydna. Trzęsła się cała, jakby nieustannie w dreszczach. Piskliwe szczekanie, charkot. Wyłupiaste oczy i małe, ostre zęby. Wyglądała jak wcielenie złości i histerii. Z czasem polubiliśmy Perełkę i ona nas.
Pani Wanda była dużą, obfitą kobietą o głębokim, melodyjnym głosie, który harmonizował ze znaczną wypukłością jej biustu. Ciemnowłosa, paliła dużo papierosów, wesoła. Zamieszkała w ostatnim pokoju. Kiedy przechodziła przez stołowy do łazienki, spoglądałem na nią ukradkiem. W rozchyleniu szlafroka pokazywały się nogi powyżej kolan. Dziwne wrażenie. Wibracja, stukot serca. Nogi pani Wandy miałem uporczywie przed oczyma. Szybko opuszczałem głowę. Wyobraźnia pieściła ten skradziony widok. Codziennie z okienka strychu patrzyliśmy w stronę Warszawy. Nad miastem wznosiła się wielka łuna w czapie gęstych, czarnych chmur. Pani Wanda popłakiwała w swoim pokoju. „Dlaczego od razu spodziewać się najgorszego” – perswadowała jej matka.
Nie wiedziałem, co było przyczyną płaczu naszej sublokatorki.
Powstanie upadło. Poznaliśmy po nagłej ciszy. Nie było już słychać kanonady artyleryjskiej. Łuna nad miastem malała. Ogień dogasał, więcej dymu. Rodzice chodzili do stacji kolejowej. Szosą Niemcy gnali wysiedleńców do obozu w Pruszkowie. Matka miała nadzieję odnaleźć swego kuzyna Andrzeja, który mieszkał na Mokotowskiej przy placu Trzech Krzyży.
Któregoś wieczoru zapukał do naszych drzwi pan Grudziński. Przed wojną był nauczycielem w szkole ojca. Uciekł z tłumu pędzonego do Pruszkowa. Był to wysoki, szczupły pan w złotych binoklach, bardzo dystyngowany i elegancki. Do kobiet zwracał się z niezwykłym szacunkiem, używając zwrotu – łaskawa pani. Każdą niewiastę całował co najmniej dwa razy w rękę. Nawet teraz, z tobołkiem przewieszonym przez ramię, w niezbyt czystym i pomiętym ubraniu, był nadal dystyngowany. Rozmowa z rodzicami dotyczyła losów jego żony. W dzień wybuchu powstania była u swojej matki na Filtrowej i już nie zobaczyli się więcej. Bardzo się o nią martwił. Zamierzał wybrać się do Pruszkowa i zacząć poszukiwania. Na widok pani Wandy, sublokatorki z ostatniego pokoju, poderwał się natychmiast z krzesła i złożył dwukrotny pocałunek na jej dłoni.
– Jestem niezmiernie zaszczycony, łaskawa pani – powiedział i odprowadził ją ciepłym spojrzeniem znawcy kobiecych wdzięków. Ojciec z trudem skrył śmiech. Siostra zachichotała.
Pan Grudziński został ulokowany w stołowym pokoju i nocą zbudziły nas złowrogie głosy. Były przeciągłe i głuche jak ze studni, to znowu zamieniały się w przenikające strachem skowyty i rzężenie. Czytałem wtedy coś o wilkołakach i dźwięki dochodzące ze stołowego skojarzyły mi się natychmiast z wyobrażeniem ludzi przybierających wilczą, krwiożerczą postać. Poderwaliśmy się wszyscy. Matka, ojciec, siostra, ja. Pani Wanda też się obudziła i zawołała ze swego pokoju wystraszonym głosem: „Stało się coś?”.
Matka zapaliła świecę i ruszyliśmy groteskowym pochodem w nocnych koszulach do stołowego. To był pan Grudziński. Dźwignął się z kozetki, wysoki, chudy, trzęsącymi rękoma nakładał złote binokle. Skłonił się głęboko matce.
– Łaskawa pani zechce wybaczyć – powiedział. – Koszmarne sny mnie męczą.
A potem Niemcy uciekli też nocą. Dzień nie było nikogo i dopiero drugiego dnia rankiem przyszli Sowieci. Głucho dudniły po bruku czołgi, samochody. Rój żołnierzy w burych szynelach, z czerwonymi gwiazdkami na zimowych czapkach uszankach.
A jeszcze potem pan Grudziński szczęśliwie odnalazł swoją żonę i zamieszkali za torami w Nowych Włochach. Chyba w tym samym czasie pani Wanda rozstała się z nami. Była wzruszona, popłakiwała. Matka też wycierała chusteczką oczy.
– Chwała Bogu, że dobrze się skończyło – powiedział ojciec. Nosił bagaże pani Wandy do willysa, którym odjechała w kierunku zachodnim. – A już szeptali… Taka czarna. Oczy takie ma.
Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że pani Wanda była Żydówką i ukrywała się na podrobionych papierach. Przez pewien czas pisywała do nas z Francji, dopytując się o Perełkę. Suczka bowiem pozostała u nas.
Ulubienica całej rodziny. Kochana Perełka. Po trzech latach zapadła na nosówkę i nie było już dla niej ratunku. Zastrzyki, weterynarz. Nic nie pomogło.
Pewnego dnia wczesnym rankiem dźwignęła się ze swojego koszyka i podchodziła kolejno do naszych łóżek. Patrzyła intensywnie czarnymi, wyłupiastymi oczyma. Próbowała wspiąć się wyżej. Ale nie miała już sił. Żegnała się.
Przez pewien czas wszyscy byliśmy stłoczeni w kuchni i pokoju sypialnym. W pozostałych pokojach kwaterowali oficerowie z batalionu ochrony sztabu generała Roli-Żymierskiego. Na górze u pani gospodyni było jeszcze gorzej. Ona ze swoim kuzynem, panem Skórką, tylko w kuchni, a w pokojach major Cień, dowódca batalionu, jego adiutant i dwie kobiety, sekretarka i maszynistka. Zapamiętałem oficera politycznego, którego ulubionym powiedzeniem było: „Należy jeszcze wziąć pod uwagę moment psychologiczny”. Szafował nim, wtrącając prawie w każdym zdaniu i najwyraźniej doceniał znaczenie czynnika psychologicznego w swojej pracy polityczno-wychowawczej.
Często do nas do kuchni zachodzili na herbatę wartownicy, kierowcy i opowiadali o czasach partyzanckich na Lubelszczyźnie. Byli to mieszkańcy wiosek z okolic Kraśnika. Służyli w leśnym oddziale AL pod wodzą Cienia, który nazywał się Kowalski. Na widok oficera politycznego urywali swoje pogaduszki i wychodzili z kuchni. „Moment psychologiczny” nie wywodził się z leśnego bractwa, przyszedł z Armią Czerwoną i w Lublinie odkomenderowano go do batalionu ochrony sztabu.
Pobyt wojaków zakończył się nagle i bez uprzedzenia. O świcie zbudziły nas podniesione głosy, tupotanie, warkot zapalanych silników samochodowych. Następnie zapanowała cisza. Już ich nie było. Ruszyli dalej na zachód. Wojna jeszcze trwała.
Tego dnia pod surową, iście wojskową komendą matki zabraliśmy się do mycia okien, wiórkowania i pastowania podłóg.
– Brud i dewastacja! – oburzyła się matka, kontrolując dokładnie stan robót i dostrzegając wszelką fuszerkę, niedbalstwo. Ona oczywiście w pracy była najlepsza i najszybsza.
Pierwszym powojennym sublokatorem był wujek Franek. Wrócił od Andersa i nie miał się gdzie zatrzymać. Jego warszawskie mieszkanie już nie istniało. Zamieszkał u nas w stołowym pokoju. Nosił się półwojskowo, w mundurowej bluzie i berecie, obwiedzionym czarną tasiemką ze wstążeczką. Miał w zapasie drugi taki sam beret, który dostałem od niego w podarunku. W II Korpusie służył w artylerii, miał stopień sierżanta. Był z natury małomówny i skąpo opowiadał o swoich przeżyciach. Wszyscy zaś nieustannie dopytywali się o Syberię, Iran, Palestynę, Italię. Taka była przecież droga żołnierzy Andersa.
– Dziwak i stary kawaler – mówiła matka i chciała go koniecznie ożenić.
Spaliło to na panewce. Wujek Franek, który był z zawodu buchalterem, wyjechał na ziemie zachodnie. Otrzymał tam posadę w zespole gospodarstw rolnych. Rodzice mu odradzali, lecz był uparty i z zielonym wojskowym workiem z impregnowanego płótna, przewieszonym przez ramię, opuścił nasz dom.
Jego miejsce w stołowym pokoju zajął następny sublokator, Staś, ulubiony kuzyn matki. Wysoki, przystojny młodzieniec, ubrany w typowy strój konspiracyjny młodzieży: sportową marynarkę z naszytymi kieszeniami, bryczesy z materiału zwanego pepitką i wysokie buty oficerki. Te buty zawsze wyglansowane na wysoki połysk przede wszystkim zwracały uwagę. Skrzypiały, a cholewy zwane szklankami lekko opadały na obcasy. Staś jeszcze się nie ujawnił i miał dokumenty na inne nazwisko. Pod przybranym nazwiskiem rozpoczął studia na politechnice. Przed wojną studiował dwa lata germanistykę i mówił świetnie po niemiecku. Recytował w oryginale wiersze Goethego i śpiewał Lili Marlen. Teraz postanowił zostać inżynierem i uczył się zawzięcie. „Kuł się”, jak mówił ojciec, który też „kuł się” we wczesnej młodości przed pierwszą wojną światową.
W pokoju stołowym, rzadko opalanym z powodu kłopotów z węglem, kuzyn Staś owijał się kocem, popijał gorącą herbatę i do późna w noc ślęczał nad skryptami. Czasem przyjeżdżali do niego koledzy, młodzi ludzie ubrani podobnie jak on w kurtki, bluzy i buty z cholewami. Wtedy kuzyn Staś szykował się pośpiesznie do wyjścia.
– Uważaj! – wołała za nim matka. Szli w kierunku stacji kolejowej. – Oni są tacy w gorącej wodzie kąpani – dodawała.
Pewnego razu, kiedy kuzyn Staś z wysiłkiem wciągał swoje ciasne oficerki, rozsunęły mu się poły marynarki, i za paskiem spodni zobaczyłem wciśnięty pistolet. Kuzyn Staś uśmiechnął się do mnie i nic nie powiedział. Lubił nucić przy goleniu szlagiery tamtych lat w rodzaju: Czy pani mieszka sama czy razem z nim., Osiemnaście ma lat i jest piękna jak kwiat lub Chcę, byś była moją żoną, wymarzoną i wyśnioną, hej!…
Był pogodny i pełen energii. Nastawiał gramofon i zapraszał moją siostrę do tańca. Z wystudiowaną teatralnie miną uwodziciela jedną ręką obejmował ją lekko w talii, drugą zaś trzymał jej wysuniętą dłoń i przesuwali stopami w takt melodii walca lub tanga. Jego oficerki skrzypiały nieustająco. Siostra gubiła rytm. Złościła się i traciła wiarę w swoje możliwości taneczne. Kuzyn Staś cierpliwie powtarzał kroki i przejścia. Lekcje zakończyły się pełnym sukcesem i siostra uwierzyła w swoje siły. Na przedmaturalnej studniówce tańczyła bez żadnych kompleksów. Kuzyn Staś wieczorami słuchał z ojcem zagranicznej stacji radiowej w języku polskim i dyskutowali o tym, co jeszcze może nastąpić.
„Ich komuniacka mać!”. Kuzyn Staś używał takiego powiedzenia, mówiąc o powojennej władzy w Polsce.
Prognozę przyszłości miał jasną i zdecydowaną. Opór większości społeczeństwa spowoduje interwencję zachodnich mocarstw i komunizm padnie.
Po rocznym pobycie u nas kuzyn Staś musiał zniknąć na jakiś czas z Warszawy. Przeniósł się do Krakowa. Pozostała po nim jakaś trudna do wyrażenia pustka i nawet ojciec, który traktował go jak „beczkę prochu”, przyznawał, że jego optymizm i energia bardzo podnosiły na duchu.
Sklep Maslichów
Był to sklep spożywczo-kolonialny i jego właściciele, państwo Maslichowie, mieszkali po sąsiedzku. Mówili z twardym akcentem i bulgotała w ich mowie głoska – r. Często matka wysyłała siostrę do sklepu po zakupy i gruba pani Maslichowa zapisywała należność w zeszycie. Rozliczenie następowało z początkiem kolejnego miesiąca. Siostra przypomina sobie, że w ostatnim roku przed wojną ojciec zakazał kupowania w sklepie Maslichów. Oni już wtedy mówili do siebie wyłącznie po niemiecku. W pierwszych dniach okupacji pan Maslich pokazał się na schodach swego sklepu w jasnobrązowym uniformie, okrągłej, sztywnej czapce z daszkiem i butach z cholewami, a rękaw jego mundurowej kurtki zdobiła czerwona opaska z czarną swastyką. Witryna sklepu została opatrzona napisem „Nur für Deutsche”. Synowie Maslichów, Gerdy i Eugen, zostali członkami Hitlerjugend i przy pasach czarnych welwetowych spodenek nosili w skórzanych pochwach sztyleciki z błyszczącymi rękojeściami. Też starali się mówić tylko po niemiecku. Ale ze mną przez płot mój rówieśnik Gerdy rozmawiał po polsku. Starszy Eugen został w drugim roku okupacji powołany do wojska i na pierwszy urlop przybył w mundurze lotnika. Pan Maslich w niedzielę ubrany w jasnobrązowy mundur, trzymając pod pachę grubą, przysadzistą żonę, kroczył wolno, uroczyście do ewangelickiej kirchy, która znajdowała się w pobliżu szkoły na Parkowej nad glinianką. Kiedyś, spotkawszy grubą Maslichową, zawróciłem raptownie, nie chcąc ukłonić się jej. Nasłuchałem się przecież w domu tyle o nich! Maslichową poskarżyła się matce.
– Dobrze zrobiłeś! – powiedziała potem matka.
Z Gerdym coraz rzadziej rozmawiałem przez płot. On i jego koledzy z Hitlerjugend zaczepiali polskich chłopców. Bili ich i obrzucali wyzwiskami. Eugen przyjechał na kolejny urlop z wojennym odznaczeniem na piersi. Stary Maslich promieniał radością i na cześć swego syna wydał przyjęcie. Z otwartych okien domu słychać było śmiech, brzęk szkła, często powtarzane: „Prosit!” i chóralny śpiew. Śpiewali Lili Marlen i Deutschland über alles.
Niemcy uciekli z naszego miasteczka nocą i rankiem dom Maslichów był już opuszczony. Ludzie z „Pekinu” i bud buszowali po pokojach, wynosząc meble, kołdry, poduszki i marmoladę w beczułkach ze sklepu. Rozwalali framugi okienne, odrywali klepki z parkietu i obstukiwali ściany, poszukując złota i biżuterii.
Wkrótce w domu po Maslichach zamieszkali państwo Czeczotowie z synami bliźniakami Piotrem i Pawłem. Mówili śpiewnie i miękko. Przybyli ze Wschodu. Pan Czeczot na powrót otworzył sklep spożywczy, który prowadził wraz z żoną. Sklep istniał przez kilka lat i zyskał sobie liczną klientelę we Włochach. Pan Czeczot nie był zdziercą i ceny u niego były bardziej umiarkowane niż gdzie indziej. Pan Maslich też, co by nie powiedzieć o nim, był solidnym kupcem. Ważył skrupulatnie i nie sprzedawał nieświeżych produktów żywnościowych. Pan Czeczot odznaczał się tymi samymi przymiotami. W dodatku był zawsze pogodny, życzliwy ludziom i rozmowny, co różniło go od dawnego właściciela sklepu, nadętego i małomównego.
Jednak w 1950 roku pan Czeczot, nie mogąc podołać rosnącym podatkom i szykanom inspekcji handlowej, zmuszony został do likwidacji sklepu. Zaczął jeździć kolejką do Warszawy. Podjął pracę w handlu państwowym. Jego bliźniacy, Piotr i Paweł, byli moimi kolegami z jednej klasy. Łudząco do siebie podobni, słabo mówili po polsku. Wyglądali na zabiedzonych i głowy mieli ostrzyżone do gołej skóry. Bardzo grzeczni, stawiani przez nauczycieli za wzór dla innych. Nam jednak wydawali się zbyt grzeczni, pokorni i bojaźliwi. Trochę im dokuczaliśmy. Waliliśmy ich z upodobaniem w ostrzyżone do gołej skóry głowy. Po krótkim czasie włosy im odrosły i zupełnie upodobnili się do nas. Nauczyciele już przestali ich stawiać za wzór do naśladowania.
W późniejszych latach z rzadka widywałem bliźniaków. Pan Czeczot umarł. Potem pani Czeczotowa. Piotr wyjechał na Śląsk i tam się ożenił. Paweł zamieszkał w nowym osiedlu na Grochowie.
Dopiero niedawno dowiedziałem się od Pawła o wojennych losach jego rodziny. Mieszkali w Stołpcach na Wołyniu. Pan Czeczot był właścicielem dużego sklepu przy rynku i kamienicy z ogrodem. Miał wysoką pozycję szanowanego obywatela i działacza rozmaitych organizacji społecznych. Po 1939 roku nastała okupacja sowiecka i pewnej nocy odwiedził pana Czeczota tragarz Abramek, ostrzegając, iż mają przyjść po niego o świcie. Abramek był komunistą i witał Armię Czerwoną jako wyzwolicielkę. Równocześnie darzył pana Czeczota sympatią i szacunkiem. Był lokatorem w jego kamienicy. Pan Czeczot spakował niezbędne rzeczy do tobołka i uciekł zaraz po rozmowie z Abramkiem. W domu pozostała żona z bliźniakami. Przyszli o świcie. Panią Czeczotową wywieźli do obozu na Ural, a bliźniaków do sierocińca pod Krasnojarskiem. Matka zdążyła im jeszcze zaszyć do paltocików karteczki z nazwiskami i imionami, adresem w Stołpcach oraz datą chrztu w kościele rzymskokatolickim. Chłopcy przebywali w ponurym, łagiernym sierocińcu przez kilka lat. Zapominali powoli języka ojczystego i tylko chronili jak relikwie karteczki wszyte do ubrań przez matkę. Wiedzieli, że są Polakami i gdzieś daleko znajdują się ich rodzice. W czasie powojennej repatriacji Polaków ze Wschodu matka szczęśliwie odnalazła swoich bliźniaków. Przywędrowali do Włoch pod Warszawą. Pan Czeczot całą wojnę przeżył na Wołyniu i Polesiu. Stamtąd wyruszył do nowej Polski. Była to odyseja. Odnalazł żonę i dzieci.
Taka była ich droga do sklepu po Maslichach. Paweł zwierzył się, że dla nich po powrocie z ZSRR nasze miasteczko było idylliczną krainą szczęścia i dokuczliwości, które im wyrządzaliśmy, nie miały żadnego znaczenia. Teraz obaj bliźniacy są w Związku Sybiraków i zbierają oświadczenia świadków i inne potrzebne dokumenty, żeby w niedalekiej przyszłości mieć podstawę do renty kombatanckiej.
Dom Maslichów uchował się i jeszcze do niedawna mieściło się tam przedszkole.
Lodownia paciorka
Ocean stanął pod lodem. To było święto! Biegliśmy nad brzeg i patrzyliśmy z radością na grubą, sinawą pokrywę, zalegającą cały staw. Ale czasem długo trzeba było czekać. To przecież zależało od mrozu. Bywało i tak, że przez zimowe ferie ledwie cienka i krucha szybka pokrywała tę największą gliniankę zwaną Oceanem. Pod nią widziało się wodę. Często z powodu niecierpliwości zdarzały się wypadki. Co dzień badając twardość lodu, traciliśmy rozeznanie i zsuwając się z brzegu, próbowaliśmy wejść na staw. Tak długo przecież czekaliśmy. Wyzywaliśmy więc los. Jeden krok, drugi. Cienka warstwa szkliwa trzeszczy, pokazują się rysy, odkrywają się ciemne oczy wody. Mimo to posuwaliśmy się dalej. Raz lód się załamał i Wiesiek N. nagle zapadł się po pas. Osuwał się coraz głębiej. Zmartwieliśmy. Na wysokiej skarpie pokazał się stary Paciorek. Zbiegł szybko na brzeg i podsunął Wieśkowi bosak zakończony krzywym szpikulcem. Zmoczony i dygoczący jak psiak Wiesiek wygramolił się jakoś na brzeg. Groźny Ocean pochłonął w tamtych latach kilku chłopców. Toteż naprawdę był to dzień prawdziwego szczęścia, jeszcze poprzedzała go noc i słupek rtęci w termometrze opadł do kilkunastu stopni – kiedy mogliśmy śmiało i pewnie stąpać po twardym, grubym lodzie leciutko przysypanym śniegiem. Wtedy rozpoczynała się zabawa w ulubionego hokeja. Zbrojni w odpowiednie kije rzucaliśmy na taflę boiska metalowy krążek, sporządzony ze zgniecionej puszki po jakichś konserwach unrowskich i toczyła się zażarta walka dwóch drużyn. Nie zawsze jeździliśmy na łyżwach. Czasem po prostu ślizgaliśmy się. Spieszeni hokeiści. Łyżwy to był luksus. Te słynne turfy, salkowy, inne. A jeszcze specjalne buty z łyżwami! Takie mieli tylko wybrańcy, chłopcy z najzamożniejszych rodzin. Graliśmy w hokeja do zmroku i często na środku lodowiska wydawało się nam, że nasza glinianka jest naprawdę oceanem. A najwspanialszym doznaniem było posłuchać, jak lód stęka. Z głębin rozlegał się głuchy dźwięk, potem suchy trzask i na powierzchni pokazywała się rysa. Szła jak błyskawica. Jakby jakaś potężna żywa siła rozsadzała lód. Patrząc w przeręble, które wyrąbywali rybacy, myśleliśmy o rybach skrytych tam pod lodem. Szczególnie o tym ogromnym sumie zamieszkującym od lat Ocean. Zabawy i harce na lodzie trwały ze zmiennym szczęściem przez długie tygodnie. W czas odwilży lód stawał się miękki, nabiegał wodą po wierzchu i wtedy już gra w hokeja była niemożliwa. Czekaliśmy na kolejny atak zimy. Nagły zacisk mrozu pokrywał tę miękką, namokłą warstwę lustrzaną gładzią i nasi wyczynowcy wykonywali efektowne piruety na łyżwach.
Aż przychodził taki dzień, kiedy stary Paciorek i jego pomocnicy zabierali się do swojej roboty. Zaopatrzeni w siekiery, łomy i bijaki wychodzili na staw i cięli lodową pokrywę na kwadratowe i prostokątne kawały. Obtłukiwali po brzegach, odkrywali wodę i na pochyłej skarpie, która dochodziła do jamy lodowni, kładli deski. Pocięty lód obwiązywali łańcuchami lub zbroili żelaznymi prętami i za pomocą potężnego kołowrotu obracanego przez konia wciągali grube i lśniące w słońcu bryły do lodowni. Lodownia była solidnie zadaszona, pokryta ziemią i lód w niej przechowywano do późnego lata. Otwierało się klapę i na przykład w upalny dzień Paciorek wyciągał bosakiem białe, twarde bloki, doskonale zakonserwowane w odizolowanym od temperatury zewnętrznej pomieszczeniu. Lód cieszył się dużym popytem, nabywany przez rzeźników, kupców, straganiarzy, wytwórców lodów śmietankowych, nawet przez nasze matki do domowych spiżarni.
Powracając jeszcze do tego dnia, kiedy Paciorek zaczynał swoją robotę na stawie. W miarę ubytku lodu na powierzchni wody pojawiały się kry jak wyspy. Wskakiwaliśmy na nie i czuliśmy się jak śmiali żeglarze płynący polarnymi wodami Arktyki pełnymi gór lodowych i białych niedźwiedzi. Kry chybotały się niebezpiecznie, uderzały o siebie ze zgrzytem. Paciorek przepędzał nas, waląc kijem i wrzeszcząc:
– Potopita się jak koty i ja za was będę odpowiadał, naser mater!
Był to niewysoki, żylasty facet. Milkliwy z natury, wiecznie trzymał w kąciku warg przylepionego papierosa i jego ulubionym powiedzeniem było: „Naser mater!”. Niezwykłym wydarzeniem w naszym miasteczku stał się pewien wiosenny poranek, kiedy pod drewniany domek stróża lodowni zajechały dwa willysy, pełne cywilów i mundurowych. Pobiegli i wkrótce wyprowadzili z domu skutego w kajdany Paciorka. Podobno był groźnym bandytą, podejrzanym o napady i morderstwo. Mówiono też, że jego przestępstwa miały charakter polityczny.
Z jego synem uczęszczałem do szkoły powszechnej. Chudziutki, mały łobuziak. Niezły szprync, jak powiadała moja matka.
Dziś po lodowni i drewnianym domku nie ma śladu. Znajduje się tam ogród warzywny i murowana willa z garażem. Mieszkańcy tej willi nie wiedzą nawet, że w tym miejscu kiedyś była lodownia i mieszkał stary stróż Paciorek.
Ocean pozostał. Lecz zmalał niezwykle. Wtedy był taki ogromny.
Ludzie nad wodą
Przypominając Ocean w moim miasteczku i pisząc o lodowni Paciorka, doczekałem się przedwiośnia i zobaczyłem staw zupełnie już pozbawiony lodu, ożywający po zimie. Zielenieją trzciny i pokazują się kurki wodne. Naprzeciw lodowni Paciorka na drugim brzegu widać kępę drzew, dach jakiegoś domostwa. Tam mieszka Rybak.
Odtwarzając zamierzchłość, można pokusić się o próbę wyobrażenia sobie, czy coś łączyło tych dwóch ludzi mieszkających nad wodą. Rybak był strażnikiem stawów stanowiących własność Warszawskiego Towarzystwa Wędkarskiego i mieszkał w domu na wysokim brzegu w pobliżu grobli oddzielającej większy staw od mniejszego. Stary Paciorek był strażnikiem lodowni na drugim brzegu. Żyli w tym samym czasie i losy jednego i drugiego zakończyły się dramatycznym spięciem. Lecz nie wyprzedzajmy finału. Musieli się znać. To niewątpliwe. Wychodząc na brzeg, mogli krzyczeć do siebie. Dzieliła ich odległość przeszło stu metrów najwyżej. Pracę mieli związaną z wodą. Rybak zajmował się ochroną stawów: miał łódź. Wypływał na wodę. Zajmował się zarybianiem, rzucał karmę. Czasem z wędką łowił ryby. Czasem skradał się wśród trzcin, ścigał kłusowników. Podobno był bezwzględny i zawzięty. Nie reagował na prośby o wyrozumiałość, obietnice poprawy. Małych chłopaków, których złapał na gorącym uczynku, karał równie surowo. Odbierał im wędki, łamał. Czasem bił. Starsi nieraz zasadzali się na niego. Zemsta jednak nie udawała się im. Czujny, odważny i silny. Bił się z nimi i, choć byli w przewadze, potrafił dać sobie radę. To są wspomnienia sprzed wojny. Opowiadali ludzie, którzy mieli z nim na pieńku. Podczas okupacji Rybak siłą rzeczy musiał stać się bardziej tolerancyjny. Wtedy kłusownictwo stało się nagminne i przymykał oczy na te niedozwolone praktyki. Ryby urozmaicały postne, okupacyjne pożywienie. Niektórzy z mieszkańców pobliskich domów byli z Rybakiem w dużej zażyłości i nawet pożyczali od niego łódź. Granatowi policjanci odwiedzali Rybaka i wychodzili obdarowani rybami. Oficerowie jednostek Wehrmachtu i SS, kwaterujących w szkole, także korzystali z jego łodzi. Kiedyś Rybak wiosłował, a w lodzi rozsiedli się młodzi oficerowie z panienkami, śpiewali, pili szampana. Te panienki, wiadomo, nasze – takim golono łby za zadawanie się ze Szkopami.
Rybak był zwalistym, ponurym mężczyzną. Mocno łysawy, garbił się i patrzył spode łba. Ale nawet podczas okupacji nas, małych chłopaków, przeganiał z oczek w trzcinach. Straszył, klął. Może w ogóle nie lubił dzieci. W tamtych latach nad gliniankami musiały rozgrywać się rozmaite sprawy. Chłopcy z Hitlerjugend miewali tutaj swoje zbiórki. Maszerowali dziarsko nad staw, śpiewając wojskowe piosenki. Z podwórza ewangelickiej kirchy patrzyli na nich zachwyceni rodzice, tutejsi Niemcy. Tak samo chłopcy z Szarych Szeregów upodobali sobie chaszcze nad stawami na swoje spotkania. Z glinianek szlak prowadził na forty. Tam były niemieckie magazyny. Ludzie z AK zakradali się kilka razy w celu zdobycia stamtąd broni i amunicji. Rybak musiał dużo widzieć i wiedzieć. W ten pamiętny dzień, kiedy Niemcy wywlekali z domów naszego miasteczka mężczyzn od osiemnastu do pięćdziesięciu lat, niektórzy bardziej odważni i zdecydowani uciekali ze swoich domów. Na pewno ukrywali się nad stawami. Może któryś z nich u Rybaka znalazł kryjówkę. Jego dom stał wśród drzew, otoczony gęstym żywopłotem. Jakaś przybudówka, szopa. Może był tam loszek wykopany w ziemi. Schowek na strychu.
Pierwsze lata po wojnie też obfitowały w dramatyczne wydarzenia. Enkawudziści, bezpieka. Wyłapywali ludzi z podziemia. Nocami nieraz rozlegały się strzały. W naszym miasteczku osiedliło się wielu nowych ludzi. Warszawiacy po powstaniu. Repatrianci ze wschodu. Powracający z obozów koncentracyjnych. Wrzało jak w ulu. Glinianki stanowiły idealne miejsce sekretnych spotkań. Rybak musiał być co najmniej świadkiem wielu wydarzeń. Pewnie stróż lodowni, Paciorek, równie dobrze był obznajomiony z tajemnym życiem nad wodą. Rybak mieszkał tutaj od dawna. Paciorek natomiast osiadł nad stawem pod koniec okupacji. Co wiedzieli o sobie? Czy łączyła ich głębsza zażyłość? Obaj milkliwi, zamknięci. Ale obaj przecież oczy mieli otwarte i jako najbliżsi sąsiedzi musieli niemało wiedzieć o sobie.
Pierwszą sensacją była sprawa Paciorka. Przyjechali mundurowi, cywile. Wyprowadzili go skutego w kajdany. Przed furtką pozostała zapłakana żona stróża. Podejrzany o napady, jakieś zabójstwo. Słyszałem o tym od ojca. Ojciec budowniczy i kierownik pierwszej szkoły we Włochach miał rozległe znajomości. Ludzie mieli do niego zaufanie. Zwierzali mu się. Dużo wiedział. Ojciec już wcześniej mówił półgębkiem o Paciorku.
Człowiek podejrzanego autoramentu, zły. To pamiętam. A potem, chyba w dwa lata po zniknięciu Paciorka, tak samo wczesnym rankiem jak po tamtego, przybyli mundurowi i cywile po Rybaka. Jeszcze więcej ich było. Otoczyli całe obejście, broń trzymali gotową do strzału. Wywlekli tego barczystego, zgarbionego mężczyznę o łysej głowie. Nie opierał się wcale. Ale nie od razu go zabrali. Najpierw pływali łodzią po Oceanie. Rybak w kajdanach, mundurowi i cywile przy nim. Pływali blisko brzegów zarośniętych trzciną i dźgali tam bosakami. Szukali pomordowanych przez Rybaka Żydów. Ukrywali się u niego, cała rodzina, mieli pieniądze, złoto. Ograbił ich i zamordował. Trupy w workach, obciążone kamieniami wrzucił do wody. Na Oceanie były takie głębiny, dziury, jak mówiono, w kilku miejscach przy brzegu. Starsi chłopcy nawet widzieli, jak coś wyciągano z wody. Tak mówili z przejęciem. Potem przychodziliśmy nad staw i patrzyliśmy na trzciny gęsto porastające brzeg. Może coś jeszcze pozostało. Opuszczony dom Rybaka stał się przeklętym miejscem. Nikt tu nie zamieszkał. Rozbierano go systematycznie. Najpierw wyrwali futryny okienne, drzwi, wynieśli piece kaflowe, kuchnię, zerwali deski podłogi. Później zabrali się za dach. Aż przyszedł czas na cegłę w murach. Pozostały fundamenty, które szybko zarosły chwastami. Ludzie i woda! Piękna, granatowa toń, zielone trzciny, cień wierzby, gdzieś rzuciła się ryba, rozchodzą się kręgi…
Nad Oceanem od strony domu Rybaka znajdowała się plaża. Trawiasta przestrzeń, pełna kopczyków, kotlinek, krzewy. Tam pięknym latem 1947 roku całymi tygodniami opalała się urodziwa para młodych kochanków: Poldek i Wieśka. Poldek był niewysokim, muskularnym młodzieńcem. Włosy czarne i sztywne, wystające kości policzkowe, skośne oczy i śniada cera. Wyglądał jak Japończyk. Jego dziewczyną była jasnowłosa, zgrabna jak łania Wieśka. Stanowili piękną parę i bardzo się kochali. Poldek wywodził się z wojennego pokolenia. Akowiec, powstaniec. Po wyzwoleniu nadal pozostał w konspiracji. Nie ujawnił się. Nie wierzył w szczerość obietnic amnestii. Ukrywał się. Zmieniał mieszkania. Pomagali mu koledzy z okupacyjnej konspiracji, wtedy już studenci politechniki, którzy mieszkali we Włochach na stancjach. Poldek był ich idolem. Nieprzejednany, niepokonany. Samuraj. Poldek poruszał się jak kot i nieustannie oglądał się za siebie. Nie ufał nikomu i nie rozstawał się z bronią. Czasem znikał. Podobno jeździł na akcje. Dużo wtedy słyszałem o Poldku od swojej starszej siostry. Tego pięknego lata 1947 roku Poldek bywał prawie codziennie z Wieśką na plaży. Opalali się. Brązowi jak posągi. Pływali. Poldek kraulem. Wieśka krytą żabką. Poldek skakał z wysokiej wierzby do wody. Wieśka patrzyła na niego z zachwytem. Wielu ludzi we Włochach wiedziało, kim jest Poldek. Starzy. Młodzi. Ale nikt go nie wydał. Nikt go nie zdradził. Może miłość tych dwojga miała taką siłę? Nawet żulia z Bud szanowała Poldka. Poldek żartował z nimi, brał się na zmagi i pił wódkę prosto z butelki jak oni. Zniknął z Włoch, równie nagle jak się pojawił. Zdobył fałszywe dokumenty, udało mu się wyjechać na Zachód. Była druga wersja, że osiedlił się we Wrocławiu i tam zaczął studia. Tak mówili jego koledzy, którzy przychodzili do mojej siostry. Wieśka pozostała we Włochach i nic więcej o niej nie wiem.
Tyle o gliniankach i ludziach, którzy najbardziej wyraziście zaznaczyli się na ich brzegach.
Forty
Mój ojciec na pewno znał starego Filipiaka. Był to szewc, komunista, popadł w alkoholizm. Mieszkał na fortach, gdzie gnieździła się największa biedota. Forty mówiło się w liczbie mnogiej. To była pozostałość systemu carskich fortalicji z XIX wieku, kordonem opasujących Warszawę. Zbudowano je po powstaniu styczniowym jako zabezpieczenie przed polskim duchem buntu i ewentualnością wojny z „Zapadem”. Dały początek fortunie rodu Eigerów. Potrzeba cementu, żelbetonu. Na tym zrobili pieniądze. Z tej rodziny wywodził się znany poeta i tłumacz w dwudziestoleciu, Marek Eiger, pseudonim literacki Stefan Napierski. Fascynująco o nim mówił Adam Maurersberger, który był poetą opowieści o mieście i ludziach. Piękna pani Diana, matka. Ojciec konsul jakiegoś Monako czy San Marino. Salony Eigerów przy placu Teatralnym. Siostra Marka Eigera, parnasisty i arystokraty ducha była fanatyczną komunistką od czasu pierwszej wojny światowej. Żyła do późnych lat 70. Forty po pierwszej wojnie światowej zaczęły w większości tracić na swoim strategicznym znaczeniu. Zamierały opuszczone przez wojsko. Fort mokotowski na przykład stał się terenem rekreacji, wznoszono tam domy. Podobnie wilanowski. Przy fosie powstała kolonia piętrowych domów. Te włochowskie forty zupełnie przestały być użyteczne. Woda w fosach wysychała, porastały trzciną. Na trawiastych zboczach wypasano kozy. W opuszczonych podziemnych kazamatach zamieszkali bezdomni, włóczędzy, żebracy, wszelaki lumpenproletariat włącznie z drobnymi złodziejami, pechowcami i partaczami w złodziejskich profesjach. Starego Filipiaka pochowano jako ateistę pod cmentarnym murem w niepoświęconej ziemi. Przybyło wiele delegacji z różnych dzielnic Warszawy, czerwone sztandary, przemówienia, śpiewali Międzynarodówkę. Za życia przewodził komunistycznej jaczejce we Włochach. Tak mówili ludzie. Pozostawił wdowę i czworo dzieci. Swoich dzieci nie ochrzcił. Po jego śmierci uczyniła to żona. Nadal mieszkała na fortach ze swoją dzieciarnią. Dwóch synów. Dwie córki. Zajmowała się praniem, sprzątaniem. Synowie dojrzewali w szybkim tempie: paśli kozy, kradli ogórki, cebulę i pomidory na polach badylarzy w sąsiedztwie fortów. Podpatrywali dorosłych, którzy upijali się i często brali za łby. Mój ojciec, który był nauczycielem z powołania, nieraz chodził na forty. Powodem bywała nieobecność w szkole uczniów stamtąd. Zimą absencję powodował brak obuwia i ciepłej odzieży. Również choroby. Toteż ojciec łącząc powody pedagogiczne z rodzicielskimi, zabierał na forty moją siostrę, a później ja z nim byłem tam kilka razy. Mogło to być w 1939 roku. Nie mam jednak pewności. Może obraz fortów zachowałem z opowiadań? Ciemne, wysokie piwnice z łukowatym sklepieniem, ściany ze sczerniałej, czerwonej cegły, widać na niej krople spływającej wody, zacieki wilgoci, klepisko zamiast podłogi, piecyk z blaszaną rurą, dym, stęchlizna. A droga tam prowadziła piękna! Pola, łąki, topole na skraju cmentarza, fosy z czarną wodą, trawiaste, zielone zbocza, ceglany mur oświetlony słońcem. Z tej idylli wchodziło się do ciemnej, wilgotnej pieczary jak w ponurej bajce.
Podczas okupacji forty zostały zajęte przez wojsko niemieckie na magazyny amunicji. Dotychczasowych mieszkańców wyrzucono. Znaleźli schronienie w kamienicach i domkach miasteczka. Zajęli sutereny i poddasza. Bracia Filipiakowie, Olek i Felek nieregularnie uczęszczali na lekcje, które odbywały się w prywatnych mieszkaniach po przejęciu szkoły ojca przez Niemców. Później zupełnie zarzucili naukę, musieli zarabiać na życie. Trudnili się czyszczeniem obuwia i handlem papierosami na dworcu kolejowym w Warszawie oraz „kitą”, czyli kradzieżą węgla z pociągów na kaliskim torze. Po wojnie obaj Filipiakowie stali się charakterystycznymi postaciami w ludzkim pejzażu Włoch. Starszy Olek był karłem o pałąkowatych po krzywicy nogach i torsie atlety, bary miał mocarne, spadziste i nieproporcjonalnie długie ręce w stosunku do swego wzrostu. Cichy, pracowity i uczciwy. Imał się różnych zajęć: tragarz, murarz, kopacz rowów melioracyjnych. Założył rodzinę, doczekał się dzieci. Zawsze po robocie wysiadywał w knajpie „U Dziadka”. Pomagał wnosić towar, wystawiał puste skrzynki po flaszkach. Dostawał za to kielicha. Lubił atmosferę knajpy, towarzystwo. Nigdy się nie awanturował, choć siłą obdarzony był niepoślednią. Umarł dosyć wcześnie z powodu wrodzonej wady serca. A Felka zapamiętałem najlepiej, kiedy jako najęty osiłek pomagał pewnej właścicielce domu usuwać dzikiego lokatora. Otóż Felek tego chudego, lecz wysokiego kolejarza, niejakiego Gawora, ucapił za kark i tyłek. Uniósł do góry bez trudu. Tamten jednak w ostatniej chwili wczepił się rękoma w wezgłowie masywnego, małżeńskiego łoża z jasnego orzecha i nie można było go oderwać. Felek ciągnął go razem z łożem. Wreszcie udało mu się jakoś odgiąć stalowe palce kolejarza Gawora wczepione w drewno. Scena humorystyczna i straszna zarazem. Felek był dorodnym, wesołym mężczyzną. Pogodny, naiwny olbrzym. Szafował swą potencją bez opamiętania. Bił się dla przyjemności bijatyki. Zmieniał kochanki jak rękawiczki. Chlał na umór. Później został śmietnikowym zbieraczem. Dawno pochłonęła go ziemia. Zastanawiałem się ostatnio, czy stary Filipiak nie obdarzył go imieniem z powodu Feliksa Dzierżyńskiego. Obaj bracia Filipiakowie nigdy nie korzystali z zasług ojca komunisty.
Po wojnie na fortach pozostały zapasy amunicji i włochowscy chłopcy wybierali się tam na szaber po naboje i proch. Laski prochu z pocisków artyleryjskich paliły się różnymi kolorami i z powodu tych iluminacji zdarzały się poparzenia i groźniejsze wypadki.
Forty jeszcze przez lata całe były celem wagarów kilku pokoleń uczniaków i ulubionym miejscem erotycznych inicjacji. W fosach podobno były raki i nocą odbywały się wyprawy z latarkami. Latem zatrzymywały się tutaj cygańskie tabory. To był jeszcze czas, kiedy Cyganie nie zamienili swych rumaków na konie mechaniczne. Nigdy jednak już nikt stale tam nie mieszkał. I tylko bardzo rzadko w porze przechodzenia dnia w noc widać nad fortami mgielną sylwetkę starego Filipiaka, który siedząc na szewskim zydlu i zelując obcasy, kłóci się zawzięcie z moim ojcem, twierdząc, że światowa rewolucja zmiecie krwiopijców i do biedaków uśmiechnie się szczęście. Stary rozpływa się i niknie w niebycie. W tym samym miejscu ponad ziemią pojawiają się jego synowie, Olek i Felek. Wypinając swoje torsy gladiatorów, ruszają w życie. Olek porusza się powoli i niezgrabnie jak ślepy, kopalniany koń. Felek natomiast cały bucha siłą, radością istnienia buńczucznym wyzwaniem. Wtedy świat na chwilę staje się kolorowy, czysty i piękny.
Dzikie pola
Były to tereny rozciągające się między przystankami EKD: Szczęśliwicami i Granicą Miasta przy Opaczewskiej. Obszar jak na miarę możliwości podmiejskich malowniczy. Pola badylarzy, łąki, glinianki. Uroku dodawały jeszcze pozostałości wałów i fos dawnych fortyfikacji. Rozległe te nieużytki, swoiste Dzikie Pola dochodziły z jednej strony do Okęcia, a z drugiej do Włoch. Stanowiły ziemię niczyją, bo ani władza, ani nikt inny tutaj nie wkraczał. Widziało się staruszki wypasające kozy, rybaków wystających nad gliniankami i bezpańskie psy.
Chłopcy z Ochoty i Okęcia tutaj odbywali wszelkie przypisane do wieku inicjacje: ryzykowną naukę pływania w zdradziecko głębokich gliniankach, igraszki z dziewczynami, pierwszą degustację napojów wyskokowych i rybacką sztukę medytacji z wędką nad wodą w oczku między trzcinami.
Piszący te słowa, jako sześciolatek uciekł z domu. W poszukiwaniu wolności bezwiednie podążył wzdłuż torów kolejki w kierunku Szczęśliwic. Rozszalała się wtedy letnia burza z błyskawicami rozdzierającymi niebo i trzeba było wracać.
Często nad gliniankami zatrzymywały się kolorowe tabory Cyganów i nocą płonęły ogniska. Z okien wagonów EKD obozowisko tych ostatnich, niepokonanych nomadów wyglądało tak pociągająco i romantycznie! W latach późniejszych te strony stały się miejscem zwózki śmieci. Zewsząd, z całego miasta przyjeżdżały wozy – śmieciarki – i zwalały tony makulatury, szmat, żelastwa, zgniłych odpadków, słowem wszystkiego, co wydala z siebie codziennie przeszło milionowa metropolia. Powstawały stale rosnące wysypiska niby jakiś księżycowy łańcuch górski. Śmieci dymiły, płonęły i nieraz nocą biła stamtąd wielka łuna jak od pożaru. Z czasem hałdy i zwałowiska poczęły formować się w jednolitą górę kształtu stożka: u jej podnóża, w budach skleconych prowizorycznie ze skrzynek, dykty, papy i blachy zamieszkała zgraja włóczęgów i zbieraczy, utrzymujących się z grzebania w śmietnisku. Krążyły opowieści o skarbach, które wydobywali. Śmieciarze wyprawiali huczne uczty na zboczach góry iz okien jadącej wieczorem kolejki można było widzieć figurki ludzi zataczających się wokół ogniska i słychać było wrzaski, chóralne śpiewy. Ludzi przypisanych do stałej, monotonnej pracy brała zazdrość i patrzyli w posępnym milczeniu na zabawę beztroskich nicponiów. Kilka płytszych glinianek zostało pochłoniętych przez śmietnisko i wokół roztaczał się przykry smród starzyzny, butwienia, rozkładu. W wietrzne dni wirowały strzępy papieru, sadza, kłaczki pierza, waty. Nieraz przebywały długą drogę, osiadając aż na Grójeckiej.
W latach 70. przestano zwozić odchody miasta. Śmietnikową górę obsypano ziemią i zaczęto sadzić krzewy, drzewa. Wtedy, lub może trochę wcześniej, powstał tu przystanek kolejki nazwany Stadionem Strzelnicą. Rozpadliska na stokach góry służyły do ćwiczeń strzeleckich. Prawdopodobnie był pomysł wybudowania stadionu sportowego. Nie doczekał się realizacji i góra z przyległościami przeznaczona została do wypoczynku i zabaw. Dwie największe glinianki połączono kanałem, wybudowano basen i przystań kajakową. Śmietnikowe zwałowisko przeistoczyło się w imponującą górę, na pewno największą po tej stronie Warszawy, porośniętą trawą, krzewami. Zimą biegnie z jej wierzchołka zjazd dla narciarzy, a latem u jej podnóża po stawach suną kajaki i rowery wodne. Mieszkańcy pobliskiej Ochoty w dni wolne od pracy plażują tutaj, odbywają pikniki, jeżdżą na rowerach i grają w piłkę. Powstało osiedle domków letniskowych. Pełna rekreacja!
Czasem na szczycie góry pojawia się Ikar, który rozkłada lotnię i korzystając ze sprzyjających wiatrów, próbuje się wzbić ponad ziemię i poszybować w przestworzach. Przeważnie zaraz opada.
Idylliczny obraz zielonej góry i dwóch połyskujących w słońcu stawów zamyka od strony Ochoty wysoka, szczelna ściana domów napierającego miasta.
Dom Cwajnosa
Typowy przedmiejski pejzaż. Pola, ogródki i niskie parterowe domki. Gdzieniegdzie pordzewiałe wraki samochodów, stosy żelastwa, śmieci. Obszar ten ciągnął się wzdłuż torów od Dworca Zachodniego do Szczęśliwic. Doskonale widoczny z okien pociągu, sygnalizował zbliżanie się do Warszawy. Na tle szarej ściany wieżowców i bloków, które napierały z przeciwnej strony, sprawiał wrażenie zapomnianej enklawy. W podwórzach krzątali się ludzie, zaprzęgali konie do wozów. Zaszczekał pies uwięziony łańcuchem do budy. Stadko kur prowadził dostojny kogut. Skąpą trawę na kolejowym nasypie szczypała krowa.
Ta polno-łąkowa przestrzeń zmniejszała się z roku na rok. Ginęły łąki i chaszcze pożerane przez nowe arterie komunikacyjne. Znaczny obszar pochłonął poligon i zabudowania dla specjalnych rezerw milicji. Najdłużej trwał domek Cwajnosa, kombinowana pokraka budowlana do połowy z cegły, od góry drewniana ze spadzistym dachem pokrytym czarną papą. Podwórze ogrodzone było rzadkim, drewnianym parkanem i do bocznej ściany tego pokracznego domku przylegała szopa, w której właściciele trzymali klatki z królikami i na polach, i zboczach nasypu kolejowego wycinali mlecz, stanowiący pokarm dla tych zwierząt. Tutaj mieszkał ojciec Cwajnosa i tu on się urodził. Powtarzał chętnie zamierzchłą opowieść o swoim przyjściu na świat. Matka wróciła z pola i wtedy chwyciły ją bóle. Przybiegła sąsiadka i urodził się noworodek płci męskiej, przezwany Cwajnosem już we wczesnych latach z powodu podobieństwa do buldoga. Krajobraz jego dzieciństwa był rozległy, płaski. Pobliska Ochota też w większości miała rzadką, niską zabudowę i jego ojciec, wybierając się na plac Narutowicza, mówił: „Jadę do miasta”.
Stary Cwajnosa pracował w szczęśliwickiej wagonowni przy konserwacji taboru kolejowego. W wolnych chwilach zajmował się uprawą niewielkiego poletka i mieli własne warzywa, ziemniaki. Matka chodziła w sezonie do badylarzy, których gospodarstwa ciągnęły się aż do Włoch. Mieszkańcy sąsiednich domków trudnili się podobnymi zajęciami. Podczas okupacji Cwajnos jako wyrostek z innymi rówieśnikami zajął się „kitą” z towarowych pociągów. Proceder kiciarski nie ograniczał się jedynie do kradzieży węgla; zajmowali się również innymi transportami. To zajęcie stało się szczególnie atrakcyjne po wojnie, kiedy szły pociągi pełne wszelakiego zdobycznego dobra z Niemiec na wschód. Oczywiście było to bardzo ryzykowne. Dzięki swym talentom Cwajnos utrzymywał całą rodzinę. Był to niewątpliwie jego najlepszy czas. Zawsze przy forsie, ubrany w alianckie sorty mundurowe z camelem przylepionym do kącika warg, bawił się z fantazją po knajpach i później, w podeszłym wieku, powtarzał z nostalgią: „Nie powiem, na kawalerce dobrze sobie żyłem”.
W pierwszych latach PRL-u dorobił się konia i platformy. Był jednoosobową firmą przewozową. Wkrótce zmotoryzował się i jeździł półciężarówką z wojskowego demobilu. Założył rodzinę i urodził mu się syn, też cwajnosowaty z wyglądu. A kiedy komuna zaczęła gnieść kapitalistyczne przeżytki, zaczął robotę na państwowym jako kierowca w bazie transportu. Syna wykształcił na technika budowlanego i pomógł mu w spłacie spółdzielczego mieszkania. Tak toczyło się życie Cwajnosa. Czasem wypijał ćwiartkę, którą nazywał starym, warszawskim zwyczajem „czterdziestką” i kiedy udało mu się wypić drugą, rozrzewniał się i śpiewał o młodej żebraczce w śniegowej zamieci, patrzącej tęsknie za pięknym, strojnym panem w saniach, zaprzężonych w ogniste konie. Puchowy śniegu tren, dzwoniły u sanek janczary… – wyciągał Cwajnos, fałszując okropnie i wnet zasypiał. Z roku na rok kurczył się świat małych domków i zielonych ogródków. Większość sąsiedzkich zabudowań już przestała istnieć. Martwe, walące się rudery, zarosłe dziczyzną podwórza. Wokół ryją ziemię buldożery. Tylko Cwajnos jeszcze trwa. Jest stary i schorowany, porusza się ociężale. Ale opuścić swego rodowego siedliska, jak powiada z dumą, nie ma zamiaru. Jego domek zapadł się głęboko w ziemię, ściany pękają, grzyb wszedł w podłogę i zimą okropnie kopci piec, więcej dymiąc, niż grzejąc. Warzywny ogródek zarósł chwastami. Dawniej uprawiała go pieczołowicie kobieta. Ona już prawie wcale nie chodzi, połamał ją reumatyzm. Cwajnos człapie po obejściu. To i owo zreperuje, podpiera kołkami walący się płot, łata dziurawy dach. Robota idzie mu powolnie, nie daje sobie rady ze wszystkim. Syn przyjeżdża z dzieciakami raz w miesiącu. Dzieciaki hasają po podwórzu. Podoba się im u dziadka. Syn namawia ojca, żeby przeniósł się wreszcie do jego przestronnego mieszkania w bloku na Jelonkach.
Cwajnos kręci przecząco głową.
– To chociaż mamę zabiorę – mówi syn.
– Matka zostanie ze mną – odpowiada Cwajnos.
Syn czytał gdzieś, że mają tu budować jakieś magazyny, hale, garaże. Ziemię będą wykupywać.
– Mnie nie wykupią – mówi Cwajnos. Podnosi głowę i nasłuchuje narastającego łoskotu pociągu. Sprawdza czas na swoim zegarku. – Pośpieszny do Krakowa – stwierdza.
Willa na Piłsudskiego
Dom znajdował się na krańcach miasteczka. Tu już ulica Piłsudskiego zamieniała się w wyboistą drogę między polami i gliniankami. Dalej były tory, które oddzielały Włochy od Woli. Dom był piętrowy, płaski z werandą i tarasem, duże, weneckie okna, przeszklone drzwi. Surowa, geometryczna bryła w kolorze piaskowym. Nowoczesne budownictwo z lat 30. Przy bramie wyjazdowej garaż, mała oficyna z tyłu, wokół ozdobne krzewy, srebrne świerki, modrzewie. Takie domy nazywano u nas pałacykami, willami. Było ich niewiele. Willa pana Hawliczka, dyrektora fabryki. Dom znanego doktora. Fantazyjny pałacyk w parku. Może jeszcze malowniczy dworek o spadzistym dachu, z gankiem wspartym kolumienkami, na ulicy Sejmowej. Tam mieszkał znany tłumacz literatury rosyjskiej i po wojnie często spoglądałem przez szczeliny w płocie na starszego pana siedzącego w fotelu pod wielkim, rozłożystym drzewem. Okryty pledem, pisał coś na kolanach, odrzucając zapisane kartki na trawę. Czasem krzyczał bełkotliwym, dziwnym głosem i z ganku wynurzała się piękna pani, przynosiła książki, papier, herbatę na tacy. Patrzyłem i czułem nabożny podziw, jakieś wzruszenie. Może stamtąd przyszły pierwsze impulsy do pisania?
Jednak nade wszystko utkwiła mi w pamięci willa na ulicy Piłsudskiego. Jako kilkuletni chłopak szedłem tamtędy w piękny, letni dzień i posłyszałem wesołe głosy, śmiech. Zatrzymałem się i patrzyłem przez siatkę otaczającą ogród, na zabawę dwojga dzieci: chłopca i dziewczynki. Podrzucali piłkę. Zaprosili mnie do zabawy.
– No, idź – ojciec popchnął mnie lekko.
Niepewnie otworzyłem furtkę i dziewczynka rzuciła piłkę w moją stronę. Odrzuciłem. Zaczęła się gra w dwa ognie.
Te wille, pałacyki, jak mówiono u nas, wyróżniały się urodą w miasteczku, gdzie domki były pokraczne, parterowe, budowane w większości nakładem własnej pracy przez robotników z fabryk Polo, Ortweina, Hawliczka oraz tramwajarzy i kolejarzy. A wśród tej niskiej, biednej zabudowy sterczały tu i ówdzie kamienice czynszowe zwane „Pekinami”.
Podczas okupacji niemieckiej mieszkańcy willi na Piłsudskiego (tak samo jak z willi pana Hawliczka czy pałacyku w parku) zostali usunięci i mieściła się tam siedziba żandarmerii, później zaś stacjonował sztab złowrogiej formacji w czarnych mundurach ze srebrnymi błyskawicami i trupimi główkami na wysokich, okrągłych czapkach.
Po Niemcach willa była zajęta kolejno przez wojska sowieckie i polskie; wreszcie rozgościł się w niej powiatowy urząd bezpieczeństwa i przed bramą posesji stał wartownik w mundurze, z pepeszą przewieszoną przez pierś. Przechodząc w pobliżu, zawsze zwalniałem nieco kroku i wpatrywałem się w ciemne, piwniczne okienka okryte gęstą, drucianą siatką. Piwnica powiatowego urzędu bezpieczeństwa zyskała złą sławę i dużo się o niej dowiedziałem ze ściszonych rozmów moich rodziców z ciotką Stefą, która spędziła tam kilka miesięcy, osadzona w śledztwie pod zarzutem handlu złotymi dolarami i rublami, „świnkami”, jak powszechnie mówiono. Była wychudzona, szara. Ta rosła, urodziwa kobieta zaraz po wyjściu z piwnicy urzędu wyglądała na staruszkę. Opowiadała o dwóch innych kobietach, z którymi siedziała w celi. Jedną bili, zarzucając jej szpiegostwo. Druga była w organizacji. Tak powiedziała ciotka. Też ją bili. I jeszcze wspominała o kluczniku podatnym na pokusy. Przynosił im jedzenie. Zgodził się nawet przekazać grypsy do bliskich. Zapłatą za jego życzliwość był złoty ząb. Ten ząb przy pomocy swoich towarzyszek niedoli ciotka Stefa wyrwała sobie własnoręcznie z dolnej szczęki. Jeszcze miała zamiar usuwać następne. Tylko już nie zdążyła, gdyż szczęśliwym zrządzeniem Opatrzności wypuszczono ją na wolność.
Wkrótce w komitecie rodzicielskim szkoły mego ojca znalazł się major Z. Przybył z innego miasta i dwóch jego synów zaczęło uczęszczać do szkoły na Parkowej. Major Z., z baretkami odznaczeń na piersi mundurowej kurtki, codziennie jeździł kolejką EKD do Warszawy. Pracował w ministerstwie na Koszykowej.
Wieczorami rodzice zazwyczaj siadywali przy dużym stole w pokoju stołowym, poprawiając klasówki i przygotowując się do zajęć lekcyjnych na następny dzień! Rozmawiali przy tym o różnych sprawach. Matka ze szczególnym naciskiem zajmowała się osobą majora. Akurat został wybrany na przewodniczącgo komitetu rodzicielskiego i raz nawet był z wizytą w naszym domu. Matka radziła ojcu uważać na tego majora.
– To przecież ubowiec! – powtarzała dramatycznym głosem.
Ojciec sprawę wyraźnie bagatelizował.
– Daj spokój – opędzał się łagodnie. – Przesadzasz.
I przekonywał matkę, że jego sprawy z majorem dotyczą jedynie dydaktyki i jej funkcji w nauczaniu. Właściwie był zadowolony, że wśród rodziców znalazł się człowiek tak energiczny i społecznie zaangażowany. „Różne gabinety stoją przed nim otworem” – mówił i wyliczał nazwy ważnych instytucji, gdzie major mógł łatwo dotrzeć. Pewno oczyma wyobraźni widział szansę dla szkoły. Tu można uzyskać przydział niezbędnych pomocy naukowych do pracowni fizycznej. Tam materiały budowlane potrzebne do wykończenia sali gimnastycznej. Gdzie indziej znów możliwość zwiększenia funduszu na dożywianie dzieci.
Matka stukała się palcem w czoło.
Dopiero po latach pojąłem głęboki sens przestróg matki. Przecież ojciec z całą swą naiwnością starego społecznika i pedagoga nie pasował do czasów, które wtedy nastały.
Towarzysze z bezpieczeństwa
Ci ubowcy byli niewątpliwą awangardą. Bezpieczniacy. Tak lubili na siebie mówić. Towarzysze z pierwszej linii. Tak nazywali ich poeci, piewcy trudu budowy państwa robotników i chłopów. Z nimi nie było żartów. Zresztą żartowali też nieprzyjemnie. Taki jeden z powiatowego urzędu bezpieczeństwa upił się w knajpie „U Dziadka” i bawiąc się swoją spluwą, mówił do tego, co mu stawiał wódkę:
– Myślisz, że nie wiemy? Reakcyjny gad z ciebie.