Strona główna » Obyczajowe i romanse » Mroczna miłość. Mroczne światło. Tom 1

Mroczna miłość. Mroczne światło. Tom 1

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66234-48-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Mroczna miłość. Mroczne światło. Tom 1

Debiut literacki T.M. Frazier w końcu w Polsce!

Jake jest mrocznym, tajemniczym, wytatuowanym i bardzo niebezpiecznym motocyklistą, od którego ktoś taki jak 17-letnia Abby powinien trzymać się z daleka. Jednak dziewczyna wbrew pozorom nie jest taka niewinna, jak mogłoby się wydawać, a życiowe doświadczenia sprawiły, że niełatwo ją złamać.

Jake i Abby poznają się w dziwnych okolicznościach. Ona spędza noc w samochodzie swojej zmarłej babci na złomowisku, a on - no cóż, robił to, co zdarzało mu się dosyć często. Spędzał czas… w towarzystwie.

Oboje noszą w sercach ciemność, oboje przekonali się, że mogą liczyć tylko na siebie i oboje odkryją smak pierwszego prawdziwego uczucia, które narodzi się… w mroku.

Historia, niepokornego, niebezpiecznego zabójcy znanego z serii King!

__

"To nie jest typowa historia miłosna, bardziej połączenie piękna z mrokiem." – Christy, Goodreads

__

O autorce

T.M. Frazier to bestsellerowa autorka USA Today, której sławę przyniosła seria King. Obecnie jej nazwisko znajduje się na liście dwunastu najwyżej ocenianych autorów literatury fiction (beletrystyka) na Goodreads.com, tuż za J.K. Rowling. Autorka od dziecka chciała być pisarką, ale w wyniku różnych życiowych zawirowań praktycznie przez pierwsze 10 lat kariery zawodowej pracowała jako pośrednik nieruchomości. Dopiero później za namową męża zdecydowała, że chce w końcu pójść za głosem swojej pasji pisarskiej i efektem tego była jej debiutancka książka "The Dark Light of Day" (2013). Jej książka "Preppy" (seria King) znalazła się wśród finalistów Goodreads Choice Award 2016 Romance, czyli najlepszych książek roku wybieranych przez czytelników i recenzentów z całego świata. Autorka do dzisiaj ciągle szczypie się w ramię, żeby upewnić, się, że jej życie to nie sen.

Polecane książki

Jest rok 2008. W Tate Gallery w Londynie odbywa się wielka retrospektywna wystawa malarstwa Francisa Bacona. Na ekrany kin wchodzi nowy film Darrena Aronofsky’ego „Zapaśnik” z fenomenalną rolą Mickeya Rourke. We wrześniu bankrutuje jeden z największych banków inwestycyjnych Lehman Brothers, dają...
Ustalenie momentu powstania obowiązku podatkowego w VAT wymaga prawidłowego określenia chwili dokonania dostawy towarów lub wykonania usługi. W przypadku czynności długotrwałych, w wykonaniu których dochodzi do regularnej i powtarzalnej sprzedaży, obowiązek podatkowy jest często ustalany w sposób sz...
Pan Doubler o ziemniakach wie wszystko, rozmawia z nimi częściej niż z własnymi dziećmi, które widuje tylko podczas niedzielnych obiadów. Chce zostać hodowcą wszechczasów. Poglądami dzieli się jedynie z panią Millwood, gospodynią, która pomaga mu prowadzić dom. Choroba ...
Irena Kamińska - sędzia Naczelnego Sądu Administracyjnego, orzeka w Izbie Ogólnoadministracyjnej; współautorka publikacji z zakresu prawa administracyjnego, m.in. zbioru orzecznictwa Dostęp do informacji publicznej (Warszawa 2007), Prawo geodezyjne i kartografi czne. Komentarz (Warszawa 2013), Komen...
Siglufjördur - małe rybackie miasteczko na północy Islandii - jest jak pułapka. Wciśnięte w głęboki fiord, rzadko widzi słońce. Zimą, odbierający siły mrok, trwa kilka miesięcy. Jedyna droga, którą można stąd uciec, prowadzi przez stary tunel zasypany śniegiem i niedostępny aż do wiosny. Tu nikt nik...
Opowiadanie przenosi czytelnika w obszar znajdujący się tuż za granicą życia. Umrzeć jest stosunkowo łatwo, ale zapewnienie sobie komfortu na tamtym świecie czasami może być nie lada wyzwaniem. Zwłaszcza gdy zostało się pomyłkowo pochowanym na podhalańskim cmentarzu zamiast w rodzinnym Krakowie. Tad...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa T. M. Frazier

Dla Logana

PrologJake

Ból w głowie narastał. Pulsował w rytmie zgodnym z powolnym biciem serca. Zamglony wzrok płatał mi figle, raz pokazując pojedyncze, a raz podwójne obrazy. Gdy sięgnąłem ręką do potylicy, skąd promieniował ból, ciepły czerwony płyn oblepił mi palce. Przez materiał cienkiej koszuli wyczuwałem szorstką, zimną podłogę. Leżałem bezwładnie w salonie. Rozejrzałem się wokół, aż wejrzałem w szalone, przekrwione oczy człowieka, którego znałem całe życie – a przynajmniej myślałem, że go znałem. Wytrzeźwiałem w jednej chwili, mgła uniosła się sprzed oczu, a serce zabiło mi żywiej. Był przygotowany do uderzenia, gotowy, by zabić. Grube żyły odznaczały mu się na szyi. Widziałem, jak pulsują wraz z każdym głębokim oddechem. Spojrzałem ponad nim na siekierę, którą trzymał w ręku. Bez chwili wahania opuścił ramię, by rozłupać mi czaszkę na pół. Zanim ostrze dosięgło mojego czoła, uwolniłem się z silnego uchwytu mężczyzny i potoczyłem na bok, unikając ciosu – i wiekuistej ciemności – zaledwie o milimetry.

Uniosłem się na niepewnych nogach, próbując zaczerpnąć tchu i przygotowując się na kolejny atak. Zaskoczył mnie widok człowieka, który zaledwie przed chwilą był potworem, skulonego na podłodze z twarzą zwróconą w dół, do meksykańskich płytek. Jego dłoń rozwarła się i puścił siekierę, trzęsły mu się ręce.

Płakał.

– Tato? – zapytałem.

Próbowałem wszystkiego, co tylko w mojej mocy, by ulżyć mu w cierpieniu, a on w zamian zrobił wszystko, bym poczuł całą głębię jego bólu.

– Wynoś się stąd! – ryknął pomiędzy szlochami, nadal z twarzą w kierunku podłogi.

– Tato, pozwól sobie pomóc – błagałem. Kopnąłem siekierę poza jego zasięg.

– Wynoś się z tego domu i nigdy, kurwa, nie wracaj! – Uniósł się na kolana, powoli podnosząc głowę, by spojrzeć mi w twarz. Z kącików ust ciekły mu strużki śliny. Jego oczy lśniły wilgocią. Gdy mówił, kłuł mnie smród alkoholu.

Widziałem już ojca nieraz w złym stanie, ale tym razem to było coś zupełnie innego.

– Nie chcę cię tu nigdy więcej widzieć.

– Tato, proszę, pozwól mi sobie pomóc – nalegałem.

Naprawdę mogłem mu pomóc: załatwić odwyk, zapewnić opiekę terapeutyczną, cokolwiek, byle tylko przestał się czuć, jakby jego życie dobiegło końca.

Pochyliłem się i chwyciłem go za ramię, by pomóc mu wstać.

– Kurwa, nie dotykaj mnie! – Wyrwał się z mojego uchwytu. – Ty… To miałeś być ty. To przez ciebie nie żyją.

Jego słowa bolały, ale to nie był pierwszy raz, kiedy je usłyszałem. Już dwa tygodnie sprzątałem jego wymioty i starałem się unikać pijackich wybuchów furii.

– Chciałbym, żebyś to był ty – powiedział, tym razem ciszej.

– Tato, jesteś pijany, nie mówisz tego poważnie.

– A właśnie że mówię. Przed chwilą próbowałem cię, kurwa, zabić, Jake, i szczerze mówiąc, żałuję, że mi się nie udało. – Spojrzał mi prosto w oczy i w tym momencie sprawiał wrażenie, jakby w pełni się kontrolował. – To miałeś być ty. To ty powinieneś był umrzeć. Nie oni. Ja tylko chciałem to naprawić, wymienić ciebie na nich. Sprawić, by było tak, jak powinno być. – Jego głos zamienił się w szept. – Jesteś dla mnie martwy, chłopcze.

Coś we mnie pękło.

Jeśli miałbym wskazać moment, w którym zrozumiałem, że moje życie zupełnie się zmieni, że ja zupełnie się zmienię – to był właśnie ten moment.

To wtedy dotarło do mnie, że byłbym zdolny do morderstwa.

Podniosłem siekierę, wyprostowałem się i ruszyłem prosto ku niemu, omijając poprzewracane meble w salonie. Chwyciłem rękojeść w obie dłonie i uniosłem narzędzie nad głową. Wyraz zaskoczenia i strachu na twarzy ojca był dla mnie czystą rozkoszą. Chciałem zapamiętać jego strach, odtwarzać go raz za razem w głowie. Nawet nie próbował robić uników. Opuściłem siekierę z całych sił, ale zatrzymałem ją o milimetry od jego klatki piersiowej.

Wyraz czystego przerażania na jego twarzy nie ruszył mnie zupełnie. Skończyłem z pomaganiem mu.

– Nigdy nie zapomnij, że tym razem się powstrzymałem. Bo jeśli jeszcze kiedykolwiek cię zobaczę, wyrwę ci serce z piersi, starcze.

Rzuciłem siekierę na podłogę i plunąłem na niego, upewniając się, że zrozumiał, że był dla mnie niczym, tak samo jak ja dla niego. Zostawiłem go trzęsącego się na podłodze i nie zatrzymałem się nawet na moment ani nie obejrzałem. Otworzyłem drzwi frontowe i wyszedłem w noc.

Zapaliłem papierosa na ganku i wkroczyłem w mrok podjazdu, gdzie stał mój motocykl. Nie bawiłem się w pakowanie. W tym domu nie było już nic, czego bym chciał lub potrzebował. Mógłbym przysiąc, że gdy odpalałem motor, usłyszałem płacz ojca, ledwo słyszalny poprzez ryk silnika.

Ale było już za późno.

To wydarzyło się cztery lata temu.

Minęło sześć dni, od kiedy ostatni raz odebrałem komuś życie, a teraz zmierzałem na motocyklu z powrotem do miejsca, którego nienawidziłem najbardziej.

Moją motywacją do pracy nie była już kasa. Gdybym ja tego nie robił, robiłby to ktoś inny. Może wydawało mi się po prostu, że ratowałem kolejnego biednego frajera od życia, do którego byłem lepiej przystosowany.

Nie miałem żadnych złudzeń co do własnej wielkości. Podczas gdy innym facetom stawał na widok szybkich i drogich samochodów, ja wolałem wolność, jaką dawał mi motocykl. Kupno domu oznaczało dla mnie zapuszczenie korzeni, a to była ostatnia rzecz, jakiej chciałem. Nigdzie nie zabawiałem dłużej, niż trwało wykonanie roboty. No i nienawidziłem się nudzić, więc gdy musiałem przyczaić się po jakimś głośnym zabójstwie, handlowałem trochę koką lub trawą – ot tak, żeby mieć jakieś zajęcie.

„Bezczynność prowadzi do zguby, Jake”, mawiała moja matka.

Co ona mogła wiedzieć.

Ja nigdy nie pozostawałem bezczynny. Jeśli ostatnie kilka lat czegoś mnie nauczyło, to tego, że moim przeznaczeniem było przynoszenie zguby innym.

Nie planowałem nigdy wracać do miejsca, które kiedyś nazywałem domem, nawet gdy Reggie, główny mechanik w warsztacie ojca i jedyna osoba z rodzinnego miasta, z którą utrzymywałem kontakt, poinformował mnie, że kolejna wyprawa w głąb flaszki może być dla ojca ostatnią. Ojciec stworzył sobie własne piekiełko wyścielone wymiocinami, popiołem i pustymi butelkami po jamesonie. Ale gdy Reggie powiedział, że dom, w którym się wychowałem – dom, który moja matka kochała aż do dnia swojej śmierci – był zagrożony zajęciem przez poborcę podatkowego, coś we mnie powiedziało, bym go ratował.

Nie dla ojca. Dla mamy. Jedynej kobiety, która mnie kochała. Do tej pory nic dla niej nie zrobiłem. Poza tym, że przeze mnie zbyt wcześnie trafiła do grobu.

W Coral Pines, moim rodzinnym mieście i jednocześnie niewielkiej wyspie przy południowo-zachodnim wybrzeżu Florydy, nabożną cześć oddawano pick-upom na podniesionym podwoziu i wielkich oponach, chromowane stojaki na broń lśniły w nich jaśniej niż słońce w niedzielny poranek. Miasta takie jak Nowy Jork i Chicago określane są betonowymi dżunglami. Coral Pines powinno być nazywane plażowym więzieniem lub tropikalnym wariatkowem.

Lub moje ulubione: zjełczała piekielna wchujtopia.

Nic oprócz turystów, buraków i duchów.

Nie wiem, których nienawidzę najbardziej.

Styl życia włóczęgi, który obrałem po wyjeździe z tego zadupia, odpowiadał mi w zupełności. Przemieszczałem się z miasta do miasta, nigdzie nie zatrzymywałem się dłużej, niż to było konieczne. Wykonywałem zadania zlecane mi za pośrednictwem tymczasowych skrytek pocztowych lub jednorazowych, niemożliwych do namierzenia telefonów komórkowych. W żadnym miejscu nie zostawałem na tyle długo, by wejść w jakiekolwiek znaczące relacje z kimkolwiek.

Było to dokładnie to, czego chciałem.

Rzadko wyjawiałem komukolwiek prawdziwe imię. Zupełnie odwrotnie było na rodzinnej wyspie. W Coral Pines każdy wiedział, kim jestem, bo tam wszyscy wiedzieli wszystko o innych. Cudza przeszłość, nazwisko panieńskie matki, paskudne szczegóły życia rodzinnego, które ludzie zwykle próbują zakopać głęboko na dnie szafy. W Coral Pines sekretów nie dało się utrzymać w tajemnicy.

A ja miałem sporo takich, które chciałem zachować dla siebie.

Oni może i znali Jake’a Dunna, który był nieudacznikiem jako nastolatek, ale nie mieli pierdolonego pojęcia, kim ten chłopak się stał. Nie mówiąc o tym, do czego był zdolny.

Do Coral Pines prowadził dwupasmowy most Matlacha Pass. Była to jedyna droga łącząca wyspę ze stałym lądem i przez całe dwadzieścia dwa lata mojego życia zawsze prowadzono na niej jakieś roboty. Tak było i tego dnia, kiedy – nie z własnej, nieprzymuszonej woli – przejechałem przez most pierwszy raz od kilku lat. Gdy prowadziłem motocykl, oblepiał mnie kleisty skwar, jakbym próbował płynąć przez jezioro kisielu. Poczułem, że wracają do mnie wszystkie negatywne emocje, jakie pozostawiłem za sobą, gdy opuściłem to zasrane miejsce.

Odżyło wspomnienie pogrzebu brata sprzed czterech lat. Zaraz po ceremonii znalazłem matkę, nadal ubraną w czarną sukienkę z krótkimi rękawami, którą miała w kościele, leżącą twarzą w dół z obrzynem przy boku i większością głowy rozbryzganą na różowych kafelkach prysznicowych. Nie chciała zostawić bałaganu. Napisała to w liście, ale nie wiedziała wystarczająco dużo o broni, by rozumieć, że wybrała najbardziej bałaganiącą ze wszystkich, które znajdowały się na stojaku na strzelby ojca.

Ojciec był w totalnej rozsypce na pogrzebie syna. Gdy chowano moją matkę, przebywał w psychiatryku dwa miasta dalej. Zawsze winił mnie – nie tylko za śmierć Masona, ale i za samobójstwo mamy. Nieraz powtarzał mi, że tamtego poranka miałem być z Masonem na łodzi i że to moja wina, że skończył, unosząc się na wodach rzeki Coral Pines. Prawdziwym powodem, dla którego ojciec mnie nienawidził, było to, że uważał, że to nie Mason – szóstkowy uczeń, stypendysta, kapitan drużyny bejsbolowej i wytrawny wędkarz – powinien był wtedy umrzeć. To miałem być ja, drugi syn – dealer marihuany, pies na baby, skory do bójek i wiecznie wagarujący.

Trochę się z nim zgadzałem. Gdybym to był ja, a nie Mason, mama nadal by żyła. Ojciec nie próbowałby utopić się w taniej whisky, a w świecie żywych byłoby kilka osób więcej. Ja nie dawałem nic, a odbierałem wszystko. Ale też, żeby było uczciwie, nie oczekiwałem niczego od świata, który rozrywał mnie na kawałki na każdym kroku.

Nie oczekiwałem niczego do dnia, kiedy spotkałem pewną rudą z charakterkiem.

W wieczór, gdy poznałem Abby Ford, moje życie zmieniło się na zawsze.

Rozdział 1Abby

Wiedziałam, że coś jest nie tak, kiedy przeszłam przez scenę podczas rozdania świadectw i powitały mnie nieliczne oklaski niewielkiego tłumu. Nie żebym oczekiwała owacji na stojąco. Nie byłam szczególnie miła dla koleżanek i kolegów z klasy. Prawdziwych przyjaciół mogłam policzyć na palcach jednej dłoni. Albo nawet nie. Spodziewałam się jednak usłyszeć zwyczajowe pohukiwanie i okrzyki Babuni, ale nigdzie jej nie dostrzegłam.

Gdzie się podziewała?

W mojej głowie rozległ się dzwonek alarmowy, gdy nasza wicedyrektorka, pani Morgan, wpadła do audytorium, pozwalając, by ciężkie metalowe drzwi zatrzasnęły się za nią z hukiem. Jej obcasy stukały o błyszczącą żółtą podłogę w szybkim staccato. Wezwała mnie do siebie, kiwając zagiętym palcem. Ze spojrzeniem wbitym w podłogę prowadziła mnie w milczeniu do gabinetu dyrektora.

Kiedy weszłam do środka, zamiast dyrektora za biurkiem siedział szeryf Fletcher.

Cholera.

Szybko przeleciałam w myślach wszystko, co ostatnio zbroiłam, a co mogło wymagać wizyty policji. W kieszeni szortów pod uroczystą szatą na rozdanie świadectw miałam torebkę trawki, ale ponieważ szeryf kierował się zasadą „jeśli coś masz, podziel się”, nie przejmowałam się tym nadmiernie.

Z drugiej strony posiadanie na terenie szkoły mogło zaowocować zastosowaniem przez szeryfa podwójnych standardów. Odkąd żyję, w Coral Pines nikt nie został aresztowany z powodu marihuany. Byłoby to klasycznym przypadkiem mojego wszawego szczęścia, gdybym jako pierwsza trafiła za to za kratki. Miałam także niedawno nieszczęśliwy wypadek związany z płotem wokół boiska bejsbolowego oraz pojazdem czterokołowym, który pożyczyłam bez wiedzy właściciela, ale byłam pewna, że szeryf nie mógł wiedzieć, że to ja narobiłam szkód.

– Szeryfie? – powiedziałam.

Próbowałam zachowywać się naturalnie, ale moje powitanie zabrzmiało jak pytanie. Nie znosiłam gościa, nawet pomimo jego elastycznego podejścia do prawa. Jego rodzina posiadała Coral Pines niemalże na własność i nie zdziwiłabym się, gdyby szeryf odbył szkolenie policyjne korespondencyjnie. Jedynym w miarę przyzwoitym członkiem rodziny Fletcherów był Owen, całkiem miły gość, jeśli ktoś lubił śliczniutkie męskie kurewki.

Koszula szeryfa była rozpięta o trzy guziki za nisko, tak jakby chciał mieć pewność, że nikt nie pomyli go z prawdziwym stróżem prawa. Masa włosów porastających jego klatkę piersiową sięgała mu niemal do gardła.

– Proszę usiąść, panno Ford. – Tłustym owłosionym paluchem wskazał jedno z krzeseł przed biurkiem.

Pani Morgan stanęła obok funkcjonariusza z rękami złożonymi na podołku jak zakonnica. Jej pokaźny wzrost i smukła figura w połączeniu z ołówkową spódnicą z wysokim stanem powodowały, że w zestawieniu z przysadzistą sylwetką szeryfa wyglądała jak żyrafa. Poszarpana, nierówna grzywka zwisała tuż nad rzęsami i muskała białą cerę kobiety. Jako rudzielec sama byłam raczej blada, nawet promienie śmierci emitowane przez słońce Florydy nie mogły temu zapobiec. Jednak ona jakimś cudem była bledsza ode mnie.

Usiadłam i zaczęłam się modlić o to, by cokolwiek się zdarzy, szybko się skończyło.

Zaledwie cztery lata temu – w innym stanie i w innej szkole, niemalże w innym życiu – dyrektor wezwał mnie z klasy, by mi oznajmić na szkolnym korytarzu, że mój ojciec przedawkował. Byłam już wtedy od ponad dwóch lat w rodzinie zastępczej, a ojca nie widziałam od czterech. Ale siły wyższe uznały, że jego śmierć była na tyle ważna, by wyrwać mnie z klasy, więc uznałam za swoją powinność udać choć nieco smutku, którego ode mnie oczekiwano.

Tak naprawdę miałam ochotę śmiać się z zadowolenia, ze sprawiedliwości losu.

Szczęście to za mało, by opisać emocje, które odczuwałam, gdy poinformowano mnie o jego śmierci.

Babunia zawsze powtarzała, że Bóg stworzył człowieka na swój obraz.

Jeśli wziąć pod uwagę mojego ojca, to Bóg był albo chorym, sadystycznym pojebem, albo gigantycznych rozmiarów kłamstwem, które ludzie sobie wmówili jako prawdę.

Nie wypowiadałam tej opinii na głos przy Babuni.

Ojciec był w pracy, gdy znaleziono go w jednej z kabin w toalecie, siedzącego na sedesie ze spodniami wokół kostek i strzykawką nadal zwisającą z pokłutego ramienia. Bardziej zdziwił mnie fakt, że był w pracy, niż to, że nie żył. Przynajmniej umarł w towarzystwie igły, jedynej rzeczy, którą w życiu kochał.

Ojciec był prawdziwym zwycięzcą.

Szeryf nie patrzył mi w oczy, skierował wzrok gdzieś ponad moją głowę, wyraźnie odwlekał przekazanie mi wieści, które dla mnie miał. Z każdą mijającą chwilą jego oddech brzmiał jak chrapanie. W końcu się zniecierpliwiłam.

– Może powie mi pan, czemu tu jestem? – wykrztusiłam.

– Kochanie – wypluł z siebie, jakby nigdy wcześniej nie użył tego słowa. – Kto jest twoim najbliższym krewnym?

Krew odpłynęła mi z twarzy. Nie byłam w stanie od razu odpowiedzieć. Brakowało mi słów. Zakręciło mi się w głowie, świat wyglądał, jakbym patrzyła nań przez kalejdoskop.

„Najbliższym krewnym?” – powtórzyłam w myślach.

Moją jedyną krewną jest Babunia.

– Abby! – Pani Morgan pstryknęła mi palcami przed twarzą. Nawet nie zauważyłam, gdy uklękła przede mną.

Za jej plecami szeryf pocił się obficie z nerwów.

– Abby – powtórzyła pani Morgan łagodniejszym tonem. – Twoja babcia miała wypadek. – Wypowiadała każde słowo, jakby prowadziła lekcję angielskiego.

– Jaki? – zapytałam. – Jej samochód nawet nie jeździ, od września stoi na złomowisku – powiedziałam, jakby ten fakt mógł coś zmienić.

– To nie był wypadek samochodowy, kochanie. – Pani Morgan miała wyraz twarzy, jakby ją coś bolało. – To była… eksplozja.

Uścisnęła mi dłoń, a ja pod wpływem jej dotyku wzdrygnęłam się i natychmiast wyrwałam rękę.

– Kurwa, co? – wyszeptałam.

Słyszałam, jak wali mi serce. Poczułam, jak krew w moich żyłach zmienia się w kwas. Wydawało mi się, że skóra zaraz mi odpadnie, spalona do szpiku kości.

– Uważaj na słowa, młoda damo. – Szeryf miał czelność zwrócić mi uwagę. Odchrząknął. – Zdaję sobie sprawę, że to dla ciebie trudna sytuacja, i bardzo mi przykro.

Jasne, to zabrzmiało szczerze.

– Muszę cię o coś spytać. Czy twoja babcia mówiła ci może ostatnio, że potrzebuje na coś pieniędzy? Czy miała może jakieś kłopoty finansowe?

Potrząsnęłam głową. Może nie żyłyśmy jak królowe, ale jej renta i pieniądze, które zarabiała ze sprzedaży konfitur na rynku w niedziele, wystarczały na spłatę hipoteki, jedzenie i ubranie.

– Nie – odpowiedziałam. – Nic o tym nie wiem.

Szeryf Fletcher stęknął.

– Mamy powody podejrzewać, że twoja babcia była zaangażowana w działania wątpliwej natury. – Podrapał się po zaroście. – Znajdowała się w przyczepie kempingowej w rezerwacie, kiedy doszło do eksplozji.

To nie mogło się dziać naprawdę.

Musiała zajść jakaś pomyłka.

Pani Morgan usiadła obok mnie i ponownie próbowała ująć mnie za dłonie. Odsunęłam się od niej, zanim zdążyła to zrobić.

– Szeryf Fletcher uważa, że w tej przyczepie zajmowano się produkcją narkotyków. – Jej ton był równie dziwaczny, jak ona sama.

– Nie, to na pewno jakaś pomyłka – wybełkotałam, jakby moimi słowami miotał porywisty wiatr. – Babunia nie ma nic wspólnego z narkotykami. Mogę zaraz do niej zadzwonić, sami się przekonacie.

Nie było po prostu opcji, żeby to była prawda, zwłaszcza ze względu na gówniane nałogi moich rodziców. Babunia nie mogła być zamieszana w nic takiego. Nie zażywała nawet syropu na kaszel, gdy była przeziębiona.

Sięgnęłam po telefon stojący na biurku, jednak nim zdążyłam podnieść słuchawkę, szeryf przykrył ją swoją spoconą niedźwiedzią łapą.

– Niestety, to nie pomyłka. Twoja babcia zginęła dziś rano w eksplozji znanego policji laboratorium wytwarzającego metamfetaminę.

Gapiłam się na niego z otwartymi ustami. Szeryf nie dodał nic więcej. Zamiast tego ponownie spytał:

– Kto jest twoim najbliższym krewnym? W szkolnych aktach nie ma tej informacji. Wiem, że twoi rodzice są nieosiągalni, ale czy masz jakiegoś wujka albo ciotkę?

– Nie – odparłam cicho. Nie miałam nikogo.

– A może starsze rodzeństwo albo kuzyni?

Potrząsnęłam głową. Zapadałam się w wir, w którym zdawał się kręcić cały pokój.

Dlaczego, do cholery, Babunia miałaby się znaleźć w laboratorium mety?

Nie mogłam wyobrazić sobie żadnej przyczyny, chyba że…

Świadomość spadła na mnie jak grom z jasnego nieba – potrzebowała pieniędzy, żeby zapłacić za moją naukę w koledżu. Nie przestawała mówić o tym, że powinnam się uczyć. A ja za każdym razem ją ignorowałam. Moje plany na przyszłość nigdy nie wykraczały poza najbliższy weekend. Zwykle po prostu uśmiechałam się i kiwałam potakująco głową lub zmieniałam temat. Nie miałam zamiaru iść do koledżu. Koniec i kropka.

Babunia najwyraźniej uważała inaczej.

Ale plątanie się w narkotyki po prostu nie miało sensu.

– Jesteśmy tylko we dwie… – Głos mi się załamał. Wewnętrznie płakałam, krzyczałam, wściekałam się na wszelkie siły wyższe, które mogły być tak okrutne, aby dać mi posmakować normalnego życia, a potem je odebrać. Na zewnątrz jednak byłam jak robot.

– Ile masz lat? – zapytał szeryf Fletcher. Niecierpliwie wyłamywał kostki u palców, jakby nie mógł się już doczekać, aż skończy tę rozmowę i pojedzie do restauracji Sally’s na piątkowy rybny bufet „płacisz i jesz, ile chcesz”.

– Siedemnaście – odpowiedział robot.

– A kiedy skończysz osiemnaście, kochanie? – zapytała przesłodzonym tonem pani Morgan.

– Nieprędko.

Dokładnie za dziesięć miesięcy. Ukończyłam naukę rok wcześniej. Kiedy powiedziałam Babuni, że chcę rzucić szkołę, zasugerowała mi jedyne wyjście, jakie mogła zaakceptować. Powiedziała:

– Jeśli tak bardzo tego chcesz, Abby, po prostu uwiń się i skończ rok szybciej.

Jakby to było równie proste, jak wyjęcie poczty ze skrzynki. Łatwo nie było, ale udało mi się. Babunia sprawiła, że poczułam się, jakbym ukończyła jakieś elitarne liceum, a nie zwykły państwowy ogólniak w Coral Pines.

Ujrzałam swoje odbicie w oknie za plecami szeryfa. Nadal miałam na sobie biret i strój absolwentki. Jakby moje szczęśliwe ja, które powinno tam być, kpiło z nieszczęśliwego ja, które zajęło jego miejsce, z tego ja, którego świat właśnie legł w gruzach w efekcie jednej krótkiej wymiany zdań.

Szeryf Fletcher ponownie odchrząknął.

– Panno Ford, jestem zobowiązany przez prawo, aby kierować nieletnich pozbawionych opieki prawnej pod kuratelę odpowiednich służb socjalnych. Zanim cała papierologia trafi do akt i zostanie ci przypisany opiekun społeczny, upłynie trochę czasu. Potem spędzisz w rodzinie zastępczej zaledwie kilka miesięcy, wkrótce osiągniesz pełnoletniość i nie będziesz wymagać opieki. – Szeryf zmienił pozycję na siedzeniu, jednocześnie niezbyt dyskretnie poprawiając sobie co nieco w spodniach. Następnie kontynuował: – To małe miasto. Nie mamy łatwego dostępu do takich środków, więc trochę to zajmie. Na razie pani Morgan zgodziła się zaglądać do ciebie od czasu do czasu. Jeśli naprawdę wolisz, możemy cię od razu wysłać do ośrodka opiekuńczego, ale myślę, że chyba tego nie chcesz, prawda?

To było stwierdzenie, a nie pytanie. Szeryf wydawał się bardziej zirytowany faktem, że musi wypełniać jakiekolwiek papiery, niż przejęty tym, że właśnie straciłam jedyną osobę, którą obchodził mój los.

Na jego ustach pojawił się zadowolony uśmieszek. Szeryf spojrzał na mnie tak, jakby oczekiwał, że mu podziękuję. Jasne, dzięki za troskę i empatię z powodu śmierci najbliższej mi osoby. Wielkie dzięki, łaskawy panie, za ofertę niezsyłania mnie ponownie do piekła opieki społecznej jeszcze tego samego dnia. Prędzej bym zwiała, niż tam wróciła. Nigdy nie wrócę do pierdolonego systemu.

Szeryf Fletcher wstał i wręczył mi wizytówkę z numerem telefonu pastora Thomasa.

– Wielebny pomoże ci we wszystkich formalnościach – rzekł rzeczowo, jakby właśnie wręczył mi kupon na darmowe mycie samochodu w myjni. – Bardzo mi przykro z powodu twojej straty – rzucił przez ramię, wychodząc z biura.

Echo jego ciężkich kroków rozlegało się za nim, gdy pogwizdując, podążał korytarzem.

Pani Morgan próbowała mnie przytulić. Odskoczyłam pod wpływem jej dotyku, przy okazji zrzucając sobie z głowy biret.

Zero płaczu, zero szlochów. Żadnych modlitw do wyimaginowanego Boga, który i tak już dawno o mnie zapomniał. Przywołałam na pomoc dobrze mi znane odrętwienie. Przechodziłam już przez podobne sytuacje w przeszłości, nie potrzebowałam niczego oprócz moich barier.

Babunia nie żyła i prawdopodobnie była to moja wina. Wiedziałam o tym. Sprawa zamknięta. Nie było co się zastanawiać nad czymś, na co nie miałam wpływu.

Prawda?

Pani Morgan schyliła się, podniosła biret z podłogi i otrzepała go dłonią. Ostrożnie nałożyła mi go z powrotem na głowę, uważając, by mnie przy tym nie dotknąć. Nie próbowała już dalszych zabiegów ze swojego repertuaru pocieszania zasmuconych nastolatków. Zamiast tego przyglądała mi się uważnie, tak jakby szukała odpowiedzi na pytania, których nie ważyła się zadać. Zapewne były to pytania w stylu: „Cóż to ci się przytrafiło, biedne dziecko?”, „Co ty teraz poczniesz?”. Nie potrzebowałam jej litości.

Nie potrzebowałam niczego od niej ani od nikogo innego.

Odwróciłam się ku wyjściu.

– Abby! – zawołała pani Morgan. Zatrzymała mnie, zanim zdążyłam się wydostać poza jej zasięg. Ostrożnym ruchem sięgnęła do frędzla zwisającego z mojego biretu i przesunęła go z prawej strony na lewą.

Rozdział 2

Dni, które nastąpiły potem, zlewały się w jeden ciąg. Dzień i noc, ciągły zmierzch, mieszanina marzeń na jawie i koszmarów.

Symboliczna postać zabierająca naszych bliskich z tego świata nazywana jest aniołem śmierci, ale tak naprawdę jest tylko marnym chłopcem na posyłki, który skrywa się pod kapturem, gdy przybywa przeprowadzić dusze na drugą stronę. To w sumie niegłupia fucha. On pewnie nie ma uczuć, nie zna rozpaczy.

Jest bardziej podobny do mnie, niż się tego spodziewałam.

Zazdrościłam mu. Zabierać bez emocji, prowadzić zmarłych z jednego świata do drugiego bez odczuwania zaskoczenia czy szoku, które zawsze towarzyszą niespodziewanej śmierci.

Dlaczego mówi się, że ktoś odszedł? Ludzie nie odchodzą. Porywa ich bezduszny szkielet przebrany w szlafrok własnej matki.

Babunia na pewno nie odeszła w pokoju, lecz wrzeszcząc i kopiąc. Na pewno wykrzykiwała moje imię, gdy jej duszę wleczono w niebyt.

Wołała mnie na ratunek, zamiast tego mogłam być przyczyną jej śmierci.

Co noc nawiedzał mnie ten sam koszmar. Babunia tonąca w mrocznych wodach czyśćca, próbująca wyrwać się ku mnie. Bezskutecznie – nieważne, jak mocno walczyła. Budziłam się w środku nocy, blada i ociekająca potem, z krzykiem wydartym z głębi płuc. Pragnęłam powrotu jedynej osoby, która próbowała mnie ocalić przede mną samą.

Raz za razem odtwarzałam w myślach dni, które nastąpiły po pogrzebie Babuni. Widziałam je w zwolnionym tempie, zamazane. Nic nie jadłam. Nie mogłam spać. Kolejni sąsiedzi wpadali do domu, przynosząc mi zwyczajowe jedzenie na pocieszenie. Nawet nie pukali do drzwi – pewnie wiedzieli, że nie otworzę. W końcu Irma, która mieszkała obok, zaczęła zabierać jedzenie spod moich drzwi i zanosić je do kościoła. Niezjedzone potrawy nie mieściły się już w lodówce Babuni. Zaczęłam ryglować drzwi wejściowe, co było niespotykane w naszym miasteczku. Nie chodziło mi o to, żeby zablokować komuś wejście, raczej o to, by utrudnić sobie wyjście. Im bardziej odcinałam się od ludzi, tym mocniej odczuwałam bliskość Babuni.

Czułam potrzebę ukarania samej siebie. Otoczyłam się wszystkim, co należało do Babuni. Rozpylałam jej perfumy w powietrzu. Nosiłam jej stare długie do ziemi futro z lisa, którego ona nigdy nie wkładała, i nie wiem nawet, po co trzymała je w tym klimacie. Zasypiałam w jej starym obitym sztruksem fotelu i co wieczór – a czasem też rano – piłam jej ulubioną szkocką whisky, aż żar z gardła rozlewał się na resztę ciała i przynosił upragnione zapomnienie.

Dom Babuni – mój dom – był w zasadzie domkiem. Wypłowiały różowy siding wymagał odmalowania, a jasnoszare dachówki nosiły ślady po codziennych popołudniowych letnich burzach. Budynek z dwoma sypialniami i łazienką był mały według wszelkich standardów. Nikt nie wymieniał podłóg z linoleum udającego drewno ani brudnobiałych szafek, od kiedy dziadek zbudował ten dom dla Babuni trzydzieści lat wcześniej.

Krótki żwirowany podjazd wychodził na dziurawą drogę z tłucznia. Budynek stał w bezpośrednim sąsiedztwie chińskiej restauracji Lee z jednej strony i salonu piękności Irmy z drugiej. Babuni nigdy nie przeszkadzało, że wokół jest niewiele zieleni, gdyż na tyłach domku przepływała rzeka Coral Pines.

Trzymając w ręku szklankę szkockiej, rozejrzałam się po domu, który Babunia tak bardzo kochała. Czy naprawdę minęły tylko cztery lata od czasu, gdy z niechęcią zaczęłam go nazywać swoim domem? Tylko kilka krótkich lat, od kiedy wylądowałam w życiu Babuni z pretensjami wobec całego świata i językiem ostrym niczym cała paczka maszynek do golenia?

To było jej określenie, nie moje.

Babunia powitała mnie w swoim życiu z otwartymi ramionami. Okazywała mi cierpliwość na każdym trudnym kroku i kochała mnie bezwarunkowo.

Kiedy pracowniczka socjalna w spodnium za dużym o trzy rozmiary prowadziła trzynastoletnią mnie ku drzwiom Babuni, której nigdy nie poznałam, byłam przerażona. Babunia była matką mojego ojca. Co, jeśli okaże się taka sama jak on? Co, jeśli będzie składać obietnice, których jak on nie ma zamiaru dotrzymać? I nie chodziło o zabawki czy imprezy urodzinowe, ale o takie podstawy jak jedzenie i opłacone rachunki za elektryczność. O poczucie bezpieczeństwa. Chodziło o obleśne szumowiny, jakimi byli kumple mojego ojca pytający mnie, czy wiem, co to kutas i co się z nim robi. W wieku sześciu lat powiedziałam całej tej bandzie, żeby poszli się jebać, ale to ich jedynie rozbawiło do łez, a ojca wkurzyło. Przez dwa dni siedziałam przywiązana do krzesła w kuchni, zanim mnie odwiązał i rzucił mi pod nogi kawałek zimnej pizzy. Ojciec uważał, że jego metody wychowawcze nauczą mnie czegoś o życiu.

Jedyne, czego mnie nauczył, to jak być zimną i nieczułą. On i moja matka na zmianę wymierzali mi swoiście – po ćpuńsku – pojmowaną sprawiedliwość, tak jak na zmianę gościli za kratami więzienia stanowego.

Okazało się jednak, że Babunia w niczym ich nie przypominała. Była podekscytowana na myśl o opiece nade mną, ale niepokoiła się tak samo jak ja. Była ostrożna, ale kochająca.

Kiedy wyszła przed dom, by się przywitać, nie podbiegła do mnie ani mnie nie przytuliła. Starała się nie przytłaczać miłością, którą i tak miała wypisaną na twarzy. Zaprowadziła mnie do mojego pokoju. Był cały biały albo też, jak to ujęła, „zupełnie czysty”. I owszem, był. Białe ściany, biała pościel, białe biurko i krzesło.

– Nie wiedziałam, co lubisz, więc pomyślałam, że sama powiesz mi, jak chcesz udekorować swój pokój i co chcesz w nim mieć.

– Mogę mieć, co zechcę? – zapytałam.

– Oczywiście, kochanie, co tylko zechcesz.

Babunia zawsze uważała, żeby cofnąć rękę, zanim dotknęła moich dłoni, głowy lub ramienia. Miałam awersję do dotyku i w aktach musiała być o tym wzmianka.

Jedyną rzeczą, o jaką poprosiłam Babunię tego pierwszego dnia, był rygiel w drzwiach sypialni. Nie zadawała żadnych pytań ani nie wyraziła wątpliwości. W ciągu godziny zjawił się majster, który zainstalował mi zamek. Babunia zawiesiła klucz na łańcuszku i powiedziała, że mogę go nosić na szyi. Przestałam go używać kilka tygodni po wprowadzeniu się do niej, ale kluczyka nigdy nie zdjęłam. Potem Babunia zrobiła mi pieczonego kurczaka z domowym purée ziemniaczanym. Na deser upiekła ciasto brzoskwiniowe. Babunia odzywała się jedynie wtedy, gdy chciała się dowiedzieć, czy mi smakuje. Kiwałam tylko głową. To był najlepszy obiad, jaki kiedykolwiek jadłam. Po tym pierwszym posiłku wtorek stał się Dniem Pieczonego Kurczaka.

Babunia nie wymagała ode mnie odpowiedzi. Chciała jedynie swojej wnuczki – humorzastej, ciętej, czasem agresywnej. Przez całe życie nikt mnie nie chciał, nawet gdy miałam najlepszy dzień i byłam naprawdę grzeczna.

Babunia kochała mnie w najgorszych chwilach, które nieraz się zdarzały.

W ciągu czterech lat z nią pokonałam długą drogę. A po zaledwie kilku tygodniach bez niej wszystko wyglądało tak, jakbym jej nigdy nie spotkała.

Rozdział 3

Kiedy jakiś uparty gnojek za progiem nie przestawał dzwonić do drzwi, moją pierwszą myślą było chwycić strzelbę i najpierw strzelać, a potem zadawać pytania.

– Wynocha! – krzyknęłam w poduszkę, naciągając jednocześnie kołdrę na głowę.

Nie miałam pojęcia, która była godzina, i nie chciałam sprawdzać. Wiedziałam tylko, że jest wcześnie i że nie byłam jeszcze gotowa wyrwać się z hibernacji.

Natarczywy gnojek zmienił styl z naciskania dzwonka dwa razy z przerwą trzydziestu sekund na tryb ciągły – jak ktoś, kto z niecierpliwością wyczekuje na windę.

„Koniec tego” – pomyślałam. „Idę po spluwę”.

Wyskoczyłam z łóżka i z rozmachem otworzyłam drzwi. Prawie współczułam nieszczęsnej duszyczce, która będzie musiała zmierzyć się z moim gniewem.

Potężne babsko w granatowym garniturze wypełniało niemal całą framugę. Musiałam spojrzeć w górę, by zobaczyć twarz tej kobiety. Wyglądała jak Dan Aykroyd przebrany za kobietę. Rzadkie czarne włosy przetykane siwizną upięła w ciasny kok. W ręku trzymała podkładkę z przypiętymi do niej kartkami i teczkę.

– Abby Ford? – spytała, nie patrząc na mnie, skupiona wyłącznie na swojej podkładce. Miała głęboki wibrujący głos.

– Co? – Przetarłam dłońmi oczy, moją wściekłość zastąpiła dezorientacja.

Babochłop westchnął.

– Czy nazywasz się Abby Ford? – Postukała czubkiem długopisu w podkładkę.

– Tak? – Moja odpowiedź zabrzmiała jak pytanie.

Westchnęła, a ja byłam pewna, że gdzieś wysoko w chmurach, gdzie znajdowała się jej głowa, kobieta przewróciła oczami.

– Spróbujmy jeszcze raz. Czy nazywasz się Abby Ford i jesteś nieletnią, która pozostawała pod opieką Georgianne Ford, zanim ta zmarła trzy tygodnie temu?

– Mam prawie osiemnaście lat – wyrzuciłam z siebie – więc może pani już sobie iść. – Próbowałam zamknąć drzwi, ale babsztyl zablokował je stopą.

– No cóż, jednak nie masz jeszcze pełnych osiemnastu lat, więc jesteś nieletnia. Tym samym stajesz się podopieczną stanu Floryda, a ja niniejszym obejmuję cię opieką. Zostaniesz umieszczona w rodzinie zastępczej do momentu osiągnięcia pełnoletniości. – Przerzuciła kilka stron na podkładce. – Co, jak widzę, nie nastąpi jeszcze przez jakieś dziewięć miesięcy.

Wiedziałam, że to może się zdarzyć. Nie przypuszczałam jednak, że szeryfowi Fletcherowi będzie się chciało bawić w wypełnianie papierków i że służby społeczne pojawią się tak cholernie szybko. Miałam też nadzieję, że skoro mam już prawie osiemnaście lat, nie będę nikogo zbytnio obchodzić.

– Czy mogę wejść? – zapytała.

– Nie! – Zastawiłam jej drogę. Byłam pewna, że na stoliku do kawy pozostawiłam na widoku rzeczy, za które mogłam beknąć.

– Przepraszam, co? – zapytało babsko, najwyraźniej nieprzywykłe do napotykania oporu.

– Ciotka nie lubi, gdy do domu wchodzą obcy, a pani nawet się nie przedstawiła. – Usłyszałam kłamstwo wydobywające się z moich ust, zanim nawet zdałam sobie sprawę, co mówię.

– Thornton – odparła. – Moje nazwisko to Thornton.

Poczułam ochotę, by wyrwać jej z ręki długopis i wbić go w jej stopę blokującą drzwi.

Oderwała wzrok od papierów i zmierzyła mnie spojrzeniem. Nadal miałam na sobie piżamę złożoną z koszulki z długim rękawem i szortów. Byłam pewna, że mam włosy w nieładzie i wory pod oczami. Przez te wszystkie koszmary nie sypiałam dobrze. Pani Thornton zapewne zastanawiała się, czemu śpię w poniedziałek o pierwszej po południu.

– W pani aktach nie ma żadnej wzmianki o ciotce. Jak się nazywa?

Rozejrzałam się nerwowo po pokoju. Mój wzrok zatrzymał się na starej narzucie na kanapie. Kiczowata łata na środku przedstawiała Elvisa i Priscillę w dniu ich ślubu. Wielka fryzura panny młodej niemal przewyższała tort, który razem kroili.

– Priscilla – odpowiedziałam, odwracając się ku pani Thornton. – Priscilla… Perkins. – Podwójne P miało sprawić, że łatwiej mi będzie zapamiętać własne kłamstwo.

– A gdzie teraz jest ta ciotka Priscilla? – Urzędniczka zsunęła ciężkie czarne okulary na czubek nosa i spojrzała sponad nich na mnie.

– Eee… W drodze powrotnej z Atlanty. Musiała pojechać po resztę swoich rzeczy, aby móc zamieszkać tutaj ze mną.

Nie patrzyłam na nią, aby nie mogła nawiązać ze mną kontaktu wzrokowego. Miała oczy jak wykrywacze kłamstw. Niemal widziałam, jak wskaźniki w jej głowie podskakują w tempie uderzeń mojego serca.

– To siostra mojej matki. Dopiero niedawno ją poznałam – dodałam. Powinnam przestać już wypluwać z siebie dalsze brednie.

– W porządku, zatem kiedy ta siostra matki ma się tu zjawić? – wysapała pani Thornton. Pociła się, i to obficie. Krople potu spływały jej po czole i ściekały po twarzy, zatrzymując się dopiero na za ciasnym kołnierzyku. Mój wzrok przyciągała żółta plama na białej tkaninie jej bluzki – powiększała się z każdą chwilą, którą babsko spędzało na moim ganku.

– Jutro po południu – odpowiedziałam z całą pewnością siebie, na jaką było mnie stać. Udałam, że ziewam, aby sprawić nonszalanckie wrażenie.

– Czy ktokolwiek inny zna tę twoją ciotkę? Ktoś, z kim mogłabym porozmawiać?

Wetknęła paluch za kołnierzyk bluzki i odciągnęła materiał od wałka tłuszczu, który wystawał sponad niego. Byłam pewna, że oprócz mnie ma więcej dzieciaków do porwania. Nie wiedziałam, czemu się o mnie tak martwi.

– Jasne, wszyscy znają ciocię Priscillę. Może pani zapytać w sklepie na rogu albo w motelu. Wszyscy ją znają.

– Dobrze – odparła. – Zrobimy zatem tak: moim zadaniem jest upewnić się, że nie mieszkasz sama, w związku z tym muszę upewnić się też, że ta Priscilla naprawdę istnieje. – Gdy wymawiała imię ciotki, poruszyła palcami w geście cudzysłowu. – I że jest zdolna objąć opiekę nad tobą. Porozmawiam z ludźmi, którzy według ciebie ją znają. Jeśli potwierdzą jej istnienie, wrócę tu jutro, aby przeprowadzić z nią wywiad dotyczący objęcia legalnej opieki nad tobą. Tymczasem masz tu moją wizytówkę. – Wręczyła mi standardową białą karteczkę z pieczęcią stanu Floryda w rogu. – Jeśli przypadkiem ciotka dotrze wcześniej, proszę, przekaż jej, aby do mnie zadzwoniła.

Wzięłam od niej wizytówkę, a ona ruszyła w dół schodków. Po chwili odwróciła się ku mnie ponownie i rzekła:

– Jeśli z jakichkolwiek powodów ciotka Priscilla nie będzie mogła sprawować nad tobą opieki, będziesz musiała udać się ze mną. – Po raz pierwszy, odkąd zadzwoniła do drzwi, w jej głosie dało się słyszeć cień troski, tak jakby kiedyś choć trochę przejmowała się swoją pracą, ale z upływem czasu zapomniała o tym. Jednak ta chwila nie trwała długo. – Jesteś pewna, że nie chcesz zaoszczędzić mi nieco czasu i wysiłku i spakować torby od razu?

Potrząsnęłam przecząco głową.

– W porządku. Zatem do zobaczenia wkrótce – rzuciła z pewnością w głosie.

Otworzyła drzwi zdecydowanie za małego dla niej srebrnego priusa i wcisnęła się za kierownicę, po czym odjechała w kierunku sklepu i motelu.

Wpadłam do pokoju, jeszcze zanim opadł kurz wzniesiony przez koła jej samochodu. Otworzyłam szafę i zaczęłam ściągać ubrania z wieszaków i wyciągać rzeczy z szuflad, a następnie upychać je do plecaka. Na pewno szybko się zorientuje, że nikt nie zna fikcyjnej ciotki Priscilli. Musiałam się wynieść, nim wróci i zaciągnie mnie do kolejnej rodziny zastępczej.

Płatna opieka nad dzieckiem minus opieka. Opłacanie czynszu i nałogów. Oto, czym była dla mnie instytucja rodziny zastępczej.

Nie było opcji, żebym znów wpadła w to gówno.

Moje doświadczenia z systemem obejmowały dzielenie pokoju z chłopakiem, który odzierał koty ze skóry – byłam przekonana, że w nocy udusi mnie we śnie – oraz słuchanie, jak Greg, starszy chłopak, który spał na dolnej pryczy w naszym czteroosobowym pokoju, co noc agresywnie się masturbował, przeklinając swoich rodziców, gdy się spuszczał.

Była też Sophie, jedyna przyjaciółka, jaką miałam w rodzinie zastępczej. Cicha dziewczynka z ciemnymi włosami, wielkimi brązowymi oczami i naturalnie opaloną skórą. Przypominała mi lalkę, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo nigdy żadnej lalki nie miałam. Sophie miała tę samą aurę pustej beznadziei co ja. Jej historia rodzinna i wychowanie nie różniły się zbyt wiele od moich.

Wyczuwałam w niej siostrzaną duszę.

Pewnego ranka znalazłam ją nagą na kanapie. Oczy miała pozbawione życia i wyrazu, ręce związane za plecami brudną skarpetą. Niemal każdy centymetr jej dwunastoletniego ciała szpeciły siniaki. Jej skóra, niegdyś oliwkowa, teraz była zupełnie przezroczysta, aż przebijały przez nią niebieskie żyły. W popielniczce leżała igła, z której wyciekła krew i zebrała się na dnie naczynia. Dick i Denise, nasi rodzice zastępczy, użyli Sophie do rozerwania się poprzedniego wieczoru. Naszpikowali ją narkotykami kupionymi za państwowe pieniądze i użyli jak zabawki do swoich chorych gier seksualnych.

Pewnie aż do popołudnia nawet się nie zorientowali, że nie żyje.

Do tego czasu byłam już daleko.

To była moja pierwsza ucieczka z domu zastępczego. I zdecydowanie nie ostatnia.

Włożyłam na stopy stare wysłużone kowbojki i sprawdziłam, czy w prawej cholewie nadal jest nóż, który tam zawsze trzymałam. Zarzuciłam plecak na ramiona i pobiegłam do pokoju Babuni, by porwać ze stolika nocnego bransoletkę z amuletami. Potem chwyciłam trawkę ze stolika do kawy i wymknęłam się przez tylne rozsuwane szklane drzwi.

Ruszyłam w kierunku plaży.

Upłynie trochę czasu, nim pani Thornton podda się i zwróci swoją uwagę ku innym, godniejszym degeneratom. Postanowiłam trzymać się z dala od domu co najmniej przez kilka dni. Mój plan był prosty: nie wychylać się, stać się niewidzialną. Miałam parę dolców w kieszeni, ale wiedziałam, że nie starczy mi to na długo. Planowałam sprzedać kilka mniej ulubionych przedmiotów Babuni, ale to musiało zaczekać, aż sytuacja się nieco uspokoi.

Zdecydowałam, że wpadnę do baru Bubby tuż przed zamknięciem, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie zechcieliby rozważyć przyjęcia mnie jako sprzątaczki lub kelnerki. Mocno wątpiłam, by pani Thornton szukała mnie w knajpie w poniedziałkowy wieczór.

Następnym krokiem powinno być znalezienie jakiegoś miejsca, w którym mogłabym się zabunkrować na parę nocy. Hotele odpadały, w szczycie sezonu letniego wszystkie pokoje na pewno były zabukowane przez turystów. Poza tym jedna noc w hotelu kosztowałaby dziesięć razy tyle, ile miałam w kieszeni. Plaża też nie była bezpieczna. Przypływy były nieprzewidywalne, niejeden turysta odsypiający bibę na plaży został wciągnięty do zatoki.

Położyłam się na gorącym piasku pomiędzy kocami plażowiczów i użyłam plecaka jako poduszki. Przyglądałam się ludziom, którzy próbowali pływać na skuterach wodnych bez gaszenia silnika co chwilę albo manewrować na deskach windsurfingowych bez wpadania co rusz do wody. Rodzice obserwowali, jak ich nastoletnie dzieci łapią wiatr w żagle i przepływają parę metrów, nim stracą kontrolę i wylądują w wodzie. Kibicowali im nawet wtedy, gdy zniechęcone dzieciaki dawały sobie spokój z nowym sportem i zwlekały umęczone zwłoki na piasek. To tylko windsurfing, z czego tu być dumnym? O co tyle hałasu? Ze mnie nikt nigdy nie był dumny poza tą jedną chwilą, gdy ukończyłam liceum i nakładałam biret i szatę na oczach Babuni.

Jeśli chciałam coś umieć, uczyłam się tego sama. Nikt nigdy nie bił mi brawa za rzeczy istotne, a co dopiero za bzdury.

Zostałam na plaży aż do zachodu słońca. Patrzyłam, jak skóry turystów zmieniają kolor z cielistego na czerwień homara. Po zachodzie udałam się bocznymi drogami do baru Bubby, po drodze odpaliłam jointa. Za moimi plecami na drodze ukazały się światła samochodu. Odsunęłam się na pobocze, by zrobić miejsce i nie skończyć jak rozjechany skunks, którego dopiero co minęłam. Zamiast przejechać dalej, błękitna półciężarówka na podniesionym zawieszeniu zatrzymała się obok mnie. Auto było tak wysokie, że czubek mojej głowy sięgał górnej krawędzi opon.

– Sama na ciemnej drodze? – Nie widziałam z tej wysokości twarzy Owena Fletchera, ale rozpoznałam jego głos. – Albo szukasz kłopotów z kojotami, albo dobrego miejsca, żeby się nawalić – ciągnął i wychylił głowę z okna ciężarówki. Spod czarnej bejsbolówki założonej daszkiem do tyłu wystawały niesforne czarne włosy. Rękawki białej koszulki miał podwinięte, z jednego wystawała zatknięta paczka marlboro.

Owen zawsze odnosił się do mnie przyjaźnie i nigdy nie omieszkał poplotkować chwilę, gdziekolwiek się spotkaliśmy. Zachowywał się tak wobec każdego. Przypuszczałam, że częściowo jest to spowodowane pozycją jego rodziny. Może hodowali go na polityka. Kiedy ma się krewnych u władzy na każdej liczącej się pozycji w całym hrabstwie, raczej nie zostaje się woźnym.

Uniosłam jointa, by pokazać mu, że chodziło o opcję związaną z nawaleniem się. Wypuściłam dym trzymany głęboko w płucach. Paliło, ale nie zakaszlałam. Owen się zaśmiał.

– Miałem nadzieję, że o to chodziło. – Wrzucił bieg na luz, wychylił się i otworzył drzwi pasażera. – Wsiadaj, dziewczyno, i podaj to gówno.

Nie nazwałabym Owena swoim przyjacielem, ale był na krótkiej liście osób, które nie wywoływały we mnie strachu ani złości, gdy się odzywały. A przynajmniej nie za bardzo. W momencie gdy setny komar tego wieczoru zaczął się mną pożywiać, postanowiłam, że wsiądę do samochodu. Nie chciałam ryzykować utraty całej krwi.

Owen wyciągnął rękę, aby pomóc mi wsiąść. Pokręciłam odmownie głową i wskoczyłam do ciężarówki, jakbym dosiadała konia – postawiłam jedną nogę na feldze przedniego koła, odbiłam się i wsunęłam tyłek do kabiny.

– Imponujące – rzucił Owen z podziwem dla moich umiejętności; ja podziwiałam swój talent do unikania kontaktu fizycznego za wszelką cenę. – Nawet Billy Rae potrzebuje pomocy, by tu wsiąść. Ale ten grubas ma jakieś dwadzieścia pięć kilo ekstra i grawitacja nie chce ich wypuszczać z czułych objęć.

Podałam mu jointa, a on zaciągnął się głęboko, po czym wypuścił dym ustami i nosem.

Owen wrzucił bieg i ruszył naprzód. Szum opon na nierównej nawierzchni docierał aż do kabiny. Deska rozdzielcza wibrowała, a niebieskie światło prędkościomierza rozmywało się coraz bardziej, w miarę jak samochód nabierał prędkości.

– Wujek Cole powiedział mi, co stało się twojej babci. Przykro mi – stwierdził, podając mi jointa.

Nagła zmiana tematu zbiła mnie z pantałyku. Współczucie Owena wydawało się szczere, ale wspomnienie Babuni spowodowało nawrót uczucia ciężkości w dołku. Odepchnęłam je od siebie i wzruszyłam ramionami.

– Dzięki – odparłam, po czym zmieniłam temat: – A co ty tu robisz? Czemu nie uganiasz się gdzieś za spódniczkami?

Owen się zaśmiał.

– Abby, Abby. – Chwycił się za serce w żartobliwym geście urazy. – Wiesz, że to laski latają za mną, a nie odwrotnie. Jedyną dziewczyną, za którą się uganiałem, jesteś ty, w drugiej klasie, i do dziś pamiętam twoją odpowiedź: „Owen, nie jesteś w moim typie i nigdy nie będziesz!”. Wypowiedział tę kwestię cienkim dziewczęcym głosem, który niezbyt przypominał mój.

– Tak powiedziałam? – spytałam, choć wiedziałam, że tak było. Pamiętam także, że dodałam, by spierdalał, a on roześmiał się w głos, jakby nigdy wcześniej nikt mu nie dogadał, jakby moja odmowa go rozbawiła.

– I owszem. Złamałaś tego dnia moje małe, biedne, burackie serduszko. – Wydął dolną wargę w niemym geście udawanej urazy.

– Okej, może tak powiedziałam, ale na pewno tak nie brzmiałam.

– Fakt, masz o wiele niższy głos i znacznie agresywniejszy – przyznał, po czym powtórzył moją kwestię, ale tym razem zabrzmiał jak Ciasteczkowy Potwór.

– No i widzisz, wyszło nam na dobre, bo nadal jesteśmy… przyjaciółmi? – Użyłam słowa „przyjaciel” z braku lepszego określenia na osobę, do której nie czuję aż tak wielkiego obrzydzenia, jak do innych ludzi.

– Jasne, że jesteśmy przyjaciółmi, Abby. – Owen wyszczerzył zęby w wielkim, olśniewającym i białym uśmiechu.

Było oczywiste, dlaczego dziewczyny ustawiały się do niego w kolejce. W każdym razie te, które uganiały się za chłopakami. Ja do takich nie należałam – nie żebym interesowała się dziewczynami, nic z tych rzeczy. Czasem wydawało mi się, że nie jestem poskładana jak inni ludzie. Kiedy indziej nabierałam przekonania, że zaczęłam tak samo jak wszyscy, ale później zostałam rozbita na kawałki i złożona od nowa, a potem znowu i znowu.

Większość dzieciaków w szkole interesowała się cheerleaderkami i futbolem, samochodami, wędkarstwem albo rodeo. No i przede wszystkim sobą nawzajem.

Mnie obchodziło jedynie własne przetrwanie.

Ale dla normalnej nastolatki Owen wydawał się atrakcyjnym facetem. Jego zielone oczy były tak intensywne, że wyglądał, jakby nosił kolorowe kontakty. Miał opaloną skórę, bo większość czasu spędzał na łodzi, i niesamowicie umięśnione ręce od zarzucania sieci.

Okolica była tak ciemna, że nawet światła samochodu nie rozjaśniały wiele. Owen wychował się w Coral Pines i znał drogę jak własną kieszeń. Pewnie mógłby ją pokonać nawet bez świateł.

Zaciągnęliśmy się jeszcze parę razy. Zgasiłam niedopałek kciukiem i palcem wskazującym i umieściłam go w przedniej zapinanej kieszeni plecaka.

– To co? Gdzie się teraz wybierasz? – zapytał Owen.

– Do Bubby, zapytać o pracę.

Bar Bubby był też jedynym miejscem otwartym do późna, a ja nie chciałam przyznawać się Owenowi, że nie miałam gdzie pójść.

– Masz zamiar tam nocować? – Zaśmiał się, wskazując plecak u moich stóp.

– Byłam trochę na plaży, no wiesz, ręcznik, olejek do opalania, takie tam… – skłamałam. Owen obrzucił mnie sceptycznym spojrzeniem, ale nie ciągnął tematu.

– Podrzucić cię? To już niedaleko.

– Jasne.

Nadal było wcześnie, ale pomyślałam, że powinnam coś zjeść, zanim się gdzieś zadekuję na noc. Spojrzałam na Owena. Patrzył na drogę, twarz oświetlało mu niebieskie światło z tablicy rozdzielczej. Wyczuł moje spojrzenie.

– Co? – zapytał z uśmiechem.

– Nic – odpowiedziałam. Nadal nie mogłam oderwać od niego wzroku.

Coś mnie w nim intrygowało, coś, czego nie mieli inni chłopcy, których znałam. Nie potrafiłam tego nazwać, ale było w nim coś znajomego.

– O nie, musisz mi powiedzieć, czemu się tak na mnie patrzysz. – Skręcił w pokryty łupkiem parking baru Bubby i wrzucił neutralny bieg.

– Nie, serio, to nic – odparłam.

Owen znów zrobił minę, a ja parsknęłam śmiechem.

– Powiedz mi, Abby! – Zamknął automatyczny zamek w drzwiach. – Nie wypuszczę cię, jeśli natychmiast nie powiesz mi, o czym myślałaś.

– Dobrze – odparłam z rezygnacją. – Najpierw otwórz drzwi, a potem ci powiem.

Przyglądał mi się przez chwilę z namysłem.

– Okej, niech ci będzie. – Otworzył zamek. – A teraz mów.

Zanim zdążył dokończyć zdanie, wyskoczyłam z samochodu i pobiegłam przez parking do baru. Gdy byłam przy wejściu, obejrzałam się i ujrzałam wielki, szczery uśmiech Owena. Wrzucił wsteczny bieg i potrząsnął głową. Nadal się śmiał, gdy wycofywał samochód i wjeżdżał na główną drogę, by odjechać w noc.