
Moje bieguny. Dzienniki z wypraw 1990-1998
- Wydawca:
- Instytut Marka Kamińskiego
- Kategoria:
- Styl życia
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-930853-6-1
- Rok wydania:
- 1998
- Słowa kluczowe:
- bardzo
- bieguny
- człowieka
- dzienniki
- przede
- przepojony
- przyroda
- refleksja
- samotnie
- własną
- wypraw
- wysiłku
- zmagającego
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Moje bieguny. Dzienniki z wypraw 1990-1998”
Bardzo osobisty, przepojony refleksją dziennik człowieka zmagającego się samotnie z przyrodą i przede wszystkim, z własną słabością. To świadectwo, że pomimo wysiłku i zmęczenia aż do granic ludzkiej wytrzymałości, można osiągnąć zamierzony cel.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marek Kamiński
Projekt graficzny:
Sławomir Witkowski
Idea Media
Fotografia na okładce:
Marek Kamiński
Redakcja:
Jarosław Zalesiński
Indeks:
Ewa Pacek
Skład (TEX):
Joanna Marszałkowska
Współpraca:
Aneta Mróz, Dorota Bireta, Alicja Unterschuetz, Tatiana Chylińska,
Beata Szadziul, Paweł Pepłowski, Fundacja Marka Kamińskiego
ISBN 978-83-930853-6-1
© Copyright by Marek Kamiński 1998
Wydawca:
Fundacja Marka Kamińskiego
80-266 Gdańsk, ul. Grunwaldzka 212
tel. 058 554 45 22
www.kaminski.pl
Gdańsk 2008. Wydanie II
Konsultacja wydawnicza:
Artur Matys
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
„Szalony, kto sądzi, że ludzkiego szczęścia trzeba szukać w zaspokajaniu pragnień, przekonany, że dla idących liczy się przede wszystkim dojść do kresu. A kresu przecież nigdy nie ma.”
Antoine de Saint-Exupery „Twierdza”
Pamiętam, że kiedy byłem małym dzieckiem, pływałem zimą na krach po rzekach i jeziorach. Czasami zdarzało się, że kry pękały i zanurzałem się w zimnej wodzie. Kiedyś na dużym jeziorze przeszedłem po roztapiającym się lodzie na małą wyspę. To było bardzo daleko jak na małego chłopca, lód był cienki, a wiosna w pełni. Najwięcej wypraw i podróży udało mi się przeżyć w dzieciństwie. Marzenia, plany, książki były żywsze i bardziej realne niż otaczająca rzeczywistość. Namiot, las, góry to były pierwsze drzwi do innego świata. Kiedy skończyłem piętnaście lat, popłynąłem statkiem do Afryki. Później przejechałem autostopem niemal całą Europę, Meksyk i wiele innych krajów. Było to ciekawe, ale z czasem miejsca zaczęły być podobne do siebie i niczego nowego nie można było poznać.
Zobaczyłem, że nie warto w życiu szukać łatwych dróg, bo nigdzie nas one nie zaprowadzą. A życie jest zbyt krótkie, żeby uczyć się na błędach.
W 1990 roku znalazłem się na Spitsbergenie. Stamtąd nieomal widziało się Biegun.
W 1993 roku przeszedłem Grenlandię, a potem dotarłem na nartach w jednym roku na biegun północny i południowy. Dwa Bieguny w jednym roku, do końca nie wiem, jak to się stało. Wiem, że byłem szczęśliwy, idąc. I może mniej szczęśliwy, osiągając cel i żyjąc później? Kiedy szedłem, było zimno i prawdziwie, później ciepło i śmiesznie. Nigdy nie potrafiłem sobie tego do końca wytłumaczyć.
północ
Odkąd sięgam pamięcią, marzyłem o Biegunach. Moja droga do nich wiodła przez wiele krajów Europy, Ameryki, Azji, w końcu zaprowadziła mnie na Spitsbergen, gdzie poznałem Wojtka Moskala. Razem postanowiliśmy przejść w poprzek Grenlandię. Miał to być trening przed Biegunem. Postanowiliśmy przejść Grenlandię bez pomocy z zewnątrz. Wyruszyliśmy 5 kwietnia 1993 roku z małej wioski eskimoskiej Isortoq. Cały sprzęt i jedzenie ciągnęliśmy na sankach.
Wyruszyliśmy na koniec arktycznej zimy, bo miała to być próba przed biegunem północnym. Powoli zanurzyliśmy się w biały, lodowy świat. Świat wyznaczony przez wrzątek, nieskończoność i czekoladę.
Nieraz bywało ciężko, ale dawaliśmy sobie radę. Im było trudniej, tym bardziej myślało się o następnych wyprawach. To dziwne, ale przetrwanie w takich warunkach powodowało, że chcieliśmy więcej i dalej.
Wiem, że tam zaczęła się nasza droga na biegun północny. Po dwudziestu dniach osiągnęliśmy połowę trasy, a trzydziestego trzeciego dnia zobaczyliśmy góry zachodniego wybrzeża. Po dojściu na drugi brzeg w nocy na lotnisku znalazłem wannę. Leżałem w niej pięć godzin i tylko dolewałem gorącej wody.
pierwsze krokiSPITSBERGEN – 1990 • GRENLANDIA – 1993pierwsze kroki
22.01.88
Poczekalnia, zimno, jest czas, więc patrzę i myślę cichutko. Co robić? Zmienia się wszystko i ja też. Dlatego próbuję wrócić do tej chwili, do tego, co się teraz dzieje ze mną, do „Władimira”. Wiem, że to jest po prostu piękne, tylko jestem tak piekielnie wyczerpany, że nie potrafię się cieszyć. Może kiedyś. Jest w budowie jachtu taka chwila, kiedy już nie ma żadnych racji dla następnego kroku, a zmęczenie zmyło z ciebie wszelkie marzenia. I nie wiesz, czy spadasz, czy właśnie zerwałeś się do lotu. Tak, tak to przykre, że nie mogę odróżnić: lecę czy spadam. Na tym etapie są tylko dwa znaki: Tak i Nie. I nie mają dla mnie znaczenia żadne podróże, cała przyszłość. Mówię „tak”, robię jacht, ale przysięgam, że nie wiem dlaczego. Racje, które mógłbym podać, to za mało. Nie wytrzymują próby. Myślę, że tak jest ze wszystkim.
W końcu w życiu nadchodzi taki moment, kiedy jedyną racją, całym usprawiedliwieniem i wytłumaczeniem dla tego, żeby żyć dalej, jest słowo tak. Nic więcej, nic mniej. I to mnie przeraża. A innych?
Myślę o dwóch rzeczach: samotnie dookoła świata, Przejście Północne i Biegun.
Myślę, że się uda.
Budowa pewnych struktur, ot tak. Większość słów maskuje tylko naszą niewiedzę. Rozum ma tylko dwa słowa: tak i nie, reszta to sprawa estetyki.
Chcąc być konsekwentnym i uczciwym, każdą argumentację powinniśmy kończyć: bo to jest ładne, bo tak jest pięknie. I tak ze wszystkim.
Aha, właśnie Kółko i Biegun to dwie struktury, ładne nieprawdaż? Więc dlatego.
24.01.88 Gdańsk
Spokój, jaki przychodzi z wiarą, że to, co się robi, to coś najnormalniejszego. Opracować przed wyprawą specjalny trening fizyczny i psychiczny. Metoda: każdy problem, jaki można sobie wyobrazić, że się Tam przytrafi, rozwiązać przynajmniej na trzy sposoby. Dotychczasowe ekspedycje powinienem znać na pamięć. Każde doświadczenie, każda sytuacja, dokładna analiza.
Dyscyplina, dyscyplina i jeszcze raz dyscyplina. Powoli trzeba się całkowicie przebudować, szczegół po szczególe.
Dotrzeć na biegun północny jak Nansen. Wmrozić się w pak lodowy jachtem i dryfować, jak daleko się da. Potem zabrać na sanki żywność, paliwo i dojść.
To może trwać trzy lata. Coraz wyraźniej widzę, że muszę zrezygnować z wielu rzeczy. Jest cel i szczegóły, które do niego prowadzą. Na nic więcej nie mam czasu ani ochoty. Wypadłem już z torów. Już nie będę żył tamtym życiem. Już nigdy. Nie mam na to czasu. To dobrze czy źle? Żeby tylko ten Biegun. Krok po kroku. Wszędzie tam, gdzie są ludzie, mieszka też zawiść i rozmaite głupie gry. Więc z daleka od tego.
Mijam codziennie wiele osób. I żadnej z nich nie rozumiem. Rzeczy do zrobienia: Antarktyda, Morze Rossa, Ziemia Franciszka Józefa.
Żywność, sprzęt, droga.
26.01.88 Gdańsk
Włodzimierz Wysocki „Na ten chłód”
Na ten chłód, na ten ziąb
Co tak goni nas gdzieś?
Co tak ciągnie wciąż dalej i w głąb?
Trzeba ruszać, pal sześć!
Na ten chłód, na ten ziąb…
Dziwna rzecz, dziwna rzecz…
Od topoli i brzóz
Odchodzimy na Północ, hen precz.
Czy tam cieplej, gdzie mróz?
Dziwna rzecz, dziwna rzecz…
Ciepły mieliśmy kąt,
Lecz ruszyliśmy w świat.
Pewno jakiś w nas samych tkwi błąd?
Bo tak zawsze – pod wiatr,
Bo tak zawsze – pod prąd.
Do powrotu wtem głos
Nas namawia ten sam,
Co na oślep gnać w dal kazał nam.
Gdzie ów szczęsny jest los?
Może tu? Może tam?
Ja to pamiętam. I wypełnię co do najmniejszego słowa. Dokładnie. A wczoraj był 25 stycznia.
27.01.88 Gdańsk
Ciągle tylko buda, nora i bar mleczny. Całe szczęście, że jest takie zdanie: są żyjący i są zmarli, a także ci, którzy wypływają na morze.
11.02.88 Gdańsk
Kobieta potrzebuje ciepła, poczucia bezpieczeństwa, domu – a skąd ty to wszystko wytrzaśniesz? Odpowiedź na to proste pytanie jasno i bez wątpliwości pokazuje mi, że zawsze będę sam. Mogę się tylko roześmiać, jakie to proste. Choćbym nie wiem jak szukał i próbował ze wszystkich sił. Zawsze będę sam. Przestać o tym myśleć.
Ci, którzy stoją w miejscu. Inni drepczący w kółko. Ależ oczywiście, to tylko drogowskazy. A może aż.
Nie wiem co, ale z niektórymi ludźmi jest coś nie tak. Dom, gdzie się urodzili, szkoła, do której chodzili, praca czekająca tuż za rogiem. I to ma być życie. Chodzi o moment, w którym człowiek na wszystko się zgadza i ustala cenę. Na przykład: spokój. I proszę bardzo: jest zadowolony. Tylko spokój. Cicho, cicho, cicho sza.
A potem mówią cicho i nawet dużych liter się boją. A co dopiero wielkich słów.
19.02.88 Kraków
Znowu chwila i nic się nie dzieje. Ale to tylko chwileczka, bo już czekają całe góry spraw. Przeszedłem przez wiele takich gór. Ważna jest organizacja. Sprawność i wytrenowanie umysłu i ciała. Ciągle w pogotowiu. Nieraz zastanawiam się nad człowiekiem, który nie umie marzyć. Albo o tym zapomniał. Zamiast myśleć, włóczy się po śmietnikach. Wierzy słowom, których nie rozumie, schematom, których konsekwencji do końca nie widzi, przesądom branym za paradygmaty. Straszne to życie, ale przecież normalne. Ot, najzwyklejsze w świecie.
Patrzę na innych i nieraz wydają mi się tacy wiotcy. Poddają swoje życie, bez żadnej próby. Nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje, i nie wiadomo, co może im pomóc. Dlaczego w taki sposób marnują swoje życie? Może dlatego, że się boją. Strach przenika każdą myśl, która jest inna, i nie pozwala zacząć iść nową drogą. Bo może być trudno i niewygodnie.
07.03.88 Warszawa
Rano o 6:00 pobudka, Gdańsk, pięknie. Niebo, świeżość poranka, opary mgły i tramwaje, budzące świat do pracy. Pieszo przez Stare Miasto, Długa, kamieniczki, uliczki, stuk kroków i odbijające się w zaułkach echo. Piękne to wszystko, piękne. Coraz lepiej wiem, co robię, ile to waży. Coraz bardziej jestem świadomy, że życie warto przeżyć naprawdę. Ale to tylko etap. Po prostu czas zbierać się w drogę i iść dalej.
Hamburg 29.07.88
Od dwóch miesięcy jestem w tym mieście. Czasami jest ciężko, czasami mniej. Wszystko tu obce i ciężkie. Powietrze też. Nieraz pracuję nad Elbą i pływają tam statki, jeden za drugim jak tramwaje. Raz udało mi się zobaczyć polski, z Gdańska. Tylko praca mi już potem nie szła. I martwiłem się, ale nie pamiętam czym.
Chwila, kiedy metro zbliża się do Altony i powoli, powoli staje, odbiła się we mnie już tyle razy. Coś już we mnie ją odbiło tyle razy. Tak będzie już do końca? Ta chwila to znamię, to tatuaż, na całe życie będę pamiętał Hamburg-Altonę. A przecież to tylko stacja, gdzie zmieniam pociąg. Jest ciężko. Nie ma czym oddychać. Świat wydaje się ciepły i brudny. Przeżyjesz, pod warunkiem że zapomnisz o marzeniach. Tak to wygląda. Doszedłem do miejsca, gdzie trzeba jeść kamienie, żeby móc spojrzeć w lustro. Żeby czuć się człowiekiem. Ale to nie tak prosto, trzeba jeszcze ich szukać. A wokół puste zabawki. Muszę uważać i szukać kamieni. Póki jeszcze są. Póki jeszcze mam zdrowe zęby i dwadzieścia cztery lata na karku.
26.03.89 Hamburg
Mimo wszystko trzeba wierzyć w bajki. Żarty się skończyły, mój świat coraz bardziej oddala się od rzeczywistości, ale trzeba iść dalej. W następny dzień, miesiąc i rok. Coraz mniej nadziei, że się uda, ale to przestaje mieć znaczenie. Rzecz w tym, żeby się nie cofnąć nawet na pół kroku. Podnieść się i iść dalej. Nawet to, czy się żyje czy też nie, tak naprawdę nie jest już takie ważne. Trzeba iść aż do miejsca, gdzie się upada, po to aby już nigdy nie wstać. Z niczego, w co się wierzy, nie wolno zrezygnować. Bo to jest inna śmierć.
Napełniony jestem aż po samo gardło. Były urodziny, są święta. Jest kontener i materac, na którym śpię. Ale teraz jest ciemno. Boże jak ciemno! A czego się nie dotknę, ma sto masek, tysiąc podszewek, poprzebierane jest i poprzestawiane. Do najmniejszego słowa doczepione tyle sznurków, każde słowo skacze mi przed oczami i raz po raz uderza w twarz.
Piszę to dla siebie, żeby było lżej. Wierzyć się nie chce w to kulenie i czołganie: jeszcze raz wstać, oberwać, wstać, oberwać. Dawniej kontury były ostre, można było dotknąć ich ręką. Do Bieguna było niedaleko. Teraz dotyka zło, bucior na krtani, przyparcie do muru.
Jest las, do którego nikt nie chodzi. Gdy zawieje mocniej wiatr, wisielcy spadają jak zeschłe liście pod nogi. Mówię sobie, spokojnie, szedłem cały czas wedle znaków, powtarzałem moje zaklęcia, których mnie nauczono. Więc nie rozpaczam, pytam tylko, jak to możliwe. Przecież tak chciałem zobaczyć… Prawdę? Tak bardzo chciałem.
Marku, musisz zapomnieć, odejść stąd. Po prostu zostaw to wszystko i idź. Przecież gdzieś musi być słońce.
Jutro się poskładam, przykręcę głowę, ręce, nogi i pomaszeruję. Tylko rzygać się chce, bo jestem pełny, aż się wylewa te dwadzieścia pięć lat.
Spitsbergen
Moskwa 27.04.90
Lecę na Spitsbergen. W końcu w drodze. Czekam w brudnej poczekalni lotniska Szeremietiewo na samolot do Murmańska. Zmęczony i wytarzany. Teraz jest północ i mam dużo czasu. Mam ze sobą narty, sanki, prowiant i to, co potrzeba. Wczoraj w Warszawie widziałem znajomych z Instytutu Filozofii. To dobrze, że nie mam z tym nic wspólnego. Wyskoczyłem z tego pociągu, pokaleczyłem się i połamałem, ale warto było. Jeszcze jak warto.
Bywają na świecie ludzie, którzy boją się nawet podnieść głowę i wstydzą powiedzieć dobre słowo. Całe lata mijają dzień po dniu, miesiąc po miesiącu i nic. Nic za nimi, nic przed nimi. Zapomnieli, co prawda, co piękno i coś, co w życiu trzeba zrobić. Bo inaczej wstyd i po co. I chodzą z niepewnością wypisaną na twarzy, bojąc się każdego swojego słowa, które się głośno wypowiada.
Nie wiem, co tam będzie w Murmańsku, jak dostać się do Tromsø, a później do Longyer. A jeśli nawet wyląduję na Spitsbergenie, to jak tam będzie? Tak czy inaczej trzeba będzie iść. Nie ma alternatywy. Będzie może strach, może inne sprawy, ale w końcu najważniejsze, żeby iść. Tak jak w Meksyku, tak jak wszędzie. Może tam było inaczej, bezpieczniej. Teraz skończą się rozmyślania i paplanina. Myślę, że w końcu znalazłem.
Czuję to. Tam jest Zona.
Szkoda tych ludzi. Mogliby mieć piękne życie. Szkoda mnie, mógłbym przecież żyć według przepisów i być… zadowolonym.
Może by wystarczyło i nie byłoby ani za mało, ani za dużo.
Nie czuję tego co dawniej: oddechu. Tylko jakbym pracował właściwym narzędziem we właściwym miejscu. Kiedyś zdawało mi się, że potrafię latać, a ja po prostu robię swoje.
Co mam zrobić? Co zrobić ze swoim życiem?
Jeszcze mogę.
Nie można wątpić ani pozwalać strachowi, żeby podchodził zbyt blisko. Reszta sama przyjdzie.
Lakselv – Tromsø 30.04.90
Jestem sobie w cieplutkim samolocie i dobrze mi tutaj. Przypadek, w Murmańsku byłem już niemal bez szans. Nie chcieli mnie puścić dalej. Po kłótniach z milicją, Inturistem i nie wiadomo jeszcze kim został pociąg, którym nigdzie nie można dojechać. W barze porozmawiałem z Norwegami i zabrali mnie do swojego autobusu. Nie wiadomo, skąd znaleźliśmy się na fińskiej granicy. Nie miałem żadnego pozwolenia, ale Norwegowie powiedzieli, że jadę na wyprawę do Svalbard i poręczyli za mnie, więc w końcu wbito mi wizę.
Potem kiedy powiedziałem, że będę całą noc jechał autostopem, żeby złapać samolot z Tromsø na Spitsbergen, jedyny, w którym jest szansa na miejsce, co oni zrobili? Zanim połapałem się, o co chodzi, ktoś chodząc z kapeluszem po autobusie, zebrał pieniądze na bilet linii SAS, a kierowca przez radiotelefon zarezerwował miejsce. I chociaż za bardzo jestem obity, żeby się tak naprawdę ucieszyć, to chyba mimo wszystko dobrze spotkać życzliwość. Ot tak. Siostrę naszą zagubioną Życzliwość. Przespałem się w husie u Marit, a rano pojechałem na lotnisko. Jestem sobie w samolocie, dobrze mi i ciepło na duszy.
Za dziesięć minut lądujemy w Tromsø. Myślę, że już nie będę chciał się wybrać do Afryki ani Południowej Ameryki, bo tam kolory strasznie hałasują.
A tu tylko biały i niebieski. Można w tych dwóch kolorach zmieścić wszystko, czego mi trzeba.
Horsund 7.05.1990
Jestem pod Gnalem. Sam. Jest tak fajnie, że nie chce mi się nawet pisać. Przecież wszystko jest jasne.
12.05.1990
Znowu pod Gnalem w husie. Jest świetnie. Mały hus wygląda jak skrzynka po czymś tam obita papą. Wstawione malutkie okienko tak zasypane śniegiem, że światło ciut, ciut się przebija, piecyk, dwie kojki. Jesteśmy tutaj od dwóch dni z Rosjaninem Wiktorem i husujemy. Ludzie w bazie mówią: życie to nie tylko seks, i to prawda.
Pod ręką broń na wszelki wypadek, sztucer i rakietnica dla każdego.
Wczoraj, a raczej przedwczoraj, bo jest 1:40 w nocy, przyszliśmy tutaj.
Trzeba było przejść przez lodowiec Hansa, a potem wzdłuż morza po żlebach. Żleby były strome i oblodzone, jakby się człowiek poturlał, to czekała zimna woda, -1,6°C, i głębinki, znaczy się koniec. Ale z nami były czekany, nogi i ręce, tak że jakoś się dokaczaliśmy. Dla chwiejów tutaj nie miejsce. Rozpaliliśmy w piecu, potopiło się wody, przynieśliśmy ze źródełka mineralnej, a potem nie można było zasnąć, więc dawaj gadać, żalić się, narzekać i chwalić. Dzisiaj podeszliśmy pod drugi lodowiec, namęczyliśmy się i znowu w husie: w piecu się pali, Wiktor już śpi. Hus jest często niszczony przez niedźwiedzie. Włamują się miśki, żeby sobie podjeść. Tego, co widzę, nie da się opisać. Można tylko patrzeć. Zmiana pogody: chłodny front, jutro będzie wiało i padało. W piecu huczy, popiję jeszcze herbaty. Przed oczami hałda śniegu. Ludzie tu są dobrzy i życzliwi. Widać klimat też określa świadomość. Lampa naftowa stoi niepotrzebna. Jest dzień. Polarny dzień. I kiedyś tam przyjdzie noc. Dobrze mi. Spać, życzę sobie dobrych snów. I Wiktorowi też.
Gnal 12.05.90
Jest czternasta, czyli jeszcze rano. Pogoda zła, wieje, widzialność prawie zerowa. Trzeba zbudzić Wiktora, coś zjeść i zasuwać.
Cieśnina Beringa zamarza w zimie, można przejść.
Buty Asolo Summit – Asolo Spa, Via Papa Luciani, 2 1-31020 Vidor.
Royal Geographical Society, 1 Kensington Gore, London SW7 2AR. Grenlandia – Kulusuk, Helgi Jonsson Air Taxi, Reykjavik.
Longyearbyen-Tromsø 2.06.1990
I znowu samolot, znowu lecę do Tromsø. Życiem się ciesz, dopóki jeszcze jest. I to jest prawda, cieszę się życiem, już z lekką obawą, co tam będzie w tej dżungli wśród ludzi w Europie. W końcu trzeba wracać, już nie będzie przemarszów, sanek i złej pogody. A ja nie chcę wcale dobrej pogody i ciepła, i całego tego hałasu. Ale na szczęście jest światło tam z przodu, dlatego będę żył i cały czas naprzód. Do światła. I może kiedyś?
Oslo 4.06.90
Tromsø, ksiądz Wojciech – byłem na mszy świętej, a potem chodziliśmy razem po mieście.
Po południu odwiózł mnie wczoraj na autostop. Stałem z plecakiem przy katedrze Morza Północnego, takiej dużej, białej. Dalej wszystko potoczyło się szybko. Po drodze zobaczyłem Narwik i pomnik polskich marynarzy z „Groma”.
Potem w Trondheim złapałem Australijczyka Richarda, który zawiózł mnie do Oslo. Wjechaliśmy na górę i było widać całe miasto u stóp. Różne tam zamki i inne oświetlone budowle. Była druga w nocy, pierwszy raz znowu spotkałem Ciemność. Czarne światło.
Niezły czas przelotu, tysiąc osiemset kilometrów i tylko trzydzieści sześć godzin autostopem. Nie wiem, co będzie dalej. Na razie żyję.
Jeszcze jedno: w Tromsø roślinność uboga, malutkie drzewka, śnieg, i jak jechałem, to wszystko bardzo szybko się zmieniało, na polach – coraz mniej śniegu, drzewa coraz wyższe, coraz więcej ich i potem już trawa, ptaszki świergotały. A od Trondheim to w ogóle zaczęły się tropiki – pola uprawne, no i cała ta Cywilizacja.
Grenlandia
24.03.1993
Miesiące treningu, biegania po lesie, kilometry, które przepłynąłem i przebiegłem. Czy trening ma naprawdę tak duże znaczenie? Myślę, że przede wszystkim psychologiczne, świadomość, że zrobiłem jak najlepiej to, co dało się zrobić, ale wszystko rozstrzygnie się tam na lodzie. Jak to będzie z ciągnięciem sanek, które ważą siedemdziesiąt kilogramów, czy dam radę przez tyle dni? Będzie zimno, dużo zimniej niż na Spitsbergenie, a sprzęt – czy się sprawdzi? Teraz już nie ma odwrotu, można tylko do przodu. Najważniejsze to zdobywać doświadczenie, cokolwiek by się miało stać.
26.03.1993
Pomału trzeba się zbierać i jechać. Brakuje mi jeszcze dużo sprzętu: buty, anorak, spodnie, polary, gogle, muszę to wszystko kupić. Program jest napięty, jak się zawali, może mi czegoś zabraknąć. Wtedy trzeba będzie myśleć, w razie czego mogę wziąć stare rzeczy ze Spitsbergenu. Czy wszystko będzie na mnie pasować?
Buty i anorak są najważniejsze. Piątek, ostatnie godziny w pracy i dopiero o piątej wychodzę. Mam jeszcze godzinę lub dwie i muszę załatwić mnóstwo sprzętu. Nigdzie nie ma dobrych polarów ani bielizny. Za piętnaście szósta wpadam do sklepu sportowego: nie ma wyjścia, trzeba kupować, co jest. Bielizna słaba, bluza za duża, polar za gruby, ale biorę, jak leci. Nie mam czasu. Odbieram buty, wrzucam do samochodu i jadę do Gdyni. Po drodze nie mogę wytrzymać z niepewności, zatrzymuję się na obwodnicy i przymierzam buty. Niby są OK, chociaż do końca nie jestem pewien, zobaczymy. Ale trzeba szybciej, szybciej, bo zamkną sklep a muszę jeszcze kupić gogle i okulary. Tam są dobre. Zdążyłem załatwić wszystko, niby na ostatnią chwilę, ale widać inaczej się nie da. Trzeba było oprócz tego normalnie pracować, a praca nielekka. Na szczęście miesiącami sprawdzałem, gdzie co jest, i wiedziałem, dokąd jechać. Pakujemy sprzęt do pulek, przymierzamy i wiążemy. Wychodzę do domu po północy, trudno jakoś zasnąć, rano pobudka o piątej. Zapomniałem jeszcze o pożegnaniu z dziewczynami, a jutro sobota.
27.03.93
W domu ostatnie sprzątanie. Zostawić po sobie porządek. Ostatnie spojrzenie na mój pokój: jest idealnie czysty. Jeszcze telefony i pożegnanie ze wszystkimi. Przyjeżdża moja siostra Ewa z Warszawy, a potem trzeba wziąć sanki i jechać do Świnoujścia.
Prom do Danii jest opóźniony z powodu awarii maszyn. Zasypiam ze zmęczenia, kiedy się budzimy, prom już płynie. Wysiadka w Kopenhadze, pies dokładnie i długo obwąchiwał nasze bagaże, sprawdzając, czy czegoś nie mamy. Przepakowujemy sprzęt przy okienkach banku na lotnisku Kastrup. Dziewczyna z kasy pyta nas, czy będziemy tu rozbijać namiot. Śmiesznie to wygląda, przebieramy się, jesteśmy tylko w gatkach, a tu obok przechodzą poważni panowie z cygarami w granatowych płaszczach i tak dalej. Nie pasujemy do tego krajobrazu.
28.03.1993
Rano jedziemy autobusem pełnym ludzi na lotnisko. Każdy spieszy do swojej roboty. Jedni do urzędów, drudzy do sklepów, a trzeci na Grenlandię.
Znowu się przepakowujemy, zakładamy jak najwięcej ubrań i kurtek na siebie, żeby był mniejszy nadbagaż. Wyglądamy z Wojtkiem jak bałwany, leje się z nas pot.
Potem odprawa, panienka mówi, że mamy siedemdziesiąt kilogramów ponad limit, a my że tak, zgadza się, pięćdziesiąt kilogramów powyżej normy. Uśmiecha się i wpisuje pięćdziesiąt kilogramów.
29.03.1993 Søndre Stromfjord
Pierwsze wyjście jeden, dwa kilometry w teren. Pogoda super, -25°C. W zasadzie warunki podobne jak na Spitsbergenie. Dostajemy pokój i idziemy spać.
Decydujemy się jednak zostawić trochę rzeczy zapasowych w Søndre, po to żeby było jak najmniej do ciągnięcia. W ogóle to jesteśmy dosyć zmęczeni. Nawet bardzo.
Rano powinniśmy wystartować do Kulusuk, ale godzina ciągle jest przekładana. W końcu koło południa startujemy. Po dwudziestu minutach zawracamy z powrotem i lądujemy w Søndre. W Kulusuk zła pogoda, ciągle pada i nie mogą nadążyć z oczyszczaniem pasa startowego. Jest tu dziewczyna, która czeka już od pięciu dni. W końcu jednak udaje nam się wystartować. Lądujemy w tunelu ze śniegu o wysokości trzech metrów. Pogoda rzeczywiście paskudna. Helikopter przewozi część pasażerów do Angnmagssalik, a my z Wojtkiem zostajemy sami w baraczku przy pasie startowym. Rozkładamy śpiwory i tak koczujemy przez trzy dni. Jest naprawdę fajnie, ale byłoby lepiej, gdybyśmy byli w Angnmagssalik. Jesteśmy tu zablokowani, dopóki nie poprawi się pogoda. Już lepiej byłoby iść. Tutaj taki bałagan i niczego nie można przewidzieć. Pamiętam, jak rozmawialiśmy z Eskimosami o przejściu lądolodu. Jeden z nich tylko potrząsał ramionami i mówił: zimno, śmierć. Usłyszałem jeszcze, że to trudna trasa i co roku rusza parę wypraw, ale większość nie dochodzi do celu. Ciekawe, dlaczego Eskimosi nie przechodzą Grenlandii w poprzek?
Isortoq 1.04.1993
Jedziemy psim zaprzęgiem na fiord. Robimy przerębel w lodzie i łowimy ryby. Przez piętnaście minut spuszcza się haczyk z przynętą na czterysta metrów w dół. Potem oczekiwanie. Ryby biorą całkiem nieźle. Wieczorem w domku przyrządzamy je i zjadamy. Jemy też mięso z wieloryba. Śpimy na podłodze w eskimoskiej szkole. Jest nieźle.
7. dzień wyprawy, 11.04.1993
Rano widoczność zerowa. Zwijamy obóz, opatrywanie ran na nogach. Wymarsz. Cały dzień ryjemy w śniegu o grubości pół metra. Dzisiaj Wielkanoc. Najpierw idziemy po dwie godziny, potem po półtorej godziny, a na koniec czterdzieści pięć minut. W południe wychodzi słońce, coraz trudniej iść, ciepło. Potem robi się zimno, aż w końcu nie można dalej ryć. Zakładamy biwak. Pęka maszt, próbujemy go skleić, ale robi się jeszcze gorzej. W końcu przecinamy gumkę i wkładamy maszt luzem.
Niebezpieczna sytuacja, bez namiotu jesteśmy załatwieni. Przy okazji klej rozpuszcza mi skórę i przykleja się do rękawic. Nieprzyjemnie.
8. dzień wyprawy, 12.04.1993
Poniedziałek Wielkanocny.
Cały dzień bardzo silny wiatr. Peteraq, czyli huraganowy wiatr na lądolodzie. Kibel, leżymy w namiocie. Temperatura -15°C, wiatr 50 km/h. Wiatr, miecie śniegiem i nic nie widać. Trzeba oszczędzać jedzenie, zjadamy tylko jeden posiłek. Potem cały dzień leżymy i czytamy książki, ja „Wyprawę” Tolkiena, Wojtek „Kima” Kiplinga.
Czasem zamieniamy parę słów. Zastanawiam się, czy namiot wytrzyma, bo bardzo nami szarpie. Jeżeli będzie mocniejszy wiatr, to kto wie. Decydujemy się spać w polarach: spodniach, bluzie i czapce kominiarce. Mimo to nie jest za ciepło.
W nocy cały czas silny wiatr. Zimno.
Osiem dni i tylko osiemdziesiąt kilometrów, to bardzo mało. Co będzie dalej, jeśli utrzyma się cały czas taka pogoda? Będziemy szli, aż starczy nam jedzenia i paliwa, a potem? Na razie walimy do przodu, chociaż jest bardzo ciężko.
9. dzień wyprawy, wtorek 13.04.
Rano w namiocie wszystko oszronione. Ciężko otworzyć zamki. Temperatura -16°C. Wiatr ucichł. Decydujemy się iść. Piszę z trudem, bo grabieją ręce. Cały namiot wewnątrz w szronie i lodzie. Gotujemy coś. Wspomnienia, ile było w Polsce prób przejścia Grenlandii. Mój kubek jest spękany. Związałem go sznurkiem, ale mimo to przecieka pod spodem. Grube rzeczy jem z kubka, a drobne z nakrętki od termosu. Jeszcze witamina. Jest problem z sikami i kupą. Może to głupia sprawa, ale duży kłopot. W namiocie sikamy do butelki i wylewamy do przedsionka. Po jakimś czasie wszystko przesiąknięte moczem. Staramy się ograniczyć picie. Pogoda robi się coraz lepsza. Wychodzi słońce. Z jakimś takim niepokojem myślę o tym, że za dwie trzy godziny nieuchronnie muszę zrobić kupę. Niby prosta rzecz, ale z wiatrem i przy -17°C – to już skomplikowana operacja. Trzeba dopracować sprawy fizjologiczne, robić je inaczej, żeby było dobrze, ale jak? W namiocie wszystko mokre lub zalodzone. Dzisiaj wymarsz będzie później. Gotujemy dodatkowe dwa termosy herbaty. Jeszcze raz zmiana opatrunków, wszystko szybko marznie.
Cały dzień marsz do dwudziestej. Najpierw słońce, potem pada śnieg. Wieczorem temperatura około -20°C, przeszliśmy piętnaście kilometrów. Do Søndre 495 kilometrów. Zaczyna wiać. Kubek pękł całkiem. Koszula za krótka. Cholernie mnie przewiało, jak szedłem tylko w polarze. Rany bez zmian. Trochę się pogorszyło. Myślałem, że nie wyrobię z piętą.
Podczas marszu lekki wiatr i zastrugi do pół metra. Trasa wygląda jak pofalowane morze. Staramy się nadrobić straty. Wieczorem zupka i herbata malinowa.
10. dzień wyprawy, środa 14.04.
W nocy zamarzła herbata. Bardzo zimno. Termometr pokazuje -25°C, a z wiatrem będzie -40°C. Zastanawiamy się, czy iść, może porwać namiot przy składaniu. W nocy nasypało śniegu do środka namiotu. Wszystko w śniegu. Wieje, zimno i nieprzyjemnie. Jeszcze prawie pięćset kilometrów. Rano ubrania i sprzęt w śniegu, muszę zmienić opatrunki. Decydujemy się iść. Dotychczas zrobiliśmy 94,5 kilometra. Idzie bardzo wolno. Na zewnątrz duży mróz i wiatr. Trzeba się szybko zebrać, bo grożą odmrożenia. Ogrzewam buty zewnętrzne, zamarznięte na kamień. Skóra wcale nie jest taka dobra. Zawsze wstajemy o szóstej, ale zanim uporamy się z robotą, jest jedenasta. Dużo czasu zajmuje nam to wszystko. Może kiedyś tam dojdziemy. W nocy śpię bez polarów, tylko w bieliźnie. Jest super. Dziś będziemy szli kursem 327°. W nocy mocno wiało, będą zastrugi. Wczoraj szedłem cały dzień bez fok. Anoraki całe zamrożone. Zastrugi, zastrugi i jeszcze pod górę. Robimy 13,5 kilometra, mało.
Wieczorem zamarznięte śpiwory, stuptuty, termosy – wszystko. But wewnętrzny po paru minutach zamienia się w kamień. Zgroza.
Temperatura poniżej -20°C. Naprawiamy maszt, obcinamy, oblepiamy plastrem. Za dużo mamy rzeczy, za dużo tego złomu, a teraz pod górę i przez zastrugi – to nas spowalnia. Jeśli tak będzie dalej, to pewnie nie dojdziemy. Ale jestem pewien, wierzę. Cholera, tylko 13,5 kilometra, a tak się zmachaliśmy. Byliśmy pewni, że zrobiliśmy około 20 kilometrów.
Ciężko się szło, foki odklejają się, więc cały czas zsuwaliśmy się z zastrug, sanki hamowały, trzeba się było zapierać. Ciężko się szło. Zastrugi coraz większe. Cały dzień słońce, ale wiał północny wiatr. Zimno. Wyszliśmy o jedenastej, a skończyliśmy o dwudziestej. System 4 × 1,5 godziny + 1 × 1 godzinę. Próbowałem coś tam po drodze myśleć o filozofii, Wittgensteinie, matematyce, ale trzeba się skoncentrować tylko na jednej myśli: iść, iść, iść. Wszystko mokre, zamarznięte, oblodzone. Odcinek zawiera w sobie nieskończoność, niby to takie proste.
11. dzień wyprawy, czwartek 15.04.
Rano jak zwykle nieprzyjemnie i zimno. Najgorsze jest wychodzenie ze śpiwora. Z ciepłego w zimne. Temperatura coś około -17°C. Powoli przyzwyczajamy się do sytuacji. Obiado-śniadanie: 1 kubek gorącego, potem 2 i 1/3 kubka gęstego, 2 kubki gorącego i koniec. Do tego to i tamto. Pogoda zła, wieje z północy i chmury.
Mamy cholerny dzień. Cały dzień stromo pod górę. Można zwariować, kiedy to się skończy. W połowie dnia pogoda załamuje się. Kompletnie biało, nic nie widać, wiatr, pada śnieg i pod górę. Ciężka robota, ale jakoś leci. Potem trochę się wypogadza, góra łagodnieje i tak jakoś lepiej się robi. Wychodzi słońce. Musimy wejść na tę cholerną górę, ma ponad dwa i pół kilometra. Zrobimy to, mam nadzieję. Idę i często liczę do pięćdziesięciu, żeby trzymać rytm. I tak zlatuje dzień. Wojtkowi psuje się kijek, zawsze coś się zdarzy. No a potem normalnie. Znalazłem sposób na lepsze samopoczucie. W namiocie zmieniam mokrą po całym dniu czapkę na suchą. Rzeczy całe zalodzone i mokre, wieszamy je na specjalnych sznurkach w namiocie, żeby trochę je osuszyć. Linki naprężone, mało nie pękną. Między naszymi głowami wiszą skarpety, rękawiczki, buty wewnętrzne, czapki – w sumie to dobry patent. Dziś same niepowodzenia: latające świeczki, co chwila spadają i gdzieś lecą, Wojtek wylewa na siebie kubek wrzątku, który jakoś wsiąka w niego, potem co raz coś spada na prymus i się przypala.
Kijek Wojtka mimo podgrzewania nie dał się naprawić, poza tym prawie spaliła się skarpeta. Do śpiwora i spać, jest północ.
PS: Po całym dniu katowania zrobiliśmy tylko 15 kilometrów. Nowe rany na nogach.
12. dzień wyprawy, piątek
Zimno, -20°C, trochę słońca, trochę chmur. Liczymy na różne sposoby, ile jeszcze zostało do przejścia. Do Søndre Stromfjord 477 kilometrów – jak my to przejdziemy? Może jakoś. Wczoraj był dryfujący śnieg, zero widoczności. Jest 9:00, pora ruszać, a my jeszcze niegotowi, może na 10:00 się uwiniemy. Rany na nogach opatrzone.
Maszerujemy osiem godzin, poprawia się pogoda. Słońce świeci na całego, chmur nie widać. Przywiązujemy śpiwory na wierzch sanek, żeby je podsuszyć, bo całe zalodzone. Schną błyskawicznie. Teren ciężki, zastrugi dosyć mocne do pół metra, raz jest ich mniej, raz więcej. Bardzo opóźniają marsz. Ciągle jest pod górkę, ale teraz jakby łagodniej. Chyba słońce działa tak pozytywnie i idzie się naprawdę świetnie. Zdejmujemy anoraki i zostajemy tylko w polarach. I tak sobie idziemy, jest cieplutko, jak na wczasach w Zakopanem, aż tu nagle trach – momentalnie chwyta mróz -20°C albo więcej. Od razu pakujemy cały szpej i nakładamy anoraki. Marzną mi palce, drętwieją i nie czuję ich chyba przez godzinę. Za późno założyłem rękawice, trzeba uważać. Ostatnie półtorej godziny idę na słońce, bo pozycja słońca mniej więcej pokrywa się z kursem, a nie mam siły co chwila spoglądać na kompas. Potem rutyna: rozbijanie namiotu, okopywanie, posiłek. Na zewnątrz coraz zimniej, temperatura spada do -30°C. Wchodzę do śpiwora we wszystkim i leżę. Jeszcze porcja płynu do pojemnika z napisem Siki i lulu.
Strategia na śpiwór: wkładka polarowa i tylko w bieliźnie. Wojtek robi inaczej: wkładka polarowa + bluza i spodnie polarowe + bielizna.
PS: Zrobiliśmy 15,5 kilometra.
13. dzień wyprawy, sobota 17.04.
W nocy strasznie zimno. Spałem tylko w koszulce, co chwila budziłem się, owijałem szyję skarpetami i to pomogło. Ale i tak było zimno.
Najbardziej nieprzyjemny moment to wstawanie. Temperatura -20°C. Namiot wewnątrz oblodzony i oszroniony. Trzeba wyjść ze śpiwora w bieliźnie, zebrać szron na ciało, a potem włożyć bluzę i spodnie polarowe i na to kurtkę puchową. Jak się włoży kurtkę, to już jakoś leci. Musimy to wytrzymać. Do Søndre 461,5 kilometra. To jeszcze bardzo dużo. Ojeju, ile jeszcze tych dni. Ale może to dobrze, jakoś zleci. Byle tylko dojść. Musimy dojść. Na szczęście teraz już nie ma odwrotu. Jesteśmy na wysokości 2050 metrów i cały czas idziemy pod górę. Musimy wdrapać się na 2800 metrów. Będzie coraz zimniej i zimniej. Do wierzchołka lądolodu brakuje nam 64 kilometrów, potem będzie z górki. Jak już tam dojdziemy, to jakoś będzie. Rano wiatr, chmury, pada śnieg.
Po obliczeniu średniej wychodzi, że robimy przeciętnie 15 kilometrów dziennie, nie licząc kibli. W tym tempie potrzeba 40 dni, czyli tyle, na ile mamy żarcia i paliwa. Na styk, a jak przyjdą przymusowe postoje? Do tego trzeba nadrobić stare kible. Czas robić termosy na drogę. Z jednej strony przejście Grenlandii, a z drugiej smród, pot, brud, szczochy, jedzenie i rany, wymieszane ze sobą na małej przestrzeni namiotu, a w środku dwóch facetów.
Opowiadamy sobie z Wojtkiem o czasach, kiedy tydzień był wyznaczany przez Zwierzyniec, Ekran z Bratkiem i Teleranek. Dobra, czas iść.
Podczas drugiej przerwy dyskusja o jedzeniu i kaloriach. Wleczemy się i trzeba coś zrobić, bo inaczej będzie cienko. Proponuję, żeby podczas dwu ostatnich przerw jeść po łyżce pemmikanu i żelaznej rezerwy. Zmniejszy to nasze racje, ale wydaje mi się, że ważniejsze są dodatkowe kilometry, które teraz dzięki tym kaloriom uzyskamy. Prawdopodobnie mamy około 2000 kilokalorii dziennie na jednego, to jest być może trochę mało.
Może dodatkowa porcja pemmikanu podziała jak kop, który nas popchnie. Lepiej mieć więcej kalorii w sobie i mniej ciężaru na sankach do ciągnięcia. Spróbujemy od jutra przez dwa dni, czy to coś da.
Po południu spotykamy zagubionego ptaszka. Biedak zabłąkał się na lodzie i teraz co? Przez chwilę jesteśmy zdezorientowani, a może prowadzimy źle nawigację i znajdujemy się gdzieś blisko morza. No nic, idziemy dalej. Teren trochę bardziej płaski, popuszcza lekko, ale zastrugi sięgające pół metra trzymają. Słońce, lekki wiatr S, chmury, słońce, wiatr.
Przeszliśmy dziś 17,04 kilometra – hurra, to nasz mały rekord. Może teraz jakoś się dokulamy. Jeszcze tylko namiot, opatrunek i lulu.
Pozycja 66° 12′ 23″ N, 41° 33′ 56″ W
14. dzień wyprawy, niedziela 18.04.
Temperatura -18°C, słońce świeci. Do Søndre Stromfjord 434,5 kilometra – zejść poniżej 300 kilometrów, to byłoby coś. Idziemy do dziewiętnastej. Długopis coś nie chce pisać. Słońce, bez chmur, wiatr z północy. Coraz zimniej, termometr pokazuje -20°C, ale w połączeniu z wiatrem to jest tak jak -40°C. Zmęczeni, skatowani, ale walimy dalej, ile się da. Zastrugi, dużo ich, czasem potworne po prostu. Na koniec robi się zimno -26°C i więcej, przez to gorzej się idzie. Śnieg jak piasek, sanki ani narty nie mają poślizgu.
Zrobiliśmy 17 kilometrów. W namiocie zimno, bardzo zimno. Ciężko coś zrobić, naprawdę ciężko jest, nawet się nie chce jeść ani pić. Przez parę nic nie widać. Nawet jak świecę latarką, nie mogę zobaczyć Wojtka, który siedzi obok. Tylko sama para. Zresztą, czy muszę go widzieć. Opatrunki, spać. Wszystko zamarznięte, gdy coś się na chwilę zostawi, zamarza.
Pozycja 66° 11′ 15″ N, 41° 56′ 04″ W.
15. dzień, poniedziałek 19.04.
W nocy bardzo zimno, było chyba około -40°C. Co jakiś czas budzę się i rozgrzewam ciało, nacierając je. Zimno, mimo że śpię ubrany i w stuptutach. Więcej nie mam co włożyć, więc zimno. Najgorzej rano wstać, ubrać się itd.
Temperatura rano -31°C, słońce, bez chmur.
Może jakoś dojdziemy, zostało 412 kilometrów. Dużo! Zapowiada się zimniej i zimniej. Rano wszystko oszronione i zamarznięte. Powoli różne rzeczy zaczynają pękać. Na przykład uprząż od pulek, zamki w namiocie. Sytuacja komplikuje się. Na postojach marzną stopy i ręce. Ani anorak, ani polary nie pomogą na mróz i wiatr. Osłonią, ale nie do końca. Wiatr liże stawy i kości, a serce i żołądek podróżują spokojnie, opatulone ciałem.
Przychodzi południowy wiatr i przynosi ze sobą słońce. Suszymy śpiwory na pulkach. Ciepło, tylko -18°C. Jest super, idzie się dobrze. Potem po słońcu chmury, śnieg, wiatr, zerowa widoczność. Robi się pod górę. O 19:15 biwak.
W namiocie cieplutko, tylko -19°C. Żarcie, suszenie, opatrunki i w kimę. Naprawdę super ciepło, elegancko, w ogóle lux. Ale wczoraj był horror i zgroza. Pewno to znowu wróci, to tylko chwilowa zmiana, bo przyszedł wiatr z południa. Zrobiliśmy 18 kilometrów!!!! Jest północ, spać.
Pozycja 66° 16′ 40″ N, 42° 19′ 55″ W, wysokość 2246 metrów n.p.m.
16. dzień wyprawy, wtorek 20.04.
Wieje, miecie, pada – budzimy się później niż zwykle, o 7:00 zamiast 6:00, bo tak ciepło i dobrze. Zastanawiamy się, czy iść, wychodzi na to, że tak. A co tam. Musimy wejść na te cholerne 2400 metrów n.p.m., żeby w końcu było po równym. Ile jeszcze dni nam pozostało? Dziesięć, piętnaście, dwadzieścia albo jeszcze więcej. Wojtek chce kiblować. Ale przecież trzeba iść. Iść to jedyne wyjście. Do Søndre jeszcze 409 kilometrów.
O rany, zrobiliśmy dopiero 191 kilometrów, zostało nam dwa razy tyle. Jeśli dalej będziemy szli w tym tempie, zajmie to miesiąc. Na tyle nie mamy żarcia ani paliwa, coś musimy zmienić. Biwaki, szczególnie rano, zajmują wiele czasu. Trzeba wychodzić szybko, szybko.
Pogoda taka sobie, ale ciepło, -18°C. Na początku pod górkę. Zastrugi do pół metra, czasem ostre. Całe zwały, trzeba się przedzierać. Kiedy one się skończą? Potem robi się płasko, ale cały czas zastrugi. Walimy, ile się da, nie ma zmiłuj się.
2 × 1,5 godz., 2 × 2 godz. do 19:30. Zrobiliśmy w 7 godzin 19,3 kilometra – to nasz najlepszy wynik. Może będzie jeszcze lepiej.
Powoli tamten brzeg staje się bardziej realny. Musimy zrobić 300 kilometrów w 20 dni i następne 300 w 10 dni. To jest najważniejsze. Trzeba ograniczyć ciężar, nie taszczyć niepotrzebnie jedzenia na 40 dni, tylko zjeść to, zużyć i grzać na pusto. Inaczej będziemy się wlekli jak żółwie i nie wiadomo, dokąd zajdziemy. To jest punkt sporny w rozmowach z Wojtkiem. Wojtek chce się wlec i mieć zapas na 50 dni, odkładając z kibli. Ja chciałbym przejść w 30 dni i mieć rezerwę na 4 dni. Do tego mieć jak najwięcej kalorii w ciągu dnia, czyli co się da, trzeba zużyć w szybkim marszu. W innym przypadku może być różnie, a na pewno będzie to o wiele dłużej trwało. Szczególnie jeśli z powodu byle niepogody będziemy robić kible. Im dłużej będzie trwał marsz, tym większe ryzyko. Jedzenie, opatrunki, osuszanie. Frodo z Samem też muszą się nieźle umęczyć, żeby przejść swoją Drogę na tym świecie. Północ, spać.
Pozycja 66° 17′ 49″ N, 42° 45′ 46″ W, do Søndre 390 kilometrów.
17. dzień wyprawy
-18°C, 6:20 pobudka, o 10:00 wymarsz. Słońce, pogoda dobra, suszymy śpiwory. Nastrój jakoś nie taki, znużenie.
Zastrugi popuszczają, za to coraz częściej spotykamy wały śniegu do 1 metra wysokości. Na początku idzie się słabo, wolno, ale koło południa słońce przygrzewa i śnieg odpuszcza. Po trzeciej zmianie temperatura spada do -27°C, śnieg robi się szorstki jak piasek i nie puszcza. Jesteśmy na wysokości 2400 metrów, wszystko ciężko, powoli. Teraz będą najgorsze dni.
Marsz 2 × 1,5 godz. + 2 × 2 godz., o 19:15 biwak. Pęka maszt. Naprawiamy. Niebezpieczna sytuacja. Dyskusja z Wojtkiem o jedzeniu i zapasach. Uważam, że mamy duże rezerwy i lepiej część zużyć teraz na górze, gdzie kalorie są potrzebne, niż tachać to na dół i karmić potem psy. Po przeanalizowaniu doświadczeń innych wypraw sytuacja jest dla mnie jasna. Nasza strategia: sprężyć się tu na górze i z minimalnym ciężarem i maksimum kalorii zasuwać. Trzeba to zrobić w 31 dni. Myślę, że to możliwe, tylko musimy z siebie wycisnąć, ile się da. Najpierw 300 kilometrów w 20 dni to pierwsza poprzeczka. Dziś przeszliśmy 20,86 kilometra. Całkiem nieźle. Jak zwykle wieczorem zapowiada się zimna noc. Kładziemy się spać w polarach. Godz. 23:20.
Pozycja 66° 20′ 28″ N, 43° 13′ 20″ W.
18. dzień wyprawy
Rano -19°C. W nocy zimno, zmarzliśmy. Trochę wieje. Wojtka kijek skrócił się do 120 centymetrów, dlatego że teleskopowy, zakleszczył się. Boli coś noga prawa i prawa ręka. Nowe obtarcia. Jestem przeziębiony, cały czas kapie z nosa. W gardle coś siedzi. Poza tym wszystko w porządku. Powoli siada sprzęt. Aha, Wojtek przyznał mi rację, zaczynamy się dożywiać, osiem paczek pemmikanu i czekolady, aby szybko przejść strefę 2400 metrów. Cały dzień zimno, około -30°C, zepsuł się termometr. Wiatr duje ostro w twarz. Na początku ciężko, cali kostniejemy z zimna. Wszystko zamarza: twarz, kaptur, czapka, gogle. Najgorsze pierwsze godziny, aż zatyka, ręce marzną w podwójnych rękawicach. Później, jak się człowiek rozgrzeje, to jakoś leci. Znowu pod górę. Ta cholerna góra, już osiemnaście dni pod. Słońce, teren znowu lepszy, zastrugi odpuszczają. Na przerwach 1 tabliczka czekolady z zapasów, 2 łyżki pemmikanu, 1 Prince Polo, 4 cukierki, rodzynki, gorące. Na ostatniej zmianie zmęczenie, ledwo co widziałem na oczy, do tego gogle zamarznięte. Na postoju nie mogłem zdjąć anoraka, bo zamarzł cały zamek. Chuchałem i szarpałem się z nim dobry kwadrans. Zimno, wszystko trwa bardzo długo.
Zrobiliśmy 20,5 kilometra, musimy się zmieścić w miesiąc. Idąc przez białą bezkresną przestrzeń, odkrywam, jak puste jest życie w zatłoczonym świecie.
Pozycja 66° 22′ 36″ N, 43° 40′ 02″ W.
19. dzień wyprawy
U, ha! Noc bardzo zimna. Zmarzłem, mimo że spałem we wszystkim, co możliwe. Co chwila człowiek się budzi i rozciera. Było -40°C albo jeszcze gorzej. Dziś powinniśmy wejść na Ice Cap Summit. To znaczy, będzie koniec drogi pod górkę. Ciekawe, co jest po drugiej stronie. Już dziewiętnasty dzień, a my nie zrobiliśmy jeszcze połowy drogi. Do granicy mapy jeszcze 15 kilometrów i już będziemy na drugiej karcie, gdzie jest Point 660. Jakoś tam będzie trzeba wytrzymać. Teraz rzeczywiście jest ekstrema, niskie temperatury, wysokość, zmęczenie, ale nie ma co pękać. Sprzęt niech pęka, ale nie my. Najgorzej, że wszystko jest takie mokre, zamarznięte i zaczyna się psuć. Każda czynność trwa dłużej.
Wstajemy o 6:00, wychodzimy o 9:30, idziemy do 19:00, kładziemy się spać o 23:00. Stopy marzną, mimo że w grubych skarpetach i stuptutach. Zaczynają przychodzić różne myśli, chyba człowiek jest jakiś odmieniony, chociaż trochę. Przez cały czas przelatują urywki zdarzeń i rozmów. Przypominam sobie dawne sprawy, małe i duże. Dzień zapowiada się chyba najzimniejszy. Buty zamarznięte tak, że nie można ich włożyć, czapka zmrożona w jeden sopel, nie daje się wysuszyć. Bardzo zimno wewnątrz namiotu i bardzo, bardzo zimno na zewnątrz. Musimy jak najszybciej opuścić strefę. Najzimniejszy dzień w całej podróży, rano -32°C i wiatr NW 20 węzłów, prosto w ryja. Aż zatykało. Strasznie nieprzyjemnie, odechciewa się wszystkiego. Od razu zamarza twarz. Tworzy się maska z lodu. Przy składaniu namiotu przemarzły mi nogi i przez pierwszą godzinę marszu nie miałem czucia w stopie. Dopiero później wróciło. Dlatego ważne jest, żeby dokładnie suszyć rzeczy i zwijać się szybko. Na mojej zmianie mijamy Ice Cap Summit. Środek drogi. Robi się odczuwalnie lepiej. OK. Z rana jeszcze pod górkę z zastrugami, a potem płasko i gładko. Tylko ten wiatr. Na przerwach przechlapane, ręce drętwieją przy zmianie uprzęży i tak dalej. Mocny wiatr to naprawdę koszmar. Potem nieco odpuścił i mogliśmy spokojnie rozbić namiot.
Pozycja 66° 24′ 14″ N, 44° 05′ 24″ W. Zrobiliśmy 19,05 kilometra.
20. dzień wyprawy
Wczoraj był najzimniejszy dzień, dziś najzimniejsza noc. Zimno wdzierało się do śpiwora ze wszystkich stron. Było zimno. Co jakiś czas rozcieranie ciała, 20 minut snu – rozcieranie, 20 minut snu – rozcieranie, i tak całą noc.
Od paru dni w namiocie działamy w grubych rękawicach, inaczej się nie da. Rano temperatura -25°C, silny wiatr. Może być jeszcze gorzej niż wczoraj. Znowu będzie silny wiatr prosto w twarz. To koszmar, żeby zrobić chociaż 30 kilometrów i zamknąć się w dwudziestu dniach z trzystoma kilometrami, to byłoby super. Ale ten wiatr. Zawsze się wolniej składa obóz i dużo gorzej idzie. Może jakoś tam będzie, trzeba po prostu przetrzymać i przepękać. Dwadzieścia dni w drodze. Jakoś tam będzie, musi być.
Dzisiaj cały dzień kibel. Zastanawialiśmy się z rana: iść, nie iść, bo zaczęło mocno wiać. No i nie poszliśmy, a potem tak przywiało, że omal nie rozwaliło namiotu. Wieje ostro, może trzydzieści, czterdzieści węzłów, w każdym razie namiot lata i mało się nie rozpadnie. Najpierw zjedliśmy czekoladę, która normalnie przysługuje tylko w dni robocze. Dobre, pycha, z bakaliami. Później podrzemaliśmy trochę, gotowi w każdej chwili zwinąć biwak. Nawiało śniegu do przedsionka przez wentylator i musiałem wyjść na zewnątrz, żeby odkopać. Cała wyprawa, trzeba się ubrać, a wiatr taki, że zatyka i prawie zwala z nóg. Posprawdzałem linki, zatkałem wentylator i przysypałem szpary w przedsionku śniegiem. Potem barszczyk i rozmawialiśmy z Wojtkiem o Antarktydzie, Nowej Zelandii, Ameryce i że warto by przejechać Australię na wielbłądach. Znów drzemka, no i kolacja: makaron z pemmikanem. Pycha. Suszenie i przebój wieczoru – gorąca herbatka z prince polo. A teraz zimno, leżymy w śpiworach, Wojtek czyta „Kima”, ja skończyłem „Wyprawę” i będę musiał od początku czytać „Kima”. Wojtkowi zostało czterdzieści stron, to już niedługo. Jest 20:00, jeszcze jasno, leżymy w śpiworach i kiblujemy, namiot się mało nie rozleci.
Zaczęło sypać i wiać coraz ostrzej. Namiot trzeszczy, huczy i lata. Ciekawe, jak przetrzyma tę noc?
21. dzień
Kiblujemy dalej. Cały czas sypie i wieje. Nic nie ma sensu. Leżymy i czekamy. Coraz bardziej boli prawa ręka, nie wiem, czy nadwerężyłem, czy co? Około południa decydujemy się iść. Zwijamy namiot, potwornie zimno, wiatr wieje prosto w ryja, ale idziemy. Cała morda oblodzona, zimno na przerwach. Na całej twarzy tylko piekący ból od wiatru. Maszerujemy pięć godzin, o 19:00 rozbijamy namiot. Wiatr na chwilę ustaje, całe szczęście. W namiocie zimno, -30°C. Obłamujemy lód z bród. Znowu zaczyna wiać. Przeszliśmy przez pięć godzin 14 kilometrów pod wiatr prosto w twarz, to całkiem nieźle. Coraz dłuższy dzień.
Jak mało wiemy o życiu, dając się tylko nieść nurtowi bieżących zdarzeń, żyjąc tak, żeby dopisywał nam dobry humor i poczucie zadowolenia.
22. dzień
Bardzo zimna noc. Cały zamarzłem, mimo że ubrałem grube skarpety, stuptuty, kalesony, spodnie polarowe, dwie koszule z polaru, bluzę polarową, czapkę, a do śpiwora włożyłem wkładkę polarową. Po trzeciej zaczęło mną trząść i podmarzłem trochę. Rano szczypie przemarznięta lewa stopa. Wcierałem maść, przykładałem do ciała i rozcierałem dłońmi. Żeby chociaż trochę ogrzać i przywrócić krążenie. Zobaczyłem w okularach, że mam odmrożony prawy policzek i złazi z niego skóra. Rano wieje i miecie śniegiem, decydujemy, że lepiej zostać, bo inaczej się poodmrażamy. Leżymy w śpiworach, drzemiemy i czekamy. Około trzeciej wiatr nagle ucicha, czyste niebo, słońce, po prostu super. Gadamy o biegunie, balonach, Indiach, wspominamy to i owo. Stwierdzamy, że lepiej zjeść wcześniej, żeby nie sikać po nocy. Makaronik z pemmikanem jest pycha, do tego herbata. Słońce wyszło, rozgrzało namiot, a wtedy śpiwory podeschły i już nie są oblodzone. Zastanawiamy się, co będziemy jedli w Søndre, gdzie będziemy spali, w łóżku czy na podłodze. Weźmiemy prysznic, kupimy żarcie w sklepie i będziemy siedzieć w fotelach w poczekalni i jeść, a potem spać, a potem jeść i będzie nam wszystko jedno. A później do Kopenhagi i promem do Gdańska.
Na razie nie zrobiliśmy nawet połowy drogi. Jeszcze ponad 300 kilometrów. Pękł zbiorniczek z rtęcią w termometrze. Może jest -30°C, może -40°C. Fajnie jest w śpiworze, ciepło. Prawa ręka całkiem do niczego, napuchła. Założyłem bandaż, ale boli i to bardzo. Odnawiają się stare złamania? Miejmy nadzieję, że jutro będzie można iść.
27. dzień
Noc luksusowa, w śpiworze cieplutko. Śpię jak niemowlę. Na dworze chmury, wiatr, zimno i czas iść. Bóle, cały czas bóle, brzuch, zbiera się na wymioty, mdłości. Ale trzeba iść. Momentami prawie mnie zwala z nóg. Zrobiliśmy 24 kilometry, do Søndre Stromfjord jeszcze 202 kilometry. Jak to przejdę?
O rany, jak boli.
28. dzień
Dziś niedziela 2 maja, jeszcze tylko tydzień. Noc okropna, bóle cały czas. Myślałem, że nie wytrzymam. Ale nad ranem puściło 1 pospałem godzinę czy dwie. To zaczadzenie spalinami. Nie wiem do końca, co to jest, mało spałem i w ogóle niedobrze, ale najważniejsze, żeby iść, żebym tylko wytrzymał, żeby to nie było nic poważnego. Niech boli, tylko niech da iść, to jest najważniejsze. Już niedaleko, w następną niedzielę będziemy w Søndre. Niech mnie puści. Powoli, powoli dojdziemy, to już niedaleko.
Dziś nic nie jem, poprawię też pas od uprzęży, żeby był na biodrach i nie uciskał. Ale mięśnie brzucha mam przecież silne, wszystkie te treningi. Dziś nic nie jem, obym wytrzymał, niech przejdzie. Noc straszna, żeby tylko dojść, wytrzymać jeszcze tydzień. Jest już ciepło, może -20°C, ale nie ma dużego wiatru.
Tylko tydzień.
Czasem słaniałem się na nogach, zawroty głowy i mdłości, ale trzeba katować. Na koniec zaczęło coś mnie rąbać w plecy. Myślę, że jakoś wytrzymam.
29. dzień
W nocy trochę lepiej. Słońce, dość zimno, -20°C, lekki wiaterek. Aha, jak idę, przewija się scenariusz życia, kilometry różnych sytuacji, dzieciństwo, ludzie, o których zapomniałem, naprawienie popełnionych błędów, błogość myślenia o codziennych sprawach: gazeta, śniadanie, rodzina, ciepło. W każdym razie do Point 660 jeszcze pięć dni i plus minus 120 kilometrów, czyli jak wyżej, pięć dni!!!
Jak dobrze pójdzie. Aha, cały dzień nic nie jadłem. Skarpety do stuptutów, dwie pary, super ciepłe, działa.
Do Point 660 poniżej 100 kilometrów, dokładnie 99 przecinek coś. Powoli zbliżamy się. Zostały cztery dni, o ile będzie dobra pogoda. Dzień jak zwykle, wiatr prawie prosto w ryja. Teren faluje, pod górę i pod górę.
Miał być wiatr w plecy i z góry, a jest na opak, wiatr w mordę i pod górę. Idę sobie i liczę na różne warianty, ile dni zostało. Dzień rozpoczęty jest już zrobiony i się nie liczy, ważne, co będzie potem. Kompas cały czas wariuje. Robimy 24,5 kilometra, zostały z dniem jutrzejszym cztery dni. No i plany: co będziemy robić po powrocie, kogo odwiedzić, dokąd pójść, z kim się przeprosić, komu wybaczyć, a kogo prosić o wybaczenie. Wyprawy, język i jeszcze tyle rzeczy, kto by to wszystko spamiętał. Nadzieja, że człowiek wróci do zwykłych spraw. Bogactwo tamtego świata, prostych rozmów, spotkań, kafejek i żeby po prostu być i nic więcej ani mniej. Za parę dni świat znów zacznie się kręcić. Nocą robi się zimno. Zycie rozpięte między biegunami.
31. dzień
Noc zimna. Tak blisko i nisko jesteśmy, a i tak zimno – cały przemarzłem. Tym bardziej że w środku nocy trzeba wstać, wyjść z cieplutkiego śpiwora w bieliźnie i wysikać się. Rozmawiamy czasem z Wojtkiem o rodzinach, literaturze i kłopotach z paszportem, a sprawa zbliża się do końca.
Dochodzimy. Jeszcze wszystko się waha, jeszcze nic nie widać, wciąż falowanie terenu i pod górkę, i garby, i wiatr, ale dochodzimy. Jeszcze nic nie wiadomo, ale dochodzimy. Zostały nam dwa dni.
Cały dzień marszu. Cudownie. Człowiek chce się w tym wszystkim rozpłynąć. Robi się ciepło, słońce bez chmur, bez wiatru, w głowie huczy od tysiąca pomysłów. Podróż balonem dookoła świata, trawers Arktyki, przejście Bajkału w zimie, psami przez Grenlandię, przejść Cieśninę Beringa, Afryka, Ameryka od Przylądka Horn do Cieśniny Beringa i w ogóle, w ogóle. Dużo trzeba poprawić: nauczyć się języków, wyjść z nory, poszukać porządnego mieszkania, znaleźć sens życia.
No dobrze, szliśmy osiem godzin, zrobiliśmy dwadzieścia pięć kilometrów i jest wieczór. W śpiworach gadamy o dzieciństwie, książkach Verne’a, Bahdaja, o maturze i dziesięcioleciu matury, a potem czy raczej równocześnie spać.
32. dzień
Słońce, wiatr, umiarkowanie zimno. Ostatni przegląd sprzętu: dodajemy więcej żarcia do porcji dziennych: cała czekolada, cukierki, napój w proszku i makaron do kolacji.
Widzieliśmy samolot, leciał całkiem nisko. Pewnie podchodził do lądowania. To znaczy, że jesteśmy już całkiem blisko. Dla samolotu to jakieś pięć minut, a dla nas cztery dni. Przelecieć samolotem nad Grenlandią, nie dotykając jej stopami, to tak jak przejść życie bez sensu. Szamoczemy się, szukamy, próbujemy znaleźć nieskończoność i nie wychodzi. Bo świat i my to dwie różne przestrzenie. Człowiek, istota, która chce zmieścić świat w sobie, nieskończony świat.
Robimy przegląd map. Zaczynają się może ostatnie dwa dni na lodowcu!!! Schodzimy do lądowania na Point 660. Na lodowcu różne dziwne formy: buły i garby. Koło południa widać pierwsze zarysy lądu. Jak przez mgłę. Ponieważ teren jest pofałdowany, kontury pokazują się i znikają.
Bierzemy pozycję co przerwę, ze względu na różne niespodzianki przy zejściu z lodowca. Dziś wyszliśmy dopiero w południe, bo gadaliśmy wczoraj do północy, więc będziemy szli do 21:00. Po południu kształty lądu precyzują się. Widać coś wyraźniej. Teren coraz mocniej pofałdowany, duże garby i kawałki żywego lodu. Raczej ciepło, kiedy się idzie, bo jest słońce. Zimno, gdy się stoi. Ciągle te góry. Wieczorem robi się zimno. Szybko, bo przez czterdzieści minut, rozbijamy obóz. Późno gotujemy, jest zimno i nieprzyjemnie. Chcemy potem suszyć, ale jest tak chłodno, że prymus nie rozgrzewa namiotu. Może ostatnia noc na lodowcu, ale zimno jak diabli. Wieje bardzo mocno. Zrobiliśmy 25 kilometrów.
33. dzień
Noc zimna. Może ostatnia noc na lodowcu. Poranek zimny i daje wiatr. Z o s t a ł o 2 5 k i l o m e t r ó w.
Zrobimy to. Mimo wiatru, miecenia śniegiem i mrozu. Ostatnie pchnięcie. Żeby tylko nie było jakichś cudów albo szczelin. Zwiniemy cały majdan, pójdziemy i zejdziemy z lodowca. Nawet nie ma specjalnie radości ani satysfakcji, ani nic. Jest tylko zmęczenie, zimno i myśl o tym, żeby tylko zejść. I to już wszystko. Zejść.
Najpierw cacy, cacy. Idziemy, robimy kilometry jak w bajce. A potem cztery kilometry przed Point 660 zaczyna się film grozy.
To znaczy najpierw było płasko i fajnie, ale zaczęły się buły, a także różne takie farfocle. Zrobiliśmy prawie pięć kilometrów przez godzinę. Grzaliśmy jak wariaci, byle prędzej. Już byliśmy na końcu Grenlandii myślami. Zaczęły się górki. Do Point 660 tylko cztery kilometry, ale kiedy na to popatrzyłem, po prostu zgroza: postrzępione i poszczelinione. Uparcie próbowaliśmy się przebić, przechodziliśmy przez mosty śnieżne nad otwartymi szczelinami. W pewnym momencie wszedłem na taki garbik, a tu pod nogami szczelina, prosto szczelina, w lewo szczelina, w prawo szczelina. Po prostu szczelina na szczelinie, i to potężne, głębokie otchłanie.
I gdzie nie popatrzysz, tam widać siny lód, szczeliny i góry. Nie ma drogi do 660. No way, chociaż to tylko trzy kilometry. Nie chce puścić Grenlandia. Skończyliśmy o 22:30, do śpiworów o 1:00. Jutro zrobimy rekonesans na rakach i coś się zadecyduje. Przeszliśmy 23 kilometry.
34. dzień
Pobudka o 7:00. Trochę przeklinamy wczorajszą głupotę, że chcieliśmy skrócić drogę przez szczeliny. Nie ma żartów. No ale była przygoda. Dzisiaj też jest dzień. Musimy stąd wyjść, musimy dziś skończyć. Prawie koniec żarcia, żarty się skończyły. Szczeliny i to wszystko to też nie przelewki, byle do 660. Już się wczoraj wydawało, że myk i koniec, a tu takie buty.
Pisane Point 660
Idziemy w cholernej niepewności. Szczeliny, buły, co tam będzie, jak my to przekatujemy. Nie ma drogi, tak blisko nam zagrodziło przejście. Po godzinie osiągamy stary postój. Jest ciężko, takie górki z lodem, że idziemy bez nart. Ale dochodzimy i jest raźniej. Parę razy sprawdzamy pozycję: 2,8 kilometra, 1 kilometr, 360 metrów, 120 metrów, w końcu mamy. Idziemy na wzniesienie. Niepewność, co będzie za garbem, jaki teren? Widać garby i buły, czy puści? Idziemy, idziemy.
Ja wytyczam szlak i nagle coś się pode mną zapada. Szczelina! Wiszę na pulkach. Wbijam kijek obok, żeby się wydobyć, i słyszę, jak śnieg leci w studnię bez dna. Mówię do Wojtka, żeby mnie obszedł i wyciągnął za kijki. Czas cieknie powoli, staram się nie oddychać. Żeby tylko śnieg wytrzymał jeszcze chwilę. Nogi już w pustce. Podaję kijki, Wojtek wyciąga mnie. Dochodzimy za garby, a tam platforma, niesamowity widok. Między szczelinami i garbami płasko. Droga na drugi brzeg jak autostrada. Grzejemy. Jeszcze garby, żleby, spadki i dochodzimy. Kamień, Point 660, przeszliśmy Grenlandię. I dalej. Ostre zjazdy po kamieniach. Wojtkowi okręcają się parę razy sanki, ściskają go linki od uprzęży jak baleron, dosyć mocno. Nie może złapać tchu. Zjeżdżamy, jak się da, na nartach, na siedzeniach, na czekanie i byle niżej. Po północy kończymy to wszystko, spać. Zrobiliśmy od ostatniego biwaku w linii prostej sześć kilometrów. Bajkowe widoki, wokół skały, lodowce, zamarznięte jeziora. A my od jeziora do jeziora zjeżdżamy w dół. Widzimy renifery. W pamięci jeszcze garby i szczeliny.
Kartka wysłana do Gdańska po przejściu Grenlandii:
„Søndre Stromfjord 10 maja 1993
Dziś w nocy o godzinie 4:00 czasu polskiego doszliśmy do Søndre po pokonaniu 600 kilometrów lodowca, mrozów, wiatru w twarz, różnego rodzaju kłopotów ze sprzętem, odmrożeniami, poczuciem bezsensu naszego wysiłku. Jako pierwsi Polacy przeszliśmy Grenlandię. Może to coś, może nic. Tego jeszcze nie wiem. Pozdrawiam wszystkich, marek.”
LISTA SPRZĘTU – SPITSBERGEN
1. Obóz:
– namiot
– śpiwór puchowy
– karimata
– prymus benzynowy
– zapałki (5 pudełek)
– czajnik
– menażki
– nóż
– łopata do śniegu
– folia NRC
– broń – sztucer
– naboje (10szt.)
– pistolet sygnalizacyjny
– szczoteczka do zębów
– ołówek
– notes
– książka: Zbigniew Herbert „Barbarzyńca w ogrodzie”
2. Ubranie:
– kurtka i spodnie ortalionowe
– bluza i spodnie wełniane
– bielizna polarowa
– buty narciarskie skórzane
– skarpety wełniane
– rękawice wełniane
– rękawice ortalionowe
– kominiarka
– czapka wełniana
– gogle
– okulary narciarskie
3. Nawigacja:
– kompas
– zegarek
– mapy Spitsbergenu
4. Marsz:
– pulki
– narty drewniane + kijek
– czekan
– lina (30 m)
5. Jedzenie i paliwo:
– kasza, ryż, konserwy
– butelki na paliwo (4 szt.)
– paliwo (5 l)
Łączna waga sanek z ładunkiem około 30 kg.
LISTA SPRZĘTU – GRENLANDIA
1. Obóz:
– namiot
– śpiwór Thin Elite
– karimaty (2 szt.)
– prymus Optimus
– zapałki (10 pudełek)
– menażki
– scyzoryk
– termometr
– łopata do śniegu
– papier toaletowy
– szczotka do zębów
– ołówek
– długopis
– dziennik
– książki: Richard Kipling „Kim”, J.R.R. Tolkien „Wyprawa”
2. Ubranie:
– anorak goretex
– spodnie goretex
– kurtka puchowa
– bluza polarowa
– spodnie polar
– bielizna polarowa
– rękawice pięciopalczaste
– rękawice jednopalczaste
– rękawice przeciwwiatrowe
– buty Asolo-Summit
– opaska wełniana
– kominiarki (2 szt.)
– czapka
– okulary
3. Nawigacja:
– GPS Magellan
– Kompas Silva
– zegarek
– pozycje poprzednich wypraw
– mapy Grenlandii
4. Marsz:
– pulki
– narty Fisher
– kijki
– wiązania Telemark
– foki
– plecak duży
– plecak mały
– lina (20 m)
5. Jedzenie i paliwo:
(porcje na 40 dni)
– pemmikan, jedzenie liofolizowane, puree ziemniaczane, zupki w proszku, herbata malinowa, kawa, rodzynki, orzeszki, prince polo, czekolada
– łyżka
– finka
– butelki na paliwo (10 szt.)
– paliwo (151)
– termos plastikowy (1,5 l)
6. Materiały do reperacji:
– leatherman, igła, nici, materiał, drut, klej
Łączna waga sanek z ładunkiem około 70 kg.
życie w lodach
Po przejściu Grenlandii postanowiliśmy z Wojtkiem Moskalem dotrzeć na nartach na biegun północny. Wybraliśmy najtrudniejszą drogę: z północnej Kanady po Oceanie Arktycznym, w przeciwnym kierunku niż Dryf Transarktyczny, który spychał nas z powrotem. Do przejścia mieliśmy 880 km, które postanowiliśmy pokonać bez pomocy z zewnątrz, ciągnąc na saniach studwudziestokilogramowy ekwipunek. Nasza droga wiodła po zamarzniętym morzu poprzecinanym szczelinami, otwartą wodą czy spiętrzonymi krami, tworzącymi wały piętnastometrowej wysokości.
Po starcie z małej wysepki Ward Hunt Island okazało się, jak mało wiemy o Arktyce. Czułem się jak dziecko, które buduje rakietę, żeby polecieć w Kosmos. Biegun był daleko jak Księżyc. Przez pierwsze trzydzieści dni pokonaliśmy tylko 100 km. Została nam połowa racji żywnościowych i 770 km do pokonania. Dotarcie do Bieguna graniczyło z cudem. Przełom nastąpił na osiemdziesiątym ósmym stopniu. Na dwa tygodnie przed wyczerpaniem się żywności, kiedy wydawało się, że prawdopodobnie nie mamy szans na osiągniecie Bieguna, postanowiliśmy mimo wyczerpania iść każdego dnia dwie godziny dłużej. Wydawało się, że nie mamy szans. Jednak wbrew temu, co mogliśmy obliczyć i zrozumieć, postanowiliśmy iść do końca i zobaczyć, co będzie dalej. Zamiast zdobywać Arktykę, zaczęliśmy po prostu żyć w lodach. Biegun nigdy nie dopuściłby nas do siebie, gdybyśmy myśleli tylko o jego zdobyciu.
Po siedemdziesięciu dwóch dniach marszu, 23 maja 1995 roku, stanęliśmy na północnym biegunie Ziemi.
biegun północnyMORZE ARKTYCZNE – 1995biegun północny
A droga wiedzie w dal i w dal, gdzie się zaczęła? Tuż za progiem, a gdzie się skończy, nie wiem sam, tego powiedzieć wam nie mogę.
Od ponad miesiąca jestem chory. Przeziębienie, katar, grypa czy co tam nie jeszcze. To absurdalne. Przez pięć lat nie byłem chory na nic takiego. Wszyscy wokoło kaszleli, kichali, a ja nic. Teraz przed najbardziej ekstremalną rzeczą, kiedy muszę być w super kondycji, po prostu jestem chory. Nie przechodzi, chociaż zdesperowany faszeruję się na okrągło lekarstwami. Nie mogę trenować. Nie mogę biegać, pływać, chodzić na siłownię, jeździć na nartach. Nic. To śmieszne i absurdalne. Jak to będzie? Nie mogę nic robić. Jestem słaby. Gumka. Będzie można życie stracić, a ja jestem chory. Wychodzimy z Wojtkiem gdzieś tam na świeże powietrze i po chwili Wojtek mówi: „wchodzimy do środka, bo zachorujemy”. Niezły tekst jak na dwóch polarników, którzy za miesiąc będą szli na Biegun. No ale tak jest. Obydwaj ostatnio się pochorowaliśmy. Ale tak naprawdę, czy to ma jakieś znaczenie. Nie wiadomo do końca, co będzie ważne tam. Chciałbym już iść. Jeszcze miesiąc i trochę do początku wyprawy. Jak to będzie. Wierzę, że dojdziemy, damy radę. Ale kto wie? Trzeba pójść na całość. Mało czasu zostało. Jak tam będzie?
Dzień 1., 13.03.1995
Start 83° 05′ 48,9″ N, 74° 10′ 24,0″ W.
Koniec dnia 83° 07′ 51,8″ N, 74° 00′ 24,1″ W.
W nocy zimno. Może poniżej -50°C. Nogi zimne. Trzeba było popracować nad nimi. Potem cały czas uważałem, bo namiot mały. Trudno spać.
Dzień 11., 23.03.1995