Strona główna » Kryminał » Mroczny Krąg

Mroczny Krąg

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-274-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Mroczny Krąg

"Drugi tom „Trylogii grobiańskiej”, z mrocznym obrzędem mścicieli, katastrofą duchową głównego bohatera i motoryzacyjnym szaleństwem na podkrakowskiej zakopiance. Po napięciach i perturbacjach poprzedniej jesieni komisarz Andrzej Krzycki wylądował na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego. Teraz wychodzi z mocnym postanowieniem, że do pracy w policji nie wróci. Seria tragicznych morderstw zmusza go jednak do zmiany decyzji i Krzycki wplątuje się w najdziwniejsze śledztwo w swojej karierze. Nieliczne ślady prowadzą nie do podejrzanych, lecz do zbrodniczego obrzędu.... Jakby tego było mało, inne ślady wiodą do niezamkniętych spraw z jesieni. W pewnym momencie komisarz z tropiącego zmienia się w tropionego, a na horyzoncie pojawia się groźny cień Prezesa i jego syna. Sympatyczny Lucek Bałyś  próbuje chronić swojego przyjaciela i mistrza, ale Krzycki brnie coraz głębiej w grobiańską ciemność…"

Polecane książki

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. Jedno z najbardziej popularnych opowiadań o Sherlocku Holmesie skupia się na zniknięciu tytułowego konia wyścigowego (słynnego zwycięzcy) na wieczór przed ważnym wyścigiem oraz na morderstwie jego tr...
Jack Strong wraca do pracy w policji po kilkumiesięcznej przerwie, gdy dochodził do siebie po wypadku samochodowym, w którym zginęła jego żona. Jego celem jest wsadzenie za kratki miejscowego przestępcy Willa Blinda, jednak szalenie ciężko zdobyć dowody obciążające go w jakiejkolwiek sprawie. St...
Pierwsza od wielu lat biografia Mickiewicza napisana w języku angielskim. Amerykański historyk literatury zmierzył się nie tylko z dziełem i życiem poety, ale również z poświęconą mu literaturą. I chociaż Koropeckyj pisał tę książkę dla odbiorcy anglojęzycznego, pozycja może okazać się cenna również...
„Fundusze unijne w pytaniach i odpowiedziach” to miesięcznik dla każdego, kto pozyskał lub chce pozyskać dotacje z budżetu europejskiego. Opisane w miesięczniku sytuacje faktycznie przydarzyły się jego Czytelnikom. Dzięki temu znajdziesz w nim tylko i wyłącznie informacje z życia wzięte i poznasz sy...
Trzecia część przygód Lilka, Matusza i ich przyjaciół.   Mateusz,  z radością kończy drugą klasę i czeka na wakacje, które wreszcie nadchodzą. Jak zawsze jedzie na Kaszuby, gdzie tym razem wraz z siostrą, Stasiem, Antosiem i Jurkiem szuka skarbu.    Co to...
Już ponad pół miliona Polaków zdradziło mu swoje najgłębsze sekrety. Thriller, na który czeka cały Internet. Żałuję, że przeczytałam tę wiadomość... To okrutne, ale żywię się cierpieniem innych ludzi. Cudze nieszczęście dodaje mi otuchy i uzmysławia, że świat nie zmówił się przeciwko mnie. Nie ty...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Krzysztof A. Zajas

MROCZNY KRĄG

Copyright © 2014 by Krzysztof Zajas

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Kula

Redakcja: Marcin Grabski, Olga Rutkowska

Korekta: Anna Just, Mariusz Kulan

ISBN: 978-83-7999-274-4

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Wróżda – krwawa zemsta rodowa, prawo zwyczajowe społeczeństwa wspólnoty pierwotnej i o ustroju rodowym, domagające się od krewnych zabitego wykonania krwawej zemsty na zabójcy, żywe jeszcze w średniowiecznej Europie, również w Polsce.

Władysław Kopaliński, Słownik mitów i tradycji kultury

Dziewczyna duby smalone bredzi,

A gmin rozumowi bluźni.

Adam Mickiewicz, Romantyczność

Atka, to dla Ciebie – nareszcie

Rozdział pierwszyZapłacisz mi za to!1

Niebieskie koguty wozów policyjnych i strażackich z daleka rozświetlały nocne niebo nad łukiem zakopianki w miejscowości Gaj. Główna droga z Krakowa do Zakopanego słusznie uchodziła od lat za wielkie pole bitwy kierowców, z których w miarę przytomnie prowadziła najwyżej połowa. Młody człowiek w golfie, bmw czy audi z rejestracją zaczynającą się na KMY, KLI, KSU czy KNT traktował powrót z Krakowa do rodzinnej chałupy gdzieś w Beskidach, Gorcach czy na Podhalu jak epickie wyzwanie, test na rajdową sprawność, dowód na męskość i sposób na odlot. Jazda samochodem po zakopiance musiała stanowić pewien rodzaj spełnienia, którego niedosyt charakteryzował inne sektory życia. Leśne zbójowanie przypuszczalnie pełniło dawniej u górali podobną funkcję.

Miejsce wypadku prezentowało się tak, jak można było to sobie wyobrazić, wnioskując z treści zgłoszenia. Pośrodku szosy, okrakiem przez oba pasy, stała ciężarówka z lśniąco białą kabiną ciągnika i wielką naczepą pokrytą płótnem, z wymalowanymi na niej literami PETER LOGISTIC. Zgięta w przegubie, wyglądała jak wół zerkający za siebie z zaciekawieniem, co też wyprawia się z jego zadem. W jej zalotnie zadarty tył wsadzała swój nachalny pysk przysadzista ciężarówka, której czerwono-biały kontener miłymi dla oka literkami zachęcał do wzięcia w podróż butelki najbardziej rozpoznawalnego napoju na świecie. Wkoło leżały w nieładzie kawałki kolorowych plastików, drobinki szkła, elementy karoserii. Srebrny kołpak potoczył się do przodu i oparł się o barierkę. Na przejściu dla pieszych przeciwległej nitki zakopianki leżała tablica rejestracyjna zaczynająca się na KRA.

Obok ciężarówek policjanci z drogówki naprędce zorganizowali prowizoryczny objazd przez pobliski parking, ale o tej porze, w środku nocy, nie było specjalnie ruchu. Również pod tym względem horrendalna zbitka blach stanowiła fenomen. Pusta droga i nagle tiry uderzają w siebie jak w największym korku. Głupi los.

Aspirant Jakub Stańczyk, od czasu czyjegoś ciężkiego dowcipu zwany przez kolegów Szelą, przyjrzał się flirtującym ciężarówkom. Ich coitus napotykał przeszkodę – kłąb skręconej blachy, który znalazł się między nimi.

– Niech to szlag – mruknął pod nosem.

– Też lubię nagłe zwroty akcji – usłyszał za plecami głos aspiranta Bałysia, z którym miał dziś dyżur. – Zwłaszcza nocą, gdy normalni ludzie śpią.

– Ci tutaj raczej śpią na pewno – oznajmił, wskazując blaszaną miazgę między tirami.

Okolice przejścia dla pieszych rozświetlały uliczne lampy, których żółte światło docierało wszędzie oprócz mrocznego kłębowiska między ciężarówkami, gdzie uwijali się już sanitariusze i strażacy, próbując znaleźć jakieś dojście do tego, co pozostało wewnątrz. Żeby przedostać się na drugą stronę zwaliska, musieli obiegać naokoło jedną z ciężarówek, co z perspektywy parkingu wyglądało jak przedszkolna zabawa. W błysku latarek połyskiwały na asfalcie plamy gęstej cieczy, które ratownicy starannie omijali. W powietrzu unosił się zapach rozlanego paliwa, gniecionego metalu i jeszcze czegoś, czego Stańczyk wolał nie zgadywać. Ucieszył się w myślach, że nie musi osobiście grzebać w tej miazdze.

Bałyś wrócił z pogiętą tablicą w dłoniach.

– Tutejsi – zakomunikował, jakby rozwiązał arcytrudną zagadkę. – Pewnie wracali do domu.

W tej okolicy pojazdy miały rejestracje zaczynające się na KRA. Bałyś obracał tablicę na wszystkie strony w poszukiwaniu dalszych wskazówek dla swojej przenik­liwej dedukcji. Stańczyk nie liczył na zbyt wiele w tym względzie.

– I co my mamy z tym zrobić? W mordę jeża, niech to szlag! – wygłosił prywatną opinię. Nienawidził swoich nocnych dyżurów. Inni kimają za biurkiem nie niepokojeni nawet przez pijanego rowerzystę, jemu zaś trafia się pasztet. Pierwsza w nocy, wyjmujesz podusię z kocykiem, mościsz się na fotelu w przyciemnionym gabinecie – i wtedy: dzyń, dzyń! Drogówka zaprasza.

– Obawiam się, że w grę wchodzi przestępstwo kryminalne, musimy się więc tym zająć – mędrkował dalej Bałyś, który od czasu awansowania po jesiennej akcji z Mścicielem zaczął częściej i odważniej się odzywać.

„Chce mówić za dwóch: siebie i swojego chwilowo nieobecnego partnera, kiblującego u świrów” – pomyślał Stańczyk.

– Na pewno trzeba przesłuchać miłośnika napojów orzeźwiających. Gdzie on w ogóle jest? – Bałyś teatralnie rozejrzał się wokół, przystawiając dłoń do czoła jak Sokole Oko.

– Powinien być w radiowozie drogówki. Chodźmy – zakomenderował niechętnie aspirant Stańczyk, który pełnił funkcję przełożonego w ich tandemie.

Nie chciało mu się w ogóle zabierać za tę ponurą i całkowicie przewidywalną sprawę. Wlókł się w przekonaniu, że na tylnym siedzeniu służbowego samochodu zastanie podpitego i przestraszonego grubasa z czerwoną twarzą i kropelkami potu na czole – resztkami wysączonego w trasie piwa. Oni tak zwykle jeżdżą. Spędzają w kabinie całe dnie i noce, tygodniami, dla rozrywki popijają więc piwo. Po pewnym czasie zamieniają piwo na lekkie drinki, później na mocniejsze drinki, aż wreszcie taki facet jedzie nawalony jak stodoła i niewiele przed sobą widzi, a czas jego reakcji wydłuża się proporcjonalnie do długości paska w jego spodniach. Włącza radio na cały regulator, bang, bang, uderza dłońmi po kierownicy: „Wskakuj, laleczko, podwiozę cię deczko. Na parkingu zrobię ci małe słodkie psi, psi, psi”. Potem wystarczy sekunda na drodze, przed świat­łami, na przejściu…

– Rozdzielą ich…?

– Co?

– No, każdego osobno… – Bałyś wskazał głową za siebie.

– Mają swoje sposoby. Ostatecznie, jak się komuś nie spodoba, zrobią ekshumację. W tym kraju to już tradycja.

– Nie sądzę – dobiegł ich głos od radiowozu, do którego się zbliżali. – To rodzina.

– O Jezu… – jęknął Szela. – Coś o nich wiemy?

Stojący przed nimi policjant wyciągnął rękę. Szela odebrał zmiętą kartkę i poprosił o latarkę. Odręcznym pis­mem zanotowano nazwisko: Janusz Włóczko. PESEL zaczynał się od liczby siedemdziesiąt cztery. Trzydzieści osiem lat. Miejsce zamieszkania: Grobiany, ulica Pistacjowa 5.

– Jechał z żoną i dziećmi. Tak mi się przynajmniej wydawało, jak zajrzałem tam… do środka. Pewnie wracali od znajomych. Zasiedzieli się… Trzeba im było zostać na noc.

Szela przyjrzał się rozmówcy. Policjant mówił powoli, urywanymi zdaniami, koncentrując się nad każdym jak nad łamigłówką.

– Skąd ja was znam?

– Aspirant Marek Listwan, posterunek w Grobianach.

– A, już wiem! Las za wsią Włosań i parów z dwoma trupami.

Poznali się pół roku temu, na początku października, gdy w lesie znaleziono zamordowaną dziewczynkę, a pięćdziesiąt metrów dalej zadźganego nożem jej oprawcę. Listwan był jakimś dawnym kumplem Krzyckiego, którego wtedy już odsunięto od śledztwa, ale i tak wszędzie tam, gdzie trzeba było, pojawiał się przed innymi. Taki zbieg okoliczności.

– Znałeś go? – zapytał Stańczyk, pokazując kartkę.

Listwan w milczeniu skinął głową, ale z błyskiem zaciętości na twarzy. Tak, musiał go znać.

– Trzeba zawiadomić bliskich.

– Nie wiem jak. Mieszkali tu od kilku lat, wybudowali dom i przeprowadzili się z Krakowa. Zginęła cała czwórka. Telefonu do teściowej nie zostawili.

– Bardzo śmieszne.

Listwan pociągnął nosem jak człowiek, który wcale nie ma kataru, ochoty na śmiech także nie. Szeli nie podobała się ta twarz.

– Właśnie straciliśmy najlepszego nauczyciela w tutejszej szkole – ciągnął Listwan. – Bardzo porządny człowiek, wszyscy go lubili. Założył bibliotekę we wsi, prowadził kółko literackie i dramatyczne dla dzieci, facet z pasją. Gdybym miał kilku takich ludzi jak on, ta dziura stałaby się może odrobinę bardziej ludzka. A potem przyjeżdża pijany skurwysyn i zgniata człowieka jak mięso w maszynce. Razem z żoną i dziećmi. To do kogo mam zadzwonić?

Szela znowu poczuł się jak idiota. Niezręcznie, chłopie, niezręcznie. Masz wyjątkowo udany dzień, mistrzu subtelności.

– Dobra już, dobra. Biografia ofiar to w tej chwili sprawa drugorzędna – bąknął polubownie. Dobiegło go nieokreślone mruknięcie, które mogło brzmieć: „Jak dla kogo”.

– Skąd wiesz, że pijany?

– Zajrzyj do środka.

Efekt przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Zaledwie otworzył drzwi radiowozu, buchnęły opary, od których samego wdychania można było się urżnąć. Na tylnej kanapie siedzieli dwaj mężczyźni, ich pozycja sugerowała zaś, że ten samochód jest dla nich obu za mały, zostali bowiem stworzeni do znacznie większych pojazdów. Jeden z nich od razu krzyknął:

– Mogę wyjść? Niedobrze mi.

Młody chłopak nie wyglądał na źródło wyziewów. Grzeszył jedynie wczesną, choć już widoczną otyłością. Szela wciągnął nosem niemal pozbawioną tlenu mieszaninę alkoholu, siarczanów i regulatora kwasowości, po czym odblokował drzwi i skinął głową. Domyślił się, że chłopak jest kierowcą białej ciężarówki.

– On nie musi tutaj siedzieć. Pogadaj z nim, Bałyś.

Wrócił do samochodu, usiadł na przednim siedzeniu, szybko opuścił szybę i dopiero później się odwrócił. Indywiduum w trudnym do ustalenia wieku rozparło się na zwolnionym miejscu, zajmując całą tylną kanapę, i sapało ciężko, jakby oddechem usiłowało nadrobić niedobory mętnego wzroku. Szela nie był pewien, czy zwężone oczy w ogóle go widzą, czy też patrzą przez niego na wylot w nieokreśloną dal. Spod zatłuszczonego podkoszulka, ozdobionego napisem FAKJUMEN, wylewał się opasły brzuch. Umieszczone po obu stronach ramiona wyglądały jak doklejone przez dziecko na zajęciach z plastyki i przypominały kluchy niedopieczonego ciasta. Szela westchnął. Skrajność staje się normą.

– Skąd jesteś?

– Z-z-zhierza.

– Skąd? Ze Zgierza?

– Fss, fss… Uhm.

– Dokąd jedziesz?

– Fss… Teraz już donikąd, chrr, chrr… – Usiłował się zaśmiać, ale wyszło targanie starej szmaty.

– Wesoło ci, co? Nieźle się zabawiłeś. – Szela się powstrzymywał, żeby mu nie napluć w ten uśmiechnięty pysk. – Dlaczego jeździsz pijany?!

– E tam, zaraz pijany! Dwa piwa wy-wypiłem…

Zawsze to samo. Dwa piwa. Jakaś życzliwa rada z Internetu czy co? Dlaczego wszystkim dwa piwa wydają się najrozsądniejszą porcją alkoholu na świecie?

– Wiesz, ile ci wyszło na alkomacie?

Indywiduum sapnęło mocniej, zbierając siły do dłuższej wypowiedzi.

– Fss, fss… Jabłka jadłem i mi s-s-sfermentowały. Wtedy dużo wychodzi… Fss, fss…

Skończył i czknął na znak, że uwaga ta kosztowała go sporo energii.

– Wiesz, co zrobiłeś?

– Dobiłem do ku-kumpla! – Usiłował ponownie się zaśmiać, ale znowu czknął. Szela nie miał już ochoty pluć, chciał tylko otworzyć tylne drzwi, wywlec go na parking i nakopać mu do dupy. Powstrzymało go to, że nie dałby rady z tą beką na pół strawionej wódy.

– Między tobą a twoim kumplem był jeszcze samochód osobowy. Fiat punto. Z czteroosobową rodziną w środku. Nie zauważyłeś ich?

Indywiduum powolnym ruchem odwróciło głowę w bok i zamyśliło się nad ciężarem tej wiadomości. Wydawała mu się nowa. Jego rozprzężony mózg przez chwilę walczył ze spowijającą go bagienną mgłą, aż w końcu dał za wygraną. Pokręcił głową, a jego obrzmiała twarz próbowała przybrać wyraz smutku.

– Żyją? – wystękał wreszcie bez przekonania.

– Nie wiem, czy wyciągane teraz przez strażaków kawałki tkanki można nazwać żywymi. Tych ludzi już nie ma! Tobie zaś grozi za to wiele lat pierdla. I zapewniam cię, że dołożymy wszelkich starań, aby było ich jak najwięcej. Będziesz miał okazję schudnąć – dodał na koniec, nie wiedząc właściwie dlaczego. Oblegające idiotę zwały tłuszczu nie obchodziły go w najmniejszym stopniu.

Do pogrążonego we mgle mózgu kierowcy tira słowa te jednak dotarły, ponieważ zerwał się nagle i rzucił się do kratki oddzielającej go od policjanta jak zwierz w zoo.

– Nie! To nie moja wina! Fssss… Nie było szans! Rozumiesz? Nie było szans!

Szarpał kratkę i walił w nią pięściami jak parowe tłoki. Szela przez chwilę się zastanawiał, czy indywiduum jej nie wyrwie. Radiowóz kołysał się jak łódka na falach.

– Zamknij się i uspokój, inaczej pogorszysz swoją i tak już fatalną sytuację! W twojej kabinie leżała na podłodze półtoralitrowa plastikowa butelka z wódką i niewielką ilością soku pomarańczowego. Zrobiłeś sobie megadrinka i większość zdążyłeś już wlać w siebie. Odwróć trochę głowę, bo twój oddech za chwilę przepali tapicerkę fotela. I nie pierdol mi tu smętnie o dwóch piwach i jabłkach!

Słowa te trochę ostudziły kierowcę tira. Uspokoił się i opadł ciężko na oparcie kanapy, które zachrzęściło ze zgrozy. Sapał coś do siebie. „Można by uznać, że zasnął” – pomyślał Szela i wysiadł z radiowozu. Mdliło go od zaduchu i obrzydzenia. Drugi kierowca tira miał rację. Można się porzygać od samego smrodu. Zatrzasnął głośno drzwi i sprawdził tylne klamki. Pokonując kilka metrów między radiowozem a trzema mężczyznami na parkingu, stwierdził melancholijnie, że to jedna z tych chwil, kiedy myśli o zmianie zawodu.

– Niech mi pan powie, co się właściwie stało? – zwrócił się do drugiego kierowcy. Chłopak był blady i wyglądał na przestraszonego. Niepewnie zerkał w kierunku miejsca wypadku. Na jego twarzy lęk mieszał się ze zgrozą.

– Zahamowałem, bo przez przejście szedł ktoś z rowerem. Nagle poczułem szarpnięcie do przodu i usłyszałem zgrzyt. W lusterku zobaczyłem, że w tył wjechał mi drugi tir.

– Nie widział pan, kto tam jedzie?

– Widziałem w lusterku światła, ale nie patrzyłem dokładnie. – Chłopak zastanawiał się nad słowami, żeby nie pominąć żadnego ważnego elementu. Było widać, że chce pomóc, choć właściwie nie było w czym pomagać. – Wie pan, jak to jest w tirze – ważne, co przed tobą.

Szela nie wiedział, jak to jest w tirze, ale odpowiedź brzmiała dość przekonująco.

– Nie widział pan wcześniej?

– Kogo?

– Tego rowerzysty. Trzeba było wcześniej hamować, nie tak nagle!

– Ale panie władzo, to wcale nie było nagle! Normalnie jechałem, jak znaki nakazują. Tam jest siedemdziesiątka, a zaraz potem pięćdziesiątka, zacząłem zwalniać już na górce.

– Tak, tak! Wszyscy jeździcie bardzo ostrożnie i zwalniacie przed znakami. A ludzie na drogach giną od kataru.

Chłopak próbował się bronić.

– Znam drogę, panie władzo, sto razy tędy jechałem! Zawsze zwalniam dużo wcześniej, bo to przejście to masakra.

Zamilkł i znowu zerknął niepewnie w kierunku splecionych ciężarówek. Musiał usłyszeć niezręczność w swoich słowach, bo szybko odwrócił głowę. Noc niezręczności.

– Chcesz mi powiedzieć, że tamten przywalił w twój pojazd z pełną prędkością, gdy stałeś przed przejściem?

– On miał dwadzieścia ton ładunku na pace – podsunął Listwan półgłosem. – Nie wyhamujesz tak łatwo.

Szela zerknął na niego i powrócił do pytań.

– A ta rodzina? – Znowu coś mu zgrzytnęło we włas­nych słowach. – Ta rodzina też się zatrzymała?

Chłopak się zastanowił, zanim odparł:

– Tak, chyba tak. Właściwie to…

– To co?

– Nie wiem, jak to powiedzieć… – Kierowca starał się nadać swoim słowom odpowiednie brzmienie, Szela zaś się zastanawiał, o jakie brzmienie mu chodzi. – Oni… W ogóle ich nie widziałem.

– Zaraz, zaraz! Chcesz powiedzieć, że w ogóle ich nie widziałeś? Nie zauważyłeś, że jedzie za tobą osobowy samochód? To gdzie wy macie oczy w tych tirach?! Półmetrowe lusterko ci nie wystarczy, żeby widzieć za sobą osobowe auto?

– Już mówiłem, w tirze tak dobrze nie widać, kto jedzie za tobą – westchnął ciężko chłopak. – Coś migało w lusterku, ale przecież jak jadę, to nie liczę świateł! Może był jeden samochód, może były dwa. A może trzy…

Mówiąc to, zorientował się, że rozmowa idzie w niedobrym kierunku, i przeprowadził kontratak.

– Co to, kurde, ma być?! Jestem o coś oskarżony? Chyba jego powinniście przesłuchiwać, nie? Jechałem, jak należy, i zatrzymałem się, jak należy… Co, ja ich zabiłem?!

Szela usłyszał w końcówce drżenie jego głosu. Jeszcze trochę i chłopak się rozpłacze. Miał do tego pełne prawo – pod jego wozem leżały cztery trupy. Właściwie trochę ich zabił, skoro jego ciężarówka posłużyła za kowadło. Niezły początek kariery zawodowej. Pierwsze szlify. Jeszcze ze dwa trafienia, chłopcze, i nie będziesz już taki wrażliwy. Nauczysz się także, że nie ma po co hamować, bo i tak koleś za tobą mknie przed siebie jak Pendolino pod Kielcami i zmiata z drogi tych, którzy hamują. I wszystko inne. Kilka takich lekcji plus opowieści starszych kolegów i będziesz jeździł jak on. Rozmiar spodni też zmienisz.

Aspirant Stańczyk, zwany Szelą, poszedł jeszcze raz obejrzeć miejsce wypadku. Wszystko wskazywało na to, że chłopak mówi prawdę. Przejście dla pieszych zostało kilka metrów za czerwoną ciężarówką. Uderzenie było tak potężne, że całą kolumnę rzuciło ze dwadzieścia metrów do przodu. Wszystko się zgadza, tyle mogłoby być. Powinno być. To znaczy… nie powinno być, mistrzu niezręczności.

Upewnił się u technika, że dokumentacja fotograficzna została wykonana, i wydał zgodę strażakom na rozczepienie pojazdów. Do tyłu drugiego tira podpięto linę i potężny ciągnik z dźwigiem ruszył powolutku na wstecznym. Rozległ się zgrzyt rozrywanej blachy, ciężarówka ustąpiła i strażak wyglądający na dowódcę akcji dał znak ręką, że na razie wystarczy. Spod kabiny wyłoniło się coś, co było kiedyś tyłem punto z kanapą i fotelikami, w których troskliwi rodzice zapięli swoje pociechy dla bezpieczeństwa. Latarnia rzuciła trochę światła do zmiażdżonego wnętrza i Szela odwrócił wzrok. Niech ratownicy zaglądają, mają więcej wprawy. On jest śledczym kryminalnym, nie anatomopatologiem. Jak się teraz szuka nowej pracy? Nadal przez ogłoszenia w „Dzienniku”?

Uznawszy, że nie ma tutaj nic więcej do zrobienia, aspirant Stańczyk wrócił do Bałysia i chłopaka z ciężarówki z napisem PETER LOGISTIC. Obaj rozprawiali o czymś z ożywieniem – dominował głos Lucka, który starał się rzeczowymi komentarzami odwrócić uwagę młodego kierowcy od operacji wyciągania ciał z wraku. Lucjan Bałyś, dwudziestopięcioletni szczupły młodzieniec o imieniu z przedwojennej komedii, bardziej wyglądający na maminsynka niż policjanta, świetnie się do takich zadań nadawał. Jego szczera, niemal zawsze lekko uśmiechnięta twarz natychmiast budziła sympatię, i to zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. Te pierwsze wyczuwały pokrewieństwo dusz i spory udział żeńskiej animy w jego osobowości, ci drudzy odnajdowali w nim fajnego kumpla, inteligentnego dowcipnisia i uczynnego pomocnika, pozbawionego przy tym aury męskiej rywalizacji. Tylko imię miał do dupy.

– To co, zjeżdżamy?! – zakrzyknął Bałyś na jego widok. Młody kierowca był blady i ciągle rozglądał się na boki, jakby się obawiał ataku potwora z zarośli.

– Zjeżdżamy, reszta nie należy do nas. I całe szczęście. – Stańczyk wskazał palcem kierowcę. – Niestety, będziesz jeszcze przez pewien czas wydany na pastwę kolegi i jego oddechu. Musimy spisać protokół i zeznania na komendzie. Jedziesz z nami. I z nim.

– A co z samochodem? Odpowiadam za ładunek – jęknął chłopak.

– Tutejsza ekipa zostaje na miejscu. Poza tym chyba jest ubezpieczony, co? – Zerknął na chłopaka pytająco. Tamten przytaknął skwapliwie.

– Wezmę tylko kilka rzeczy z kabiny. – Obrócił się i ruszył ku swojej ciężarówce.

– Chwileczkę, pójdę z tobą! Bałyś, rzuć okiem na naszego ulubieńca! – Ruchem głowy wskazał Luckowi radiowóz z grubasem. – Przesadź go do naszej kabaryny, a w tamtej pootwieraj okna, żeby Listwana nie zabiło po drodze do domu.

Lucek wyszczerzył zęby, po czym nagle spoważniał.

– A my? Czy przeżyjemy powrót? – zapytał z troską. Następnie zaproponował rzeczowo: – Wsadźmy go do bagażnika. Albo przywiążmy do zderzaka. Przewietrzy się.

Stańczyk zignorował pomysł i poszedł za kierowcą do białej kabiny tira. Krzątających się sanitariuszy i strażaków ominęli sporym łukiem, jakby samo miejsce wypadku było ogniskiem zarazy. W pewnym sensie było.

2

Lucek uchylił ostrożnie drzwi radiowozu, jakby zaglądał do pułapki na gryzonie. Indywiduum siedziało nieruchomo ze spuszczoną głową, z jego przyciśniętych do rękawa kraciastej koszuli nozdrzy wydobywał się zduszony świst. Na siedzeniu obok leżała niewielka podróżna torba, z której wystawał ręcznik. Zapach alkoholu stał się jakby z powrotem świeższy. Ejże, lekarstwo na stres w podręcznej torebeczce? Bardzo nieładnie, panie kierowco.

– Wysiadamy! – rzucił donośnie na wypadek, gdyby tamten spał.

– Fss, fss… Po co?

– Pojedziemy na komendę. Trzeba spisać zeznania. I poczekać, aż twój mózg wróci z przestrzeni międzygalaktycznej na Ziemię.

– Nigdzie, fss… nie pojadę! Co, kurwa?! Je-jestem oskarżony czy co? Fss… Puść mnie, fa-fagasie!

Lucek pochylił się ku kracie, wstrzymując oddech.

– Co powiedziałeś?

Tamten w oczach sympatycznego blondyna musiał dojrzeć coś potencjalnie niekorzystnego dla siebie, ponieważ odsunął się i odwrócił filozoficznie głowę na bok. Lucek nie miał ochoty dyskutować. Miał ochotę zabić.

– Zabieraj tyłek i wysiadaj!

– Słuchaj, młody! Fss… Mam tu trochę kasy. Bierz i spadaj. Idę się odlać i znikam. Fss… Nie ma mnie.

Wyciągnął jakiś zwitek z torby i chwiejnym ruchem usiłował przecisnąć przez kratę. Lucek wysiłkiem woli powstrzymywał się, żeby nie wywlec grubasa z radiowozu i nie rozkwasić tego głupiego, zapijaczonego pyska.

– Za próbę przekupstwa dostaniesz dodatkowy paragraf, a może i dwa. To będzie zależało od moich zeznań. Zamknij się i wysiadaj!

– Pierdol się! – mruknął grubas, ale cofnął rękę z pieniędzmi i zaczął gramolić się do drzwi. W ostatniej chwili, ponieważ Lucek miał ochotę wcisnąć mu te słowa z powrotem do przepalonego wódą gardła. Wysiedli. Od pagórków między Gajem a Grobianami napłynęła wilgoć topniejącego marcowego śniegu. Wiał halny. Lucek zrobił głęboki wdech i wydech, żeby przefiltrować zatrute syfem płuca. „Halny zabija – usłyszał kiedyś od starego górala, który komentował wypadek w Tatrach. – Powietrze się biesi, śnieg w górach się biesi, to i człowiek się biesi”. W rzeczy samej.

– Chce mi się lać – oznajmił grubas.

– Nigdzie nie pójdziesz! – warknął Lucek i mocno przytrzymał go za ramię. Grubas odwrócił się gwałtownie i strząsnął jego dłoń.

– Co, kurwa?! Fss… Wyszczać się nie można? Chcesz, żebym ci się zlał na siedzenie? – zarechotał, po czym zakaszlał.

Właściwie ma rację. Lucek doszedł do wniosku, że lepiej będzie, jak się teraz załatwi, nie wiadomo bowiem, kiedy będzie miał następną okazję.

– Niech ci będzie. Idziemy.

– Razem? Chcesz mi, fss… potrzymać? – Grubas kaczym krokiem poczłapał w kierunku kępy zarośli za parkingiem.

Lucek się zatrzymał, po czym ruszył za nim w pewnej odległości. Szybko ocenił, że grubas i tak nie ma szans na ucieczkę. Nawet gdyby puścił się biegiem w dół, do strumienia, to dogonienie go i obezwładnienie było dla Bałysia dziecinnie łatwym zadaniem. Większy kłopot uciekinier mógłby mieć z samym sobą, zwłaszcza na stromym zboczu pokrytym resztkami mokrego śniegu. Grubas zatrzymał się na skraju parkingu pod sporym krzewem i kołysząc się z pięt na palce i z powrotem, walczył z zamkiem błyskawicznym rozciągniętych dżinsów. Lucek nie potrafił rozstrzygnąć, czy czuje tylko niechęć, czy także odrazę.

Od jesieni wszystko szło nie tak. Wilgoć listopadowych deszczów jakimś niepojętym sposobem przenikała w duszę i ciało jego bezpośredniego przełożonego i jedynego przyjaciela, komisarza Andrzeja Krzyckiego, który również wilgotniał coraz bardziej – na zewnątrz i od środka. Ściślej rzecz biorąc, nasączał się i ociekał płynami o zróżnicowanej zawartości alkoholu i słabo przewidywalnym wpływie na jego zespół psychosomatyczny. Inaczej mówiąc, od zakończenia październikowej akcji najlepszy śledczy Komendy Wojewódzkiej w Krakowie nie przychodził do pracy, nie odbierał komórki ani telefonu domowego, nie otwierał nikomu drzwi – tylko chlał na umór. Nie można było nic z tym zrobić. Podejmowali na zmianę z Ewą Leszczyńską dyżury przy Krzyckim, pilnowali go w dzień i w nocy, obserwowali, tropili, konfiskowali alkohol i wylewali do zlewu, przemawiali do dryfującego w kosmosie rozumu – na próżno. Jak wszyscy alkoholicy, Krzycki zawsze znajdował sposób, żeby się napić. Wystarczyło mu wyjść do toalety, gdzie wcześniej zachomikował ćwiartkę Wyborowej w koszu z brudną bielizną, albo przejść na drugą stronę ulicy po papierosy do kiosku, aby ssące braki w organizmie uległy błyskawicznemu uzupełnieniu. Wówczas Krzycki na pewien czas się uspokajał, zaczynał rozsądnie odpowiadać na pytania, nawet żartować, co chwila gdzieś dzwonił. Po upływie dwóch, trzech godzin wszystko jednak zaczynało się od nowa. Bałysiowi niełatwo przychodziło na to patrzeć. Zawdzięczał temu człowiekowi nie tylko stałe zatrudnienie w wydziale śledczym, ale także kilka bezcennych lekcji zawodu, których nie znajdzie się w żadnym podręczniku. Oferował jeszcze coś – przyjaźń, która nieco łagodziła syf codziennej policyjnej orki, fajnej jedynie w filmach. Dzięki Krzyckiemu chciało mu się robić to, co robił, dlatego teraz tak często przywoływał jego ducha. „Co by na moim miejscu zrobił Krzycki?” – to pytanie towarzyszyło Bałysiowi na każdym kroku.

Pod koniec listopada, po czterech tygodniach przepychanek i awantur, odpuścili – po drugiej stronie była barykada. Zostawili go samemu sobie i czekali w napięciu na telefon do komendy. Na miesiąc zapadła złowróżbna cisza. Telefon zadzwonił 24 grudnia po południu. Barman z knajpy na Rynku poprosił o przysłanie kogoś do odholowania pana komisarza, ponieważ bar od godziny powinien być zamknięty, on zaś chciałby wreszcie pójść do domu. Odebrali go z Ewą i zawieźli prosto na najwyższe piętro oddziału 5D Szpitala Specjalistycznego imienia doktora Józefa Babińskiego w podkrakowskim Kobierzynie. Siedzi tam do dziś. Minęły trzy miesiące i Lucek melancholijnie rozważał, czy którakolwiek z dobrych rzeczy sprzed nieszczęsnej historii z Mścicielem ma szansę powrócić. Co do powrotu złych miał dziwnie niezachwianą pewność.

Indywiduum chwiało się nadal, balansując na krawędzi skarpy i majstrując palcami w okolicach rozporka. Ciekawe, czy zdąży sobie obsikać buty, zanim zwali się do rowu? Grubasowi od dłuższej chwili udawało się utrzymywać akrobatyczną równowagę, była więc szansa, że jednak zdąży. Zostawił go i poszedł przewietrzyć samochód. Będzie potrzebne dużo świeżego tlenu.

Co by zrobił Krzycki? Łapał się na tej myśli, ilekroć ruszał w teren. Intuicje (byłego – naprawdę?) partnera nieodmiennie budziły jego podziw. Wielokrotnie próbował uchwycić te ledwie zauważalne szczegóły, które wszyscy inni przegapiali bez wyrzutów sumienia, a komisarz Krzycki czepiał się ich jak nici i podążał za nimi do kłębka. Spośród czterech podejrzanych potrafił natychmiast wyłowić tego najważniejszego i zdemaskować jednym prostym pytaniem, które nikomu z nich nie przyszłoby do głowy. Gdy wchodzili na trefny teren, wszyscy szli na prawo, a Krzycki na lewo. Nagle skręcał bez wahania w bok i właził na tyły, odcinając drogę komuś szykującemu się właśnie do ucieczki. Kiedy w Dolince Karniowickiej wszyscy kręcili się wokół ścieżki, z której spadł quad, Krzycki zajął się oglądaniem gałęzi na pobliskim drzewie. I znalazł sznurek, potem kamień, dodał jedno do drugiego i wyszło morderstwo.

Nie chodziło tylko o intuicję czy niekonwencjonalne podejście do pracy. Krzycki czasami postępował tak, jakby wiedział więcej niż inni. Jak choćby wtedy, kiedy znalazł w lesie metalową kulkę z wygrawerowanym cytatem. Po prostu zszedł ze ścieżki i po dziesięciu krokach schylił się i podniósł zgubę pozostawioną przez mordercę. Nie miał szans jej dostrzec ani w inny sposób wyczuć jej obecność. Po prostu wiedział… Dzięki temu sprawa Mściciela, w której przez długi czas byli całkiem bezradni, nagle nabrała tempa i znalazła szybkie rozwiązanie.

A potem… Potem Krzycki zachowywał się tak, jakby wiedział mniej od średnio rozgarniętego debila. Jakby w ogóle nic nie wiedział i nie chciał wiedzieć, odgradzając się od wszelkich wieści butelką. „Nie mówcie do mnie – i tak wiem za dużo!” Lucek pokiwał smętnie głową. Właściwie na to wyszło. Rozwiązując zagadkę Mściciela, Andrzej Krzycki dowiedział się trochę za dużo. Zwłaszcza o sobie i swojej przyszłości. Temat do rozmyślań: nadmiar wiedzy a nadmiar picia.

– Hej, hej, hej! Cholera jasna!

Grubas zniknął. Niewiele myśląc, Bałyś skoczył z wyciągniętymi przed siebie rękami i w kilku susach znalazł się na skraju skarpy, ale po kierowcy tira zostały tylko znikające w ciemności białe podeszwy adidasów. Z dołu dobiegł chrzęst miażdżonych gałązek i śniegu przymarz­niętego do podłoża. Musiało boleć, ponieważ nastąpiło również głuche uderzenie w kamień albo pień drzewa. Po chwili chrzęst ucichł i zapadła cisza. Lucek zaklął i zsunął się na sam dół parowu, którego dnem płynął wartki o tej porze roku strumień. Cielsko grubasa zatrzymało się tuż przed wodą, pokonane przez solidny pień olchy. Gdy dotarł wreszcie do uciekiniera, ten poruszył dwa razy nogą i znieruchomiał. „Trzeba było go jednak trzymać – pomyślał nerwowo. – Chyba stracił przytomność. Jak my go stąd wyciągniemy?”

– Hej, gościu! – Potrząsnął za mięsiste ramię, ale tamten nie reagował. Przypomniał sobie o małej latarce w kieszonce kamizelki, obowiązkowym wyposażeniu policjantów w akcji. Wyjął ją, przekręcił górną część, oświet­lił twarz kierowcy i zdębiał.

Grubas miał poderżnięte gardło.

3

– Dziś zajmiemy się inscenizowaniem typowej sytuacji domowej, która wiąże się z waszą chorobą. Chodzi o to, żeby każdy z was zobaczył siebie z zewnątrz – jak wygląda, co mówi i jak to jest odbierane przez osoby trzecie. W tym celu mieliście przygotować rozmówki z życia wzięte.

Terapeutka miała na imię Wanda, włosy z początkującą szpakowatością ścinała na chłopca, a szczupłą i całkiem zgrabną sylwetkę opinała w ciasne spodnie, rzadziej w krótką spódnicę, i czarny golf. Grupa była podzielona na jej zagorzałych sympatyków i przeciwników, kiedy więc padło pytanie: „Gotowi?”, z prawej strony sali rozległo się chóralne „Tak!”, z lewej zaś chóralne „Nie!” – i każda ze stron czuła się w stopniu satysfakcjonującym wyrażona w tym okrzyku. Tożsamość spełniona.

– Doskonale, w takim razie kto pierwszy na ochotnika?

Natychmiast podnieśli ręce Docent i stolarz Wiesiek. Pierwszy z nich kochał się na zabój w terapeutce, podobnie zresztą jak w połowie pacjentek. Drugi wielbił panią Wandę trochę ze strachu, ponieważ przejrzała go na wylot już w pierwszy dzień. Docent dostał ksywę z powodu zatrudnienia na renomowanym uniwersytecie. Wiesiek ze swoim imieniem nie potrzebował ksywy. Obaj machali rękami jak dzieci na lekcji – „Proszę pani, ja wiem, ja wiem!” – i Wanda w skupieniu analizowała, któremu z nich pierwszemu powierzyć rolę reżysera. Pad­ło na Wieśka.

– Jak brzmi twój dialog? – zapytała z drewnianym uśmiechem, za którym pełgał zaledwie cień rozbawienia. Stolarz Wiesiek wyjął z kieszeni wytartej marynarki kartkę o fakturze i barwie opakowania do wędlin i odczytał tekst dramatu:

– Gdzie idziesz?

– Do Józka.

– A po co znowu?

– Pożyczyć spawarkę.

Zamilkł i rozejrzał się po sali. Zapadła cisza, jakby wszyscy czekali na dopalenie się lontu, po czym nagle wybuchł powszechny rechot. Dominował bas Leszka Fliziarza, któremu wtórował piskliwy chichot Janusza zwanego Zaworkiem – dawnego pracownika krakowskiej „Armatury”. Pozostali śmiali się w kułak. Wanda musiała najpierw opanować własny śmiech, zanim zaczęła uciszać salę.

– Spokój! Śmiejecie się z samych siebie. Wieśku, zanim odegramy scenkę, musimy z grubsza przynajmniej określić jej sens. Powiedz nam, co w niej jest takiego irytującego? Co się tutaj złego dzieje?

Wiesiek prowadził domowy warsztat stolarski w Janowicach – jak była robota, to robił, a jak nie było, to pił. Sąsiedzi szybko rozpoznali okazję i dzielnie mu w tym codziennym trudzie sekundowali. Problemem numer jeden był alkohol, problemem numer dwa – pojawiająca się później agresja, o co trudno było podejrzewać tego spokojnego i nieśmiałego z natury mężczyznę zbliżającego się do sześćdziesiątki. Teraz także, pod wpływem pytania Wandy, skulił się na krześle i jakby się zamyślił, zanim odpowiedział.

– Bo mnie to denerwuje – wyrzucił z siebie jak wstyd­liwy grzech.

– Ale co cię denerwuje?

Rozejrzał się po sali niepewnym wzrokiem. Leszek Fliziarz zachęcał go gestem „Dalej, nawijaj!”, szykując się na ciąg dalszy zabawy.

– No… że baba się czepia.

– A jak myślisz, dlaczego się czepia? Co jej się nie podoba w tym, że idziesz do kolegi po spawarkę?

Wanda wypowiadała swoje kwestie z wystudiowanym spokojem. Wiesiek sięgał do głębin swojej przepastnej duszy, gdzie odpowiedzi wiły się jak gniazdo żmij.

– No bo… Kurde, co jest – do sąsiada nie można wpaść? Chociaż na chwilę?

– A po co tam chodzisz? – zapytał Fliziarz mefistofelicznym szeptem. Janusz Zaworek zachichotał. Ten chichot miał swoje drugie dno.

– Spokój! – zarządziła kategorycznie terapeutka. – Właśnie, Wieśku, co jest złego w tym, że czasem idziesz do Józka? Masz jakiś pomysł, dlaczego to tak denerwuje twoją żonę? Czego ona się boi?

Odpowiedź musiała kryć się gdzieś pod paznokciami lewej dłoni, bo tam właśnie Wiesiek zaczął jej pilnie szukać. Coś widocznie znalazłszy, zawołał z nagłym przekonaniem:

– No właśnie, o co jej chodzi? Że sobie strzelimy po piance? To jakieś przestępstwo jest? A ona się drze jak głupia.

– Masz całkowitą rację – powiedziała powoli Wanda, kiwając głową w zamyśleniu. – Nie widzimy niczego złego w tym, że dwaj sąsiedzi wypiją sobie razem piwo w przerwie między domowymi zajęciami. Na całym świecie sąsiedzi popijają piwo. – Zrobiła retoryczną pauzę, po czym spytała, nieznacznie podnosząc głos: – O co tej głupiej babie chodzi? Czego się drze? Mogłaby mieć trochę luzu!

W oczach Wieśka zamigotała wdzięczność. Cała jego postura wykonywała drobne akceptujące ruchy, powtarzające dokładnie to samo: „O co tej babie chodzi?”. Im dłużej Wanda kiwała głową, potwierdzając słuszność jego wątpliwości, tym mocniej on kiwał głową, a na jego twarzy rozlewała się ulga, wynikła z przekonania, że w wypiciu piwa z sąsiadem nie ma absolutnie nic złego. I tak utwierdzali się wzajemnie w pewności, że doszli do zgody. Nagle Wanda zmieniła ton i rzuciła krótko:

– Co tu robisz?

Szorstkie jak rozkaz wojskowy pytanie zbiło Wieśka z tropu.

– Co?

– Skoro wszystko jest w porządku, Wieśku, i nie ma niczego złego w pójściu do sąsiada i wypiciu z nim piwa albo dwóch…

– Albo czterech! – dorzucił Leszek Fliziarz, Zaworek zaś zachichotał.

– …to dlaczego się tu znalazłeś?

– Tu, na terapii? – Stolarz wrócił do cichego, niepewnego głosu. Pozostali przestali się uśmiechać. Scenka nabierała ciężaru.

– Tak, tu, na terapii. Nie każdy, kto chodzi do sąsiada na piwo, ląduje w szpitalu psychiatrycznym na oddziale leczenia uzależnień, ponieważ, jak słusznie zauważyłeś, to zupełnie normalne, że ludzie piją piwo. Pozwolisz więc, że zapytam jeszcze raz: dlaczego tu jesteś?

Zamilkła i wpatrywała się w niego już bez tej sympatii, która jeszcze przed chwilą taką ulgą napełniała duszę Wieśka. Wszyscy czekali w napięciu na rozwój wydarzeń: Fliziarz z półotwartymi ustami, Zośka Modystka – jedna z dwóch kobiet w grupie – z ironicznym uśmiechem, Docent z wysuniętymi wargami, jakby dawał buzi psu. Jeden tylko Andrzej siedział w kącie pod oknem z obojętną twarzą. Ponieważ Wiesiek znowu zaczął intensywnie poszukiwać odpowiedzi pod paznokciami, Wanda pociąg­nęła wątek dalej.

– Skoro masz problem z wypowiedzeniem tego, to ci pomogę. Jesteś tutaj z powodu uzależnienia od alkoholu, które stwierdzono u ciebie na podstawie diagnozy lekarskiej potwierdzonej zeznaniami twoich bliskich, a także twoim. Wiesz, co to oznacza?

Wiesiek Stolarz chyba trochę się pogubił. Najpierw pokręcił głową na znak, że to wszystko nieprawda, następnie mruknął coś pod nosem.

– Proszę? Nie dosłyszałam.

– Mówi, że go tu przysłali – pospieszył z pomocą Zaworek, który siedział obok, i natychmiast zachichotał.

– On może mówić sam. Prawda, Wieśku? Powiedz nam głośno.

Głowa stolarza z Janowic powędrowała najpierw w prawo, potem w lewo, jakby Wiesiek oczekiwał odsieczy. Ponieważ ta nie nadeszła, wydukał wreszcie:

– Kazali mi przyjść.

– Kto ci kazał? – zapytała terapeutka z udawanym zdziwieniem. – To szpital publiczny, a leczenie w Polsce jest dobrowolne.

– Ale ja… ja… Miałem nakaz od policji.

Z Wandy opadły resztki sympatycznej maski i wbijała teraz jastrzębi wzrok w swoją ofiarę.

– Co policja ma z tym wspólnego?

– Bo byłem… jestem oskarżony.

– O co?

– O… pobicie.

– Kogo pobiłeś? – Bezlitosny głos Wandy działał jak skalpel.

Wiesiek odchrząknął i przełknął.

– Żonę.

– Za to, że się darła, tak? O co tej głupiej babie chodzi? Człowiek haruje jak wół, chce chwilę odsapnąć, a ta wrzeszczy. Tak? O to chodziło?

Ostatnie słowa krzyknęła mu niemal prosto w twarz. Przyciśnięty do ściany Wiesiek zebrał się w sobie i odparł atak głosem wzmocnionym przez rozpaczliwą determinację:

– Właśnie że tak! Dokładnie! Zawsze, jak, kurde, wracam do domu, słyszę to samo: „Po coś tam poszedł?”, „Gdzie cię znowu nosi?”, „Nie mogłeś usiedzieć na tyłku?”. I tak bez przerwy. Ja też chcę normalnie żyć! Co, nie mogę normalnie żyć, nie mogę? Mogę. I wyjść też mogę, kiedy chcę. Jestem wolnym człowiekiem.

Ostatnie zdanie wypowiedział dobitnie jako mądrość uniwersalną. Po czym zamilkł w zacięciu, gotów bronić swego stanowiska jak Częstochowy.

– Świetnie! – krzyknęła Wanda. – Zobaczmy, jak to wygląda z zewnątrz. Proszę bardzo, Leszek będzie Wieśkiem, a Janusz jego żoną. Chodźcie na środek.

Sala przywitała rozdanie ról z pełną aprobatą.

– Zaworek, chcesz szminkę? – zaproponowała Bożenka Góralka, bohaterka rodzinnej wsi, której połowa mieszkańców to alkoholicy, nie wyłączając starców, kobiet i dzieci, ale na terapię poszła tylko ona. Zapłaciła za to powszechnym napiętnowaniem, potwierdzonym gromami księdza z ambony.

– Pewnie, ale ze spódnicą i stringami – odciął się dawny pracownik „Armatury”.

– Głupi jesteś, nie mam stringów – obruszyła się Bożenka i wyjęła komórkę, żeby sprawdzić esemesy.

Wanda ustawiła obu aktorów pośrodku sali, przypomniała kwestie do wygłoszenia i usiadła pośród pacjentów. Efekt był komiczny, ponieważ Fliziarz przerastał swój pierwowzór o dobre dwadzieścia pięć centymetrów, za to Janusz Zaworek miał krótkie, pulchne łapki i okrąg­ły brzuszek, czym znakomicie imitował gospodynię domową.

– Gdzie idzies? – zapiszczał sepleniąco i wszyscy ryknęli śmiechem.

– Do Józka – mruknął ponuro Leszek.

– A po co znowu? – piszczał dalej Janusz, zachwycony występowaniem przed publicznością.

– Pożyczyć spawarkę – bąknął szybko Fliziarz i również parsknął śmiechem. Nie wytrzymał napięcia scenicznego.

Wszyscy oprócz Andrzeja mieli świetną zabawę, Wanda nakazała jednak powtórzyć całą scenkę.

– To się mija z celem. Jak się będziecie wygłupiać, do niczego nie dojdziemy. Wieśku, podpowiedz im, co robią źle.

Wiesiek Stolarz nadal siedział trochę naburmuszony i odczekał chwilę, zanim się odezwał.

– Janusz za głośno piszczy.

– Mówiłeś, że żona się drze na ciebie – zaprotestował Zaworek.

– Ale nie tak. Ona cicho mówi.

– Ciekawe dlaczego? – wyrwało się terapeutce, ale szybko się zreflektowała. – Dobrze, jeszcze raz proszę.

Obaj aktorzy po raz trzeci powtórzyli scenkę, ale tym razem przyłożyli się do ról, wypadła bowiem całkiem przekonująco. Zwrócił na to uwagę Docent.

– W mojej ocenie w wypowiedzi osoby przedstawiającej Wieśka można się dopatrzyć elementów hipokryzji i daleko posuniętej nieszczerości. Odpowiedź pada jakby poza ramami pytania, przedmiot całej rozmowy jest zaś ukryty pod nic nieznaczącymi, zdawkowymi kolokwializmami, podczas gdy w istocie chodzi w niej o dekonstrukcyjny sens pod skreśleniem…

– Intelektualizujesz, Docent! – mruknęła Zośka Modystka. – Powiedz to po ludzku.

– Nie będę specjalnie dla ciebie udawał głupszego, niż jestem – odciął się Docent. – Mówię najlepiej, jak potrafię. Mowa to człowieczeństwo.

– Potrafisz bardzo mądrze gadać, Docent, ale gówno wiesz! – Zośka nie dawała za wygraną. Nie lubiła Docenta. Sama miała kiedyś uniwersyteckie ambicje, które gdzieś tam po drodze (wyjazd zarobkowy, przypadkowa ciąża, szybki ślub) diabli wzięli. – Chłop nie ma spokoju od zrzędliwej baby, to się musi napić.

– Tylko nie zrzędliwej, tylko nie zrzędliwej – zaprotestował Zaworek, który mocno wczuł się w rolę.

– Ona taka jest – zachichotał ucieszony Wiesiek, w rewanżu przejmując rolę Zaworka.

– Przestańcie! – Wanda starała się zapanować nad ożywioną grupą. Rozejrzała się po sali w poszukiwaniu nowych komentarzy do scenki i jej wzrok spoczął na Andrzeju. Siedział w kącie pod oknem i nie zdradzał żadnego zainteresowania analizą dramatycznej sytuacji. – Andrzeju, a co ty o tym sądzisz? – zapytała z drewnianym uśmiechem.

Andrzej, z racji zawodu opatrzony ksywą Columbo, drgnął i skierował wzrok na terapeutkę. Ich spojrzenia spotkały się na moment w powietrzu jak dwa promienie laserowe. Żadne nie ustępowało i cała sala również ucich­ła, wyczuwając wzrost napięcia między nimi. Wanda uniosła lekko podbródek, jak robią ludzie chcący wyglądać wyzywająco, i czekała na odpowiedź Andrzeja. On milczał zacięcie i patrzył w nią, jednocześnie zaś poza nią, jakby była ze szkła.

– Nie wiem właściwie – bąknął pod nosem bez przekonania.

– Czego nie wiesz? – zapytała spokojnie tonem nauczycielki.

– Właściwie to nie wiem, czego nie wiem. Po prostu nie wiem – i tyle.

Wzruszył ramionami, aby podkreślić, że go to nie interesuje. Pod wpływem jej spojrzenia popatrzył na podłogę i skupił wzrok mniej więcej w okolicach stóp w zgrabnych butach. Ona przypatrywała mu się z niewzruszonym spokojem, jak drapieżnik, który już jest pewien swojej zdobyczy. Już czuje zapach szarpanego mięsa.

– Nie wiesz, co sądzić o sytuacji Wieśka? To niemożliwe. Każdy coś sądzi, żadna specjalna wiedza nie jest tutaj potrzebna. Zapytam jeszcze raz, żeby oswoić cię z tym pytaniem: co sądzisz o Wieśku i jego odpowiedziach? Zgadzasz się z jego punktem widzenia, że żona czepia się bez powodu, czy raczej uważasz, że to on jest nie w porządku? A może uważasz jeszcze inaczej? Śmiało, wygłoś swoje zdanie. Nie jesteśmy w sądzie, możesz kłamać – dodała na koniec nie bez jadowitości. Jej głowa i cała postać nawet nie drgnęła, podbródek nadal wystawał prowokacyjnie przed wargi, w oczach igrała przekora.

Andrzej włożył obie ręce do kieszeni spodni i przyglądał się jej obojętnie.

– Myślę, że to jest strasznie smutne. Właśnie takie: straszne i smutne.

– Mógłbyś wyjaśnić, co jest smutne? – W głosie Wandy było słychać lekkie drżenie. Spoważniała i skupiła całą uwagę na nim. Drapieżnik się cofnął.

– Nie. Nie jestem pewien, czy was to interesuje.

– Ależ oczywiście, że interesuje – zapewniła szybko. – Interesuje nas opinia każdego – dodała skwapliwie, wypełniając zapewne zalecenia z kursu dla psychoterapeutów. – Co jest więc straszne i smutne?

Andrzej nie odpowiedział i przyglądał się terapeutce, podczas gdy pozostali bez wyjątku wpatrywali się w niego. Dał się kilka razy poznać jako burzyciel, potrafił wybić z rytmu Wandę i poprowadzić zajęcia w nie całkiem dla niej pożądanym kierunku. To mogło być ciekawe, dlatego czekali w napięciu.

– Columbo, nawijaj! – zachęcił go Leszek Fliziarz.

Zaworek natychmiast zachichotał.

– Dajcie spokój! Wiesiek kłamie, ponieważ chce się napić. My to wszystko wiemy, bo też tak robiliśmy. Tysiące razy. Po co ta cała zabawa w teatrzyk?

– Andrzej nie wie, po co ten teatrzyk. Kto mu wyjaś­ni? – Wanda zwróciła się do grupy. – Może nasz mistrz elokwencji? Krzysztofie, spróbuj.

Docent poprawił się na krześle, jakby zasiadał za sterami samolotu, i wygłosił następujące wyjaśnienie:

– W odgrywanej scenie chodzi o to, żebyśmy zobaczyli siebie jakby z zewnątrz, to znaczy usłyszeli, jak nasze kwestie brzmią w ustach innych. Kiedy człowiek kłamie, znajduje się wewnątrz skonstruowanego przez siebie dyskursu, nie jest więc w stanie ocenić reguł nim rządzących. Pewne rzeczy przemilcza, inne przeinacza, jeszcze inne uwypukla, żeby osiągnąć zamierzony skutek. Dopiero kiedy wyjdzie poza własne konstrukcje dyskursywne, wówczas ma szansę – choć nie zawsze – dostrzec ich tendencyjny charakter, a więc i własną politykę, która, jak wiadomo, służy nie prawdzie, lecz skutecznemu zmierzaniu do celu. W przedstawieniu można zobaczyć siebie z zewnątrz, Columbo. W tym wypadku chodzi o dyskurs kłamstwa i politykę picia.

– Ja pierdzielę, Docent! Aleś doładował – mruknęła z podziwem Bożenka Góralka.

– Andrzeju, czy ten pouczający wykład rozjaśnił ci coś w kwestii teatrzyku? – Terapeutka znowu skupiła na nim wzrok. Można było odnieść wrażenie, że świetnie się bawi oporem Andrzeja, który jakby w odpowiedzi na jej ochocze ścieranie się z nim zwrócił się bezpośrednio do Wieśka.

– Wiesz, że kłamiesz?

Wiesiek przytaknął głową i na potwierdzenie uśmiechnął się przepraszająco. Andrzej rozłożył ręce.

– Po co demaskować zdemaskowane?

– Ponieważ mechanizm kłamstwa jest głęboko wbudowany w politykę picia, jak to określił Krzysztof. System iluzji i zaprzeczeń służy komfortowi picia i jego zdemaskowanie jest jednym z naszych zadań na terapii.

– Picie nie jest żadnym komfortem. Dla nas już nie.

– A czym jest?

Andrzej wzruszył ramionami i się nie odezwał.

– Dla mnie picie to śmierć – powiedział nagle głośno Wiesiek. Wszyscy spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Wiesiek nigdy nie odzywał się niepytany. Podniósł głowę do góry, jakby chciał stawić czoła ewentualnym oponentom. W powszechnym kiwaniu głowami można było jednak wyczuć raczej aprobatę.

– To nie pij – poradziła Zośka Modystka.

– To nie piję.

– I nie lej baby – dorzuciła Bożenka.

– Już nie leję.

– I nie pożyczaj spawarki od Józka – dodał Zaworek i zachichotał, a reszta z ulgą mu zawtórowała. Scenka dobiegła końca.

– Po przerwie swój dialog przedstawi nam Krzysztof. Macie piętnaście minut. I nie palcie na schodach! – zakomenderowała Wanda, cała grupa ruszyła zaś do wyjścia.

Andrzej, który siedział w kącie, wychodził ostatni.

– Mogę cię o coś zapytać? – Wanda zatrzymała go w progu. Odwrócił się powoli i – jak się jej wydawało – z oporami.

– Słucham.

– Czy przygotowałeś jakiś dialog na dziś?

Powoli i niechętnie pokręcił głową.

– Tak myślałam. Możesz mi powiedzieć dlaczego?

– Nie prowadzę takich dialogów. Mieszkam sam.

Krzyżowali spojrzenia jak szpady. Ze zderzających się kling leciały iskry.

– To nie muszą być dialogi wypowiadane. Czasem człowiek wiedzie takie rozmowy w myślach.

– Ja nie.

Przez zamknięte drzwi z korytarza dochodziły śmiechy pozostałych. Wanda i Andrzej równocześnie popatrzyli najpierw na drzwi, następnie na siebie.

– Dlaczego traktujesz mnie jak wroga? Chcę ci pomóc – powiedziała nagle i zrobiła krok w jego kierunku.

Cofnął się i podniósł odruchowo lewą rękę, jakby chciał się zasłonić przed ciosem.

– Nie traktuję cię jak wroga – odpowiedział ze smutnym namysłem. – Po prostu nie mam dialogu, i tyle. Nie rozmawiam z nikim, nawet w myślach.

Patrzyła mu prosto w oczy i kiwała głową, jakby chciała powiedzieć, że świetnie rozumie, co chce powiedzieć, i w ogóle mu nie wierzy. Wytrzymał, ale miała wrażenie, że jego napięcie odrobinę złagodniało. Nie umiała go rozgryźć i to ją w nim najbardziej interesowało. To ona pierwsza spuściła oczy.

– Mam prośbę. Tu jest kartka i długopis. Napisz mi, co pierwsze przyjdzie ci do głowy. Teraz, od razu, bez długich namysłów. Wszyscy wiedziemy w myślach dialogi, niemal bez przerwy. Napisz mi swój. Coś, co wypływa na powierzchnię twoich myśli, kiedy puszczasz je swobodnie. Cokolwiek. – Podeszła o krok bliżej i powtórzyła: – Napisz mi to, Andrzeju. – Zawahała się i dodała: – Proszę.

Jego przeciągłe spojrzenie zdradzało wątpliwość, czy to przypadkiem nie jest kpina.

– Mówiłem już, że nie dialoguję z nikim.

Odwrócił się na pięcie jak żołnierz po odmeldowaniu i wyszedł. Wanda patrzyła przez chwilę na zamknięte drzwi, jakby miały się lada moment znowu otworzyć, a kiedy to nie nastąpiło, westchnęła ciężko i zaczęła przekładać dokumenty w teczce. Miała zgryz z komisarzem. Realizował wszystkie niezbędne elementy terapii, właściwie wydobywał z siebie iluzje i zaprzeczenia, aby je neutralizować – za tym wszystkim krył się jednak jeszcze ktoś, jakiś inny człowiek, który ściśle chronił własną odrębność. Wanda nie miała do niego żadnego dostępu. Trzymał jej wymagającego pacjenta za łeb jak zapaśnik, czasem tylko trochę podduszał i wtedy Andrzej siedział jak kołek, gapiąc się w pustkę. To zaś nie wróżyło w dłuższej perspektywie terapeutycznego sukcesu. A ona nie lubiła przegrywać.

„Nie dialoguję z nikim”. Guzik prawda. Facet siedzi zacięty i milczący, w środku wre gadanina, huczy kaskada narracyjnych ciągów, a ich jedynym, wielkim jak góra tematem jest beznadziejna wredność świata uosabiana w głównym Przeciwniku. On odpowiada za stan duszy pacjenta, jego chorobę, izolację i wszystko. Sens leczenia sprowadzał się do rozpoznania, kim jest Przeciwnik.

Po przerwie zajmowali się scenką Docenta. W przeciwieństwie do zwyczajowej elokwencji jej reżysera dialog był bardzo oszczędny:

– Znowu piłeś.

– Daj spokój, tylko jedno piwo!

Docenta dla odmiany odgrywał Wiesiek, do roli przygnębionej żony przez aklamację znowu wybrano Janusza Zaworka. Wszyscy, łącznie z samym przedmiotem dyskusji, zgodzili się co do wyjątkowej perfidii kłamstwa płynącego z dialogu, zajęcia zakończyły się zaś powszechnym aplauzem dla demokratycznego charakteru alkoholizmu, który równo atakuje biednych i bogatych, głupich i mądrych, nie wyłączając profesorów uniwersytetu. Andrzej nie odezwał się ani słowem. Kiedy wychodzili z sali, wręczył Wandzie poskładaną w czworo karteczkę. Poczekała, aż wszyscy wyjdą, po czym zajrzała do środka. Przeczytała, odsunęła z niepewną miną, przybliżyła do oczu i przeczytała powtórnie. Pismo było pochylone i energiczne, w zeszycie szkolnym wychodziłoby sporo poza linijki. Zagryzła wargi, usiadła za biurkiem i zanim wrzuciła kartkę do szuflady, przeczytała jeszcze raz słowa, które przebiegły po niej nieprzyjemnym dreszczem:

DIALOG

– Zapłacisz mi za to.

4

Wagony towarowe turkotały jednostajnym metalicznym dźwiękiem na starym wiadukcie. Najpierw dwa zbiornikowce z Puław, następnie zwykłe lory – pięć platform, później znowu zbiornikowiec i jeszcze dwie cysterny. Nieduży skład. Z kolorów i układu wagonów wnioskował, że to ten sam skład, który dwa dni temu jechał w przeciwną stronę. Dojechał do Płaszowa i wraca? Może zdążyli go już rozładować? Nie jest tego wiele, można to zrobić w jeden dzień. A może tak sobie krąży pusty po okolicy i szuka okazji, jak rykszarz pod Wawelem. Wagony snuły się powoli i majestatycznie, paradując przed naczelnikiem Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej w Krakowie, jakby zaprzeczały powszechnemu przekonaniu o kryzysie polskich kolei. Kryzysy kryzysami – wszystko może upaść, wojna może zniszczyć miasto, wieś, przemysł czy kolejnictwo pasażerskie – ale jeśli tylko zbuduje się dla nich tory, wagony towarowe zawsze pojadą. Dlaczego? Ponieważ wagony towarowe są wieczne.

Odczekał, aż ostatni wagon wyniosłego składu zniknie za zakrętem nad rzeczką Białuchą i zostawi go samego ze spiętrzoną stertą kłopotów, po czym usiadł ciężko w fotelu. „Naczelnik Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej” – dobre sobie! Rzeczywiście jest przed kim paradować. Jeden z jego komisarzy zginął w jesiennej akcji – i to w okolicznościach tak dwuznacznych, że sporo wysiłku kosztowało go zatuszowanie wszystkich niejasności, czyli pozamienianie znaków minus na plus tak, żeby można było Mariana Rachwalskiego w końcu pośmiertnie odznaczyć. Drugi z jego śledczych, najlepszy, wylądował na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego i wcale nie było pewne, czy kiedykolwiek wróci do pracy. Pozostał milczek Stańczyk, oprócz niego poprawny rzemieślnik bez wyobraźni Bąbel, obecnie na urlopie, i młokos Bałyś, podobno zdolny. Czy coś takiego można w ogóle nazwać wydziałem? Nie. „Pociągi, ja was bardzo proszę, nie róbcie sobie jaj z człowieka przed emeryturą!”

Podparł się palcami u nasady nosa i potarł kąciki oczu, żeby usunąć resztki przygnębiających myśli. Im dłużej jednak tarł, tym więcej ich przychodziło, tarł więc dalej, a woreczki łzowe swędziały coraz bardziej i bardziej – somatyczna figura przyrostu kłopotów. Jego oficerowie śledczy to był tylko jeden problem, nie najważniejszy zresztą. Spektakularny finał sprawy Mściciela ubiegłej jesieni wcale jej nie zamknął. Przeciwnie, właściwie otworzył ją w nowym okienku na dole ekranu. Rozprawienie się z szeptaną legendą człowieka, któremu pewien łajdak zniszczył życie, sąd zaś zagrał na nosie, spadło – wobec wycofania się pozostałych uczestników – niemal wyłącznie na niego. Dwoił się i troił, żeby zatuszować tragiczne aspekty tamtej akcji i podkreślić sukces definitywnego zakończenia. Przełożeni, prasa, opinia publiczna – wszyscy chcieli usłyszeć, że nie ma już nieobliczalnego Mściciela i że policja potrafi sobie poradzić nawet z najbardziej niekonwencjonalnymi zdarzeniami, powtarzał więc im tę prawdę jak mantrę, oni zaś w artykułach, raportach dla władz i w okienkach portali internetowych drukowali ją na cześć powszechnego porządku i panowania nad chaosem rzeczywistości.

Do czasu.

Pod koniec stycznia otrzymali zgłoszenie z Grobian – „Przeklęte Grobiany!” – o makabrycznym wypadku na drodze pod lasem. Motocyklista wjechał wieczorem na rozciągniętą w poprzek drogi linkę, która odcięła mu głowę. Na zdjęciach wyglądało to jak dekoracja do wyjątkowo krwawego reality show, w którym zdarzenie ma wyglądać jak prawdziwe, wszystko jest zaś dokładnie zaaranżowane i ma wysadzić widza z fotela.

Motocykl leży osobno, tułów leży osobno, głowa w kasku leży osobno – minizestaw klocków do samodzielnego składania. Poskładać jednak tak łatwo już nie było można, ponieważ co najmniej trzy elementy w tym wypadku wydawały się dziwne. Po pierwsze, jak ustalili technicy Gargulskiego, głowa została prawdopodobnie odcięta przez rozpiętą między drzewami stalową linkę. Problem w tym, że nie znaleziono ani linki, ani śladów po lince na którymkolwiek z pni, jakie wchodziły w grę. W lesie leżało trochę śniegu, nie udało się jednak trafić na ślady butów. A przecież całe zdarzenie nosiło znamiona morderstwa. Nieumyślnego, na przykład kretyńskiej zabawy wyrostków z wyobraźnią jak kowadło, albo zaplanowanego, choć w dziwaczny i mało logiczny sposób.

Po drugie, chłopak wcześniej pił w barze – jak ustalono, miał promil alkoholu we krwi – i zamiast położyć się do łóżka, jak to czyni każdy wiejski bukiet po powrocie z knajpy do domu, wsiadł na motocykl i pojechał pod las. Matka zeznała, że nie chciał z nią nawet dyskutować, tylko uparł się, że musi jechać, odpalił maszynę, zapiął kurtkę pod szyją, założył kask na bawełnianą czapeczkę i pognał drogą za Włosań. Drogą – dodajmy gwoli ścisłości – którą nigdy nie jeździł i która w zasadzie donikąd nie prowadzi. Pędził jak szalony po zaśnieżonych i oblodzonych koleinach, jakby ścigał się z samym diabłem, nikt nie miał pojęcia dokąd i po co.

Po trzecie, kto w styczniu jeździ na motorze?

Komisarz Roman Bąbel – poprawny rzemieślnik bez wyobraźni – przeprowadził rutynowe śledztwo, nie znajdując żadnego punktu zaczepienia, choć przesłuchał skrupulatnie wszystkich, którzy tamtego feralnego dnia mieli z ofiarą jakiś kontakt. Kumple od piwa potwierdzili zgodnie, że wyszedł około dwudziestej pierwszej i poszedł do domu, nie wspominając ani słowem o tym, że chce jeszcze gdzieś jechać. Był trochę wypity, ale szedł prosto – zeznali. Zimny wieczór miał go jeszcze orzeźwić – dowcipkowali sobie, żegnając się z nim. Zachowywał się całkiem normalnie. Wrócił do domu i wszystko byłoby w porządku, gdyby położył się spać. On jednak poszedł do szopy, wyprowadził yamahę, odpalił i pognał do lasu. Może jednak mu odwaliło? Z faktu odwalenia trudno jednak uczynić sensowny punkt wyjścia śledztwa.

Prowadzącym dochodzenie wydawało się, że znaleźli taki punkt zupełnie gdzie indziej. Konrad Wajdel, motocyklista bez głowy, był wcześniej sprawcą zdarzenia drogowego ze skutkiem śmiertelnym. Potrącił kobietę, która wychodziła ze sklepu i „nie zachowując należytej ostrożności, wkroczyła na jezdnię”. Tyle głosił błyskotliwy protokół. Pomni historii z Mścicielem, natychmiast skonstruowali założenie o zemście. Punkt zaczepienia był znakomity, ale ślepy. Starsza kobieta mieszkała sama i nie miała żadnej bliskiej rodziny w okolicy. Pozostała operetkowa wersja Sześciu stóp pod ziemią – staruszka zza grobu zemściła się sama.

Pukanie do drzwi wyrwało go z tych trudnych rozważań. Właśnie zdążył się wyprostować i przyjąć należytą pozycję „zawsze gotów do pracy”, gdy do gabinetu wsunęła głowę aspirant Ewa Leszczyńska.

– Można na chwilkę?

– Oczywiście – wskazał jej fotel naprzeciw i bardzo się powstrzymywał, żeby nie zacząć rozmowy od pytania o swojego najlepszego śledczego. Był świadom, że ona może wiedzieć.

– Co u pani słychać? – zagadnął i natychmiast zganił się za finezję godną deski do krojenia. Usprawiedliwiało go spostrzeżenie, że Leszczyńska, powszechnie znana i lubiana za swoje niezmordowane poczucie humoru, wyglądała coś niemrawo. – Coś się wydarzyło? – Chciał się poprawić, ale wypadło jeszcze gorzej.

– I nie, i tak. Przyszłam się pożegnać.

Podniósł brwi i odchylił głowę do tyłu.

– Nie rozumiem.

– Zwolniłam się – mruknęła półgłosem.

– Odchodzi pani? Pa-a-ani? – powtórzył przeciągle w zdziwieniu, jakby akurat w wypadku aspirant Leszczyńskiej odejście było całkowicie wykluczone.

– Tak. Długo nad tym myślałam i doszłam do wnios­ku, że muszę zmienić coś w życiu.

Splatała i rozplatała dłonie zawieszone w pustej przestrzeni między kolanami a podbródkiem, patrząc pół metra w lewo od twarzy inspektora. Właściwie nie powinien być zaskoczony, biorąc pod uwagę to, jak jego wydział od jesieni ubiegłego roku ulegał systematycznej degradacji. Tego się jednak nie spodziewał. Aspirant Leszczyńska była wprowadzona we wszystkie sprawy, świetnie wiedziała, kto nad czym pracuje, i jak nikt inny potrafiła zapewnić odpowiednie wsparcie. Jej zajęcia w recepcji na dole daleko wykraczały poza regulaminowy zakres obowiązków. Tak, w tym sensie była właściwie częścią jego zespołu. A teraz odchodzi.

– Pani Ewo, to oczywiście pani suwerenna decyzja, pozwoli pani jednak, że postawię to dramatyczne pytanie: Dlaczego?

– Już mówiłam, muszę coś zmienić w życiu.

– Każdy kiedyś dochodzi do potrzeby istotnych zmian w życiu, ale czy to musi być porzucenie pracy? Czy aż tak źle pani u nas? I czemu akurat teraz?

To ostatnie dorzucił z pewną pretensją. Wszyscy, nie wyłączając Leszczyńskiej, doskonale wiedzieli, że sytuacja staje się coraz trudniejsza, na zwolnione miejsca po śledczych nie ma chętnych i każda rozgarnięta głowa jest na wagę złota, przynajmniej ołowiu – ta zaś po prostu odchodzi.

– Przepraszam, panie inspektorze. Wiem, że to nie najlepszy moment, ale im później, tym gorzej.

To nie była prawdziwa Leszczyńska. To był jakiś niedoskonały sobowtór, wybrakowana, ponura podróbka wesołej dziewczyny z recepcji, która żartami i uśmiechem szerokim jak jej słowiańska twarz potrafiła rozładować najtrudniejsze sytuacje. Sama wyglądała teraz jak ktoś, komu trzeba rozładować trudną sytuację.

– Wiem, że jestem stary, łysy, cuchnę śmiercią i odrzuceniem – podjął heroiczną próbę sformułowania dowcipnej frazy – ale może jednak powie mi pani, o co chodzi? Najwyżej pani szczerość mnie zabije, choć to niewielka strata.

Odsłoniła swoje nieprawdopodobnie białe zęby w smutnym uśmiechu.

– Nie, to nie ma nic wspólnego z pracą. Pan inspektor wie, że szczególnie lubiłam ten wydział. – Coś błys­nęło w jej oku, ale inspektor Opałka nie był mistrzem kobiecej psychologii. – Nie z tego powodu jednak rezygnuję. Prywatna sprawa, i tyle.

– Co pani teraz będzie robić? – Wysilił się na jeszcze jedno drewniane pytanie. – Ma pani już nową pracę?

– Tak – zapewniła pospiesznie.

Tym razem inspektor wykazał się jednak pewną znajomością kobiecej psychiki, ponieważ zauważył, że kłamie. Postanowił zachować cenne spostrzeżenie dla siebie i nie drążyć więcej tematu. Po prostu wstał, wyciągnął rękę, podziękował za współpracę – „świetną”, jak podkreślił – i życzył jej powodzenia w przyszłości. Kiedy nacisnęła klamkę i pociągnęła ku sobie drzwi, dogonił ją pytaniem:

– Co z nim?

Znieruchomiała z klamką w dłoni, ale nie odwracając się, bąknęła w szparę między framugą a drzwiami:

– Nie wiem. Do widzenia, panie inspektorze.

Nie widział jej twarzy, zastosował jednak policyjną technikę dedukcji i założył, że znowu kłamie. W końcu aspirant Ewa Leszczyńska to także kobieta, a o jej sympatii dla Krzyckiego wiedzieli wszyscy. Nie umiał jednak dopatrzyć się związku.

„Pięknie!” – pomyślał. Jeśli do dzisiejszego poranka mógł jeszcze żywić jakąś nadzieję na odbudowanie zespołu i przywrócenie wydziałowi względnych możliwości funkcjonowania, to właśnie nastąpił moment jej ostatecznego obumarcia. Po odejściu Leszczyńskiej odpadł ostatni element pozwalający scalić jego ludzi w sensowne pozory zespołu. Teraz nie będzie między nimi nie tylko wzajemnych więzi, ale także zwyczajnego porozumienia, dzięki któremu zespół jest zespołem. Wypada tylko czekać, aż rezygnację złożą Gargulski (najlepszy technik w kosmosie) i Lucek Bałyś, partner Krzyckiego. Potem pozostanie tylko pożegnać się z pociągami na wiadukcie i zgasić światło, wcześniej zdejmując proporczyki ze ścian. Wyjście dość łatwe.

Jakby w odpowiedzi usłyszał dudnienie wagonów na wiadukcie nad ulicą Mogilską. Kierując się wypracowanym przez dziesiątki lat odruchem, ruszył ku oknu. W pół drogi zatrzymał go telefon. Zawahał się, zerkając na wielką panoramiczną szybę – jego jedyny dyrektorski kaprys przy urządzaniu biura. Dobiegało stamtąd regularne stukanie: stuk, stuk – stuk, stuk – stuk, stuk. „Długi. Jedzie powoli. Szkoda”. Odwrócił się na pięcie i podniósł słuchawkę.

– Myślisz, że między nami kwita? Nigdy się bardziej nie myliłeś, stary.

Rozpoznał głos natychmiast.

– Czego chcesz? – zapytał z przygnębieniem. Łudził się, że tego człowieka ma już z głowy.

– Niczego. Tylko zapłaty.

– Za co?

Po drugiej stronie słuchawki rozległo się głębokie westchnienie. Wyobraził sobie tę porytą bruzdami starości i okrucieństwa twarz i również westchnął. To się nigdy nie skończy.

– Nie chce mi się wymieniać po kolei, dla uproszczenia więc powiem: za wszystko. To chyba sporo, nie?

– Sporo. A ja?

– Co ty?

– Kiedy ty mi zapłacisz?

Usłyszał skrzekliwy śmiech i niemal zobaczył rozchylone wargi Prezesa, odsłaniające wąskie zęby z wyraźnymi szparami, przez które oddech ze świstem wydobywał się na zewnątrz.

– Za co?

Przetarł ręką spocone czoło, po czym zebrał w palce kropelki potu z górnej wargi.

– Za wszystko – odparł i się rozłączył.

Nie, takie łatwe to wyjście jednak nie będzie.

5

Błądził wzrokiem po ekranie w poszukiwaniu punktów, skąd wyłonią się następne bąbelki. Należało w odpowiednim momencie unicestwić je wystrzałem z elektronicznej armaty w formie karbowanej tulejki przypominającej skrzyżowanie rurki z kremem i wibratora. Tryskające z rozchylonej końcówki serie kolorowych pocisków bardziej kojarzyły się z obfitą ejakulacją niż z artyleryjskim ogniem. W pewien sposób go pociągały, ponieważ ich wysyłanie w korytarzyki labiryntu od dłuższej chwili sprawiało mu przyjemność. Fajnie było pruć przez kilka sekund wielobarwną spermą w głąb cyfrowego labiryntu i przeżywać mikroskopijne orgazmy podczas pękania trafionych bąbelków. Maleńki dreszcz w krzyżu i nieznaczne drżenie palców na klawiaturze. Mugole mają rację – komputer to świństwo.

Oczywiście gdyby chciał, mógłby tego nie robić. Nie czuł się w ogóle uzależniony od komputera. Owszem, czasem nawet przez miesiąc grywał po kilka godzin dziennie w poważne erpegi, ale miał także długie miesiące przerwy bez specjalnych syndromów odstawienia. Ot, jeszcze jedna przyjemność, którą można przeżyć albo olać. Poza tym akurat jemu – informatykowi z wykształcenia – komputer oferował tak szeroką gamę możliwości, że nawet zabijanie czasu mógł uprawiać na tysiąc sposobów, nie tylko za pomocą lubieżnej armatki. Lubił jednak strącać bąbelki, i tyle.

Zwłaszcza kiedy czekał na nią.

Powinna się już odezwać. Ponad godzinę temu minął ustalony termin kontaktu, czarny prostokącik na dole ekranu nadal był jednak pusty, nie licząc białej poziomej kreseczki w górnym rogu, pulsującej równym rytmem o niewzruszonej wymowie: „Spokojnie, nikogo nie ma”. Dotychczas była punktualna – dwa razy w miesiącu dokładnie o wyznaczonej porze odzywała się kilkoma słowami i załączała skompresowany plik z prośbą o dotrzymanie słowa. Do tej pory spełniał jej prośby regularnie, a nawet skwapliwie, w obawie, że mogłaby uznać ich współpracę za niesatysfakcjonującą i zerwać kontakt. I więcej się nie odezwać. Wtedy zaś… mógłby ją stracić na zawsze. Dlatego zmusił swoją rozchełstaną i przyzwyczajoną do rozgardiaszu duszę, aby w tej jednej sprawie się zmobilizowała i precyzyjnie pilnowała terminów. Udało się – trafiali na siebie bez pudła. Dziś coś się jednak stało i nie trafili.

Zresetował połączenie, aby za długo nie figurowało w sieci. Bali się namierzenia. To ona wymyśliła, żeby kontaktować się nie przez Google’a, Facebooka czy inny najeżony śledzącymi ciasteczkami portal społecznościowy, tylko przez niszowy kanał hackerów. Uruchomili go kiedyś ludzie z Anonymous i wkrótce porzucili jako niewystarczająco bezpieczny. Na ich potrzeby jednak wystarczał. Można było przez kilka minut pogadać i przesłać niewielki plik, do tego zaś sprowadzał się ich kontakt. Szkoda, że tylko do tego, ale lepszy rydz niż nic. Lepsze rydze niż Wdzydze, jak mawiał jego kolega z roku, który podobno kiedyś był we Wdzydzach i stanowczo odradzał.

Zatrzymał grę w bąbelki i zalogował się powtórnie. Okienko pojawiło się po kilku sekundach, biała kreseczka zamigotała nerwowo, po czym wyrzuciła z siebie słowa:

– sorry, metel