Strona główna » Obyczajowe i romanse » My, marzyciele

My, marzyciele

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-804-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “My, marzyciele

„Opowieść Imbolo Mbue będzie niezwykła bez względu na kraj, czy język, w którym się ukaże”. Jonathan Franzen Imbolo Mbue, autorka o głębokiej empatii, wielkiej przenikliwości i ciętym dowcipie stworzyła frapującą opowieść o małżeństwie, podziałach klasowych i rasowych oraz o pułapce mitu amerykańskiego snu. Jende Jonga, mieszkający w Harlemie kameruński imigrant, przybył do Stanów Zjednoczonych, żeby zapewnić lepsze warunki życiowe sobie, swojej żonie Neni i sześcioletniemu synowi. Jesienią 2007 roku Jende otrzymuje posadę szofera Clarka Edwardsa, członka ścisłego kierownictwa Lehman Brothers. Clark wymaga punktualności, dyskrecji i lojalności, a Jendemu niezmiernie zależy, by jak najlepiej się zaprezentować. Żona Clarka, Cindy, proponuje nawet Neni dorywczą pracę w letnim domu rodziny w Hamptons. Postawieni przed taką szansą Jende i Neni mogą wreszcie myśleć o zapuszczeniu korzeni w Ameryce i zacząć wyobrażać sobie lepszą przyszłość. Świat wielkiej władzy jest jednak pełen tajemnic, a Jende i Neni rychło zaczynają dostrzegać pierwsze rysy na maskach pracodawców. I wtedy światem finansowym wstrząsa wiadomość o upadku Lehman Brothers. Państwo Jonga, desperacko pragnący utrzymać posadę Jendego, starają się chronić chlebodawców przed pewnymi faktami, mimo że zagraża to ich własnemu małżeństwu. W życiu całej czwórki dokonuje się dramatyczny zwrot, a Jende i Neni stają przed niemożliwym wyborem…

Polecane książki

Trening interpersonalny - Krzysztof Jedliński Na czym polega Trening interpersonalny i czym właściwie różni się od tradycyjnej terapii? Czy jest to propozycja skierowana do ściśle określonej grupy osób? Co przemawia za przeprowadzeniem treningu w formie niedyrektywnej? Na te i inne pytania odpowiada...
W poradniku do gry FIFA 17 znajdziesz wszystko co jest potrzebne do sprawnej i bezproblemowej rozgrywki. Dowiesz się z niego m.in. jak sprawnie poruszać się po boisku, jak wyprowadzać akcje i przeprowadzać strzały na bramkę, czy skutecznie grać w defensywie. Szczegółowo opisano sterowanie na wszystk...
Pozyskanie dodatkowych środków dla spółki na inwestycje to często podstawa działania większości polskich firm. Gdy firma zacznie poszukiwać dofinansowania na swoje cele, może zdecydować się na dwa podstawowe źródła – kredyt w banku lub emisję obligacji. Wbrew pozorom wybór nie jest prosty. Jak p...
Nowa, wyczekiwana, najbardziej kontrowersyjna powieść! Wydana w dzień zamachu na redakcję „Charlie Hebdo” książka przedstawia wizję przyszłości inną niż wszystkie. Przed wyborami w 2022 roku życie Franҫoisa wyglądało zupełnie zwyczajnie – jako uznany w gronie specjalistów badacz twórczości Jorisa-...
Pewna, ukrywająca swoją tożsamość zamożna dama, zamieściła w gazecie anons, że poszukuje kandydata na męża. Wicehrabia Alex Blackthorne udaje się na spotkanie z tajemniczą nieznajomą. Poznaje skromną pannę Elise Dewey i dowiaduje się, że list napisała dla żartu jej siostra, a Elise przyszła, aby...
Gdy piłka nożna staje się przekleństwem Nic nie jest oczywiste, gdy piłkarska fikcja miesza się z polską rzeczywistością… Czy wiesz, jak to jest, gdy próbujesz prowadzić proste, szczęśliwe życie, a cały świat stara ci się to za wszelką cenę uniemożliwić? Roman Dzwonecki, zawodnik występującego w Sup...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Imbolo Mbue

Tytuł oryginału:

BEHOLD THE DREAMERS

Copyright © 2016 by Imbolo Mbue.

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Wirginia Wilk-Mrozińska, Aneta Iwan

Polskie cytaty biblijne zaczerpnięto z Biblii Tysiąclecia opracowanej przez zespół biblistów polskich pod redakcją księdza Kazimierza Dynarskiego, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań–Warszawa 1980.

ISBN: 978-83-7999-804-3

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla mojego wspaniałego AMR

z wdzięczności za to, że

kroczy ze mną w Nieznane

„Albowiem Pan, Bóg twój, wprowadzi cię do ziemi pięknej, ziemi obfitującej w potoki, źródła i strumienie, które tryskają w dolinie oraz na górze – do ziemi pszenicy, jęczmienia, winorośli, drzewa figowego i granatowego – do ziemi oliwek, oliwy i miodu – do ziemi, gdzie nie odczuwając niedostatku, nasycisz się chlebem, gdzie ci niczego nie zabraknie – do ziemi, której kamienie zawierają żelazo, a z jej gór wydobywa się miedź”.

KSIĘGA POWTÓRZONEGO PRAWA, 8, 7-9

1.

Nikt dotąd nie kazał mu wkładać garnituru na rozmowę kwalifikacyjną. Nikt dotąd nie kazał przynosić CV. Nawet nie miał CV aż do ubiegłego tygodnia, gdy wybrał się do biblioteki na rogu Trzydziestej Czwartej i Madison Avenue, gdzie wolontariusz zajmujący się doradztwem zawodowym mu je napisał, przedstawiając jego doświadczenie zawodowe jako ciąg wspaniałych osiągnięć: był rolnikiem odpowiedzialnym za uprawę ziemi i dbanie o dobry stan plonów; zamiataczem ulic, który pilnował, by miasto Limbe pozostawało czyste i piękne; pomywaczem w restauracji na Manhattanie odpowiadającym za to, by klienci jedli posiłki z lśniących, sterylnych talerzy; kierowcą taksówki na Bronksie, odpowiedzialnym za bezpieczne przewożenie pasażerów z miejsca na miejsce.

Nigdy dotąd nie musiał się przejmować, czy ma stosowne doświadczenie, czy mówi doskonałą angielszczyzną, czy wyda się dostatecznie inteligentny. Ale dziś, ubrany w dwurzędowy zielony garnitur w prążki, który miał na sobie w dniu przybycia do Ameryki, skupiał się wyłącznie na tym, jak wywrzeć odpowiednie wrażenie na człowieku, którego nigdy wcześniej nie spotkał. Choć bardzo się starał, mimo woli wciąż myślał o pytaniach, które może usłyszeć, odpowiedziach, których będzie musiał udzielić, o tym, że trzeba będzie wejść, usiąść, gadać, słuchać i potakiwać, że o czymś trzeba będzie wspomnieć, a coś przemilczeć, i że będzie musiał zdecydować, co odpowiedzieć na pytanie o swój status prawny w Stanach Zjednoczonych. Zaschło mu w gardle. Dłonie zwilgotniały od potu. Nie mogąc sięgnąć do kieszeni w zatłoczonym wagonie jadącego do centrum metra, wytarł dłonie w spodnie.

– Dzień dobry, proszę pana – powiedział do portiera w holu biurowca Lehman Brothers. – Nazywam się Jende Jonga. Mam się spotkać z panem Edwardsem. Panem Clarkiem Edwardsem.

Piegowaty portier z kozią bródką poprosił go o dowód tożsamości, a on wyjął go szybko ze swojego brązowego portfela. Portier wziął dokument, przestudiował z obu stron, spojrzał Jendemu w twarz, obrzucił wzrokiem jego garnitur, uśmiechnął się i zapytał, czy ubiega się o posadę maklera, czy co.

Jende pokręcił głową.

– Nie – odpowiedział, nie odwzajemniając uśmiechu. – Szofera.

– Proszę – powiedział portier, wręczając mu przepustkę. – Życzę powodzenia.

Tym razem Jende się uśmiechnął.

– Dziękuję, bracie – powiedział. – Dzisiaj to mi się naprawdę przyda.

Jadąc samotnie windą na dwudzieste ósme piętro, przyjrzał się uważnie swoim paznokciom (czyste, na szczęście). Zerknął w zawieszone pod sufitem lustro przemysłowe, poprawił przypinany krawat, obejrzał dokładnie zęby i stwierdził, że nie ma na nich resztek śniadania: smażonych plantanów i fasoli. Odchrząknął i starł z kącików ust zaschniętą ślinę. Gdy drzwi się otworzyły, wyszedł wyprostowany i przedstawił się recepcjonistce, która odpowiedziawszy skinieniem głowy oraz prezentacją niezwykle białych zębów, zadzwoniła gdzieś, a następnie poprosiła, żeby poszedł za nią. Przemierzyli ogromne biuro podzielone na boksy, w których siedzieli przed licznymi ekranami młodzi mężczyźni w niebieskich koszulach, potem korytarz, znów biuro zastawione boksami i weszli do słonecznego pomieszczenia z przeszkloną ścianą złożoną z czterech paneli, za którą rozciągał się widok na tysiące skąpanych w jesieni drzew oraz dumny szereg wieżowców Manhattanu. Szczęka opadła mu na chwilę na widok panoramy – nigdy niczego podobnego nie widział – oraz przepychu tego wnętrza. Po prawej stronie urządzono część wypoczynkową (czarna skórzana sofa, dwa czarne skórzane fotele, niski szklany stolik), pośrodku ustawiono okazałe biurko (owalne, z drewna wiśniowego) czarny skórzany fotel z regulowanym oparciem i dwa zielone fotele dla gości, a lewą ścianę zabudowano meblami (drewno wiśniowe, gabloty, równe rzędy białych segregatorów) i to tam stał Clark Edwards w ciemnym garniturze. Właśnie wsuwał kartki do niszczarki.

– Dzień dobry, proszę pana – powiedział Jende, odwracając się w jego stronę i zginając w półukłonie.

– Siadaj – odparł Clark, nie podnosząc wzroku znad maszyny.

Jende podszedł pospiesznie do lewego fotela. Wyjął z teczki CV i położył je na blacie przed fotelem Clarka, ostrożnie, żeby nie poruszyć spiętrzonych bezładnie kartek i numerów „Wall Street Journal”. Na jednej ze stron gazetowych pod rzędami cyfr i wykresów widniał nagłówek: Wielka nadzieja białych? Barack Obama i amerykański sen o równości rasowej. Jende, zafascynowany postacią ambitnego młodego senatora, nachylił się, żeby przeczytać artykuł, ale natychmiast się wyprostował, gdy przypomniał sobie, gdzie jest, dlaczego się tu znalazł i co się zaraz wydarzy.

– Masz na koncie jakieś zaległe mandaty, które trzeba uregulować? – spytał Clark, gdy już zajął miejsce przy biurku.

– Nie – odpowiedział Jende.

– I nie spowodowałeś dotąd żadnego poważnego wypadku?

– Nie, panie Edwards.

Clark podniósł z biurka CV, wymięte i wilgotne, jak twarz człowieka, którego historię przedstawiało. Przez kilka chwil skupiał na nim spojrzenie, a tymczasem Jende błądził wzrokiem po koronach drzew Central Parku daleko za oknem i ścianach biura pokrytych abstrakcyjnymi obrazami oraz portretami białych mężczyzn w muszkach. Czuł, jak na czole wzbierają mu krople potu.

– No dobrze, Jende – powiedział Clark, odkładając CV i rozpierając się w fotelu. – Powiedz mi parę słów o sobie.

Jende od razu się ożywił. Poprzedniego wieczoru omawiał to pytanie z Neni, swoją żoną; wyczytali je z internetu, gdy wpisali do wyszukiwarki „rozmowa o pracę najczęściej spotykane pytanie”. Przez dobrą godzinę siedzieli przed zdezelowanym komputerem i szukali najlepszej odpowiedzi, czytając niemal identyczne porady z pierwszych dziesięciu stron, które wyświetliło Google, aż zdecydowali, że najlepiej będzie, jeśli Jende opowie o swoim silnym charakterze i sumienności, i o tym, że ma wszelkie cechy pożądane u szofera tak zapracowanego dyrektora jak pan Edwards. Neni zaproponowała też, żeby podkreślił swoje cudowne poczucie humoru, może nawet subtelnym żartem. Stwierdziła, że w końcu dyrektor z Wall Street godzinami łamie sobie głowę, jak tu zarobić więcej pieniędzy, i gdy wsiądzie w końcu do samochodu, pewnie doceni dobry żart z ust szofera. Jende zgodził się z nią i przygotował odpowiedź, krótki monolog, który kończył się dowcipem o krowie w supermarkecie. Tak będzie dobrze, powiedziała Neni. I on też tak uważał. Ale gdy tylko otworzył usta, zapomniał o przećwiczonej odpowiedzi.

– Dobrze, proszę pana – powiedział. – Mieszkam w Harlemie z żoną i sześcioletnim synem. Jestem z Kamerunu, z Afryki Środkowej albo Zachodniej, różnie mówią. Pochodzę z niewielkiego miasta Limbe leżącego nad Atlantykiem.

– Rozumiem.

– Dziękuję, panie Edwards – odezwał się drżącym głosem, choć sam właściwie nie znał powodu tej wdzięczności.

– A jakie dokumenty masz w tym kraju?

– Mam dokumenty – powiedział gorliwie, nachylając się i kiwając z zapałem głową, a kropki gęsiej skórki wyskoczyły mu na skórze jak kule z armaty.

– Ale pytałem: jakie dokumenty?

– A, przepraszam pana. Mam EAD. EAD… przynajmniej na razie.

– A co to ma…?

Na biurku zabzyczał BlackBerry. Clark podniósł go szybkim ruchem.

– Co to znaczy? – spytał, patrząc na urządzenie.

– To dokument zezwalający na zatrudnienie – odpowiedział Jende, wiercąc się niespokojnie. Clark nie zareagował ani słowem, ani gestem. Siedział ze spuszczoną głową i wzrokiem utkwionym w smartfonie, a jego delikatne palce skakały po klawiaturze, szybko i sprawnie – góra, lewo, prawo, dół.

– To pozwolenie na pracę, proszę pana – dodał Jende. Spojrzał na palce Clarka, na jego czoło i znów na palce, i zastanawiał się, jak podtrzymywać pożądany kontakt wzrokowy, skoro nie widać oczu rozmówcy. – To znaczy, że wolno mi pracować. Aż dostanę zieloną kartę.

Clark skinął ledwo zauważalnie głową i pisał dalej.

Jende wyjrzał przez okno. „Obym się za mocno nie pocił”, pomyślał.

– A kiedy dostaniesz tę zieloną kartę? – zapytał Clark, odkładając BlackBerry.

– Naprawdę nie wiem, proszę pana. Służby imigracyjne się nie spieszą, to bardzo dziwne, jak działają.

– Ale masz pozwolenie na długotrwały legalny pobyt w kraju, tak?

– O tak – potwierdził Jende. Znów pokiwał gorliwie głową, ze zbolałym uśmiechem i nieruchomym spojrzeniem. – Jestem tu całkiem legalnie, proszę pana. Czekam tylko na zieloną kartę.

Clark wpatrywał się przez dłuższą chwilę w Jendego, a nieobecne spojrzenie jego zielonych oczu nie zdradzało żadnych myśli. Strużka potu spłynęła Jendemu po grzbiecie i wsiąkła w białą koszulę, którą Neni kupiła mu u handlarza ze Sto Dwudziestej Piątej Ulicy. Na biurku rozdzwonił się telefon.

– No dobrze – powiedział Clark, sięgając po aparat. – Skoro jesteś tu legalnie.

Jende Jonga odetchnął.

Przerażenie, które chwyciło go za serce, gdy Clark Edwards wymówił słowo „dokumenty”, zaczęło powoli ustępować. Przymknął na chwilę oczy i podziękował łaskawej Istocie Najwyższej za to, że mógł poprzestać na półprawdzie. Cóż by odpowiedział, gdyby pan Edwards zadał więcej pytań? Jak by wytłumaczył to, że jego pozwolenie na pracę oraz prawo jazdy są ważne dopóty, dopóki nie zostanie rozpatrzony jego wniosek o azyl, jeśli zaś zostanie odrzucony, wszystkie dokumenty stracą ważność i będzie mógł się pożegnać z zieloną kartą? Jak miałby objaśnić, dlaczego ubiega się o azyl? Czy zdołałby przekonać pana Edwardsa, że jest uczciwym, naprawdę uczciwym człowiekiem, ale opowiada urzędnikom imigracyjnym tysiąc bajeczek, byle zostać obywatelem Stanów Zjednoczonych i na zawsze zamieszkać w tym wspaniałym kraju?

– A od jak dawna tu jesteś? – spytał Clark, gdy już odłożył telefon.

– Od trzech lat. Przyjechałem w 2004 roku, w miesiącu…

Urwał, przestraszony gromkim kichnięciem Clarka.

– Na zdrowie – powiedział, a dyrektor podsunął pięść pod nos i znów kichnął, jeszcze głośniej niż za pierwszym razem.

– Ashia – dodał. – Jeszcze raz na zdrowie.

Clark nachylił się i sięgnął po stojącą po prawej stronie biurka butelkę z wodą. Za nim, daleko za nieskazitelnie czystą szybą, z zachodu na wschód przeleciał nad parkiem, a pod bezchmurnym porannym niebem czerwony śmigłowiec. Jende przeniósł wzrok z powrotem na Clarka i patrzył, jak małymi łykami popija wodę z butelki. Sam też nie odmówiłby łyka, bo zaschło mu w gardle, ale nie śmiał zmieniać tą prośbą kierunku rozmowy. Nie, nie odważyłby się. Na pewno nie na tym etapie. Mógłby mieć gardło suchsze niż pustynia Kalahari, a i tak nie miałoby to teraz znaczenia; radzi sobie całkiem nieźle. No dobrze, może nie znakomicie. Ale też niekiepsko.

– Okej – rzekł Clark, odstawiając butelkę. – Powiem ci, czego oczekuję od kierowcy. – Jende przełknął ślinę i skinął głową. – Wymagam lojalności. Wymagam niezawodności. Wymagam punktualności i oczekuję, że będzie robił, co mu każę, nie zadając pytań. Odpowiada ci to?

– Tak, oczywiście, panie Edwards.

– Podpiszesz umowę o zachowaniu poufności, poświadczając, że nigdy nie piśniesz słowa na temat tego, co powiem albo zrobię w twojej obecności. Nigdy. Nikomu. Absolutnie nikomu. Czy to jasne?

– Całkowicie jasne, proszę pana.

– Dobrze. Będę cię traktował jak należy, ale najpierw ty musisz się wykazać tym samym. Będę u ciebie na pierwszym miejscu, a gdy ja nie będę cię potrzebował, zajmiesz się moją rodziną. Mam dużo na głowie, więc nie spodziewaj się, że będę cię pilnował. Ktoś mi ciebie gorąco polecił.

– Daję panu słowo. Obiecuję. Słowo honoru.

– Doskonale, Jende – powiedział Clark. Uśmiechnął się z wyższością i skinął głową. – Doskonale.

Jende wyciągnął chusteczkę z kieszeni spodni i przytknął ją do czoła. Wziął głęboki oddech i czekał, aż Clark jeszcze raz przejrzy jego CV.

– Czy masz do mnie jakieś pytania? – zapytał, odkładając CV na stos kartek leżących po lewej stronie biurka.

– Nie, panie Edwards. Bardzo dokładnie pan objaśnił, co trzeba.

– Jutro rano czeka mnie jeszcze jedna rozmowa, a potem podejmę decyzję. Odezwę się jutro, nieco później. Moja sekretarka do ciebie zadzwoni.

– Serdecznie dziękuję. Bardzo miło z pana strony.

Clark wstał.

Jende odsunął szybko fotel i także się podniósł. Poprawił krawat, który w trakcie rozmowy przekrzywił się jak wiotkie drzewo podczas burzy.

– A tak na marginesie – powiedział Clark, patrząc na krawat – jeśli chcesz zajść gdzieś wyżej, spraw sobie porządniejszy garnitur. Czarny, granatowy albo szary. I prawdziwy krawat.

– Nie ma sprawy, proszę pana – odpowiedział Jende. – Mogę kupić nowy garnitur. Nie ma żadnego problemu.

Skinął głową i uśmiechnął się z zakłopotaniem; odsłonił gęsto ściśnięte zęby i natychmiast zamknął usta. Clark, nie odwzajemniwszy uśmiechu, wyciągnął rękę, a Jende ujął ją oburącz i ścisnął z szacunkiem, pochylając głowę. „Z góry bardzo panu dziękuję”, chciał znów powiedzieć. „Będę najlepszym szoferem na świecie, jeśli tylko da mi pan tę posadę”, miał na końcu języka.

Ale nie powiedział tego; musiał pilnować, żeby przez warstewkę godności nie przebiła się maskowana przez nią podczas tej rozmowy desperacja. Clark uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu.

2.

– Dokładnie rok i pół – powiedziała Neni do Fatou, gdy przemierzały Chinatown w poszukiwaniu podróbek toreb od Gucciego i Versacego. – Tyle czasu już jestem w Ameryce.

– Rok i pół? – powtórzyła Fatou, po czym wywróciła oczami i pokręciła głową. – I pół też liczysz? I jeszcze to gadasz na głos, żeż ci nie wstyd. – Zaśmiała się. – Gadam ci. Jak bedziesz w Ameryce vingt-quatre ans i dalej bez piniendzy, już nie bedziesz liczyć. Nie bedziesz nawet gęby otwierać. Nie. Wstyd ci bedzie. Gadam ci.

Neni zachichotała i sięgnęła po wielką torbę Gucciego, która tak pragnęła uchodzić za autentyk, że aż migotała.

– A ty się wstydzisz przyznawać, że jesteś tu od dwudziestu czterech lat?

– Nie. Ja nie wstydzę. A bo co? Mówię, że nie jestem stąd. Słyszą, jak gadam i myślą: a, angielskiego nie zna. Na pewno prosto z Afryki.

Podszedł do nich Chińczyk, właściciel sklepu.

– Dla pani sześćdziesiąt dolarów – powiedział do Neni.

– Co proszę? – skrzywiła się Neni. – Dam dwadzieścia.

Mężczyzna pokręcił głową. Neni i Fatou zaczęły się zbierać do odejścia.

– Czterdzieści! Czterdzieści! – wołał za nimi mężczyzna, gdy przepychały się przez chmarę europejskich turystów. – Dobra, bierz pani za trzydzieści! – zawołał. Wróciły i kupiły za dwadzieścia pięć.

– To tera jesteś jak Angeli Joeli – powiedziała Fatou, gdy Neni szła z torebką na ramieniu, a za nią płynęła fala kręconych włosów.

– Poważnie? – Neni zarzuciła włosami.

– Co znaczy: poważnie? Chcesz wyglądać jak Angeli Joeli, nie?

Neni odrzuciła głowę i parsknęła śmiechem.

Jaki cudowny ten Nowy Jork. Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć, że tu jest. Nie mogła uwierzyć, że kupuje sobie torby z metką Gucciego, że nie jest już bezrobotną, niezamężną matką z Limbe, siedzącą ojcu na karku od świtu do nocy, od pory suchej do pory deszczowej, i czekającą na Jendego jak na wybawienie.

Trudno jej było uwierzyć, że to już osiemnaście miesięcy, może dlatego, że tak wyraźnie pamiętała dzień, w którym wylądowała z Liomim na lotnisku JFK. Jeszcze pamiętała Jendego czekającego na nich w terminalu, w czerwonej koszuli i dopinanym niebieskim krawacie, z bukietem żółtych hortensji w dłoniach. Jeszcze pamiętała, jak się objęli i prawie minutę stali w milczeniu, z zaciśniętymi mocno powiekami, żeby zatrzeć w pamięci udrękę dwóch ostatnich lat, gdy Jende pracował na trzech posadach, żeby odłożyć pieniądze na bilety lotnicze i wizy, studencką dla Neni, turystyczną dla Liomiego. Pamiętała, jak dołączył do nich Liomi: złapał ich za nogi, a Jende zwolnił na chwilę uścisk, żeby go podnieść. I jak tego wieczoru mieszkanie w Harlemie, które Jende znalazł niedługo wcześniej – a przez dwa pierwsze lata dzielił z sześcioma Portorykańczykami dwupokojowy lokal w suterenie na Bronksie – rozbrzmiewało jego śmiechem, jej zachwycającymi opowieściami z ojczyzny i piskami Liomiego, gdy ojciec i syn mocowali się i łaskotali na dywanie. Pamiętała, jak w środku nocy przenieśli Liomiego do łóżeczka, a sami położyli się twarzą w twarz i zajęli tym wszystkim, co sobie obiecywali przez telefon, w mailach i SMS-ach. I pamięta jeszcze dokładnie, jak po wszystkim leżała przy Jendem, nasłuchiwała odgłosów Ameryki za oknem, gwaru i śmiechu czarnoskórych kobiet i mężczyzn na ulicach Harlemu, i powtarzała sobie: jestem w Ameryce. Naprawdę jestem w Ameryce.

Tego dnia nigdy nie zapomni.

Albo innego, dwa tygodnie po przylocie, gdy wzięli ślub w ratuszu i Liomi podawał obrączki, a kuzyn Jendego, Winston, wystąpił jako świadek. Tamtego majowego dnia 2006 roku stała się w końcu kobietą godną poszanowania, kobietą zasługującą na miłość i opiekę.

Limbe stało się teraz jakimś miastem na końcu świata, miejscem, które z każdym kolejnym dniem bez Jendego kochała coraz mniej. Skoro nie mogła z nim pójść na spacer czy na plażę, zatańczyć ani usiąść w knajpie i delektować się zimnym napojem słodowym w gorące letnie popołudnie, to już nie było jej ukochane rodzinne miasto, lecz pustynia, z której chciała się jak najszybciej wydostać. Przypominała mu o tym w każdej rozmowie telefonicznej: o tym, że całymi dniami marzy tylko, by opuścić Limbe i żyć z nim w Ameryce.

– Ja też o tym marzę, bébé – odpowiadał jej zawsze. – Marzę w dzień, marzę nocą, o przeróżnych rzeczach.

Kiedy ona i Liomi dostali wizy, tej nocy poszła spać z paszportami pod poduszką. W dniu, w którym opuszczali Kamerun, nie czuła nic. Gdy wynajęty przez ojca autokar – a w nim ze dwa tuziny przyjaciół i członków rodziny, którzy chcieli ich odprowadzić – zatrzymał się przed ich domem, żeby wziąć ich na dwugodzinną przejażdżkę na międzynarodowe lotnisko w Duali, Neni uśmiechała się i machała sąsiadom i dalszym krewniakom, którzy zebrali się na trawniku, żeby ją zazdrośnie pożegnać. Zapisała sobie w pamięci ich obraz jak na grupowej fotografii, wiedząc, że nie będzie zbyt długo za nimi tęsknić, i życząc im takiego samego szczęścia, jakie spodziewała się odnaleźć w Ameryce.

Minęło półtora roku i oto Nowy Jork stał się jej domem, miejscem wszelkich upragnionych uciech. Budziła się u boku ukochanego mężczyzny, a gdy się odwracała, widziała ich dziecko. Pierwszy raz w życiu miała pracę – posadę prywatnej opiekunki – a ponieważ brakowało jej stosownych dokumentów, agencja płaciła jej gotówką. Po szesnastu latach przerwy wróciła do nauki: przyjęto ją na studia chemiczne w Borough of Manhattan Community College i nie musiała się przejmować czesnym, bo wiedziała, że Jende zawsze bez szemrania zapłaci trzy tysiące dolarów za semestr, w odróżnieniu od jej ojca, który stale narzekał na kłopoty finansowe i prawił kazania o tym, że franki CFA nie rosną na mangowcach, ilekroć któreś z jego ośmiorga dzieci prosiło o pieniądze na opłaty szkolne albo nowy mundurek. Po raz pierwszy od dawna budziła się rano i miała w planach coś więcej, niż tylko posprzątać dom, wybrać się na targ, przygotować posiłek dla rodziców i rodzeństwa, zająć się Liomim, spotkać się z koleżankami stale utyskującymi na swoje teściowe i pójść spać, nie spodziewając się po kolejnym dniu niczego innego, bo jej życie nie zmieniało się ani na lepsze, ani na gorsze. I pierwszy raz w życiu miała marzenie niezwiązane z małżeństwem i macierzyństwem: zostać farmaceutką, taką jak te powszechnie szanowane osoby z Limbe, które wydzielały zdrowie i szczęście w szklanych fiolkach. Żeby to osiągnąć, musiała się dobrze uczyć, i tak właśnie było – miała średnią 4,5. Trzy dni w tygodniu chodziła na zajęcia, a potem paradowała uczelnianymi korytarzami z opasłymi skryptami z algebry, chemii, biologii i filozofii i promieniała ze szczęścia, że staje się kobietą światłą. Gdy tylko mogła, siadywała w bibliotece i pisała zadane prace albo nękała wykładowców w czasie ich dyżurów i próbowała się dowiedzieć, co ma zrobić, żeby zasłużyć na lepsze oceny i dostać się na farmację na którąś z renomowanych uczelni. Chciała być z siebie dumna i chciała, by Jende był dumny z żony, a Liomi z matki. Zbyt długo już czekała na to, by coś znaczyć, i teraz, w wieku trzydziestu trzech lat, miała wreszcie wszystko to, czego zawsze chciała od życia (albo była o krok od tego).

3.

Jechał właśnie White Plains Road, gdy zadzwonił telefon. Cztery minuty później Jende zatrzasnął klapkę telefonu i roześmiał się. Walnął dłonią w kierownicę i zaśmiał się jeszcze głośniej: z radości, oszołomienia, niedowierzania. Gdyby jechał po New Town w Limbe, wysiadłby z samochodu i objął kogoś na ulicy ze słowami: gościu, nie uwierzysz, czego się właśnie dowiedziałem. W New Town zobaczyłby na ulicy co najmniej jednego znajomego, z którym mógłby się podzielić dobrą nowiną, ale tu, na tych ulicach Bronksu, z rzędami starych ceglanych domów i wypłowiałymi trawnikami, nie miał do kogo podbiec, by powtórzyć, co mu właśnie powiedziała sekretarka Edwardsa. Tu jakiś czarnoskóry młody człowiek ze słuchawkami na uszach szedł i kiwał głową w rytm dobrej muzyki; trzy skośnookie nastolatki zasłaniały usta dłońmi i chichotały, żadna z nich nie miała tornistra; jakaś kobieta spieszyła się gdzieś, pchając różowy wózek z tłustym niemowlakiem. O, jakiś Afrykanin, ale sądząc po kanciastej ciemnej twarzy i powłóczystej szacie grand boubou, pochodzi pewnie z Senegalu, Burkina Faso albo innego francuskojęzycznego kraju Afryki Zachodniej. To, że przyjechał z tego samego rejonu Afryki, nie znaczyło, że Jende może od razu do niego podbiec. Chciał się radować z kimś, kto zna jego imię i przeszłość.

– O Boziu, Jends – powiedziała Neni, gdy zadzwonił do niej z nowiną. – Aż nie mogę uwierzyć! A ty?

Jende uśmiechnął się i pokręcił głową, wiedząc, że Neni nie oczekuje odpowiedzi; po prostu jest równie szczęśliwa jak on. Z dochodzących ze słuchawki odgłosów domyślił się, że pląsa i skacze po mieszkaniu jak dziecko z garściami pełnymi cukierków.

– A mówiła, ile dokładnie będą ci płacić?

– Trzydzieści pięć tysięcy.

– O Mamami eh! O Boziu! Tańczę z radości, Jends. Aj, robię pajacyki!

Najchętniej pozostałaby na linii i cieszyła się razem z nim jeszcze przez dobrych dziesięć minut, ale musiała się już zbierać na zajęcia z chemii. Gdy się rozłączyli, Jende dalej się uśmiechał, rozbawiony jej przypływem radości, potężniejszym niż Wodospady Wiktorii.

Zadzwonił też do swego kuzyna Winstona.

– Gratulacje, stary – powiedział Winston. – Cuda się zdarzają.

– A żebyś wiedział – odparł Jende.

– To co, ty, bambo z New Town, będziesz teraz woził szychę z Wall Street, e? Będziesz prowadził lśniącego lexusa, a nie tego chakarahyundaia?

Jende parsknął śmiechem.

– Nie wiem, jak ci dziękować – powiedział. – Brak mi słów, żeby…

Odezwała się pasażerka siedząca na tylnym siedzeniu.

– Czekaj, ziom – powiedział do Winstona. Odwrócił się i zobaczył, że kobieta też rozmawia przez komórkę, w języku, którego nigdy wcześniej nie słyszał, on sam mówił zaś łamaną angielszczyzną, wplatając słowa francuskie i bakweri – tym sposobem żadne z nich nie rozumiało drugiego i nieumyślnie wznosiło w nowojorskiej taksówce własną namiastkę wieży Babel.

– Co o mnie mówiłeś tym ludziom? – spytał Winstona. – Gość powiedział, że ktoś mu mnie gorąco polecił.

– Nic – odrzekł Winston. – Wspomniałem tylko Frankowi, że czasem jeździsz limuzyną i że woziłeś rodzinę z New Jersey.

– Co?!

– Bajer, bajer – zarechotał Winston. – A co ty myślisz: że żeby dostać w tym kraju dobrą pracę, czarny ma usiąść przed białym i wyśpiewać całą prawdę? Nie rozśmieszaj mnie. Nie chciałem ci mówić wcześniej, bobyś się jeszcze bardziej spiął.

– Ziom, ale powaga? Ja tego nie miałem w CV! Jak to się…?

– Aj, co się tak dziwisz. To zapracowany człowiek. Wiedziałem, że nie będzie o wszystko dokładnie pytał. Frank to jego najlepszy kolega. Co? Nie cieszysz się, że tak powiedziałem?

– Czy się cieszę? – prawie krzyknął Jende, kręcąc głową i odrzucając ją w tył. – Najchętniej wyskoczyłbym z wozu i zaczął cię całować po stopach.

– Nie, dziękuję – powiedział Winston. – Właśnie mam tu parę ngahsi robię nabór do tej roli.

– Ta, na pewno! – zarechotał Jende. – Dobra, nie powiem, że zazdroszczę, bo Neni by mnie zabiła.

Winston parsknął głośnym śmiechem.

– Ziom, coś ci powiem, wczoraj w nocy…

– Ale co zrobimy, jak będzie chciał to sprawdzić? – wtrącił Jende. – Sekretarka mówi, że mam dostarczyć te, no… rew… rewe… rewerencje.

– Tym się nie przejmuj. Jak przyjadę, to razem wypełnimy druki. Znajdzie się ktoś do referencji.

– Ej, stary, ale ci jestem… słowem, nawet nie wiem, jak ci dziękować.

– Skończ już z tym dziękowaniem, co? – prychnął Winston. – Jesteś moim bratem. Komu mam pomagać, jak nie tobie? Powiedz Neni, żeby mi ugotowała tę swoją ostrą zupę na wołowych nóżkach i kurzych żołądkach. O nic więcej nie proszę. Wpadnę jutro wieczorem.

– Nawet nie musisz o tym wspominać. Jedzenie będzie czekać, do tego schłodzone wino palmowe i młode ziarna soi.

Winston jeszcze raz mu pogratulował, a potem dodał, że musi wracać do swoich obowiązków. Jende dalej jeździł po Bronksie, zabierał i wysadzał pasażerów, słuchał stacji Lite FM, a z twarzy nie schodził mu uśmiech. W pewnej chwili rozległ się sygnał telefonu i Jende odczytał wiadomość. Teraz tylko załatw papiery, napisała Neni, i będziemy ustawieni!

Święte słowa, pomyślał. Najpierw dobra praca. Potem papiery. To by dopiero było coś!

Westchnął głęboko.

Trzy lata: tak długo ubiegał się o dokumenty w Ameryce. Już cztery tygodnie po przylocie Winston zaprowadził go do adwokata imigracyjnego – trzeba było wymyślić, jak załatwić mu pobyt na stałe, po tym jak wygaśnie jego wiza nieimigracyjna. Tak planowali od samego początku, chociaż gdy Jende ubiegał się o wizę w ambasadzie amerykańskiej w Jaunde, powiedział coś innego.

– Jak długo zamierza pan zostać w Nowym Jorku? – zapytał go urzędnik.

– Najwyżej trzy miesiące – odpowiedział. – Trzy miesiące i wracam, słowo daję.

I przedstawił dowód na poparcie tego twierdzenia: list od swojego pracodawcy opisujący go jako pilnego pracownika, który tak kocha swoje zajęcie, że nigdy by go nie porzucił na rzecz bezcelowej tułaczki po Ameryce; akt urodzenia syna, na poświadczenie, że nigdy nie opuściłby dziecka, żeby osiedlić się w Ameryce; akt własności otrzymanego od ojca kawałka ziemi, na dowód, że zamierza wrócić i postawić dom; wystawione odpłatnie przez swojego dalekiego wuja pismo z urzędu miasta potwierdzające, że złożył wniosek o pozwolenie na budowę; list od znajomego, który przysięgał, że Jende nie zostanie w Ameryce, ponieważ po jego powrocie zamierzają otworzyć razem bar.

Urzędnik ambasady dał się przekonać.

Nazajutrz Jende wyszedł z ambasady z wizą. Tak, leci do Ameryki. On, Jende Dikaki Jonga, syn Ikoli Jongi, wnuk Dikaki Manyaki ma Jongi, leci do Ameryki! Wybiegł w podskokach z terenu ambasady wprost na zakurzoną ulicę Jaunde, zginając triumfalnie rękę z zaciśniętą pięścią i uśmiechając się tak promiennie, że aż kobieta z plemienia Ewondo niosąca na głowie kosz z bananami zastygła w pół kroku i zagapiła się na niego. – Quel est son problème? – usłyszał, jak mówi do koleżanki. Parsknął śmiechem. Nie ma żadnego problemu. Za miesiąc wyjeżdża z Kamerunu! Wyjeżdża i na pewno nie wraca po trzech miesiącach. Kto by podróżował do Ameryki tylko po to, żeby po trzech miesiącach wrócić do Kamerunu, gdzie nie ma żadnej przyszłości? Na pewno nie młodzi ludzie tacy jak on, nie ludzie, których w ich własnym kraju czeka tylko ubóstwo i rezygnacja. Nie, ludzie tacy jak on nie wpadają do Ameryki z wizytą. Lądują tam i zostają dopóty, dopóki nie będą mogli wrócić do domu jako zdobywcy z kieszeniami wypchanymi dolarami i zdjęciami przedstawiającymi szczęśliwe życie. Dlatego też wchodząc na pokład samolotu Air France z Duali na Newark z przesiadką w Paryżu, miał pewność, że nie ujrzy już Kamerunu, dopóki mleko, miód i wolność, którymi opływa ten niezdobyty raj zwany Ameryką, nie staną się jego udziałem.

– Żeby załatwić sobie dokumenty i zostać w kraju, najlepiej ubiegać się o azyl – oznajmił Winston, gdy Jende uporał się już z jet lagiem i oszołomiony przespacerował pół dnia po Times Square. – Inaczej pozostaje ci małżeństwo z jakąś starą, bezzębną białaską z Mississippi.

– Boże, broń od złego – odpowiedział. – Lepiej daj mi od razu do wypicia flaszkę nafty.

Azyl to jedyne rozwiązanie, uznał. Winston się z tym zgodził. To może potrwać lata, powiedział, ale będzie warto.

Winston wynajął mu adwokata, niejakiego Bubakara, niskiego, wygadanego Nigeryjczyka z Flatbush na Brooklynie. Bubakar, jak dowiedział się Winston, nie tylko doskonale obsługuje setki afrykańskich klientów z całego kraju, ale jest też niezwykle biegły w sztuce podsuwania klientom ubiegającym się o azyl najlepszych historyjek o prześladowaniach.

– A myślicie, że jak ci wszyscy ludzie dostają azyl? – spytał kuzynów, gdy spotkali się we trzech na bezpłatną konsultację. – Sądzicie, że naprawdę przed czymś uciekają? Jedzie mi tu czołg? Coś wam powiem. Właśnie załatwiłem azyl córce premiera pewnego wschodnioafrykańskiego kraju.

– Poważnie? – zapytał Winston.

– Tak, poważnie – warknął w odpowiedzi Bubakar. – Co to w ogóle za pytanie?

– Po prostu się dziwię. A którego kraju?

– Wolałbym o tym nie mówić, okej? To nie ma większego znaczenia. Chodzi o to, że ojciec dziewczyny jest premierem, rozumiecie? Jak się wysra, to troje służących podciera jej tyłek, a troje innych jest od tego, żeby wyciągać jej kozy z nosa. A tu nagle twierdzi, że w ojczyźnie obawia się o swoje życie – powiedział drwiąco. – Każdy robi, co może, żeby zostać Amerykaninem, abi?

Jende skinął głową.

Winston wzruszył ramionami; to kolega z Atlanty polecił mu Bubakara i mówił o nim jak najlepiej. Nie miał wątpliwości, że swój pobyt w Ameryce zawdzięcza między innymi Bubakarowi, że to dzięki niemu dostał zieloną kartę i już za dwa lata będzie mógł ubiegać się o obywatelstwo. A jednak opuszczone kąciki ust Winstona podpowiadały Jendemu, że kuzynowi jakoś trudno uwierzyć, że ten człowieczek ze szczególnie długimi włosami wystającymi ze stale rozszerzonych nozdrzy może być specjalistą od czegokolwiek, a co dopiero od meandrów prawa imigracyjnego i azylowego. Dyplom wiszący w jego gabinecie głosił, że ukończył prawo gdzieś w Nebrasce, ale coś w jego sposobie bycia podpowiadało Winstonowi, że prawdziwe wykształcenie zdobył przy okazji lektury forów imigranckich – miejsc w sieci, gdzie gromadzą się liczni amatorzy amerykańskich paszportów, żeby się dowiedzieć, jak zatriumfować nad amerykańskim systemem imigracyjnym.

– Bracie – powiedział Bubakar do Jendego, patrząc na niego ponad pustym biurkiem w swym superczystym i porządnym biurze – może byś mi powiedział o sobie coś więcej, żebym mógł się zastanowić, jak ci mogę pomóc?

Jende wyprostował się na krześle, uderzył dłońmi o uda i zaczął snuć swoją opowieść. Opowiadał o ojcu rolniku, matce przekupce i hodowczyni świń, o swych czterech braciach i dwupokojowym blaszanym domu rodzinnym w New Town, w Limbe. Opowiadał o szkole podstawowej i przerwanej nauce w państwowej szkole średniej po tym, jak Neni zaszła w ciążę.

– E? Przerwałeś, bo dziewczyna zaciążyła? – spytał Bubakar, robiąc notatki.

– Tak – odpowiedział Jende. – Jej ojciec wsadził mnie za to do więzienia.

– I ciach! Mamy to! – powiedział Bubakar, podnosząc głowę znad notesu. Oczy błyszczały mu z podniecenia.

– Ale co? – zapytał Winston.

– Jego azyl. Historyjkę, którą sprzedamy urzędasom.

Winston i Jende wymienili spojrzenia. Jende pomyślał, że Bubakar na pewno wie, o czym mówi; Winston wyglądał, jakby pomyślał, że Bubakar na pewno nie wie, o czym mówi.

– Ale co pan opowiada? – spytał Winston. – On siedział w roku dziewięćdziesiątym, czternaście lat temu. Jak pan zamierza przekonać sędziego, że mój kuzyn obawia się prześladowań w Kamerunie, bo dawno temu zapłodnił dziewczynę i trafił za to do więzienia? Nie zapominajmy, że w naszym, a może i pańskim kraju ojciec absolutnie ma prawo kazać aresztować młodego człowieka za to, że komplikuje życie jego córce.

Bubakar wywinął wargę i spojrzał z pogardą na Winstona. Potem notował coś przez dłuższą chwilę.

– Panie Winston – powiedział i niespiesznie odłożył długopis na podkładkę.

– Tak?

– Rozumiem, że obaj jesteśmy prawnikami, a pan, zdaje się, to jakiś mądrala z Wall Street. Dobrze rozumiem?

Winston nie odpowiedział.

– Mogę coś panu zagwarantować, mój przyjacielu – ciągnął Bubakar. – Gdyby pana postawiono przed sądem imigracyjnym i kazano walczyć na rzecz kuzyna, nie miałby pan zielonego pojęcia, co robić. Okej? Więc może mi pan pozwoli zrobić użytek z mojej wiedzy, a jeśli będę kiedyś potrzebował radcy prawnego, żeby się dowiedzieć, jak się uchylić od płacenia podatków, nie omieszkam skorzystać z pańskiego doświadczenia.

– Moje obowiązki nie polegają na pomocy w uchylaniu się od płacenia podatków – odpowiedział Winston matowym głosem, chociaż Jende poznał po jego nieruchomym spojrzeniu, że najchętniej sięgnąłby ponad biurkiem i powybijał Bubakarowi wszystkie zęby.

– Nie polegają, e? – zapytał Bubakar z udanym zainteresowaniem. – To czym pan się wobec tego zajmuje na Wall Street?

Winston prychnął szyderczo. Jende milczał, teraz już równie rozzłoszczony jak jego kuzyn.

Bubakar zorientował się być może, że posunął się za daleko, bo powstrzymał się przed dalszymi uwagami i próbował udobruchać kuzynów.

– Bracia, make we no vex – powiedział, przechodząc na pidgin kameruńsko-nigeryjski. – Now no be time for vex. Trzeba się brać do roboty, abi? Now na time for go before. No be so?

– Tak – odpowiedział Winston. – Pozostańmy przy omawianej sprawie.

Jende westchnął ciężko i czekał, aż rozmowa wróci do jego wniosku o azyl.

– Tak do pańskiej wiadomości – dodał Winston. – W swojej pracy radcy prawnego nie zajmuję się kłamstwami ani machlojkami.

– Oczywiście – odpowiedział Bubakar. – Przepraszam, mój bracie. Musiałem to pomylić z inną dziedziną prawa.

Mężczyźni wybuchnęli śmiechem.

– A co się stało z tą młodą damą, która zaszła w ciążę? – zapytał Bubakar, zwracając się do Jendego.

– Została w Limbe.

– A to dziecko, które z nią miałeś?

– To była córka, zmarła.

– Tak mi przykro, o mój bracie. Tak mi przykro.

Jende odwrócił wzrok. Nie trzeba mu było współczucia. Po czternastu latach z pewnością na nic się zdały kondolencje.

– Trafiłeś do więzienia przed śmiercią córki czy później?

– Zanim się urodziła, kiedy rodzice mojej dziewczyny dowiedzieli się, że to ja jestem ojcem.

– Tak to zwykle bywa – powiedział Winston. – Rodzice dzwonią po policję, chłopak zostaje aresztowany.

Bubakar pokiwał głową i podkreślił dwukrotnie jakieś słowo na kartce.

– Spędziłem w więzieniu cztery miesiące. Wyszedłem, jak dziecko miało dziesięć miesięcy. Trzy miesiące później zmarło na żółtą febrę.

– O, przykro mi, mój bracie – powtórzył Bubakar. – Naprawdę mi przykro.

Jende wziął łyk ze szklanki z wodą stojącej na stole i odchrząknął.

– Ale mam drugie dziecko w Kamerunie – powiedział. – Trzyletniego synka.

– Z tą samą kobietą, z którą miałeś córkę? – spytał Bubakar.

– Tak. To matka mojego syna. Nadal jest moją dziewczyną. Gdyby tylko ojciec pozwolił jej za mnie wyjść, bylibyśmy teraz rodziną, my i nasz syn.

– A dlaczego nie pochwala małżeństwa?

– Mówi, że potrzebuje czasu do namysłu, ale ja wiem, że to dlatego, że jestem biedakiem.

– Kwestia kastowa – powiedział Winston. – Jende pochodzi z ubogiej rodziny. Rodzina tej młodej damy jest nieco zamożniejsza.

– A może ojciec tej młodej damy jeszcze nie przebolał tego, co przydarzyło się jego córce? – zasugerował Bubakar. – Tak sobie wyobrażam, że gdy ojciec widzi, jak jego młoda córka zachodzi w ciążę, przerywa szkołę, a potem traci dziecko, to musi być dla niego bardzo trudne, abi? Nie sądzę, żebym kiedykolwiek polubił osobę, która zrobiła coś takiego mojej córce, bez względu na to, czy pochodzi z bogatej, czy biednej rodziny.

Żaden z kuzynów się nie odezwał.

– Ale to nieważne, co nim powoduje – ciągnął Bubakar. – Uważam, że ta historia to twoja największa szansa na uzyskanie azylu. Zgłosimy prześladowania na tle przynależności do określonej grupy społecznej. Wymyślimy opowieść o tym, jak to nie chcesz wrócić do siebie z obawy, że rodzina dziewczyny chce cię zabić, żebyście się nie pobrali.

– Coś takiego mogłoby się wydarzyć w Indiach – powiedział Winston. – W Kamerunie nikt takich rzeczy nie robi.

– Chcesz przez to powiedzieć, że Kamerun jest lepszy niż Indie? – odparował Bubakar.

– Chcę powiedzieć, że Kamerun nie jest taki jak Indie.

– Pozwól, że ja o tym zadecyduję, bracie.

Winston westchnął.

– Kiedy możemy złożyć wniosek? – spytał Jende.

– Gdy tylko dostarczycie mi wszystkie dowody.

– Dowody? Ale jakie?

– Jak to: jakie? Potwierdzenie odbycia kary pozbawienia wolności. Akty urodzenia twoich dzieci. Obojga. Akt zgonu dziewczynki. Listy. Jak najwięcej listów od ludzi poświadczających, że słyszeli, jak ten mężczyzna grozi, że jeśli cię znów zobaczy, to zabije. Ludzi, którzy słyszeli, jak jego bracia, kuzyni, ktokolwiek z tej rodziny mówi, że trzeba cię zniszczyć. I zdjęcia. Właściwie wszystko, co się wiąże z tobą i tą dziewczyną, i jej ojcem. Możesz mi to załatwić?

– Postaram się – odrzekł niepewnie Jende. – A jeśli nie uda mi się zgromadzić dość dowodów?

Bubakar spojrzał na niego z lekkim rozbawieniem i pokręcił głową.

– Ach, mój bracie – powiedział, odkładając długopis i wychylając się w stronę Jendego. – Mam ci to przeliterować? Musisz ruszyć trochę głową i dostarczyć mi coś, co będę mógł pokazać tym ludziom. No? Tak jak mówi ten cały Jerry Maguire: pokażcie mi kasę. Ci ludzie z Urzędu Imigracyjnego powiedzą: pokażcie dowody. Pokażcie nam dowody! Kapujesz?

Sam zaśmiał się ze swojego żartu. Winston prychnął. Jende nie wiedział, jak zareagować; nigdy nie słyszał o człowieku zwanym Jerry Maguire.

– Musimy im pokazać mnóstwo materiałów, żeby ich przekonać, rozumiecie? Tak czy owak, trzeba przedstawić masę dowodów.

– Zobaczymy, co da się zrobić – powiedział Winston.

Jende pokiwał z aprobatą głową, chociaż wiedział, że zdobycie takich listów, jakich domagał się Bubakar, będzie trudne. Ojciec Neni go nie lubił – wiedział o tym od lat – staruszek nigdy jednak nie groził, że go zabije. W Limbe nikt niczego podobnego nie poświadczy. Ale ubiegając się o azyl, ma największe szanse na pozostanie w tym kraju, więc musi zacząć działać. Trzeba to omówić z Winstonem i sprawdzić, co da się zrobić; Winston już wymyśli, jak się do tego zabrać.

– Jest pan pewien, że to zadziała? – spytał Winston.

– Już ja się postaram jak trzeba – powiedział Bubakar. – Pański kuzyn dostanie swoje papiery, inszallah.

4.

Nie mogła się położyć, dopóki nie wrócił do domu – musiała się dowiedzieć wszystkiego o jego pierwszym dniu w pracy. Gdy zadzwoniła około południa, żeby zapytać, jak mu mija dzień, odparł pospiesznie, że nieźle, nie może rozmawiać, ale wszystko gra. Nie miała więc wyboru, musiała czekać, i teraz, gdy dochodziła północ, usłyszała go w końcu przy drzwiach, zadyszanego po wejściu na piąte piętro, gdzie znajdowało się ich mieszkanie.

– I co? – zapytała, gdy usiadł na wytartej sofie w salonie.

– Nie mogę narzekać – odpowiedział z uśmiechem. – Dobrze mi poszło.

Poszła do kuchni, przyniosła mu szklankę zimnej wody, pomogła zdjąć marynarkę, a gdy z odrzuconą głową rozłożył się na chwilę na sofie, przyniosła mu kolację i odsunęła krzesło, żeby mógł się wygodnie rozsiąść przy stole.

Potem zaczęła go wypytywać. Czym dokładnie się zajmuje w tej rodzinie? Dokąd ją wozi? Jak wygląda apartament państwa Edwardsów? Czy pani Edwards jest miła? Czy ich syn jest dobrze wychowany? Czy Jende codziennie będzie tak długo pracował?

Był zmęczony, ale Neni nie ustępowała, zasypywała go pytaniami jak zwycięskiego wojownika zasypuje się confetti. Musiała wiedzieć, jak żyją bogacze. Jak się zachowują. Co mówią. Skoro mogą sobie pozwolić na zatrudnienie szofera, to ich życie musi być naprawdę niezwykłe, no nie?

– No, opowiadaj – nalegała.

Opowiedział jej więc tyle, ile zdołał między kęsami kolacji. Apartament Edwardsów jest wielki i piękny, milion dolarów piękniejszy niż ich ciemne dwupokojowe mieszkanko. Przez okno w salonie widać całe miasto – gdy to zobaczył, aż rozdziawił usta.

– Chai! – powiedziała Neni. – A gdybyśmy tak my mieli takie mieszkanie? Chyba codziennie bym podskakiwała, żeby dotknąć nieba.

Apartament przypominał te, które można zobaczyć u bogatych ludzi w telewizji, ciągnął Jende. Wszystko było białe albo srebrzyste, bardzo czyste, bardzo błyszczące. Spędził tam tylko kilka minut, czekając na Mighty’ego, którego miał zawieźć do szkoły po podwiezieniu pana Edwardsa do pracy. Pani Edwards zaprosiła go na górę, bo Mighty chciał, żeby matka ich zapoznała, zanim Jende zawiezie go do szkoły.

– Bardzo miły chłopiec z tego Mighty’ego i taki grzeczny – powiedział.

– Miło to słyszeć. Dziecko bogaczy, a dobrze wychowane.

Chciała zapytać, czy Mighty jest równie dobrze wychowany jak ich Liomi, ale nie zrobiła tego; pomyślała sobie, że najlepiej pójść za radą matki, która lata temu powiedziała jej, że nie warto porównywać swojego dziecka z dzieckiem innej kobiety.

– Mają tylko to jedno? – zapytała.

Jende pokręcił głową.

– Mighty powiedział mi, że ma starszego brata. Mieszka w innej dzielnicy, w ich drugim apartamencie, i studiuje na Uniwersytecie Columbia. Prawo.

– Jego też będziesz woził?

– Nie wiem, całkiem możliwe. Nawet jeśli, to żaden problem, ale z tego, co mówił Mighty, jego brat niezbyt często ich odwiedza i pani Edwards nie jest zbyt zadowolona z tego powodu. O nic więcej go już nie pytałem.

Neni dolała mu wody do opróżnionej do połowy szklanki i przez kilka minut pozwoliła mu jeść w spokoju, po czym zaczęła dopytywać.

– A ta pani Edwards… to jak wygląda?

– Ładnie – odrzekł. – Tak jak można by się spodziewać po żonie bogacza. Winston mówił, że jest jedną z tych osób od jedzenia…

– Jakich osób od jedzenia?

– No, tych osób, które uczą innych, jak jeść… żeby wyglądali tak, a nie inaczej.

Sięgnął po puszkę mountain dew, którą Neni postawiła na stole, otworzył ją i wziął duży łyk.

– W tym kraju ludzie ciągle się przejmują tym, co jedzą, płacą innym grube pieniądze, żeby im powiedzieli: jedzcie to, nie jedzcie tamtego. Jeśli człowiek nie wie, jak jeść, to na czym innym na świecie może się znać?

– To pewnie jest szczupła i naprawdę atrakcyjna.

Jende przytaknął nieuważnie; pot spływał mu po twarzy od papryczki, którą Neni dodała szczodrze do kurczaka w sosie pomidorowym. Nie zważając na to, sięgnął po podudzie z kurczaka, oderwał zębami mięso i wyssał szpik z kości.

– Ale jak dokładnie wygląda? – naciskała Neni. – Och, bébé, proszę, ze szczegółami.

Jende westchnął i powiedział, że nie bardzo może sobie przypomnieć, jak wyglądała. Zapamiętał to, że gdy ją pierwszy raz zobaczył, pomyślał, że wygląda trochę jak żona z American Beauty – filmu, który oboje uwielbiali i chętnie oglądali, ilekroć chcieli sobie przypomnieć, że życie na amerykańskich przedmieściach bywa bardzo dziwne i może lepiej zamieszkać w jakimś spokojnym amerykańskim mieście, na przykład w Nowym Jorku.

– A jak się naprawdę nazywała ta kobieta? – spytał z pełnymi ustami; po palcach spływał mu sos pomidorowy. – Ty zawsze pamiętasz takie rzeczy.

– Annette Bening?

– Tak, tak. Właśnie do niej jest podobna.

– Ma takie same oczy i tak dalej? To pewnie jest piękna, co?

Powiedział, że nie pamięta, czy Cindy Edwards ma takie oczy jak Annette Bening.

– Zresztą człowiek sam już nie wie, jakie naprawdę mają oczy – powiedziała. – Niektórzy noszą kolorowe szkła kontaktowe, mogą zmieniać kolor oczu, kiedy tylko chcą. Kobieta taka jak pani Edwards pewnie urodziła się w bogatej rodzinie i już od dziecka nosiła kolorowe soczewki.

– Czy ja wiem…

– Bogaty ojciec, bogata matka, bogaty mąż. Na pewno od urodzenia nie wie, co to znaczy martwić się o pieniądze.

Jende oblizał wargi, sięgnął po kawałek gotowanego plantana, przełamał go palcami, zanurzył do połowy w sosie pomidorowym i wepchnął do ust.

Neni obserwowała go bacznie, rozbawiona tempem, z jakim pochłania jedzenie.

–A co było dalej, jak już podwiozłeś Mighty’ego do szkoły? – zapytała.

Wrócił i odebrał panią Edwards, powiedział, zawiózł ją do jej biura, a potem na spotkanie w Battery Park City, potem na drugie spotkanie do SoHo, potem do domu, następnie odebrał Mighty’ego ze szkoły i zawiózł go i opiekunkę do budynku przy Upper West Side, gdzie chłopiec pobiera lekcje fortepianu. Potem odebrał Mighty’ego i opiekunkę i zawiózł ich do domu, po czym pojechał po pana Edwardsa do biura i zawiózł go na stek do restauracji na Long Island, a następnie, około dwudziestej drugiej, ruszył z powrotem do miasta. Zatankował, wstawił wóz do garażu, przeciął autobusem wyspę ze wschodu na zachód i podjechał kilka stacji metra na północ linią numer 3.

– Ej! – zawołała. – Czy to nie za dużo pracy dla jednego człowieka w jeden dzień?

Pewnie tak, odrzekł. Ale za takie pieniądze kto by się spodziewał czego innego? Nie powinna zapominać, powiedział, że dwa tygodnie temu zarabiał dwa razy mniej, niż mu płaci pan Edwards, a spędzał w taksówce dwanaście godzin dziennie.

Neni skinęła głową na znak zgody.

– Możemy tylko dziękować Bogu – stwierdziła.

Jende podniósł szklankę z wodą i wziął łyk.

– Przeliczyłam to: twoje trzydzieści pięć tysięcy plus moje dziesięć – zaczęła, znów dolewając mu wody. – Gdy opłacimy twoje podatki, moje czesne i czynsz, wyślemy pieniądze do domu i tak dalej, i tak będziemy mogli zaoszczędzić ze trzysta, czterysta dolarów miesięcznie.

– Czterysta dolarów miesięcznie! – zawołał.

Neni skinęła z uśmiechem głową, także zdumiona, że w tak krótkim czasie tak wiele może się zmienić.

– Jak będziemy tak oszczędzać, bébé, jak się naprawdę postaramy, to będziemy odkładać pięć tysięcy rocznie. Za dziesięć lat możemy mieć dość pieniędzy na wkład własny, żeby kupić trzypokojowe mieszkanie w Mount Vernon albo Yonkers. – Przysunęła bliżej głowę. – A może nawet w New Rochelle.

Jende pokręcił głową.

– Nie zawsze będziemy płacić taki niski czynsz. Myślisz, że władze nigdy nie wpadną na to, że pan Charles dostał lokal socjalny, a jeździ hummerem? Dowiedzą się, że podnajmuje nam mieszkanie za pieniądze, wywalą nas…

– I co?

– Jak to co? Kiedyś przyjdzie nam płacić za mieszkanie więcej niż pięćset, a czterdzieści pięć tysięcy na życie w Harlemie to tyle co nic.

Neni wzruszyła ramionami. To do niego takie podobne – zamartwianie się wszystkimi złymi rzeczami, które mogą im się przytrafić.

– Kiedyś to nie dziś – odparowała. – Zanim się dowiedzą, odłożymy już trochę pieniędzy. Wtedy już będę farmaceutką.

Uśmiechnęła się znów i zmrużyła oczy, jakby marzyła o tym dniu.

– Pewnego dnia będziemy mieć własne mieszkanie, trzypokojowe. Jako szofer będziesz zarabiał więcej. Ja jako farmaceutka też dostanę dobre wynagrodzenie. Nie będziemy już musieli mieszkać wśród karaluchów.

Jende spojrzał na nią i uśmiechnął się, a Neni wyobraziła sobie, że on też wierzy w jej przyszłą karierę farmaceutki. Może za pięć lat, a może za siedem, ale ten dzień nadejdzie.

Patrzyła, jak podnosi z talerza ostatni kawałek plantana, wyciera nim sos z talerza i wkłada do ust razem z ostatnim kąskiem kurczaka. Patrzyła na niego z miłością i zachichotała, gdy po opróżnieniu puszki z napojem beknął donośnie.

– Żarłok – powiedziała i szturchnęła go w żebra.

Jende też się roześmiał. Neni widziała, że mimo zmęczenia jest zadowolony. Po długim dniu pracy nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż smakowita kolacja. A jej nic nie cieszyło bardziej niż świadomość, że sprawiła przyjemność jemu.

Odchylił się na krześle i z lekkim uśmiechem wpatrywał w sufit, a po dłuższej chwili umył ręce w miseczce z wodą, którą postawiła przed nim na stole, i wstał.

– Liomi u nas czy u siebie? – wyszeptał z przedpokoju.

– U siebie – odpowiedziała z uśmiechem, wiedząc, że Jende ucieszy się na wieść o okazji do świętowania w łóżku małżeńskim. Pozbierała brudne naczynia i zaniosła je do zlewu. E weni Lowa la manyaka, zanuciła cicho i kołysząc biodrami, zmywała naczynia z uśmiechem na twarzy. E weni Lowa la manyaka, Lowa la nginya, Na weta miseli, E weni Lowa la manyaka.

W ostatnim okresie śpiewała więcej niż przez całe dotychczasowe życie. Śpiewała, prasując Jendemu koszule, i śpiewała, wracając do domu po odprowadzeniu Liomiego do szkoły. Śpiewała, gdy nakładała szminkę przed wyjściem z Jendem i Liomim między swoich: na chrzciny gdzieś na Brooklynie, tradycyjne wesele w Bronksie, ceremonię żałobną w Yonkers odprawianą w intencji kogoś, kto zmarł w Afryce i kogo nie znał prawie nikt z gości; przyjęcie z tej czy innej okazji, na które zaprosiła ich koleżanka ze studiów czy z pracy, ktoś, kto znał gospodarzy i przekonywał ją, że na pewno mogą przyjść, bo większość Afrykańczyków nie przejmuje się wyrafinowanymi konwenansami białych ludzi, jak odwiedzanie się tylko na wyraźne zaproszenie. Śpiewała w drodze do metra, a nawet w Pathmarku, nie zważając na spojrzenia innych klientów, którzy nie mogli zrozumieć, jak można się tak cieszyć z zakupów spożywczych. God na helele, God na waya oh, God na helele, God na waya oh, nobody dey like am oh, nobody dey like am oh, ewoo nwanem, God na helele.

Kiedy skończyła zmywanie, sięgnęła po marynarkę Jendego, część nowego czarnego garnituru zakupionego w domu towarowym TJ Maxx za sto dwadzieścia pięć dolarów, jedną trzecią ich oszczędności. Wyczyściła ją z kłaczków, rozpyliła na niej wodę kolońską i ułożyła na sofie na następny dzień. Spojrzała na marynarkę i uśmiechnęła się, zadowolona, że ją kupiła. Chciała kupić tańszy garnitur w wielkim dyskoncie odzieżowym przy Sto Dwudziestej Piątej Ulicy, ale odwiodła ją od tego Fatou.

– Ma wozić ważniaka, a ty mu kupujesz byle garnitur? Trza kupić w dobrym sklepie jak TJ Maxx. Porządny mu kup, jak bedzie woził wielkiego pana w wielkim samochodzie. A potem, jak sam przyrobi, kupicie w lepszym sklepie. Ubrania dla niego, ubrania dla was wszystkich w lepszym sklepie. Porządnym sklepie dla białych ludzi, jak Target.

5.

Cindy Edwards traktowała go jak najserdeczniej (odpowiadała natychmiast na jego pozdrowienia, ilekroć przytrzymywał przed nią otwarte drzwi; pytała – co prawda bez szczególnego zainteresowania – jak mu mija dzień; mówiła „proszę” i „dziękuję” tak często, jak wypadało), a jednak ilekroć wiózł właśnie ją, sztywniał ze zdenerwowania. Czy nie oddycha za głośno? Nie jedzie pięć kilometrów na godzinę za szybko ani za wolno? Czy dostatecznie starannie oczyścił tylne siedzenie, czy może jakiś uporczywa drobina kurzu ubrudzi jej spodnium? Wiedział, że po to, by dostrzec takie drobne wykroczenia, musiałaby mieć obsesję na punkcie dokładności połączoną z czujnością psa obronnego, ale i tak nie mógł się całkiem odprężyć – dopiero niedawno się zatrudnił i musi być szoferem idealnym. Na szczęście pani Edwards rozmawiała na ogół przez telefon, jak na przykład w pewien wtorek dwa tygodnie po tym, jak zaczął wozić ją i jej rodzinę. Tego popołudnia, gdy wsiadła z powrotem do samochodu pod restauracją nieopodal Union Square, natychmiast zaczęła rozmowę telefoniczną.

– Vince nie leci do Aspen – powiedziała powoli i smutno, niemal wstrząśnięta, jakby odczytywała na głos gazetowy nagłówek dotyczący szczególnie osobliwej tragedii.

Dwie godziny wcześniej znacznie weselsza Cindy wysiadła z samochodu i Jende nie miał wątpliwości, że młody mężczyzna, z którym spotkała się przed restauracją, to jej syn Vince – wyglądał jota w jotę jak jego ojciec: wzrost około metr osiemdziesiąt, szczupła sylwetka, falujące włosy. Cindy wyskoczyła z samochodu, dopadła go, objęła, pogłaskała po policzkach i trzykrotnie pocałowała. Wyglądało to tak, jakby nie widzieli się od miesięcy, co, zważywszy na relacje Mighty’ego, było wielce prawdopodobne. Przez kilka minut stali na chodniku i rozmawiali, Vince pocierał dłonie i to wkładał je do kieszeni niebieskiej bluzy z herbem Columbii, to znów wyjmował, a Cindy wskazywała ręką kierunek parku Union Square i uśmiechała się szeroko, jakby chciała przypomnieć Vince’owi o tej szczególnej okazji, jaką jest ich spotkanie.

– Właśnie zjedliśmy razem lunch – ciągnęła. – Nie powiedział, dlaczego… nie, twierdzi, że na sto procent nie jedzie… powiedziałam, że powiedział, że nie jedzie!… Wybiera się do jakiejś pustelni w Kostaryce, mówił coś, że potrzebuje odnowy duchowej i oderwania od tego zgiełku… Jak to: okej? Nie wmawiaj mi, że to jest okej, Clark. Twój syn postanowił nie spędzać wakacji z rodziną, a ty mówisz, że nic się nie stało?… Nie, nie twierdzę, że masz coś z tym zrobić. Wiem, że nic na to nie poradzisz… wiem, że ja też na to nic nie poradzę, ale czy to cię w ogóle obchodzi? Czy ciebie w ogóle nie rusza to, że on nie ma potrzeb rodzinnych? Nie przychodzi na urodziny Mighty’ego, nawet mnie nie zapyta o zdanie, zanim postanowi gdzieś wyjechać na Gwiazdkę.… Nie, nie mówię, że mamy odwołać… Jasne, na pewno nam to wyjdzie na dobre. Teraz możesz śmiało pracować w Wigilię i Boże Narodzenie, a może sobie w ogóle popracujesz bez przerwy aż do Nowego Roku?… Nie mów mi, że jestem śmieszna!… Gdyby cię to obchodziło, Clark, gdyby cię choć trochę obchodziło to, jak radzą sobie chłopcy, czy są szczęśliwi… Niczego więcej od ciebie nie chcę, bo nie widzisz nic poza czubkiem własnego nosa i nie potrafisz przedłożyć potrzeb innych ludzi nad własne… Tak, oczywiście, ale kiedyś będziesz musiał zrozumieć, że nie możesz postępować dalej tak, jak postępujesz i liczyć, że jakimś sposobem dzieci tego wcale nie odczują. Tak w życiu nie jest… Tak w życiu nigdy nie będzie.

Jende usłyszał, jak odrzuca telefon na siedzenie. Przez minutę w samochodzie panowała cisza, słychać było tylko jej ciężki oddech.

– Przyjedziesz na występ Mighty’ego? – odezwała się, gdy już podniosła telefon i najwyraźniej wybrała znów numer męża. – Tak, oddzwoń od razu, proszę… Muszę wiedzieć jak najszybciej.

Jende, z dłońmi na kierownicy odpowiednio na godzinie trzeciej i dziewiątej, jak go nauczyli w Kamerunie, skręcił w Madison Avenue. Tego chłodnego wieczoru słońce zdążyło już opuścić miasto, ale Manhattan lśnił swym zwykłym blaskiem i pod latarniami, w białej poświacie witryn sklepowych przesuwały się w różnym tempie wielobarwne twarze. Niektóre pogodne, inne markotne, ale żadna nie wydawała się w tej chwili równie smutna jak twarz Cindy Edwards. W jej głosie rozbrzmiewała taka udręka, że Jende zapragnął, by ktoś do niej zadzwonił z dobrą nowiną, zabawną nowiną, jakąkolwiek nowiną – byle ją rozbawił.

Znów zadzwonił jej telefon i od razu go odebrała.

– Co to ma znaczyć, że mu to wynagrodzisz? – wrzasnęła. – Obiecałeś mu, że przyjdziesz na występ! Nie możesz mówić dziecku… Nie obchodzi mnie, co się dzieje w Lehmanie! Mam w nosie katastrofę, która nastąpi, jeśli Lehman nie… A co z galą akordeonową? Do końca tygodnia muszę potwierdzić rezerwację… Och, nie, nie, proszę, jedź, Clark. Tylko że…

Znów odrzuciła telefon, oparła lewy łokieć o drzwi samochodu i podparła głowę dłonią. Siedziała tak przez kilka minut i Jendemu zdawało się, że przygnębiona kobieta pociąga nosem, z trudem hamując łzy.

Gdzieś w okolicy East Forties sięgnęła znów po telefon.

– Cześć, Cheri, to ja – powiedziała po sygnale wzywającym do nagrania wiadomości, pozornie spokojnym, ale wyraźnie nieszczęśliwym głosem. – Tak tylko dzwonię, nic ważnego. Kupiłam w końcu bilety, więc mamy to z głowy. Zadzwoń do mnie, jeśli jesteś wolna. Będę w domu gdzieś za… zresztą nieważne, nie musisz dzwonić. Wszystko w porządku, tylko mam naprawdę kiepski dzień… Pewnie siedzisz jeszcze z klientami. No nic. Aha, daj znać, czy chcesz, żebym ci towarzyszyła w przyszłym tygodniu w drodze do mamy, okej? Chętnie bym z tobą pojechała.

Wybrała następny numer i tym razem najwidoczniej ktoś odebrał.

– Jesteś w domu? – spytała. – A, no tak, zapomniałam… tak, możemy pogadać później. Pozdrów Mike’a… Nic takiego… To znaczy nic nowego, wszystko po staremu… Tylko tak się wkurzyłam, a do tego wszystkiego jeszcze… Nie, nie, przepraszam, idź już, proszę… Nie, nie musisz dzisiaj oddzwaniać… Tak, naprawdę, nic mi nie będzie… nic mi nie będzie, June, słowo daję. Idź. Baw się dobrze.

Przez dziesięć pozostałych minut nigdzie już nie dzwoniła. Siedziała w milczeniu i wyglądała przez okno na zadowolonych ludzi maszerujących wzdłuż Madison.

6.

Przejechali przez Delaware Memorial Bridge i pokonali połowę drogi z Waszyngtonu, kierując się w stronę New Jersey i co kilka kilometrów mijając oznaczenia autostrady.

– Opowiedz mi o Limbe – powiedział Clark. – Chciałbym posłuchać o tym miejscu, w którym się wychowywałeś.

Jende się uśmiechnął.

– Och, proszę pana – zaczął głosem pełnym nostalgii. – Limbe to takie ładne miasto. Musi się pan tam kiedyś wybrać. Naprawdę pan musi. Jak pan pojedzie, to przy wjeździe powita pana napis. Ten napis jest szczególny. Ani wcześniej, ani później nie widziałem nigdzie podobnego znaku powitalnego. Jest doskonale widoczny z drogi z Duali, za znakiem czwartej mili. Nie sposób go przeoczyć nad głową. Na metalowych czerwonych słupach z jednej strony drogi na drugą ciągną się wielkie litery: Witamy w Limbe, mieście przyjaźni. Jak człowiek zobaczy ten znak, to mówię panu! Każdy, czy przyjeżdża do Limbe tylko na jeden dzień, czy na lata, mały czy duży, każdy się cieszy, że dotarł do Limbe. Przybysza już z odległości wielu kilometrów wita oceaniczna bryza. Ta słodka bryza. I wtedy człowiek czuje, że nigdzie na świecie nie ma niczego podobnego do tego nadmorskiego miasta zwanego Limbe.

– Ciekawe – powiedział Clark, zamykając laptop.

– O tak, proszę pana – odpowiedział Jende, chętny do ciągnięcia opowieści. Wiedział, że pan Edwards chętnie wysłucha dalszego ciągu. Po trzech miesiącach wspólnej jazdy zrozumiał, że ilekroć jego szef potrzebuje krótkiej przerwy od laptopa, telefonu albo dokumentów porozrzucanych po tylnym siedzeniu, zaczyna dopytywać o jego dzieciństwo, życie w Harlemie, sposoby spędzania weekendów z żoną.

– A za tym znakiem powitalnym – ciągnął – gdy minie się oznaczenie drugiej mili, widać światła miasta, które błyskają ze wszystkich stron. Światła nie są ani zbyt jaskrawe, ani zbyt liczne. Jest ich akurat tyle, żeby było wiadomo, że to miasto czarów, miasto OPEC, z rafinerią państwową na jednej części brzegu i sieciami rybackimi na drugiej. A gdy od miasta dzieli już tylko mila, zaczyna się naprawdę czuć ducha Limbe. Nieziemskie uczucie.

– Nie wątpię.

– O tak, panie Edwards. Limbe to zupełnie wyjątkowe miasto. W Limbe prowadzimy proste życie, ale umiemy się z niego cieszyć. Sam pan się przekona, jak pan przyjedzie. Jadąc dalej, zobaczy pan na rogach ulic chłopaków kupujących opiekaną kukurydzę i staruszków grających w szachy. Młode kobiety wplatają we włosy przeróżne treski. Niektóre wyglądają jak mami wata, te syrenki z oceanu. Starsze kobiety obwiązują się dwiema chustami, jedną na drugiej. Tak lubią się ubierać dojrzałe kobiety. Dalej dojeżdża się do skrzyżowania, pół mili przed właściwym miastem. Tu trzeba podjąć decyzję, czy skręcić w prawo, w stronę Boty i plantacji, w lewo, w kierunku New Town, z którego pochodzę, czy jechać dalej prosto w stronę Down Beach, skąd widać Atlantyk.

– Fascynujące – powiedział Clark i z powrotem otworzył laptop.

– Przysięgam, że tak jest. To najlepsze miasto w Afryce. Nawet Vince mówi, że sam chciałby zamieszkać w takim mieście.

– Wcale się nie dziwię. – Clark spojrzał na Jendego w lusterku wstecznym. – Kiedy tak powiedział?

– Przedwczoraj wieczorem, proszę pana. Kiedy wiozłem go po kolacji do jego dzielnicy.

– Jakiej kolacji?

– Przyjechał do domu na kolację z Mightym i panią Edwards.

– A, tak. – Clark przełożył laptop na lewą stronę i sięgnął po teczkę z dokumentami spiętymi ogromnymi spinaczami.

– Bardzo śmieszny gość z tego Vince’a – powiedział z uśmiechem Jende. – Uważa, że Obama nic nie wskóra…

– To dlaczego tu przyjechałeś?

– Słucham?

– Dlaczego przyjechałeś do Ameryki, skoro twoje miasto jest takie piękne?

Jende roześmiał się z zakłopotaniem i zaraz zamilkł.

– Ale Ameryka to Ameryka – powiedział.

– Nie wiem, co przez to rozumiesz.

– Każdy chce przyjechać do Ameryki. Każdy. Znaleźć się w tym kraju. Zamieszkać w tym kraju. O! To najwspanialsza rzecz na świecie, panie Edwards.

– Ale to nadal nie tłumaczy, dlaczego tu przyjechałeś.

Jende namyślił się chwilę; zastanawiał się, jak to ująć, żeby nie zdradzić zbyt dużo.

– Bo w moim kraju bieda, proszę pana – powiedział. – Zupełnie inaczej niż w Ameryce. Gdybym został w swoim kraju, zostałbym nikim. Pozostałbym nikim. Mój syn dorastałby w biedzie jak ja. Jak ja byłby biedny po ojcu. Ale w Ameryce? Mogę stać się kimś. Szanowanym człowiekiem. Mój syn może stać się szanowanym człowiekiem.

– A w twoim kraju to by było niemożliwe?

– Nigdy, panie Edwards.

– Dlaczego? – spytał Clark, sięgając po buczący telefon. Jende poczekał, aż skończy dziesięciosekundową rozmowę, podczas której mówił tylko: „Tak… Nie… To chyba nie powód, żeby go wylać”. Telefon znów zabuczał i Clark powiedział rozmówcy, żeby zadzwonił do działu personalnego i przekazał, że zajmie się tym osobiście. Rozłączył się i poprosił Jendego, żeby mówił dalej.

– Bo… bo w moim kraju… – zaczął Jende głosem cichszym o dobre dziesięć decybeli, znacznie mniej swobodny i ożywiony niż wcześniej, zanim usłyszał, że komuś grozi zwolnienie – …żeby być kimś, trzeba już się takim urodzić. Nie pochodzisz z bogatej rodziny, nie masz szans. Nie pochodzisz z dobrej rodziny, nie masz szans. Tak już jest, proszę pana. Kim mógłby zostać w Kamerunie człowiek taki jak ja? Jestem człowiekiem znikąd. Ani nazwiska, ani pieniędzy. Mój ojciec jest biedakiem. Kamerun nie ma mi nic…

– A uważasz, że Ameryka ma ci coś do zaoferowania?

– O tak, proszę pana, jak najbardziej! – powiedział znów podniesionym głosem. – W Ameryce dla każdego coś się znajdzie. Niech pan tylko spojrzy na Obamę. Kim jest jego matka? Kim jest jego ojciec? To nie żadni ważni ludzie z rządu. To nie gubernatorzy ani senatorzy. Zresztą z tego, co słyszałem, już nie żyją. A niech pan tylko spojrzy na Obamę. Czarny człowiek bez ojca, bez matki, a próbuje zostać prezydentem kraju!

Clark nic nie odpowiedział, bo sięgał znów po buczący telefon.