Strona główna » Obyczajowe i romanse » Muzeum Prawdy

Muzeum Prawdy

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-938861-2-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Muzeum Prawdy

Wskutek kuriozalnego wypadku w operze ginie młody mężczyzna. Błyskawiczny reportaż Hannibala Smoke'a z jednodniowej sensacji przeradza się w pełne zagadek dziennikarskie dochodzenie. Trop wiedzie na odludzie, gdzie w niewyjaśnionych okolicznościach umiera ekscentryczny malarz. Okazuje się, że jego obraz jest pilnie poszukiwanym argumentem w owładniętej wyborczą gorączką wielkiej metropolii.

Po magicznym EMPLARIUM, Książce Roku 2012 w internetowym plebiscycie ,,Książka zamiast kwiatka", Hannibal Smoke zapuszcza się w głąb mrocznych tajemnic dawnej arystokracji, by ujawnić współczesne, zadziwiająco bliskie polskim realiom zbrodnicze kulisy kampanii wyborczej.

Muzeum Prawdy to namiętny dreszczowiec z trudnym romansem w tle. Osadzony w rzeczywistości, w której ,,nic nie jest takie jak myślisz". To także political fiction z praktyczną instrukcją: jak niezawodnie wygrać wybory.

Polecane książki

Praktyczny poradnik, w którym znajdziesz pomysły na ciekawe zabawy rozwijające zmysły i wzbogacające słownictwo, przygotowujące do czytania i pisania. Sytuacją, w której dzieci najszybciej i najchętniej się uczą, jest zabawa. Rodzice powinni wykorzystać każdą okoliczność do tego, by rozwijać zdolnoś...
Sprawne zarządzania przyjemnościami, to ważna umiejętność w życiu społecznym, rodzinnym i zawodowym. Chociaż wydaje się, że wszyscy ją posiadamy, pacjenci psychoterapeutów są dowodem na to, że nie zawsze tak jest. Jak czerpać prawdziwą przyjemność z pracy, jedzenia, seksu, zabawy, sportu, zakupó...
„Chichot i rżenie, czyli choroba na śmiech” autorstwa  Stefana Szczygłowskiego  to książka z gatunku komedii.   Autor w bardzo krótki sposób opisuje swoje dzieło literackie mówiąc o nim, że książka  jest dziełem składającym się z kilku rozdzia...
Praca Małgorzaty Turskiej ukazuje rolę rodziny w rehabilitacji dziecka niewidomego w wieku przedszkolnym. Rodzina pełni zasadniczą rolę w wychowaniu, szczególnie we wczesnym okresie życia. Dziecko niepełnosprawne wymaga wyjątkowej opieki ze strony rodziców, która powinna być wsparta elementami rehab...
„Zaczarowany las” to piękna bajka wierszem. Opowiada o złym królu, który dręczył ludzi czarami i został za to wygnany z zamku do lasu. Miał tam być, aż ktoś go odczaruje. Przeżył tam wiele przygód, po których zmienił się na lepsze. Duch Lasu dał mu za to wielki dar. A co takiego go spotkało w lesie,...
Poradnik do gry Neverwinter Nights 2: Gniew Zehira zawiera porady na temat tworzenia drużyny, opis towarzyszy, zasady poruszania się po mapie świata, podstawy handlu, opis zadań związanych z głównym wątkiem fabularnym oraz zadań pobocznych. Neverwinter Nights 2: Gniew Zehira - poradnik do gry zawier...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Hannibal Smoke

HAN­NI­BAL SMO­KE

MU­ZEUM PRAW­DY

Han­ni­bal Smo­ke

M U Z E U M   P R A W D Y

© Co­py­ri­ght 2014 by Han­ni­bal Smo­ke

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: Han­ni­bal Smo­ke

Ko­rek­ta: Do­bry Duch Ja­dwi­ga Niwińska

Wy­da­nie I 2014

ISBN: 978-83-938861-2-8

Wy­daw­ca: An­drzej Rąkow­ski

Wszel­kie pra­wa za­strzeżone

Ko­pio­wa­nie, roz­po­wszech­nia­nie części lub całości bez zgo­dy wy­daw­cy za­bro­nio­ne

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Wszel­kie po­do­bieństwo do praw­dzi­wych osób i zda­rzeń

nie jest przy­pad­ko­we.

1

Kie­dy w loży na dru­gim piętrze pióro wy­mknęło się z dłoni wy­so­kiej bru­net­ki, Han­ni­ba­lo­wi za­mi­go­tała myśl o upusz­czo­nej ka­nap­ce, która za­wsze spa­da masłem na podłogę. Miał ochotę kon­tem­plo­wać cza­rujący uśmiech ko­bie­ty, ale wzrok bez­wied­nie po­biegł za spa­dającym przed­mio­tem, który w świe­tle przy­ga­szo­nych żyran­do­li pi­ko­wał na par­ter. Jesz­cze zabłysł na ułamek se­kun­dy i ci­cho utknął w oku za­dzie­rającego głowę mężczy­zny. Ran­ny zdołał uczy­nić kil­ka kroków wstecz, po czym wszyst­ko w nim za­stygło. Te­atral­ny nie­zdar­ny gest, jak­by po­zdra­wiał wi­wa­tujący tłum. Zaciśnięta krtań. Nie­me otwar­te usta. I je­dy­ne oko zdol­ne do prze­rażenia głęboko wbi­tym złotym szpi­kul­cem.

Pod­czas an­trak­tu z ukry­tych głośników płynęła mo­no­ton­na mu­zy­ka. Szmer rozmów z holu do­bie­gał z tym sa­mym natężeniem. Ktoś głośno się zaśmiał. Gdzieś za­skrzy­piały drzwi. Nieświa­do­ma zda­rze­nia właści­ciel­ka pióra nadal po­zwa­lała się ad­o­ro­wać roześmia­ne­mu bro­da­czo­wi.

Głuchy upa­dek człowie­ka, który znikł między rzędami fo­te­li, wy­ma­lo­wał na twa­rzach kil­ku osób po­li­to­wa­nie i nie­cier­pliwą kon­ster­nację. Nikt nie kwa­pił się z po­mocą, jak­by ocze­ki­wa­no, że pe­cho­wiec wsta­nie o własnych siłach, za­czer­wie­ni się i dys­kret­nie usiądzie na swo­im miej­scu. Ale tyl­ko za­dy­go­tał i ze­sztyw­niał na do­bre.

Kie­dy wi­dow­nia zaczęła się wypełniać, po­ru­sze­nie wywołał pa­nicz­ny jęk mężczy­zny, który nie­mal na­depnął ma­ka­bryczną twarz de­na­ta. Za­trzy­my­wa­ny przez cie­kaw­skich na próżno próbował się wy­co­fać. Popłoch zdrętwiałych z prze­rażenia gapiów prze­ciął krzyk dziew­czy­ny wyglądającej na par­ter z trze­cie­go piętra. Go­to­wa sta­ra­no­wać zbie­go­wi­sko z dziką furią zbiegła na dół. Po­spiesz­nie utwo­rzo­ny szpa­ler uto­ro­wał jej drogę. Klęcząc przy zwłokach, za­szlo­chała „Ma­recz­ku!” i w osłupie­niu oparła dłonie na ustach.

Kie­dy na­brała od­wa­gi, żeby oburącz usunąć pióro z broczącego krwią oczo­dołu, Han­ni­bal zro­bił jej zdjęcie te­le­fo­nem. Kto mógł, pa­trzył na te usiłowa­nia z napięciem, jak­by nie­bosz­czyk miał po tym ożyć i udać się do oku­li­sty. Nie dała rady. Bez­rad­nie cofnęła ręce jak sa­per, który nie po­tra­fi roz­broić śmier­cio­nośnego ładun­ku. Kie­dy wy­buchła płaczem, dwóch mężczyzn ostrożnie wzięło ją pod ręce i po­sa­dziło w fo­te­lu. Je­den z nich po­chy­lił się nad zwłoka­mi i pokręcił głową. Dru­gi za­dzwo­nił.

Han­ni­bal opuścił lożę i po­szedł ko­ry­ta­rzem na drugą stronę wi­dow­ni. Od­szu­kał właściwe drzwi i z bal­ko­nu spoglądał na ludz­kie kłębo­wi­sko wraz z bro­da­tym mężczyzną i wy­soką bru­netką. Sfo­to­gra­fo­wał złotą na­krywkę pióra, którą ści­skała w dłoni i nie­do­wie­rza­nie, z ja­kim pa­trzyła na par­ter.

– Adam, wi­dzisz coś?

– Nie za bar­dzo… Chy­ba zda­rzył się jakiś wy­pa­dek.

– To chy­ba coś poważnego.

– Jeśli poważnego, to za­raz tu będzie po­li­cja. Do rana mogą nas trzy­mać w ope­rze. Le­piej chodźmy.

– Chy­ba masz rację…

Wziął ją za rękę i pociągnął do wyjścia, na kon­tu­arze bal­ko­nu po­zo­sta­wiając wi­zytówkę. Han­ni­bal zna­lazł na jej od­wro­cie kształtne cy­fry sta­ran­nie na­pi­sa­ne czar­nym atra­men­tem. Roz­parł się w fo­te­lu, wy­brał nu­mer w te­le­fo­nie i po­dyk­to­wał tekst. Nie upłynął kwa­drans i ma­te­riał opa­trzo­ny zdjęcia­mi zna­lazł się w In­ter­ne­cie. Rano wypełniał nie­mal całą pierwszą ko­lumnę ga­ze­ty.

2

Kto­kol­wiek po raz pierw­szy tra­fiał na ko­mendę po­li­cji w Ost, wy­cho­dził stamtąd nie­co skołowa­ny. Na przesłucha­nia dowożono de­li­kwentów od mrocz­ne­go dzie­dzińca, skąd pięli się windą na je­den z wie­lu wąskich ko­ry­ta­rzy z dzie­siątka­mi drzwi do za­ta­ba­czo­nych kli­tek. Wy­pusz­cza­no mo­nu­men­tal­nym wejściem od fron­tu. Ukry­te w cie­niu potężnej do­ryc­kiej ko­lum­na­dy było otwar­te na pa­no­ramę całego mia­sta. Na ulicę trze­ba było zejść sze­ro­ki­mi scho­da­mi. Naj­pierw po­ja­wiało się zakłopo­ta­nie, jaki obrać kie­ru­nek. Po­tem lęk, żeby na stro­mych stop­niach nie skręcić kar­ku.

Nie in­a­czej było z ko­bietą w czar­nym żakie­cie, tak samo do­brym na po­grzeb i ślub. Za­trzy­mała się na szczy­cie schodów, ro­zej­rzała po da­chach bu­dynków mi­lio­no­we­go mia­sta i zaczęła prze­szu­ki­wać to­rebkę. Kie­dy zna­lazła te­le­fon, na­tych­miast za­dzwo­nił.

– Aga­ta Mor­se, słucham.

– Dzień do­bry. Na­zy­wam się Han­ni­bal Smo­ke. Cze­kam na panią przy sa­mo­cho­dzie.

Wy­pa­trzyła go. Stał opar­ty o czar­ne bmw i pa­trzył w jej stronę.

– Prze­pra­szam… Jest pan ostat­nim człowie­kiem, z którym chciałabym roz­ma­wiać – po­wie­działa łamiącym się głosem.

– Je­stem je­dy­nym człowie­kiem, który nie będzie pani pytał o wczo­raj­szy dzień.

– Niech się pan wresz­cie… – Zda­wało mu się, że za­brakło jej sił, by dokończyć.

– Pani Aga­to…

– Czy… – Chrząknęła. – Czy mógłby pan…

Przy­spie­szył kro­ku, kie­dy oparła się o ko­lumnę i upuściła to­rebkę.

– Zno­wu wszyst­ko leci mi z rąk – szepnęła ane­micz­nie, za­gry­zając war­gi. – Zakręciło mi się w głowie.

Była bli­ska płaczu i bla­da jak pa­pier. Po­zwo­liła się wziąć pod rękę i po­wo­li za­pro­wa­dzić do sa­mo­cho­du. Pomógł jej usiąść na przed­nim sie­dze­niu, podał to­rebkę i opuścił szybę. Wy­tarła czoło chu­s­teczką i próbowała głęboko od­dy­chać. Nie spusz­czając jej z oczu, pod­szedł do po­bli­skie­go kio­sku, wyjął z lodówki wodę mi­ne­ralną i zapłacił sprze­daw­cy.

Piła małymi łyka­mi, za­my­kając oczy i na­bie­rając tchu.

– Już le­piej?

– Tak. Dziękuję – po­wie­działa z ulgą.

Zapuścił sil­nik i bez pośpie­chu ru­szył przez mia­sto.

– Gdzie pan je­dzie? – Za­nie­po­koiła się.

– Za­wiozę panią do domu.

– To da­le­ko.

– Wiem.

– Co pan jesz­cze chce na­pi­sać? – spy­tała z nagłym roz­drażnie­niem. – Zabiłam człowie­ka, to mało? Każdego ran­ka do końca życia będę się bu­dziła z po­czu­ciem winy, bo zabiłam człowie­ka. Nie­win­ne­go człowie­ka. Sfo­to­gra­fo­wał pan tę dziew­czynę. Wi­dział pan kogoś bar­dziej zra­nio­ne­go? Wie pan, o czym myślę bez prze­rwy? Że tego żad­nym spo­so­bem nie można na­pra­wić! Chce mnie pan dobić, za­nim osza­leję?

– Ra­czej po­win­na pani coś zjeść.

– Skąd pan wie, że je­stem głodna? – spy­tała za­czep­nie.

– Pew­nie po­li­cjan­ci wyciągnęli panią z łóżka i nie było cza­su na śnia­da­nie, praw­da?

– Nie przy­je­cha­li po mnie zbyt wcześnie.

– Zakładałem, że pra­ca w mu­zeum nie wy­ma­ga wsta­wa­nia sko­ro świt.

– Wszyst­ko pan wie… Wi­dzi to, cze­go inni nie widzą, gdzie miesz­kam, co robię… – Spuściła z tonu. Znów mówiła po­wo­li, jak­by tuż po prze­bu­dze­niu. – Chy­ba po­win­nam być prze­rażona. Dlacze­go nie na­le­gam, żeby mnie pan wypuścił?

– Bo czu­je się pani ofiarą nie­wy­obrażal­ne­go pe­cha. Bo to naj­gor­szy dzień w pani życiu. Chce go pani mieć z głowy. Mnie też.

Nie od­po­wie­działa. Wy­czu­wał nutę za­zdrości w otępiałym spoj­rze­niu, którym tak­so­wała gro­ma­dy prze­chod­niów. W ubra­niach od­po­wied­nich na lato wyglądali na iry­tująco za­do­wo­lo­nych. Je­sień tego roku była słonecz­na i ciepła. Na­wet twa­rze na wy­bor­czych bil­l­bo­ar­dach nosiły jesz­cze ślady opa­le­ni­zny.

Prze­rwała mil­cze­nie, kie­dy wyjeżdżali z mia­sta.

– Tak się za­sta­na­wiam… Odkąd przy­je­chał pan do Ost, zaczęły się dziać dziw­ne rze­czy. A może działy się za­wsze i tyl­ko pan je do­strze­ga?

– A może przy­wlokłem je ze sobą?

– Dla­cze­go pan tak mówi? Mam się po­czuć mniej od­po­wie­dzial­na?

– Nie cho­dzi o panią. Nie prze­pa­dam za operą. Aku­rat prze­jeżdżałem obok, kie­dy wcho­dziła pani do środ­ka. Wie­działem, że coś się sta­nie.

– Po pro­stu po­szedł pan na pre­mie­ro­wy spek­takl? Bi­letów nie było od daw­na.

– Właśnie. Aku­rat zwol­niła się cała loża. Zająłem miej­sce na­prze­ciw­ko pani.

– Dzięki temu po­li­cja nie uważa mnie za mor­der­czy­nię, która cel­nie rzu­ca piórem. Spo­ro panu za­wdzięczam – po­wie­działa z gorzką iro­nią. – Na­wet byli sym­pa­tycz­ni. Po­wie­dzie­li, że jeśli nie zajdą nie­prze­wi­dzia­ne oko­licz­ności, do­stanę rok w za­wie­sze­niu na trzy lata. Po pro­stu sie­lan­ka. Cze­go pan jesz­cze chce? Prze­cież to ab­so­lut­ny kosz­mar­ny przy­pa­dek!

– Nie dla mnie.

Zdążyła jęknąć „Boże”, kie­dy za­trzy­mał się przed re­stau­racją na skra­ju urwi­ska.

3

Z ta­ra­su roz­ta­czał się wi­dok na bez­kresną równinę z ostrą krawędzią gór na ho­ry­zon­cie. Aga­ta pa­trzyła na kra­jo­braz nie­ru­cho­mym wzro­kiem i z tru­dem jadła ka­napkę, jak­by przyrządzo­no ją z drew­na.

– Nie po­radzę so­bie z tym… – Znów była go­to­wa do płaczu. – Nie zniosę po­czu­cia winy, udręki, osa­cze­nia, jak­by ktoś imadłem chwy­cił mnie za gardło. Głowa mi pęka, nie mogę od­dy­chać, wszyst­ko przy­cho­dzi mi z tru­dem, czuję sie sta­ra, nie­dołężna, jak­by ktoś przy­wiązał mi do pleców wo­rek z ka­mie­nia­mi…

– Nie posłucha pani tego, ale to tyl­ko kwe­stia cza­su. Będzie do­brze.

– Niech mi pan nie mówi, że dla lu­dzi to gównia­ny news, chwi­lo­wa sen­sa­cyj­ka, cie­ka­wost­ka, o której za­raz za­pomną. – Nakręcała się co­raz bar­dziej. – Nie mogę opędzić się od myśli, że te­raz wszy­scy o tym roz­ma­wiają, pu­kają się w czoło, po­ka­zują mnie pal­cem w ga­ze­cie, że tyl­ko z tym jed­nym wy­da­rze­niem w nie­skończo­ność będą mnie ko­ja­rzyć. Co­kol­wiek zro­bię, co­kol­wiek po­wiem, gdzie bym się nie po­ka­zała, będę kre­tynką, która upuściła pióro w ope­rze i zabiła człowie­ka. A prze­cież są jesz­cze wa­ria­ci, którzy pomyślą, że zro­biłam to ce­lo­wo. Do­brze pan wie, że moją twarz lu­dzie sko­jarzą tyl­ko z jed­nym zda­rze­niem. To jest wy­rok na całe życie, a nie rok w za­wie­sze­niu na trzy lata. Je­stem win­na, napiętno­wa­na, prze­gra­na.

W lo­ka­lu sie­działo kil­ka osób uci­szo­nych jej pod­nie­sio­nym głosem. Spłoszyła się, kie­dy ktoś pod­niósł oczy znad ga­ze­ty i dys­kret­nie spoj­rzał w jej kie­run­ku.

– Chy­ba więcej już pani nie zje.

– Tak. – Ze­rwała się na równe nogi i po­pra­wiła spódnicę. – Je­dzie­my?

Prze­ko­na­nie, że jest obiek­tem po­wszech­nej cie­ka­wości działało na­wet na pu­stym par­kin­gu. Szar­pała za klamkę auta, za­nim Han­ni­bal kliknął pi­lo­tem. Wcisnęła się głęboko w fo­tel i wyjęła z to­reb­ki te­le­fon.

– Wi­bru­je od rana, non stop. Bez prze­rwy sami dzien­ni­ka­rze. Gdy­bym znała pański nu­mer, też bym nie ode­brała.

– Nie wygląda pani na kogoś, kto boi się dzien­ni­ka­rzy.

– A wyglądam na kogoś, kto za­bi­ja lu­dzi w ope­rze? Za do­brze znam dzien­ni­ka­rzy, żeby nie wie­dzieć, jak postępują w ta­kich sy­tu­acjach. Robią to tak, jak pan. Trak­tują cię jak rzecz, przed­miot do me­dial­nej obróbki. Dają ci spokój, jak już je­steś kłębkiem nerwów, psy­chicz­nym tru­pem.

– No tak.

– Co „no tak”? Wiem z pierw­szej ręki, jak ten me­cha­nizm działa. Spo­ty­kałam się z dzien­ni­ka­rza­mi w pra­cy i po pra­cy. Zwie­rza­li się, bo nie uważali mnie za ofiarę tyl­ko przy­ja­ciółkę. Wi­dy­wałam ich co­dzien­nie. Pi­sa­li, na­gry­wa­li, fil­mo­wa­li. Żad­nej wpad­ki, naj­wyżej na początku ja­kieś małe po­tknięcia. Było trochę złośliwości, kie­dy jesz­cze myśleli, że Mah­len dla ozdo­by spro­wa­dził so­bie słodką idiotkę. Wie pan, że byłam kie­dyś rzecz­ni­kiem pre­zy­den­ta Mah­lena?

– Wiem.

– No pew­nie… I co to zmie­nia? Czy to przy­go­to­wu­je na ta­kie zda­rze­nie? Nikt nie wie, jak to jest, dopóki go to nie do­pad­nie. Nie za­sta­na­wiasz się, jak to działa na­prawdę. Jeśli na tej sa­mej stro­nie ga­ze­ty jest two­je zdjęcie i ja­kie­goś ban­dy­ty, na­wet nie przyj­dzie ci do głowy, że te dwa świa­ty dzie­li od­ległość tyl­ko jed­nej szpal­ty. Prze­cież nikt nie pomyśli, że jed­no z dru­gim jakoś się łączy, że za­mia­na miejsc jest możliwa. Tym bar­dziej z po­wo­du pióra! Ja wiem, że to moja wina, nie­dbal­stwo, nie­uwa­ga, brak wy­obraźni. Adam po­pro­sił mnie o nu­mer te­le­fo­nu. Za­pi­sałam mu na wi­zytówce, oparłam rękę na kon­tu­arze, za­miast od razu scho­wać do to­reb­ki to przeklęte pióro. Chwi­la nie­uwa­gi i należysz do in­nej ka­te­go­rii lu­dzi. Tych, którzy za­bi­jają…

– Po­li­cjan­ci po­ka­za­li pani ga­zetę?

– Gdy­by mnie ude­rzy­li ki­jem bejs­bo­lo­wym, sku­tek byłby po­dob­ny. Kie­dy wy­cho­dziłam z ope­ry, już słyszałam głosy, że ktoś zo­stał za­bi­ty. Tłum walił do wyjścia. Chy­ba wszy­scy pomyśleli, że po­li­cja za­mknie operę i przesłucha­nia będą się ciągnąć w nie­skończo­ność. Na pre­mie­rze był kom­plet. Nie miałam pojęcia, że mam coś wspólne­go ze śmier­cią tego człowie­ka. Po­je­chałam do domu, wyłączyłam te­le­fon i poszłam spać. Coś mi się śniło, okrop­na noc. Po­li­cjan­ci przy­szli rano, po­wie­dzie­li, co się stało. Wku­rzyłam się, myślałam, że to jakiś dur­ny żart. I wte­dy po­ka­za­li mi ga­zetę. Mówili do mnie, właści­wie po­ru­sza­li usta­mi, bo ja prze­stałam słyszeć. Po­twor­nie za­hu­czało mi w skro­niach, po­czułam, że robię się lo­do­wa­ta i ktoś mnie za­bi­ja, za­ci­skając imadło na czo­le.

– I mimo to za­bra­li panią na ko­mendę?

– Myślałam, że stracę przy­tom­ność, że to ko­niec, że tak się umie­ra. Sie­dzie­li ze mną tak długo, aż jakoś doszłam do sie­bie. Upro­siłam ich, żeby mnie za­bra­li ze sobą. Nie chciałam zo­stać sama. Bałam się, że w ra­zie cze­go nikt mi nie pomoże… Źle zro­biłam?

– Do­brze.

– Nie pyta pan o to przeklęte pióro…

– Obie­całem, że o wy­da­rze­nia wczo­raj­sze­go dnia nie za­py­tam.

– Ach tak… Do­pie­ro w domu za­uważyłam, że pióra nie ma. Zresztą, co to za stra­ta… Na­krywkę zna­lazłam w tor­bie. Było za­mie­sza­nie. Nie pamiętam, jak się tam zna­lazła. Po­li­cjan­ci ją za­bra­li. To wszyst­ko, co wiem.

Po­pa­trzyła na Han­ni­ba­la, jak­by cze­kała na serię pytań. Sku­pio­ny na wy­prze­dza­niu kil­ku ciężarówek nie od­po­wie­dział. Ma­newr był dość nie­bez­piecz­ny, ale na Aga­cie nie zro­bił naj­mniej­sze­go wrażenia.

– Właści­wie po co chciał się pan ze mną zo­ba­czyć?

– Chciałem panią po­znać.

– To naj­gor­sza oka­zja świa­ta.

– Często ta­kie mie­wam.

– Co mam zro­bić, po­cie­szyć pana?

– Proszę zro­bić to, co na pani miej­scu zro­biłby do­bry rzecz­nik pra­so­wy.

– Dać so­bie czas do na­mysłu i opra­co­wać plan wyjścia z sy­tu­acji kry­zy­so­wej? I tak nie za­mie­rzałam z ni­kim roz­ma­wiać, tyl­ko za­mknąć się w domu i ry­czeć w nie­skończo­ność.

– Tu będzie pani ry­czeć? – Aku­rat GPS po­ka­zał, że do­je­cha­li na miej­sce. Po­se­sja na przed­mieściach Bai była tak gęsto zarośnięta cy­pry­sa­mi, że je­dy­nie przez kra­ty w bram­ce widać było frag­ment sta­re­go bu­dyn­ku, ga­nek z pia­skow­ca, rzędy do­ni­czek i kota zwi­niętego w kłębek.

– Wej­dzie pan na her­batę? – za­py­tała za­chryp­niętym głosem.

– Pomyślałem, że jeśli odmówię, po­lu­bi mnie pani.

– Jak panu na tym zależy, to proszę obie­cać, że więcej pan o mnie nie na­pi­sze.

– Taki miałem za­miar.

Z nie­do­wie­rza­niem po­ki­wała głową.

4

– Bo ja wiem, czy to wy­pa­da… – Si­wowłosa sta­rusz­ka wspar­ta na mio­tle scho­wała bank­not w kie­sze­ni far­tu­cha i nie­pew­nie rozglądała się po oknach sta­rych ka­mie­nic. Trud­no było zgadnąć, czy wy­pa­tru­je ru­chu fi­ra­nek, czy resz­tek tyn­ku go­to­wych w każdej chwi­li runąć na bru­ko­wa­ny chod­nik. – Ktoś zo­ba­czy i będzie ga­da­nie, że sio­strze­niec jesz­cze nie ostygł, a ja już coś kom­bi­nuję.

– W ra­zie cze­go proszę po­wie­dzieć, że je­stem z po­li­cji.

– No pew­nie. – Spoj­rzała na nie­go z po­li­to­wa­niem. – Tu­taj każdy wie, jak wygląda taj­niak.

– Ra­cja. A na kogo wyglądam?

– Bo ja wiem… Na ta­kie­go, co w mordę dać po­tra­fi, ale rąk so­bie bru­dzić nie lubi. Jakoś czułam, że ktoś taki przyj­dzie po Ro­bu­siu po­sprzątać.

– Domyśla się pani, co jest do sprzątnięcia?

– Nie je­stem głupia, żeby się pchać między wódkę i zakąskę. Przy sprząta­niu i mnie mo­gli­byście za­ha­czyć na śmiet­nik.

– To chy­ba jed­nak pokaże mi pani to miesz­ka­nie.

– Żar­tow­niś… – Za­mru­czała. – Chy­ba pan so­bie nie myśli, że ze stra­chu? Bo tu­taj wy­star­czy raz krzyknąć i za­raz przy­lecą tacy, co im dwa razy po­wta­rzać nie trze­ba.

Poszła przo­dem do mrocz­nej klat­ki scho­do­wej za­la­tującej mo­czem i pleśnią. Tupał za nią krok w krok po trzeszczących drew­nia­nych scho­dach, na których mia­ro­wo sta­wiała żyla­ste nogi w gru­bych po­marsz­czo­nych pończo­chach.

– Trze­cie piętro, to już nie na moje lata… – Przy­stanęła, opie­rając się na mio­tle. – Mały Robuś to tu ska­kał jak zając, su­sa­mi po trzy stop­nie. Je­dy­nak, ale do­bry był chłopiec, spryt­ny, star­szym lu­dziom po­ma­gał. Te­raz już ta­kich nie ma, co by im się chciało zro­bić za­ku­py za cu­kier­ka. No, jak podrósł, to i jemu się w głowie po­prze­sta­wiało.

– Nie mówio­no do nie­go „Ma­re­czek”?

– Ma­re­czek? Nie­ee. – Skrzy­wiła się. – „Ro­ber­cik” to jesz­cze mówiła jego mat­ka, a moja świętej pamięci sio­stra. Zginęła w wy­pad­ku, jak miał pięć lat. „Ro­bu­sia” zro­bił z nie­go oj­ciec. Pie­ka­rzem był, na płuca mu się rzu­ciło, zdążył się na­cie­szyć ma­turą syna i za­raz zmarł. Robuś był zdro­wy jak rydz, ale jak ktoś ma pe­cha… Mat­ko święta. – Pokręciła głową. – Kto by się cze­goś ta­kie­go spo­dzie­wał? Jak po­wie­dzie­li w te­le­wi­zji, że Ro­bert Hau­er nie żyje, to mi do­pie­ro sąsiad­ka wytłuma­czyła, że to Robuś. Chciałam po­wie­dzieć „nasz”, ale jaki on tam nasz… Komu by tu do głowy przyszło, żeby do ope­ry cho­dzić?

Na trze­cim piętrze stanęła przy brud­nych ma­syw­nych drzwiach i zabrzęczała pękiem jed­na­ko­wo wyglądających klu­czy.

– Miesz­kam za ścianą, ale wie­ki tu nie byłam – po­wie­działa. Na przekór temu przekręciła w zam­ku pierw­szy lep­szy klucz. – Daw­no nie wie­trzo­ne, pew­nie śmier­dzi…

Nie śmier­działo. W środ­ku pa­no­wał porządek. Miesz­ka­nie było dość spo­re, z wysłużoną dębową podłogą, ozdob­ny­mi ościeżni­ca­mi i ciężkimi rzeźbio­ny­mi me­bla­mi, które mogły ucho­dzić za an­ty­ki. Z kwa­dra­to­we­go ko­ry­ta­rza otwar­te drzwi pro­wa­dziły do trzech słonecz­nych po­koi, łazien­ki i kuch­ni. Po­miesz­cze­nia po­ma­lo­wa­ne na nie­bie­sko z wzor­kiem na­nie­sio­nym wałkiem, wzo­rzy­ste dy­wa­ny zdep­ta­ne na pa­pier i brak ja­kich­kol­wiek no­wych sprzętów pod­su­wały myśl, że ze­gar z kukułką prze­stał tu cho­dzić wie­le lat temu.

– Nic nie zo­stało, sta­ro­cie zo­stawił, resztę wyniósł, pew­nie sprze­dał – po­wie­działa, patrząc z uzna­niem na szmi­ro­wa­te ob­ra­zy wypełnio­ne bu­kie­ta­mi kwiatów, wa­zonów i tur­lających się psiaków. – Ale miesz­ka­nie ładne, nie?

Han­ni­bal skinął głową.

– Co pan chce, pie­karz to był kie­dyś gość. Jak rzeźnik, szewc albo ze­gar­mistrz. Wy­mar­li co do jed­ne­go. Niech pan po­wie, jak to jest, prze­cież lu­dzie nie prze­sta­li nosić ze­garków, w bu­tach chodzą, jak kie­dyś…

– Który pokój należał do Ro­ber­ta?

– Ten, naj­mniej­szy. – Za­pro­wa­dziła go do po­miesz­cze­nia z wąską ko­zetką, szafą i biur­kiem. Obec­ność kogoś młode­go zdra­dzał je­dy­nie sfa­ty­go­wa­ny pla­kat Ro­xet­te i skrom­na ko­lek­cja me­ta­lo­wych od­znak przy­cze­pio­nych do słomian­ki.

– Jak oj­ciec zmarł, to Robuś jak­by ze smy­czy się ze­rwał. – Nie wy­pusz­czając miotły z rąk, opadła na krzesło przy biur­ku. – Całymi dnia­mi go nie było. Jeździł gdzieś, ład­nych ubrań na­ku­po­wał. Ani myślał pil­no­wać in­te­re­su ojca. Mój nie­bosz­czyk mąż za nie­go żyły so­bie wy­pru­wał, a ten gówniarz przy­szedł któregoś dnia z ta­ki­mi dwo­ma i mówi, że sprze­da­ne. Kil­ka po­ko­leń Hau­erów pra­co­wało w tej pie­kar­ni i poszło! Zro­bi­li tam sklep z używa­ny­mi szma­ta­mi z za­gra­ni­cy. Wy­obraża pan so­bie? Taki wstyd!

– Co zro­bił z pie­niędzmi?

– Bo ja wiem… Pew­nie prze­puścił. Coś mówili, że gdzieś ele­gancką re­stau­rację so­bie kupił, ale gdzieżby tam mu star­czyło z na­szej pie­kar­ni. Przez dzie­sięć lat kil­ka razy tu był, żeby miesz­ka­nie do resz­ty ogołocić. Na­wet się nie przy­wi­tał, nie pomyślał, żeby o zdro­wie za­py­tać, czy głupia ciot­ka płaci ra­chun­ki. Ta­ki­mi sa­mo­cho­da­mi pod­jeżdżał, że dzie­ciar­nia się zbie­gała z całej oko­li­cy. Tu­tej­sze sik­sy opo­wia­dały, w ja­kie gar­ni­tu­ry się ubie­ra, jaki ostrzyżony, wy­pach­nio­ny. Nic, tyl­ko gang­ster­ka jakaś… – Za­milkła, jak­by ostat­nia uwa­ga mogła wy­pro­wa­dzić Han­ni­ba­la z równo­wa­gi.

– Przez te lata nig­dy go pani nie wi­działa?

– A jakże, na uli­cy szedł z gro­madą ta­kich jak on. Wy­sie­dli z czyściut­kich sa­mo­chodów, wy­stro­je­ni jak na we­se­le szli do re­stau­ra­cji w tym wiel­kim ho­te­lu ze srebrną kulą, no…

– Con­cor­dia.

– Właśnie. Ja do nie­go „ko­cha­niut­ki”, a on w śmiech tak spe­cjal­nie, żeby tam­ci pomyśleli, że jakaś po­my­lo­na sta­ru­cha coś bre­dzi. Chciałam gównia­rzo­wi na­wty­kać, ale młodych nie do­go­nisz.

Machnęła ręką i z po­mocą miotły pod­niosła się z krzesła.

– Całkiem obcy człowiek się zro­bił… I na­wet mi nie wstyd, że o sio­strzeńcu, nie­bosz­czy­ku prze­cież, źle mówię. Może i nie wy­pa­da, ale czy co in­ne­go można po­wie­dzieć? Szko­da człowie­ka, no pew­nie, ale że ser­ca nie miał, też szko­da… Pan pa­trzy…

Otwo­rzyła szafę, po­tem szu­fladę. Kiwnęła głową, żeby po­szedł za nią do sy­pial­ni. Zno­wu pu­sta sza­fa, pu­sta szu­flada.

– Nie py­tam, cze­go pan szu­ka, ale tu nic nie ma. Po me­ble pan nie przy­szedł?

– Nie.

– Chwała Bogu. – Na jej twa­rzy wy­ma­lo­wało się po­czu­cie ulgi. – Wczo­raj przy­je­chały tu ciężarówką ta­kie dwa dry­bla­sy, klu­cze od Ro­bu­sia mie­li, chcie­li me­ble za­bie­rać. Przepędziłam. Ro­zu­mie pan, prze­cież po sio­strze już by mi nic nie zo­stało!

– Ale jakiś al­bum ze zdjęcia­mi na pew­no pani ma…

– Mam, pew­nie. Pan po­cze­ka, po­mysz­ku­je w spo­ko­ju za swo­imi ta­jem­ni­ca­mi, a ja po­szu­kam al­bu­mu.

Kie­dy za­mknęła za sobą drzwi, zro­bił krótki spa­cer po miesz­ka­niu. Ni­cze­go nie otwie­rał, wie­dział, że ko­bie­ta mówi prawdę. Za­trzy­mał się w sa­lo­nie przy oknie, skąd roz­ta­czał się wi­dok na dzie­siątki upior­nych ka­mie­nic Pale. Las ko­minów, czar­nych wystrzępio­nych ki­kutów nad ru­mo­wi­skiem dachówek należał nie­gdyś do porządnej dziel­ni­cy górników i rze­mieślników han­dlujących w cen­trum mia­sta i na po­bli­skim tar­go­wi­sku. W cza­sie woj­ny ani jed­na kula nie zaświsz­czała w tej oko­li­cy, więc nie było cze­go na­pra­wiać. Po­tem powód za­mie­nił się w na­wyk. Pale wy­rzu­cił na ubo­cze Ost nowy kie­ru­nek roz­bu­do­wy mia­sta. Nie­wie­lu to do­strzegło i w porę po­szu­kało szczęścia gdzie in­dziej. Po­zo­sta­li la­ta­mi za­sta­na­wia­li się, czy spa­dające dachówki to jesz­cze za­nie­dba­nie czy już zwia­stun ru­iny. Nikt też nie po­tra­fił po­wie­dzieć, kie­dy rze­mieślni­cy za­mie­nili się w me­ne­li i ban­dziorów. Bo Pale ni­ko­go nie ob­cho­dziło.

Za­skrzy­piały drzwi. Po­tem podłoga. Do środ­ka zaj­rzała wy­so­ka, szczupła blon­dyn­ka w ciem­nych oku­la­rach. Trzęsła się ze stra­chu.

5

– Bar­dzo pana prze­pra­szam… – Była już w środ­ku, kie­dy za­pu­kała we fra­mugę drzwi. – Po­li­cjan­ci mi po­wie­dzie­li… Czy to miesz­ka­nie Ro­ber­ta Hau­era?

– Tak.

– Jest pan pe­wien? – Pa­trzyła na miesz­ka­nie z przy­krym zdu­mie­niem, jak bru­tal­nie przywrócona rze­czy­wi­stości z piękne­go snu. – Je­stem…

– Liza Brant.

– Pan mnie zna?

– Je­stem dzien­ni­ka­rzem. Na­zy­wam się Han­ni­bal Smo­ke. Wczo­raj wi­działem panią w ope­rze.

– Aha… – Nie wie­działa, jak za­re­ago­wać. Zdjęła oku­la­ry i spoj­rzała na Han­ni­ba­la dużymi nie­bie­ski­mi ocza­mi. Wyglądały jak połyskujące klej­no­ty w si­nej obwódce, której nie udało się za­ma­sko­wać ma­ki­jażem. – Prze­pra­szam… Przyszłam tu, ale mam ochotę uciec.

– Proszę zo­stać, za­raz tu przyj­dzie ciot­ka Ro­ber­ta, obej­rzy­my al­bum z ro­dzin­ny­mi zdjęcia­mi.

– Mówił, że na­zy­wa się Ma­rek Hau­er.

– I co jesz­cze?

– Że po­cho­dzi z zamożnej ro­dzi­ny… Myśli pan, że to też nie­praw­da?

– Nie­ste­ty. Był dla pani kimś bli­skim?

– Lubiłam go. To był bar­dzo sym­pa­tycz­ny, miły ko­le­ga. Ktoś wyjątko­wy. Wca­le nie mu­siał kłamać.

– Sądząc z pani prze­rażenia, chy­ba mu­siał.

– Na dole miałam nie­przy­jem­ne spo­tka­nie z ja­kimś łobu­zem. To dla­te­go. – Miała ciepły me­lo­dyj­ny głos jak ra­dio­wa spi­ker­ka na noc­nej zmia­nie. – Zresztą, je­stem jesz­cze roztrzęsio­na po wczo­raj­szym zda­rze­niu. Po­li­cjan­ci wypuścili mnie dość szyb­ko, ale do rana nie mogłam zasnąć. Co za­mknęłam oczy, wi­działem tę strasz­liwą ranę, to pióro wbi­te tak głęboko… Ma­sa­kra… Przyszłam tu, bo nie mogę prze­stać o tym myśleć. Chciałam tyl­ko zro­zu­mieć, kim był Mar… Ro­bert.

– Od daw­na go pani znała?

– Od kil­ku mie­sięcy.

– Miał przy­ja­ciół?

– Chy­ba tak. Mówił, że ma. Czy on zro­bił coś złego? Popełnił przestępstwo?

– Nie sądzę. Był sie­rotą, sy­nem miej­sco­we­go pie­ka­rza. Uciekł z Pale i na swój sposób re­ali­zo­wał swo­je ma­rze­nia.

– Nie do wia­ry… Nie wiem, co z tym zro­bić. Oszu­kał mnie, ale nie skrzyw­dził. Żal mi go i czuję się wplątana w jakiś dziw­ny ciąg zda­rzeń.

– Nie może pani pójść do domu i po pro­stu o tym za­po­mnieć.

– Właśnie, nie mogę.

– Więc proszę pójść ze mną i po­ka­zać mi miej­sce, gdzie Ro­bert miesz­kał na­prawdę.

Dziew­czynę za­sko­czyła bez­czel­na łatwość, z jaką nie­zna­jo­my za­pro­po­no­wał jej rolę prze­wod­ni­ka po za­ka­mar­kach cu­dzej pry­wat­ności.

– To wszyst­ko dzie­je się zbyt szyb­ko. Nie daje mi pan chwi­li do na­mysłu.

– Nie war­to tego od­wle­kać i zamęczać się do­mysłami.

– No do­brze… Mogę pana za­pro­wa­dzić. Na scho­dach za­sta­na­wiałam się, jak sama wyjdę z tej ru­de­ry. Co za dzień… A co z tą cio­cią i jej zdjęcia­mi?

– Coś mi mówi, że jed­nak ich nie znaj­dzie.

Za drzwia­mi usłysze­li tu­pa­nie w różnych kie­run­kach. Sta­rusz­ka zaglądała to tu, to tam, za­pusz­czając żura­wia do różnych po­miesz­czeń. Kie­dy ich zo­ba­czyła, z en­tu­zja­zmem wy­ce­lo­wała pal­cem w Lizę.

– Ejże… Czy wy tu so­bie przy­pad­kiem gniazd­ka nie chce­cie uwić?

– W życiu! – Dziew­czy­na żachnęła się. – Prze­pra­szam, chciałam po­wie­dzieć…

– No i nie ma tych zdjęć – po­wie­działa sta­rusz­ka, z urazą od­wra­cając głowę od Lizy. – Ja ten al­bum tu­taj lubiłam przeglądać. Pew­nie zo­sta­wiłam na sto­le i Robuś za­brał. Sam pan wi­dzi, co to za chłopa­czy­sko… A pan?

– Nie ma tu nic, co mogłoby mnie za­in­te­re­so­wać – po­wie­dział Han­ni­bal. – Ale je­stem wdzięczny za miłą po­gawędkę.

– No, co ja tam sta­ra mogę ważnego po­wie­dzieć…

– Do wi­dze­nia pani.

– Z Bo­giem.

Han­ni­bal uścisnął jej rękę. Liza je­dy­nie skinęła głową.

6

– Jak pan na to wpadł, że nie będzie miała tych zdjęć? – za­py­tała, kie­dy wy­cho­dzi­li z bu­dyn­ku.

– Nie wiem. Kie­dyś zwróciłem uwagę na pani zdjęcie w wi­try­nie skle­pu z damską bie­lizną. Od tej pory byłem pe­wien, że prędzej czy później się spo­tka­my.

– Pan też… Stu­diuję hi­sto­rię sztu­ki i trochę do­ra­biam po­zo­wa­niem. To zdjęcie szczególnie się spodo­bało. Cza­sem ktoś mnie za­cze­pia, mówi, że skądś mnie zna, ale nie po­tra­fi so­bie tego przy­po­mnieć. – Liza za­trzy­mała się przed kałużą, jak­by tyl­ko wpław można ją było po­ko­nać. – Tak po­znałam Ma­recz­ka, zna­czy… Ro­ber­ta. Ga­dam i ga­dam. Nie muszę panu tego opo­wia­dać.

– Mam na­dzieję, że nie czu­je się pani zmu­szo­na.

– Nie… Nie wiem. – Ru­szyła przed sie­bie resztką bru­ku wy­stającą z wody. – Je­stem strasz­li­wie zmęczo­na, mam ochotę zasnąć na całą dobę. Ale coś mnie jesz­cze po­py­cha, żeby do­wie­dzieć się, kim na­prawdę był Ro­bert. Tyl­ko trochę się boję, że wplącze mnie pan w coś po­dej­rza­ne­go, jakoś mi za­szko­dzi…

– Jest pani moim so­jusz­ni­kiem, a ja mam obo­wiązek chro­nić swo­ich in­for­ma­torów.

– Czy­li co, po pro­stu mam panu za­ufać?

– Po pro­stu.

– Za­ufa­nie to dziś gównia­ny to­war. Szczególnie tu­taj. – Znów się za­trzy­mała. Tym ra­zem na wi­dok prysz­cza­te­go chłopa­ka u wy­lo­tu podwórka. Wspar­ty o maskę pil­no­wał sa­mo­cho­du Han­ni­ba­la, palił pa­pie­ro­sa i po­pi­sy­wał się wy­pusz­cza­niem z ust kółek dymu. – Taksówkarz nie chciał mnie przy­wieźć do Pale. Mówił, że tu z każdej bra­my może wyleźć ro­bac­two i ro­ze­brać mu auto na kawałki.

– Proszę po­cze­kać – od­parł Han­ni­bal.

Po­szedł przo­dem i rzu­cił chłopa­ko­wi mo­netę. Tam­ten złapał ją w lo­cie i za­sa­lu­to­wał pal­cem przy­tkniętym do czoła.

– Wózek nie­na­ru­szo­ny. Po­le­cam się na przyszłość.

Liza nie­co ze­sztyw­niała, kie­dy puścił do niej oko. Po­cze­kała aż z rękami w kie­sze­niach odej­dzie na bez­pieczną od­ległość i zajęła miej­sce w sa­mo­cho­dzie.

– Za­ka­za­na mor­da, aż mi skóra ścierpła…

– Aku­rat mówią na nie­go Mor­da. Ty­dzień temu wbiegł do płonącego bu­dyn­ku i ura­to­wał czte­ro­let­nie dziec­ko – po­wie­dział Han­ni­bal.

Spoj­rzała na nie­go z nie­do­wie­rza­niem.

– Dzi­siaj wszyst­ko jest inne niż myślę?

– Chy­ba tak. Dokąd je­dzie­my?

– Na dru­gi ko­niec mia­sta, naj­prościej ob­wod­nicą. To się na­zy­wa Re­zy­den­cja Niat.

– Nad je­zio­rem?

– Tak. Kil­ku­piętro­wy długi bu­dy­nek przy piasz­czy­stej plaży.

Przy wyjeździe z podwórka minęli się z ra­dio­wo­zem. Po­li­cjan­ci spoj­rze­li na Han­ni­ba­la z uwagą, jak­by jego twarz wydała im się zna­jo­ma.

– Myśli pan, że przy­je­cha­li do miesz­ka­nia Ro­ber­ta? Po co?

– Muszą je za­bez­pie­czyć. Nie spie­szy im się.

– Może nie­po­trzeb­nie tam je­dzie­my, bo już za­bez­pie­czy­li miesz­ka­nie w Niat?

– Nie za­bez­pie­czy­li.

– Nig­dy się pan nie pod­da­je? – W jej py­ta­niu wy­czuł niechęć dla po­zba­wio­ne­go roz­te­rek ro­bo­ta.

– To tyl­ko prze­jażdżka.

Nikt nie pomyślał, żeby w Pale zbu­do­wać wjazd na ob­wod­nicę. Była tam tyl­ko nie­dostępnym wia­duk­tem, pod którym należało prze­je­chać i zawrócić na wsi kil­ka ki­lo­metrów za gra­ni­ca­mi Ost. Przed­tem jed­nak rzad­ko uczęszcza­ne wer­te­py wiodły na wzgórze, skąd roz­ta­czał się posępny wi­dok na roz­ległe składo­wi­sko od­padów. Z żarłocznym ape­ty­tem pochłaniało wy­ro­bi­sko po za­mkniętej ko­pal­ni, nie­czyn­ny plac tar­go­wy i cuchnące krza­cza­ste pa­ro­wy za­nu­rzo­ne we mgle. Ba­rierą dla śmie­ci był gęsty so­sno­wy las, za którym ciągnęły się hek­ta­ry nieużytków prze­ciętych szosą. Han­ni­bal odniósł wrażenie, że Liza cały czas wstrzy­my­wała od­dech i do­pie­ro tu zaczęła od­dy­chać.

– Nie po­cho­dzi pani z Ost, praw­da?

– Przy­je­chałam z Chat. Ro­dzi­ce upar­li się, żebym stu­dio­wała eko­no­mię. Do­pie­ro po dwóch la­tach zro­zu­mie­li, że nie stu­diuję, tyl­ko się poświęcam.

– Znam Chat, klasz­tor, tam­tej­sze oby­cza­je…

– Oby­cza­je… Pyta pan, czy ro­dzi­ce do­wie­dzie­li się o moim po­zo­wa­niu? Już wiedzą, wciąż są zszo­ko­wa­ni. Moi rówieśnicy z Chat też. Kie­dyś po­zwo­liłam so­bie na kil­ka nieśmiałych aktów. Wy­grze­ba­li, po­ka­za­li sąsia­dom i wie pan, co usłyszała moja mama? Nie pomyślałabym, że im to przez usta przej­dzie: kur­wa, dziw­ka, la­cho­ciąg! Na do­da­tek tak lo­gicz­nie po­tra­fi­li to wytłuma­czyć. Jeśli mo­del­ka, to się roz­bie­ra, jeśli dla niej to ta­kie łatwe, to sy­pia z kim po­pad­nie. Na początku ro­dzi­ce wsty­dzi­li się po­ka­zać na uli­cy. Całe Chat.

Liza po­wie­działa to z ta­kim zapałem, jak­by tyl­ko cze­kała na okazję, by choć na chwilę za­po­mnieć o Ro­ber­cie. Jej ru­mieńce były oznaką zmęcze­nia i na­gle po­bu­dzo­nej złości.

– Te wszyst­kie py­ta­nia, dla­cze­go to robię, co mi jest, cze­go mi bra­ku­je, kto mnie namówił? Bo to prze­cież może wy­ni­kać z ja­kie­goś zbo­cze­nia, głupo­ty albo de­mo­ra­li­za­cji! – Rozkręcała się. Zwłasz­cza, że te­mat jej leżał, a rozmówca nie zdra­dzał naj­mniej­szych oznak dez­apro­ba­ty. – Po­win­nam już być ob­wie­szoną gro­madą dzie­ci mężatką, w naj­gor­szym wy­pad­ku ciężarną. A jak nie je­stem, to trze­ba mi po­sta­wić dia­gnozę. A jak jesz­cze bar­dziej od­da­lam się od sche­ma­tu, bredzę o wyrażaniu emo­cji, to naj­le­piej w ka­ftan!

Ob­wod­ni­ca przy­po­mi­nała nudną nie­miecką au­to­stradę. Nad wstęgą as­fal­tu bez­ko­li­zyj­nie wijącą się w gęstym le­sie zmierzch za­pa­dał wcześnie, a sen­ność zakłócały je­dy­nie światła bil­l­bo­ardów pe­ry­fe­ryj­nych mar­ketów i hur­tow­ni. Wyjątkiem była pew­na sie­bie, szpet­na twarz Oli­ve­ra Kro­mo­li­na, którego wy­bor­cza ofer­ta przez parę ki­lo­metrów za­po­wia­dała pre­zy­den­turę na miarę eu­ro­pej­skich aspi­ra­cji. Mo­no­to­nia szo­sy zda­wała się nie mieć naj­mniej­sze­go wpływu na Lizę. W czar­nym ko­stiu­mie w świe­tle prze­jeżdżających aut była tyl­ko twarzą i ener­gicz­nie po­ru­szającymi się dłońmi. Wy­da­wała się jesz­cze szczu­plej­sza, wy­po­sażona w tę szczególną zwiewną lek­kość, która oby­wa się bez ja­kie­go­kol­wiek wysiłku.

Kie­dy Liza za­milkła i ziewnęła, pomyślał, że na­tych­miast zaśnie.

– Za­raz, za­raz… – na­gle się ożywiła. – Boże… Właści­wie jak pan to so­bie wy­obraża? Prze­cież ja nie mam klu­cza.

– Poda mi pani ad­res, może po­cze­kać w sa­mo­cho­dzie albo pójść ze mną.

– Chce się pan włamać?

– Może miesz­ka­nie jest otwar­te?

– Pan osza­lał? Prze­cież tak się nie robi…

– Pani ni­czym nie ry­zy­ku­je, słowo.

– Cho­le­ra! – po­wie­działa gniew­nym to­nem upro­wa­dzo­nej, która co­raz go­rzej zno­si swój los.

7

Z jed­nej stro­ny naj­now­sze mo­de­le aut na par­kin­gu, z dru­giej białe łódki kołyszące się przy pomoście. Trzy­piętro­wy bu­dy­nek był jasną po­mysłowo wygiętą bryłą oto­czoną eg­zo­tyczną roślin­nością w drew­nia­nych do­ni­cach. W ciepły wieczór z ob­szer­nych bal­konów do­bie­gały roześmia­ne głosy bie­siad­ników, za­nosząc się echem po łagod­nej ta­fli je­zio­ra. Wrażenie za­do­wo­le­nia i luk­su­su za­pew­niał jesz­cze człowiek w uni­for­mie zbie­rający za­ostrzo­nym ki­jem od­pad­ki na plaży.

Han­ni­bal za­par­ko­wał z dala od la­tar­ni. W spoj­rze­niu Lizy do­strzegł go­nitwę sprzecz­nych myśli.

– Tak nie wol­no… Chcę, żeby pan wie­dział, że to mi się nie po­do­ba.

– Mnie też nie, ale nie ma in­ne­go spo­so­bu.

– A jak ktoś…

– Nic się nie zda­rzy, proszę się nie mar­twić.

– Bra­ma na­prze­ciw­ko, pierw­sze piętro, ko­ry­ta­rzem w pra­wo, nu­mer osiem – po­wie­działa drżącym głosem. – Żeby otwo­rzyć bramę, trze­ba wcisnąć czte­ry, pięć, czte­ry i gwiazdkę.

– Dziękuję.

Ci­cho za­mknął sa­mochód i bez pośpie­chu po­szedł ścieżką wy­zna­czoną przez so­la­ry umiesz­czo­ne w ni­sko przy­strzyżonym traw­ni­ku. Pa­trzyła, jak wpro­wa­dza szyfr i zni­ka za bramą. W myślach li­czyła kro­ki po­trzeb­ne, by dojść do miesz­ka­nia Ro­ber­ta. Po­tem se­kun­dy, które mu wy­star­czyły, żeby wejść do środ­ka i za­pa­lić światło. Przez chwilę pomyślała, że drzwi były otwar­te, po­tem zwątpiła, czy jej nowy zna­jo­my na­prawdę jest dzien­ni­ka­rzem. Wiatr ze­rwał kil­ka liści. Kie­dy zakołysały się przed szybą auta, wsunęła się głęboko w fo­tel.

8

W apar­ta­men­cie Hau­era pa­no­wał wzo­ro­wy porządek, żad­nych nie­do­pałków, nie­do­my­tych na­czyń czy ga­zet po­rzu­co­nych w trak­cie czy­ta­nia. Wszyst­ko tu pach­niało nowością jak w nieużywa­nym lo­kum na po­kaz. W ob­szer­nym sa­lo­nie połączo­nym z anek­sem ku­chen­nym okna współza­wod­ni­czyły wiel­kością z te­le­wi­zo­rem i dzi­wacz­ny­mi ob­ra­za­mi od­bie­rającymi ro­zum nad­mia­rem me­ta­licz­nie połyskujących bąbli. Han­ni­bal ominął skórzaną ka­napę dla tu­zi­na gości, zaj­rzał do to­a­le­ty i na dłużej za­trzy­mał się w gar­de­ro­bie, roz­su­wając lu­strza­ne drzwi, za którymi znaj­do­wała się ko­lek­cja gar­ni­turów, kra­watów, równo usta­wio­nych butów i sta­ran­nie ułożonych czy­stych ko­szul.

Nie in­a­czej było w sy­pial­ni wy­po­sażonej w regały i biur­ko. Na­rzu­ta na łóżku nie miała żad­nych za­gnie­ceń, ster­ty pa­pierów w szu­fla­dach pie­czołowi­cie do­su­nięto do pra­wej krawędzi, grzbie­ty książek na półkach two­rzyły po­mysłową falę, jak­by Hau­er chciał kogoś przyłapać na grze­ba­niu w jego rze­czach. Przy tej ma­nia­kal­nej pe­dan­te­rii sta­ry al­bum z postrzępio­ny­mi brze­ga­mi na sto­li­ku przy łóżku wyglądał na po­mi­nięty pod­czas sprząta­nia szpar­gał.

Han­ni­bal wsunął go pod pachę, wrócił do sa­lo­nu i usa­do­wił się w fo­te­lu przed stołem, którego ozdobą był gu­stow­ny wa­zon z bu­kie­tem białych stor­czyków. Po­mruk wy­god­ne­go me­bla zbiegł się z ci­chym skrzy­pie­niem drzwi. Liza weszła do środ­ka i prze­stra­szo­na oparła się o nie ple­ca­mi.

– Ktoś szedł za panią? – za­py­tał, pod­nosząc wzrok znad al­bu­mu.

– Nie. Nie mogłam wy­sie­dzieć w sa­mo­cho­dzie – po­wie­działa szep­tem. – Pomyślałam, że prze­cież i tak je­stem pańską wspólniczką, więc…

– Często bywała pani w tym miesz­ka­niu?

– Kil­ka razy… Bo to miesz­ka­nie… Lubię za­dba­nych mężczyzn, ale jest ta­kie ste­ryl­ne, krępujące. Mam na­dzieję, że ni­cze­go pan nie uszko­dził, nie strącił…

– Ro­bert nie używał kom­pu­te­ra?

– Umarłby bez lap­to­pa, pra­wie się z nim nie roz­sta­wał.

– Nie ma go tu.

– Pew­nie zo­stał w sa­mo­cho­dzie. Przy­je­chał po mnie, za­par­ko­wał nie­da­le­ko ope­ry… Po tym, co się stało, na­wet nie pomyślałam…

– Ja­kim sa­mo­cho­dem Ro­bert jeździł?

– Gra­na­to­wym vo­lvo.

– Mówił, że miesz­ka tu sam?

– Właści­wie nie, ale ta­kie spra­wiał wrażenie, że wy­da­wało się to oczy­wi­ste.

– To proszę zaj­rzeć do gar­de­ro­by.

Ob­rzu­ciła go po­dejrz­li­wym spoj­rze­niem, jak­by chciał ją na­pro­wa­dzić na ślad nie­zna­nej ry­wal­ki.

– Do­brze, ale po­tem już pójdzie­my? Wy­sia­dam fi­zycz­nie i psy­chicz­nie. Proszę.

– Zgo­da.

Kie­dy z nabożnym re­spek­tem otwo­rzyła drzwi do gar­de­ro­by, wy­rwał zdjęcie z al­bu­mu i scho­wał je w kie­sze­ni ma­ry­nar­ki. Wer­to­wał go nadal, nasłuchując ostrożnej krząta­ni­ny wśród wie­szaków, naj­pierw su­mien­ne­go pośpie­chu, po­tem przedłużającej się ci­szy. W końcu usłyszał „co jest?” i Liza wróciła do sa­lo­nu.

– Tam są ubra­nia Ro­ber­ta i jesz­cze ja­kie­goś tęgie­go fa­ce­ta – po­wie­działa z nie­sma­kiem. – Ro­bert z kimś miesz­kał?

– Ten fa­cet na­zy­wa się Piotr Ro­bin­son – po­wie­dział Han­ni­bal. – Zna go pani?

– Nie mam pojęcia, kto to może być. A co pan sądzi?

– Sądząc z lek­tur i do­ku­mentów, to inżynier, ma dok­to­rat i między­na­ro­do­we sto­sun­ki w branży wy­do­byw­czej.

– Ro­ber­ta zna­jo­mi tym się zaj­mo­wa­li. Mówił, że ma udziały w ta­kich fir­mach, że geo­lo­gia to jego hob­by.

– Oba­wiam się, że nie jego. Miesz­ka­nie też.

– Nie­możliwe.

– Zna­lazłem ra­chun­ki, wszyst­kie są wy­sta­wio­ne na Ro­bin­so­na. Proszę zo­ba­czyć. – Po­ka­zał jej zdjęcie w al­bu­mie. – To chy­ba on.

Po­staw­ny si­wiejący mężczy­zna wraz z Ro­ber­tem na­pi­na­li mu­skuły na skra­ju urwi­ska, za którym w od­da­li ma­ja­czyły syl­wet­ki szybów naf­to­wych. Obaj byli w ka­skach i ka­lo­szach, brud­ni i za­do­wo­le­ni.

– Nie znam go. Nie chcę znać. To jakiś ma­trix… – Spa­ce­ro­wała po sa­lo­nie z rękami sple­cio­ny­mi na głowie. – Ro­bert mówił, że sam urządzał to miesz­ka­nie, że wszyst­ko…

– Co w tym miesz­ka­niu na pew­no należy do nie­go?

– Te­raz już nie wiem… Niektóre ubra­nia… Te cza­so­pi­sma.

Podała mu kil­ka eks­klu­zyw­nych ma­ga­zynów sprze­da­wa­nych w pre­nu­me­ra­cie, na­ru­szając ide­al­ny stos na półce pod ławą. Stanęła za Han­ni­ba­lem, kie­dy prze­rzu­cał stro­ny z re­kla­ma­mi biżute­rii, ko­sme­tyków i odzieży.

– To – po­wie­działa, wska­zując pal­cem przy­stoj­nia­ka w gar­ni­tu­rze Hugo Bos­sa. – Dokład­nie tak Ro­bert był wczo­raj ubra­ny.

Nie mu­sie­li tego uzgad­niać. Han­ni­bal odłożył al­bum na miej­sce, Liza cza­so­pi­sma. Nasłuchi­wa­li przy drzwiach, czy ktoś nie nad­cho­dzi, Han­ni­bal zga­sił światło i wy­szli, ostrożnie za­my­kając za sobą drzwi.

9

Nie od­zy­wała się przez cała drogę. Nie drgnęła, kie­dy za­trzy­mał się na osie­dlu za­bu­do­wa­nym kil­ku­piętro­wy­mi blo­ka­mi. Wyłączył sil­nik i pa­trzył na de­li­kat­ny pro­fil dziew­czy­ny, której zmęcze­nie od­bie­rało siły, ale nie uj­mo­wało wdzięku.

– Myśli pan…

– Tak?…

– Myśli pan, że on i tam­ten mężczy­zna…

– Nie wia­do­mo.

– Ja­sne – po­wie­działa z przekąsem, nie zmie­niając po­zy­cji. Wciąż sie­działa wspar­ta na łokciu, patrząc za prze­chod­niem ciągniętym przez psa ma smy­czy. – Kie­dyś cze­kał na mnie przed uczel­nią, chciał za­pro­sić na obiad. Wyszłam z koleżan­ka­mi, więc za­pro­sił nas wszyst­kie. Był uprzej­my, za­baw­ny, każdą po­tra­fił skom­ple­men­to­wać, roz­ba­wić dow­ci­pem. To na­prawdę wy­da­wało się ta­kie na­tu­ral­ne, nie­wy­mu­szo­ne. Miał klasę. Wszyst­kie mi go za­zdrościły. Wte­dy pomyślałam, że jest do­sko­nały – po­wie­działa z nutą tęskno­ty. – A on był tyl­ko …aku­rat­ny. Za­wsze otwie­rał przede mną drzwi do sa­mo­cho­du, za­nim usiadłam, od­su­wał krzesło, wciąż pytał, czy mi cze­goś nie trze­ba, czy może pomóc… Kie­dy chciałam się do­wie­dzieć, czy do­brze wyglądam, nie bąkał na od­czep­ne­go, jak każdy fa­cet. Coś po­pra­wił, do­ra­dził. Jak po­chwa­lił, wie­działam, że na­prawdę mu się po­do­bam… Ale gdzieś w głębi du­szy czułam, że to wszyst­ko wygląda jak w podręczni­ku, że on za bar­dzo się sta­ra, jak­by…

– …kogoś naśla­do­wał?

– Właśnie.

– Nie ubie­rał tego, co lubi, tyl­ko to, co jest na to­pie. Tak samo z czy­ta­niem, je­dze­niem, strzyżeniem. Praw­da?

– Chy­ba ma pan rację… Taki nie­praw­dzi­wy pla­sti­ko­wy człowiek…

– …który posługu­je się in­strukcją, jak wszyst­kim się po­do­bać.

– A ja dałam się na to złapać… – Ziewnęła z dłonią na ustach. – Trochę podła ta roz­mo­wa o zmarłym, co?

Nie zdążył od­po­wie­dzieć.

– Cie­ka­we, czy do­brze się bawił… Co myślał na­prawdę. Do cze­go zmie­rzał. Po­wie mi pan?

– Nie wiem. Ro­bert aż tak bar­dzo mnie nie in­te­re­su­je.

– A więc kto?

– Oso­ba, którą naśla­do­wał.

– Może ni­ko­go ta­kie­go nie ma.

– Może to nie jest jed­na oso­ba.

– Za­czy­nam wątpić, czy to wszyst­ko dzie­je się na­prawdę. Muszę iść spać. – Wyciągnęła do nie­go rękę. – Chy­ba już się nie zo­ba­czy­my. To był bar­dzo zły dzień, ale mimo wszyst­ko dziękuję.

– Do ju­tra – po­wie­dział, kie­dy otwo­rzyła drzwi.

„Do ju­tra” do­tarło do niej po kil­ku kro­kach. Zawróciła, ale czar­ne bmw było już za da­le­ko.

10

– Ro­zu­miem za­in­te­re­so­wa­nie Agatą, ale żeby cały dzień uga­niać się za tym Hau­erem? – W pu­stej re­dak­cji Ku­rie­ra głos Da­nie­la Cu­ka­ra po­brzmie­wał to­nem nie­na­tu­ral­nie donośnej skar­gi zabłąka­nej w la­bi­ryn­cie boksów za­sta­wio­nych kom­pu­te­ra­mi. – Ku­rio­zal­ny wy­pa­dek i tyle. To już hi­sto­ria. Daj spokój, ju­tro wszy­scy o tym za­pomną – po­wie­dział, sia­dając na brze­gu biur­ka. Na­wyk był nie­szko­dli­wy, kie­dy ważył pięćdzie­siąt ki­lo­gramów mniej. Nie mógł się od­zwy­czaić, więc sto­so­wał wymówkę, że jako re­dak­tor na­czel­ny i udziałowiec ma pra­wo ruj­no­wać część, która do nie­go należy.

– Chłopak z Pale, sie­ro­ta przed trzy­dziestką. Ukry­wa praw­dziwą tożsamość, za­cho­wu­je się jak imi­ta­cja kogoś in­ne­go, po­pi­su­je majątkiem i nie­na­gan­ny­mi ma­nie­ra­mi. Praw­do­po­dob­nie żyje na cu­dzy koszt w Niat – po­wie­dział Han­ni­bal, nie od­ry­wając oczu od kom­pu­te­ra.

– Na czyj koszt?

– Ja­kie­goś na­dzia­ne­go inżynie­ra.

– I to cię tak za­sta­na­wia? – me­lan­cho­lij­nie mruknął Cu­kar – W po­ko­le­niu, które żywi się re­kla­ma­mi i mirażem suk­ce­su na skróty? Gdy­by nie wy­pa­dek w ope­rze, skończyłby na od­wy­ku albo za krat­ka­mi. Chcesz sko­pać tyłek nie­bosz­czy­ko­wi i zruj­no­wać życie temu inżynie­ro­wi?

– Nie.

– To o co cho­dzi?

– Jesz­cze nie wiem.

– Znam ten upór… – Cu­kar wes­tchnął przy akom­pa­nia­men­cie trzeszczącego biur­ka. – A co z Agatką?

– Jest zdru­zgo­ta­na.

– Trud­no się dzi­wić, to wrażliwa wspa­niała dziew­czy­na. Pie­kiel­ny nie­fart. – Cu­kar wziął z biur­ka jej wi­zytówkę i prze­wra­cał w pal­cach, jak­by oglądał zdjęcie. – Nie wie­działem, że za­ha­czyła się w mu­zeum.

– Le­piej mi po­wiedz, dla­cze­go prze­stała pra­co­wać w ra­tu­szu. – Han­ni­bal wciąż kle­pał w kla­wia­turę, prze­szu­kując In­ter­net.

– To było na długo przed two­im przy­jaz­dem do Ost. Chy­ba nikt nie wie, co się stało. Spa­ko­wała ma­nat­ki i już jej nie było. Po jej odejściu dali gładki ko­mu­ni­kat, że Agat­ka była świet­nym, nie­zastąpio­nym rzecz­ni­kiem, bar­dzo żałują, bla, bla, bla. Pamiętam, że spo­dzie­wa­liśmy się ofi­cjal­ne­go pożegna­nia. Nie było. Chy­ba tyl­ko ja­kieś zdjęcie z bu­kie­tem kwiatów ro­zesłali ma­ilem po re­dak­cjach. Chłopcy po­smut­nie­li. Lu­bi­li ją. Na kon­fe­ren­cje pra­so­we wy­ry­wa­li się na ochot­ni­ka. Gra­ham Mah­len był mar­nym pre­zy­den­ciną, ale z tą Mor­se miał całkiem niezłą prasę.

– Po­wie­działeś „nie­zastąpio­na”?

– Bez niej Mah­len prze­grał wy­bo­ry.

– Sko­ro był mar­nym pre­zy­den­ciną… – Han­ni­bal wzru­szył ra­mio­na­mi.

– No masz, od razu widać, że nie je­steś z Ost. Aga­ta do­stała po­sadę w na­grodę za urodę. Ci dur­nie z ra­tu­sza mówili wprost, że władza z taki ocza­mi i cyc­ka­mi będzie le­piej wyglądać. Mało ich ob­cho­dziło, że skończyła pu­blic re­la­tions ze złotym me­da­lem w Ened, że przeszła naj­lepszą możliwą prak­tykę w naj­większych stołecz­nych dzien­ni­kach, że miała ka­pi­tal­ne wy­czu­cie mediów i na­strojów społecz­nych. Obec­ny se­na­tor Mah­len był wte­dy wi­ce­pre­zy­den­tem. Kie­dy zaczęła wy­cho­dzić przed sze­reg i składać poważne obiet­ni­ce, on pierw­szy chciał ją wy­wa­lić. Jed­nak ktoś mu uprzy­tom­nił, że w ten sposób strze­li so­bie w ko­la­no. Spróbo­wa­li raz czy dwa zre­ali­zo­wać po­mysły Aga­ty, słupki po­pu­lar­ności pod­sko­czyły i od tej pory je­dli jej z ręki. Gra­ham Mah­len pra­wie się nie od­zy­wał, a wy­grał wy­bo­ry z taką prze­wagą, że już nikt nie pamięta z kim. Po roku spo­koj­nej pre­zy­den­tu­ry Aga­ta odeszła, ale myśleliśmy, że Mah­len utrzy­ma sta­no­wi­sko, że siła rozpędu wy­star­czy. On chy­ba też tak myślał, uśpiły go son­daże i za­ro­zu­mial­stwo. Wik­to­ra Gard­ne­ra po pro­stu nie znał. Po­chop­nie zgo­dził się na de­batę, przy­szedł nie­przy­go­to­wa­ny jak wie­lo­ryb, który otwie­ra paszczę na bez­bron­ny plank­ton. Wy­szedł upo­ko­rzo­ny i ośmie­szo­ny. Nie było trans­mi­sji na żywo, więc początko­wo nikt się tym nie przej­mo­wał. Ale Mah­len prze­sa­dził z na­ci­ska­mi na te­le­wizję, żeby de­baty w ogóle nie po­ka­zy­wać. Nie raz tak po­gry­wał, ale tym ra­zem chłopcy się wście­kli, Gard­ner za­pro­te­sto­wał, zro­bił się dym i pro­gram po­szedł w te­le­wizji kra­jo­wej. Powtórkom nie było końca, na­gra­nie tra­fiło do In­ter­ne­tu i ra­dia. Chy­ba wszy­scy to wi­dzie­li lub słysze­li z od­po­wied­nim ko­men­ta­rzem. I to był gwóźdź do jego trum­ny. Stał się po­wszech­nie roz­po­zna­wal­nym sym­bo­lem pew­ne­go sie­bie groźnego dla de­mo­kra­cji de­spo­ty. Półgo­dzin­na po­gawędka wy­star­czyła, żeby stra­cił po­pu­lar­ność i prze­grał wy­bo­ry.

– To­bie wy­star­czy mi­nu­ta, żeby na do­bre roz­wa­lić biur­ko.

Do Cu­ka­ra do­tarło, że me­bel skrzy­pi ostat­kiem sił. Za­nim powlókł się do fo­te­la, zaplątał się w przewód i strącił te­le­fon. Sa­pa­niu i mam­ro­ta­niu prze­kleństw nie było końca. Wresz­cie od­sta­wił apa­rat i usa­do­wił się na­prze­ciw­ko Han­ni­ba­la.

– Te­raz ro­zu­miesz, dla­cze­go Aga­ta to był skarb?

– Jeśli ta akro­ba­cja była na jej cześć, to ro­zu­miem.

– Wiesz co, ja ci kie­dyś wpieprzę – za­gro­ził Cu­kar. Zmarszcz­ka na środ­ku czoła miała do­wo­dzić, że to poważna de­kla­ra­cja.

– Przeglądam jej oświad­cze­nia, wy­po­wie­dzi… – po­wie­dział Han­ni­bal. – Lo­gicz­ne, ko­mu­ni­ka­tyw­ne, ni­cze­go za dużo ani za mało. Je­stem pod wrażeniem.

– Od razu mogłeś po­wie­dzieć, że wpadła ci w oko.

– Wpadła. Sęk w tym, że za­bi­ja fa­cetów przy­bo­ra­mi do pi­sa­nia.

– Przy­najm­niej długo nie cier­pią. – Cu­kar zdo­był się na bla­dy uśmiech. – Wiesz, na­wet ta­kim sta­rym dzien­ni­kar­skim pry­kom jak ja przez te wszyst­kie lata jej bra­ko­wało. Pomyślałem, że sko­ro Mah­len zno­wu kan­dy­du­je, a dla władzy obciąłby so­bie jaja, zro­bi wszyst­ko, żeby Aga­ta dla nie­go pra­co­wała. Dla­te­go byłem moc­no zdzi­wio­ny, że poszła do ope­ry z człowie­kiem Gard­ne­ra, tym… jak mu tam… Ada­mem Ta­li­nu­sem.

– Czy­tam o nim. Wygląda mi na od­po­wied­nik Aga­ty, kie­dy za­czy­nała pracę w ra­tu­szu.

– Tak, to zdol­ny chłopak, ale pra­ca dla Gard­ne­ra to nie to samo, co dla Mah­le­na. Miał ułatwio­ne za­da­nie. Gard­ner to au­to­ry­tet, wiel­ka po­stać. Znałem dzie­więciu pre­zy­dentów Ost. Nie ma z kim go porówny­wać. Szcze­rze mi go szko­da. Przeklęta białacz­ka…

– Co z nim?

– Nic no­we­go. Daw­ca się zna­lazł. Wik­tor cze­ka na prze­szczep. No i ma żonę o nie­spożytych siłach. Re­be­ka po­tra­fi całą noc pa­trzeć na męża przez szybę izo­lat­ki, a następne­go dnia pro­wa­dzić kam­pa­nię wy­borczą na pełnych ob­ro­tach.

– Myślisz, że to pod pu­bliczkę?

– I tak, i nie. Re­be­ka wie, że kan­dy­du­je na pre­zy­den­ta przede wszyst­kim dla­te­go, że na­zy­wa się Gard­ner. Jest świa­do­ma swo­ich nie­do­statków. Ma zbyt małe doświad­cze­nie, dla jed­nych jest tyl­ko żoną, dla in­nych po­ten­cjalną zgorzk­niałą wdową, która bez Wik­to­ra so­bie nie po­ra­dzi. Myślę, że w tej sy­tu­acji po pro­stu za­cho­wu­je się przy­zwo­icie. Jest za mądra, żeby nie wie­dzieć, jak wspie­ra­nie męża po­zy­tyw­nie uspo­sa­bia wy­borców, ale to nie pic. Na­prawdę uda­na z nich para. Dzięki oboj­gu na­zwi­sko Gard­ner w Ost dużo zna­czy. Poza tym to sen­sow­na ko­bie­ta. Jeśli wysłała Ta­li­nu­sa, żeby zwer­bo­wał Agatę, to nieźle kom­bi­nu­je. Ta­kie trio ma spo­re szan­se na wy­graną, choćby im co­dzien­nie pióra wy­pa­dały z rąk.

– I tym chy­trym spo­so­bem nie­mal udało ci się wybić mi z głowy nie­bosz­czy­ka z Pale, kie­rując moje za­in­te­re­so­wa­nia w stronę po­li­ty­ki.

– Han­ni­bal, prze­cież ty tak lu­bisz zbie­gi oko­licz­ności.

– Domyślam się, jaki będzie następny.

– Co ty po­wiesz…

– Aga­ta Mor­se miesz­ka w Bai, gdzie bur­mi­strzem w dal­szym ciągu jest kan­dy­dat na pre­zy­den­ta Ost, Oli­ver Kro­mo­lin.

– O, kurczę, o tym nie pomyślałem. – Cu­kar za­re­cho­tał. – No do­bra, po­wiedz mi jesz­cze, za czym ty tak ko­piesz w tym kom­pu­te­rze.

– Mam to pióro.

– Zmiłuj się…

– Pozłaca­ne pióro Qum­ran fir­my Max von Max z mi­kro­mapą wędrówki Świętej Ro­dzi­ny i skuwką zwieńczoną białym aga­tem – Han­ni­bal czy­tał opis z mo­ni­to­ra. – Li­mi­to­wa­na ko­lek­cja obej­mująca osiem­set czter­dzieści dzie­więć sztuk…

– Nie­ss­sa­mo­wi­te… – zgry­wał się Cu­kar.

– Kie­dy Mor­se odeszła z ma­gi­stra­tu?

– Sie­dem lat temu.

– Wte­dy Max von Max zre­ali­zo­wał zamówie­nia na te pióra.

– No proszę…

– Każde kosz­to­wało pra­wie dwa­naście tysięcy.

– Mój sa­mochód jest tyle wart. Jeśli je ukradła, wsa­dzisz ją do pudła?

– Ona chy­ba nie wie, że jest ta­kie dro­gie.

– To żadne uspra­wie­dli­wie­nie – kpił Cu­kar. – To co te­raz, będziesz szpie­go­wał wszyst­kich właści­cie­li ta­kich piór?

– Pew­nie. Wezmę z domu apa­rat fo­to­gra­ficz­ny i za­pro­wadzę ich na mecz ko­szykówki.

11

– Da­niel, co z tobą, będziesz no­co­wał w re­dak­cji?

– Za­raz idę do szpi­ta­la.

– Do Gard­ne­ra?

– No coś ty. Moja żona będzie miała ope­rację. Zaglądam do niej kil­ka razy dzien­nie, stąd mam bliżej. Nie wy­py­tuj… Myślę, że wszyst­ko będzie do­brze.

– Wyści­skaj Ewę ode mnie.

Kie­dy Han­ni­bal zje­chał windą na par­king, Cu­kar nadal stał jak posąg, patrząc przez szklaną ścianę biu­row­ca na mi­go­ta­nie tysięcy świa­teł Ost. Po chwi­li zniknął w głębi re­dak­cji i zga­sił światło, za­mie­niając bu­dy­nek w jedną z wie­lu po­zba­wio­nych życia kan­cia­stych brył. Mia­sto płonęło gma­twa­niną neonów, podświe­tlo­nych fon­tann i re­flek­torów aut mknących w różnych kie­run­kach. Han­ni­bal nasłuchi­wał po­mru­ku sa­mo­lo­tu prze­la­tującego nad głową, stu­ko­tu kół z po­bli­skiej sta­cji me­tra i zga­dy­wał, czy kogoś jesz­cze spo­tka, czy ktoś za­dzwo­ni. Za­dzwo­nił.

– Purt, co słychać?

– Nic szczególne­go, Hau­er nie był no­to­wa­ny, w co­kol­wiek za­mie­sza­ny, nie mam tu na­wet wy­kro­czeń dro­go­wych. Świętej pamięci porządny oby­wa­tel. Chy­ba ostat­ni w tym mieście.

– Do ope­ry przy­je­chał gra­na­to­wym vo­lvo.

– Nic mi o tym nie wia­do­mo.

– Sa­mochód nie należał do nie­go.

– To zmie­nia po­stać rze­czy… Po­cze­kaj… Po­cze­kaj… Mamy ta­kie vo­lvo na po­li­cyj­nym par­kin­gu. Stało na za­ka­zie. Gdy­by od­je­chał po spek­ta­klu, nikt by się nie cze­piał. Ale do rana to już prze­sa­da.

– Kto jest właści­cie­lem?

– Piotr Ro­bin­son.

– To ten.

– Ktoś od nas dzwo­nił do nie­go. Nie od­bie­ra.

– W sa­mo­cho­dzie po­wi­nien być lap­top.

– W tym sa­mo­cho­dzie nic nie ma. Możesz mi po­wie­dzieć, cze­go ty właści­wie szu­kasz?

– Tro­pu.

– Aaa… Jak będę coś wie­dział, dam ci znać.

Han­ni­bal wsiadł do sa­mo­cho­du i po przekątnej po­ko­ny­wał opusz­czo­ny par­king, zwal­niając przed dwu­stron­nym bil­l­bo­ar­dem Re­be­ki Gard­ner. Pie­czołowi­ta obróbka w pho­to­sho­pie przy­niosła prze­sad­ny sku­tek – po re­duk­cji zmarsz­czek i piegów wyglądała na młodszą o piętnaście lat. Za­gad­ko­wa gu­mo­wa­ta twarz nie wzbu­dzała sym­pa­tii ani niechęci. Po­zba­wio­ny fi­ne­zji pro­jekt całą siłę rażenia kon­cen­tro­wał w ol­brzy­mim stem­plu z na­zwi­skiem Gard­ner.

Han­ni­bal bez pośpie­chu po­ko­ny­wał zatłoczo­ne uli­ce. Zwal­niał na ron­dach, których cen­tral­nym punk­tem były ta­kie same podświe­tlo­ne bil­l­bo­ar­dy. Mijał je­den za dru­gim. Osa­mot­nio­ne, po­zba­wio­ne kon­ku­ren­cji i pro­ste w prze­ka­zie za każdym ra­zem prze­ma­wiały nie­co in­a­czej. Czer­wo­ne stem­ple wy­da­wały się co­raz mniej na­tar­czy­we, ustępując pola wy­bor­cze­mu hasłu „Porządek i rozwój”. Nie­prze­nik­nio­na twarz Re­be­ki po­wo­li zaczęła się de­ma­sko­wać. Naj­pierw ko­men­tując hasło lo­do­watą de­ter­mi­nacją, po­tem szczyptą zamyśle­nia, które nie miało nic wspólne­go z kam­pa­nią wy­borczą. Domyślał się, które zmarszcz­ki usu­nięto do zera, a gdzie po­zo­sta­wio­no ich ślad, żeby kan­dy­dat­ki całkiem nie za­mie­nić w hu­ma­no­ida. Zaczęło do nie­go do­cie­rać rze­czy­wi­ste ob­li­cze sta­now­czej ko­bie­ty po pięćdzie­siątce, na­zbyt su­ro­wej, jak­by po­zba­wio­nej zdol­ności do pełnej swo­bo­dy i szcze­rych od­ruchów. Wie­dział, że po­tra­fiła się śmiać, choć za­wsze z odro­biną czuj­ności, go­to­wa w każdej chwi­li naśla­do­wać sztucz­ny wi­ze­ru­nek kol­por­to­wa­ny w całym mieście.

Za­par­ko­wał pod do­mem i wy­brał się jesz­cze na krótki spa­cer do bil­l­bo­ar­du stojącego nie­opo­dal ban­ku. W oca­lo­nych od in­ge­ren­cji kom­pu­te­ra źre­ni­cach do­strzegł ślad udręki. Jed­nak nie­związa­nej z cho­robą męża. Domyślał się ra­czej ja­kie­goś za­daw­nio­ne­go oso­bi­ste­go dra­ma­tu.

Z kie­sze­ni ma­ry­nar­ki wyjął sta­re zdjęcie w ko­lo­rze se­pii. Po­pla­mio­ne i pełne za­gnie­ceń ktoś częścio­wo przedarł, jak­by chciał znisz­czyć, ale zmie­nił zda­nie. Dwie ko­bie­ty i dwaj mężczyźni w do­brych na­stro­jach po­zo­wa­li do zdjęcia, unosząc w dłoniach kie­lisz­ki przy suto za­sta­wio­nym sto­le. Ko­bie­ce fry­zu­ry upięte w kok, kra­cia­ste ma­ry­nar­ki i na­lep­ki na wódce da­to­wały po­wsta­nie zdjęcia na lata sześćdzie­siąte.

Przed do­rosłymi na dy­wa­nie bawiła się trójka dzie­ci pil­no­wa­na przez uważnie wpa­trzo­ne­go w obiek­tyw psa. W prze­ci­wieństwie do nie­go ma­lu­chy zajęte bałaga­nem złożonym z klocków, la­lek i pla­sti­ko­wych po­jazdów, nie zwra­cały uwa­gi na fo­to­gra­fa. Jed­nak ten za­dbał, żeby ładna bu­zia dziew­czyn­ki z fikuśnymi ku­cy­ka­mi zna­lazła się w ka­drze. W jej oczach ma­lo­wał się smu­tek z po­wo­du ka­lec­twa plu­szo­we­go mi­sia z ode­rwaną łapą.

12

Zda­wało mu się, że naj­pierw usłyszał prze­kleństwo. Po­tem już całkiem wyraźne mam­ro­ta­nie, nie­zdar­ne szu­ra­nie po gołej podłodze i skrzy­pie­nie de­sek. Kie­dy zaczęła sapać pod drzwia­mi, za­pu­kał jesz­cze raz.

– Kto mi tu dupę po nocy za­wra­ca? – sta­rusz­ka warknęła znie­nac­ka jak do­brze wy­szko­lo­ny pies.

– Han­ni­bal Smo­ke.

– Bzdu­ry ja­kieś. Nikt tak się nie na­zy­wa. Idź w cho­lerę człowie­ku.

– Proszę się nie bać. Roz­ma­wia­liśmy dzi­siaj o pani sio­strzeńcu.

– Pan z po­li­cji?

– Nie.

– Aha… No daj pan spokój. Miesz­ka­nie jest za­pieczęto­wa­ne. Tam nie wol­no wcho­dzić – burknęła z iry­tacją.

– Chciałem z panią po­roz­ma­wiać.

– Ale ja nie chcę.

– Mam zdjęcie z al­bu­mu Ro­ber­ta.

– Zdjęcie… Wiel­kie me­cy­je…

Nie na­ci­skał. Wie­dział, że z cie­ka­wości otwo­rzy. Przekręciła za­mek i cofnęła się za mur obron­ny w po­sta­ci zwi­sających z wie­sza­ka sta­rych płasz­czy. Po­zba­wio­na miotły wyglądała jak stra­chli­we fi­li­gra­no­we czu­pi­radło wy­wle­czo­ne spod sza­fy. Na do­da­tek spłoszo­ne oso­bliwą at­mos­ferą in­tym­ności. Prze­sunęła dłonią po ukry­tej pod nocną ko­szulą płaskiej pier­si i spoj­rzała kątem oka na roz­be­be­szoną pościel za otwar­ty­mi drzwia­mi sy­pial­ni.

– Pokaże pan to zdjęcie czy nie?

Zniknęła za płasz­cza­mi, po­py­chając bocz­ne drzwi. Za­pa­liła światło, chwilę za­wa­hała się, patrząc na bla­sza­ny czaj­nik i usiadła przy sto­le na­kry­tym ce­ratą ozdobną w pąki czer­wo­nych róż. Zajął krzesło obok i podał jej zdjęcie. Tyl­ko przez chwilę uda­wała, że wyświad­cza mu wielką przysługę. Cofnęła głowę, żeby le­piej wi­dzieć i czub­kiem pal­ca wo­dziła po fo­to­gra­fii. W jej do­ty­ku było coś z piesz­czo­ty oka­zy­wa­nej utra­co­nej młodości.

– Jak to daw­no było… Będzie z pół wie­ku… – Roz­rzew­niła się. – Wszy­scy tacy młodzi…

– Kto jest na zdjęciu?

– Ziut­ka i Al­fred, zna­czy się moja sio­stra i szwa­gier. Siedzą po pra­wej. A ci po le­wej to Sche­ible­ro­wie.

– Sąsie­dzi?

– Do­brzy sąsie­dzi, pra­wie jak ro­dzi­na. Za­cho­dzi­li czy trze­ba, czy nie trze­ba. Sche­ible­ro­wa kwia­ty sprze­da­wała, on był fry­zje­rem. Po­ciesz­ny człowiek, pa­jac ja­kich mało. Przy­cho­dził i za­raz się wy­dur­niał. Wszy­scy du­si­li się ze śmie­chu, dzie­cia­ki pisz­czały. Miesz­kał tu – wy­ce­lo­wała pal­cem w podłogę – piętro niżej. Aku­rat sa­mochód so­bie kupił. Na­wet pamiętam, że ford tau­nus się na­zy­wał. W na­szym bu­dyn­ku to był pierw­szy sa­mochód, więc wstyd było się nie napić. Ileż oni wytrąbili… Sio­stra mnie zawołała, po­ka­zała jak, to im to zdjęcie zro­biłam. I jesz­cze na podwórku z sa­mochodem.

– Miesz­ka­nie nie zmie­niło się ani na jotę.

– W tam­tych cza­sach wszyst­ko ku­po­wało się na lata. Me­ble to cza­sem na całe życie. Sio­stra na pew­no by coś w końcu zmie­niła, ale jak umarła, Al­fred na­wet o tym nie myślał. Tyl­ko Robuś i Robuś. Chciał chłopa­ka na człowie­ka wy­kie­ro­wać. Pil­no­wał go, gonił do na­uki, do snu czy­tał, książki ku­po­wał. Wszyst­kie ta­kie, wie pan, żeby miał am­bicję, jakiś cel w życiu.

– A te dzie­ci?

– Dopóki Robuś się nie uro­dził, u Ziut­ki za­wsze były ja­kieś dzie­ci. Jak się nu­dziły, zgar­niała z podwórka, na­kar­miła, dawała za­baw­ki. Nie­wiel­ki był z tego pożytek.

– Bo?

– Bo po­wy­ra­stały na ban­dytów albo pro­sty­tut­ki, jak pra­wie wszyst­kie dzie­cia­ki w Pale.

– A ta dziew­czyn­ka?

– No ta, to chy­ba nie. Na­wet nie pamiętałam, że była u Ziut­ki. To córka Wil­l­manów. Miesz­ka­li dwie ka­mie­ni­ce da­lej. Al­fred bar­dzo ich sza­no­wał, lubił po­roz­ma­wiać. Szwa­gier był mądry, ale oni do nie­go to już ta­kie rze­czy mówili, że ja, głupia, wolałam się wte­dy trzy­mać z da­le­ka.

– Czym się zaj­mo­wa­li?

– Pro­wa­dzi­li ap­tekę. Bied­nym po­ma­ga­li. No