Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Mydło, czyli radzimy się powiesić

Mydło, czyli radzimy się powiesić

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0250-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Mydło, czyli radzimy się powiesić

Książka stanowi plon poszukiwań profesora Jerzego S. Ossowskiego, najznamienitszego dziś gałczyńskologa. Jest to tym samym całkowicie nieznany Gałczyński, którego felietoniki z cyklu Mydło po raz pierwszy ukazują się w formie oddzielnego wydania. Te małe felietony, soczyste uwagi, swoiste dokumenty o „sztuce” przełomu lat dwudziestych i trzydziestych minionego stulecia przeleżały sobie najspokojniej na półkach bibliotek w żółknących rocznikach „Cyrulika Warszawskiego”. Ten tom jest dobrą gałczyńską zabawą. Inteligentną, dowcipną, błyskotliwą. Autor miał tego świadomość, skoro w jednym z „cyrulikowych” felietonów napisał: „Thomas Mann zaczynał w «Simplicissimusie», a skończył jako laureat Nobla. Ja zacząłem w «Cyruliku», a skończyć mogę na szubienicy...”

Polecane książki

Czytając tę książkę poczujesz puls miasta tętniącego życiem, krzykiem, muzyką, kłótnią, a często milczącego chorobą i śmiercią. Miasta otaczano murami, które czasem dzieliły i wykluczały,  ale równie często łączyły mieszkających w nich ludzi dając poczucie wspólnoty. Jesteś ciekaw co średniowieczni ...
  Dzięki tej książce posiądziesz wiedzę astrologiczną niezbędną do właściwego interpretowania oddziaływania sił kosmicznych i funkcjonowania w zgodzie z nimi. Dowiesz się wszystkiego o swoim znaku słonecznym, księżycowym i ascendentach. Odkryjesz znaczenie związanej z miłością Wenus czy utożsamianeg...
Rok 1875, w Irlandii. Malec, porzucone dziecko, jak wiele o tamtych czasach, najpierw jest wyzyskiwane przez osobnika poruszającego marionetkami. Współczujący ludzie następnie umieszczają go w szkole dla dzieci odrzuconych, gdzie żyje mu się niewiele lepiej. Przeżywa dzięki Gripowi, młodzieńcowi, kt...
Jest to kontynuacja słynnych gier GTA i GTA 2. Podobnie jak w poprzedniczkach wcielamy się tu w rasowego przedstawiciela społeczności złodziejsko-gangsterskiej. Akcja rozgrywa się w Nowym Jorku, który został podzielony na 3 dzielnice... Grand Theft Auto 3 - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez ...
"Sitwa" Pauliny Świst to kolejny mocny tytuł w dorobku najgłośniejszej polskiej debiutantki ostatnich lat. Po bestsellerowej "Karuzeli" przyszedł czas na kolejną odsłonę cyklu, w którym w grę wchodzą już nie tylko przekręty finansowe i wielka namiętność, ale też przemyt złota i afera kościelna. Funk...
Poradnik do gry FarCry 4 to kompleksowe kompendium wiedzy dotyczące najważniejszych aspektów rozgrywki w kolejnej odsłonie popularnej serii FPS-ów firmy Ubisoft. Znajdziecie w nim opis przejścia kampanii fabularnej, a także wykaz dziesiątek misji pobocznych oraz przydatne wskazówki jak je ukończyć. ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Konstanty Ildefons Gałczyński

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: An­drzej Ba­rec­ki

Ko­rek­ta Do­bro­sła­wa Pan­kow­ska

Co­py­ri­ght © by Kira Gał­czyń­ska Mi­ko­łaj Gał­czyń­ski, War­sza­wa 2010

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two ISKRY, War­sza­wa 2010

ISBN 978-83-244-0250-2

Wy­daw­nic­two ISKRY

ul. Smol­na 11, 00-375 War­sza­wa

iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Całkowicie nieznany?

Co dziś, w roku 2010, kry­je się pod okre­śle­niem „nie­zna­ny Gał­czyń­ski”? I je­śli istot­nie ja­kiś nie­zna­ny tekst au­to­ra „Zie­lo­nej Gęsi” ist­nie­je, to jak do­szło do tego, że przez tyle lat się ucho­wał? Po­mi­mo szpe­ra­nia wie­lu ba­da­czy, a wcze­śniej stu­den­tów po­szu­ku­ją­cych atrak­cyj­nych te­ma­tów do swo­ich prac ma­gi­ster­skich czy na­wet dok­tor­skich, na wścib­skich żur­na­li­stach koń­cząc, pe­ne­tru­ją­cych nie wia­do­mo ja­kie re­wi­ry, aby do­ko­pać się do nie­co bar­dziej ory­gi­nal­nych niż na­chal­ne plot­ki przed­mio­tów swo­ich pu­bli­ka­cji.

Praw­da się jed­nak ujaw­ni­ła! Nie­zna­ny Gał­czyń­ski ist­nie­je, cze­go naj­lep­szym do­wo­dem jest ni­niej­szy tom. Pro­szę więc o prze­czy­ta­nie tych kil­ku słów wy­ja­śnie­nia.

„Koń by też pi­sał wier­sze, gdy­by mu dać sto zło­tych” – po­wta­rzał chęt­nie Gał­czyń­ski jako po­twier­dze­nie tezy, że każ­dy może pa­rać się po­ezją. Oczy­wi­ście może, je­śli mu się so­wi­cie – jak owe­mu ko­nio­wi – za­pła­ci. Ale co z tego wy­nik­nie – zmilcz­my. Przy­wo­ła­ny prze­ze mnie po­czą­tek uro­cze­go wier­sza Evi­va la po­esia mówi o tym do­wod­nie. Wiersz wy­dru­ko­wa­ny zo­stał w roku 1930 na ła­mach „Cy­ru­li­ka War­szaw­skie­go” – sa­ty­rycz­ne­go ty­go­dni­ka za­ło­żo­ne­go przez ska­man­dry­tów jesz­cze w roku 1926. Po wy­jeź­dzie Jana Le­cho­nia, sze­fa „Cy­ru­li­ka”, do Pa­ry­ża (rok 1929), ty­go­dnik tra­fił w ręce młod­sze­go po­ko­le­nia; pi­smo z wy­raź­nie pro­sa­na­cyj­ne­go sta­ło się, je­śli nie an­ty­rzą­do­we, to przy­najm­niej bar­dziej po­wścią­gli­we w za­chwy­tach i en­tu­zja­zmie dla do­ko­nań obo­zu sa­na­cji. Na cze­le „Cy­ru­li­ka” sta­nął Je­rzy Pacz­kow­ski – mło – dy po­eta, sa­ty­ryk, przy­ja­ciel ca­łej ów­cze­snej ar­ty­stycz­nej War­sza­wy; w ze­spo­le zna­lazł się tak­że Kon­stan­ty Il­de­fons Gał­czyń­ski, ma­ją­cy już za sobą en­tu­zja­stycz­nie przy­ję­te po­ema­ty Pie­kło pol­skie czy Ko­niec świa­ta, de­biut pro­za­tor­ski, czy­li Por­fi­rio­na Osieł­ka, a tak­że wie­le li­ry­ków roz­pro­szo­nych w dzie­siąt­kach ów­cze­snych cza­so­pism. Te­raz „Cy­ru­lik” sta­je się jego głów­ną try­bu­ną, tu pu­bli­ku­je naj­wię­cej, wy­my­śla całe cy­kle, sło­wem, zo­sta­je od­krę­co­ny ów do­sko­na­le zna­ny z lat póź­niej­szych kran z in­spi­ra­cją.

Pi­smo, choć nie­co scep­tycz­ne wo­bec do­ko­nań rzą­du, nadal jed­nak w obie­go­wej opi­nii re­pre­zen­to­wa­ło obóz sa­na­cyj­ny. W le­gen­dę Gał­czyń­skie­go wpi­su­je się ta­kie oto, bez wąt­pie­nia spro­wo­ko­wa­ne, wy­da­rze­nie: schy­łek roku 1929, Mała Zie­miań­ska, Gał­czyń­ski sam przy sto­li­ku śpie­wa fry­wol­ne pio­sen­ki. Nie po­do­ba się to sie­dzą­cym obok ofi­ce­rom po­li­cji; wresz­cie in­ter­we­niu­je ko­mi­sarz, stro­fu­jąc po­etę, że śpie­wa­nie nie­przy­zwo­itych pio­se­nek w lo­ka­lu pu­blicz­nym jest nie­do­zwo­lo­ne. Śpie­wa­ją­cy z po­błaż­li­wym uśmie­chem igno­ru­je upo­mnie­nia po­li­cjan­ta. Ale po pew­nym cza­sie, wy­raź­nie znie­cier­pli­wio­ny, z obu­rze­niem woła: – Pan wie, kim ja je­stem!? – Zba­ra­nia­ły po­li­cjant mil­czy. A po­eta wy­ja­śnia: – Ja tu re­pre­zen­tu­ję… hu­mor rzą­do­wy!

To tyle w wiel­kim skró­cie o K.I.G. i cza­sie, gdy zwią­zał się z „Cy­ru­li­kiem” i gdy re­gu­lar­nie, każ­de­go ty­go­dnia, na jego ła­mach pu­bli­ko­wał se­rię szy­der­czych ko­men­ta­rzy­ków, iro­nicz­nych uwag, mi­ni­fe­lie­to­nów – za­wsze peł­nych sar­ka­zmu, nie­ukry­wa­nej kpi­ny. No­si­ły ty­tuł My­dło, bo kie­dyś daw­no, jesz­cze w XIX wie­ku, mó­wi­ło się prze­cież „spra­wić ko­muś my­dło”, czy­li zła­jać ko­goś, na­wy­my­ślać, gnie­wać się na ko­goś, jak po­da­je słow­nik war­szaw­ski – „spra­wić ko­muś wały”.

Ko­muż to Gał­czyń­ski „spra­wiał wały”? Naj­ogól­niej mó­wiąc wszyst­kim ob­sku­ran­tom, my­ślo­wym pro­sta­kom, bo­go­oj­czyź­nia­nym nie­ukom, wszel­kiej ma­ści koł­tu­nom i gra­fo­ma­nom aż nad­to ko­cha­ją­cym i pro­pa­gu­ją­cym kicz: w li­te­ra­tu­rze, mu­zy­ce, fil­mie, na­wet w ży­ciu spo­łecz­nym. Oka­zu­je się, że wie­le z tych mi­nia­tur do dziś za­cho­wa­ło swo­ją ak­tu­al­ność. BO KICZ JEST WIECZ­NY, NIE­ZNISZ­CZAL­NY i nic, ab­so­lut­nie nic, nie jest go w sta­nie z na­sze­go co­dzien­ne­go ży­cia wy­eli­mi­no­wać. Od­no­tuj­my jesz­cze wy­śmie­wa­ne wier­sze po­li­ty­ków (Win­cen­te­go Wi­to­sa i Ka­zi­mie­rza Bar­tla – wie­lo­krot­ne­go pre­mie­ra II RP) czy przy­wo­ły­wa­nie Pi­ti­gril­le­go – wło­skie­go su­per­ki­cza­rza, au­to­ra po­pu­lar­ne­go wte­dy „dzieł­ka” Pas cno­ty – od na­zwi­ska au­to­ra po­wstał w na­szym ję­zy­ku wdzięcz­ny cza­sow­nik; użył go Sta­ni­sław Grze­siuk w swo­jej pio­sen­ce o pew­nym hra­bim, któ­ry „pi­ti­gri­lił się z tą Wi­śniew­ską…”.

Te małe fe­lie­to­ny, so­czy­ste uwa­gi, swo­iste do­ku­men­ty o „sztu­ce” prze­ło­mu lat dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych mi­nio­ne­go stu­le­cia prze­le­ża­ły so­bie naj­spo­koj­niej na pół­kach bi­blio­tek w żółk­ną­cych rocz­ni­kach „Cy­ru­li­ka War­szaw­skie­go”. Jed­ne Kon­stan­ty Il­de­fons pod­pi­sy­wał ini­cja­ła­mi, in­nych – w ogó­le nie, a jesz­cze inne – cał­kiem no­wym pseu­do­ni­mem Ka­ra­ku­liam­bro, któ­ry za­sły­nie i za­lśni peł­nym bla­skiem do­pie­ro w dwa­dzie­ścia lat póź­niej na ła­mach ar­cy­ty­go­dni­ka, czy­li „Prze­kro­ju”, gdzie uro­cze Li­sty z fioł­kiem sy­gno­wać bę­dzie wła­śnie Ka­ra­ku­liam­bro.

Nie­któ­re więk­sze fe­lie­to­ny z „Cy­ru­li­ka”, co do któ­rych re­dak­tor­ki (w tym i ja) nie mia­ły cie­nia wąt­pli­wo­ści, że to na pew­no Gał­czyń­ski, zna­la­zły się w pię­cio­to­mo­wym wy­da­niu Dzieł z roku 1979. Inne były nie­cen­zu­ral­ne, wszyst­kie po­zo­sta­łe mia­ły spo­koj­nie cze­kać na peł­ne wy­da­nie kry­tycz­ne.

Sta­ło się jed­nak in­a­czej. Bo oto naj­bar­dziej pe­dan­tycz­ny i su­mien­ny z ba­da­czy pu­ści­zny Kon­stan­te­go Il­de­fon­sa – pro­fe­sor Je­rzy Ste­fan Ossow­ski, au­tor wie­lu zna­czą­cych ksią­żek i dy­ser­ta­cji o Gał­czyń­skim i tym sa­mym naj­zna­mie­nit­szy dziś gał­czyń­sko­log – pe­ne­tru­jąc pra­sę mię­dzy­woj­nia, do­tarł, co oczy­wi­ste, do My­dła. Do­tarł, sko­pio­wał, opi­sał i wy­cią­gnął na świa­tło dzien­ne. Książ­ka, któ­rą trzy­masz w ręku, Sza­now­ny Czy­tel­ni­ku, sta­no­wi plon po­szu­ki­wań pro­fe­so­ra Ossow­skie­go. Jego od­kry­cie. Jest to tym sa­mym cał­ko­wi­cie nie­zna­ny Gał­czyń­ski, któ­re­go fe­lie­to­ni­ki z cy­klu My­dło po raz pierw­szy uka­zu­ją się w for­mie od­dziel­ne­go wy­da­nia. Je­dy­nie ty­tuł tomu po­zwo­li­łam so­bie nie­co roz­sze­rzyć – ale zgod­nie z du­chem i li­te­rą sa­me­go Au­to­ra.

A więc do­bre­go czy­ta­nia owych gra­fo­mań­skich, ki­czo­wa­tych pro­duk­cji, któ­re bez ja­kiej­kol­wiek „ta­ry­fy ulgo­wej” wy­śmie­wa K.I.G. Pro­szę tak­że zwró­cić uwa­gę na nie­mal do­sko­na­łe pa­ro­die tych przy­kła­dów gra­fo­ma­nii au­tor­stwa Kon­stan­te­go Il­de­fon­sa (jak np. Sam je­den w sa­lo­nie czy Bom hu­mo­ry­sta), a tak­że na nie­by­wa­ły pod wzglę­dem skład­ni, do­bo­ru słow­nic­twa czy głę­bi my­ślo­wej List żoł­nie­rza do ku­char­ki. Tu trze­ba ko­niecz­nie wspo­mnieć, że Gał­czyń­ski, od­słu­gu­jąc dwu­let­nią służ­bę woj­sko­wą w Be­re­zie Kar­tu­skiej (z pod­cho­rą­żów­ki kar­nie go usu­nię­to), zo­stał za­trud­nio­ny przez swo­je­go ka­pra­la-zwierzch­ni­ka jako głów­ny i je­dy­ny pry­wat­ny pi­sarz epi­stoł mi­ło­snych i zdo­był w tej ma­te­rii spo­ry roz­głos. Pew­nie te epi­sto­ły nie róż­ni­ły się za bar­dzo od za­pre­zen­to­wa­ne­go tu li­stu do Le­onecz­ki! W swo­jej ru­bry­ce po­eta pu­bli­ko­wał tak­że wier­sze – peł­ne żar­li­wej kpi­ny z ota­cza­ją­cej go rze­czy­wi­sto­ści, jak utwór po­wszech­nie zna­ny i dziś, śpie­wa­ny i re­cy­to­wa­ny na roz­ma­itych es­tra­dach – La dan­se des Po­lo­na­is, pod­pi­sa­ny w „Cy­ru­li­ku” Ka­ra­ku­liam­bro XIII.

I jesz­cze jed­na uwa­ga. Pro­szę się nie dzi­wić, że w na­szym wy­da­niu nie ma tak zwa­ne­go apa­ra­tu na­uko­we­go – przy­pi­sów, ob­ja­śnień z ga­tun­ku „kto jest kto”. Wszyst­kie na­zwi­ska au­to­rów, nad któ­ry­mi pa­stwi się Ka­ra­ku­liam­bro – to po­sta­cie au­ten­tycz­ne, pi­sa­rze, jak by­śmy dziś po­wie­dzie­li, bar­dzo po­śled­nie­go au­to­ra­men­tu, z ostat­niej lub przed­ostat­niej pół­ki, a naj­lep­szym tego do­wo­dem jest fakt, iż nie prze­trwa­li do na­szych cza­sów Wy­ją­tek sta­no­wi je­dy­ny Do­łę­ga Mo­sto­wicz (któ­re­go Gał­czyń­ski na­zy­wa „Nie­do­łę­gą”), au­tor wiel­kie­go Ni­ko­de­ma Dyz­my, ale ta po­wieść uka­że się do­pie­ro trzy lata po fe­lie­to­nie K.I.G. Przy­pi­sy, ko­men­to­wa­nie ty­tu­łów ga­zet, sy­tu­acji oraz zda­rzeń tyl­ko kom­pli­ko­wa­ło­by od­biór tek­stów Na­le­ży więc te fe­lie­to­ny, ko­men­ta­rze i uwa­gi czy­tać dla za­baw­nej po­in­ty, a tak­że dla po­zna­nia „kie­run­ków” ki­czu i roz­le­wa­ją­ce­go się sze­ro­ko ów­cze­sne­go gra­fo­mań­stwa (bo współ­cze­sne do­ty­czy już nie­co in­nych spraw i zda­rzeń); dla po­zna­nia choć­by tyl­ko ty­tu­łów ga­ze­tek lat dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych, któ­re szczo­drze Gał­czyń­ski cy­tu­je.

W „Cy­ru­li­ku” poza cy­klem My­dło w tym sa­mym cza­sie Gał­czyń­ski pu­bli­ko­wał inną ru­bry­kę: Przez dziur­kę w mi­secz­ce, pre­zen­tu­ją­cą – w skrzy­wie­niu i de­for­ma­cji – głów­nie ów­cze­sne spra­wy po­li­tycz­ne.

Ale obok tego bo­gac­twa te­ma­tów moż­na sma­ko­wać i ta­kie ty­po­wo Gał­czyń­skie po­wie­dzon­ka, któ­rych uży­wał przez całe swo­je ży­cie, jak np. „mof­fy nie ma”!

Za­pew­niam Pań­stwa: ten tom jest do­brą Gał­czyń­ską za­ba­wą. In­te­li­gent­ną, dow­cip­ną, bły­sko­tli­wą. Kon­stan­ty Il­de­fons miał tego świa­do­mość, sko­ro w jed­nym z „cy­ru­li­ko­wych” fe­lie­to­nów na­pi­sał: „Tho­mas Mann za­czy­nał w «Sim­pli­cis­si­mu­sie», a skoń­czył jako lau­re­at No­bla. Ja za­czą­łem w «Cy­ru­li­ku», a skoń­czyć mogę na szu­bie­ni­cy..

Po­mię­dzy No­blem a szu­bie­ni­cą, jak wi­dać, zmie­ścić się może wie­le.

Kira Gał­czyń­ska

OD­PO­WIE­DZI „GŁO­SU PRAW­DY LIE­RAC­KIE­GO”

Panu Br. Wr. w Pr.:

Pra­co­wać, prze­ra­biać skre­ślać, wy­ma­zy­wać, wy­cią­gać. Wiel­cy pi­sa­rze za­wsze tak ro­bi­li. Prze­czy­taj pan uważ­nie Le­no­rę.

Pi­cu­sio­wi w M.:

Ha! Ha! Z tak ma­ły­mi środ­ka­mi do tak wiel­kie­go te­ma­tu! Niech pan opi­sze but.

Pani D.P. w Ka­mie­nio­ło­mach:

Gdzieś pani wi­dzia­ła ul­tra­fio­le­to­we ob­ło­ki? No, prę­dzej. Niech pani się przyj­rzy, jak to wy­glą­da w obiek­ty­wie dru­ku:

ob­ło­ki ul­tra­fio­le­to­we

spa­da­ją na mą gło­wę

i to są nowe po­ma­rań­czo­we.

Co po­ma­rań­czo­we? Kogo?

Kar. Irz. w m.:

Ją­ka­ło ohyd­ny, precz z mo­ich oczu.

Klaud. Rom, w Mi­la­nów­ku:

Nie masz pan ta­len­tu za grosz. Ra­dzi­my się na­tych­miast po­wie­sić.

Wa­cio P. – Tu­nis:

Na­tu­ral­nie, że bę­dzie­my dru­ko­wa­li. Wi­ta­my en­tu­zja­stycz­nie. Może i są jesz­cze bra­ki, może skrzy­deł­ka jesz­cze tej mocy nie na­bra­ły, ale już pan chwy­ta, już, już, oczy­wi­ście bez prze­sa­dy. Niech pan wdep­nie kie­dy na Na­to­liń­ską – po­ga­da­my.

MY­DŁO (I MY­DEŁ­KO)

11 X 1930/41

Za­da­niem na­sze­go My­dła jest ośmie­sze­nie sła­bo­stek wiel­kich lu­dzi i gaf gi­gan­tycz­nych pi­sa­rzy. Nic bo­wiem nie ma dla nas świę­te­go: czy Mo­niusz­ko, czy to na­wet Ko­nop­nic­ka, wszel­ka świę­tość sło­wem – idzie pod nóż na­szych per­sy­flanc­kich po­gnę­bień. Ale – nie usta­je­my w pra­cy i nie cie­szą nas osią­gnię­te do­tąd re­zul­ta­ty. To­też od na­stęp­ne­go nu­me­ru wpro­wa­dza­my małe My­dło, że tak po­wie­my My­deł­ko, któ­re­go za­da­niem bę­dzie ośmie­sza­nie ma­leń­ta­sów po­ezji, szcze­nia­ków nie­śmier­tel­no­ści oraz myr­mi­do­nów pra­sy pol­skiej. (Nie ro­bię tu alu­zji do p. Je­rze­go Paw­ła Ho­rzel­skie­go – que Dieu pre­se­rve!).

I to jest nasz plan dzia­ła­nia. A tym­cza­sem… Każ­dy au­tor po­pu­lar­nej ru­bry­ki w pi­śmie, tak zwa­nych np. Mi­mo­cho­dem, Uszczyp­nięć lub coś w tym ro­dza­ju, za­czy­na nie­rzad­ko swój fe­lie­ton od słów:

„Otrzy­mu­je­my co­dzien­nie ty­sią­ce li­stów.”. Ty­sią­ce li­stów! My otrzy­mu­je­my mi­liar­dy li­stów, całe wa­go­ny li­stów, a ja­kie to li­sty by­wa­ją, po­słu­chaj­cie:

Słu­chaj „Cy­ru­li­ku”, lu­bi­my Cię bar­dzo, bo je­steś szcze­ry, dow­cip­ny, bez tej ohy­dy por­no­gra­fii, lecz nie prze­chwa­laj się z „sa­ta­ni­zmem”, któ­ry py­cha i głup­stwa dyk­tu­je – a od re­li­gii – wara! To spra­wa z Bo­giem! Gdyż wy­rzu­ci­my Cię z do­mów na­szych.

Po­lki

Mój Boże! Czyż to ta­kie groź­ne? Sza­nu­ją­cy się li­be­rał za­wsze po­wi­nien być wy­rzu­co­ny z pol­skie­go domu.

PAN JE­ZUS ZA 12 ZŁ

(4 I 1930)

W 51 nrze „Mo­je­go Pi­sem­ka”, ty­go­dni­ka ob­raz­ko­we­go dla dzie­ci, nb. w tzw. nu­me­rze gwiazd­ko­wym, znaj­du­je my tego ro­dza­ju wy­czyn, bę­dą­cy naj­ohyd­niej­szym oka­zem bluź­nier­stwa:

Gdy dzie­ci będą grzecz­niut­kie, to przyj­dzie anio­łek i przy­nie­sie drzew­ko i dużo ład­nych rze­czy Ale dzie­cin­ki mu­szą słu­chać, co star­si na­ka­zu­ją. Rano trze­ba dać się nia­ni umyć i ucze­sać; przy je­dze­niu nie gry­ma­sić, nie pla­mić ser­we­ty, ani su­kien­ki, a wte­dy Bo­zia po­wie anioł­ko­wi, żeby przy­niósł pięk­ne rze­czy na gwiazd­kę.

Gdy dzie­ci są czy­ściut­kie i po­słusz­ne, to Bo­zia się cie­szy i anioł­ki się śmie­ją, a Ro­dzi­ce ko­cha­ją ta­kie dzie­ci i speł­nia­ją ich ży­cze­nia. Gdy bę­dzie­cie więc do­bre i ko­cha­ne i po­pro­si­cie, to Ta­tuś da wam zł 12 na dużą pacz­kę (kom­plet) za­ba­wek na drzew­ko.

Wte­dy na­pi­sze­cie do wuja Le­zer­kie­wi­cza w Kra­ko­wie, gdzie miesz­ka­cie, jak się na­zy­wa­cie, a do­bry wuj­cio prze­śle wam dużo pięk­nych rze­czy na ubra­nie cho­in­ki.

Będą tam wło­sy aniel­skie i srebr­ne, będą ku­lecz­ki szkla­ne, mgły, róż­ne la­lecz­ki i pa­ja­ce, anioł­ki po­ubie­ra­ne w pięk­ne zło­te i srebr­ne su­kien­ki, a na­wet lśnią­ce lich­ta­rzy­ki, świecz­ki róż­no­ko­lo­ro­we, świecz­ki cu­dow­ne, świe­cą­ce desz­czem gwiazd­ko­wym, gir­lan­dy barw­ne. Bę­dzie tam też ka­len­da­rzyk i ksią­żecz­ka ze wszyst­ki­mi pol­ski­mi ko­lę­da­mi. Dla­te­go też śpiesz­cie się z na­pi­sa­niem li­stu do wu­jasz­ka, gdyż mu­si­cie się szyb­ko na­uczyć ko­lęd, że­by­ście umia­ły śpie­wać na chwa­łę Pana Je­zu­sa. Do­kład­ny ad­res jest: Le­zer­kie­wicz, Kra­ków, Ry­nek.

A tym­cza­sem ma­to­ły z róż­nych „Słów Ra­dom­skich”, roz­ma­ite As Co­eu­ry czy Jac­ki z „Rzecz­po­spo­li­tych” z wła­ści­wą so­bie bez­czel­no­ścią za­rzu­ca­ją nam upra­wia­nie blas­fe­mii. I cóż dziw­ne­go, że po­tem z ta­kich en­de­czą­tek, z ta­kich ko­cha­nych mi­lu­siń­skich wy­ra­sta­ją ko­cha­ne by­dląt­ka? Czyż cen­ny or­gan ks.ks.

pro­bosz­czów „Pol­ska” nie mógł­by się tak dla od­mia­ny trosz­kę za­jąć czci­god­ną pa­nią Buy­no-Arc­to­wą?

ŻY­CIE I MI­ŁOŚĆ AR­TY­STY

W książ­ce L.J. Ka­zi­mier­skie­go pod wyż­szym ty­tu­łem stro­ni­cę trzy­dzie­stą i dzie­wią­tą zdo­bi na­stę­pu­ją­ce wy­zna­nie:

Na­tu­ral­nie – po­mię­dzy ko­ry­fe­usza­mi sło­wa w na­szej li­te­ra­tu­rze prym trzy­ma nie­za­stą­pio­ny do­tąd przez ni­ko­go Sien­kie­wicz, a jego Quo va­dis, Try­lo­gię mi dro­go­wska­za­mi są, nie­oce­nio­ne wprost po­wie­ści i ob­raz­ki Gło­wac­kie­go – Bo­le­sła­wa Pru­sa.

Jego Ant­ka umiem pra­wie na pa­mięć, w Pla­ców­ce od­naj­du­ję nie­mal wszyst­kie cha­rak­te­ry­stycz­ne typy za­pa­dłej pro­win­cji, któ­re się tu­taj spo­ty­ka na każ­dym kro­ku; co się zaś ty­czy Fa­ra­ona, my­ślę, że nie ustę­pu­je on naj­po­czyt­niej­szym po­wie­ściom Sien­kie­wi­cza.

Obok tych dwu nie­do­ści­gnio­nych mo­ca­rzy sło­wa na pierw­szym miej­scu stoi nie­za­prze­cze­nie Dy­ga­siń­ski Adolf, nie­zrów­na­ny ma­larz fau­ny oraz nie­do­tknię­tych po­ko­stem cy­wi­li­za­cji wiel­ko­miej­skiej miesz­kań­ców pusz­czy.

Z młod­szych pi­sa­rzy im­po­nu­je mi przede wszyst­kim Rey­mont swą nie­by­wa­łą pla­sty­ką, Że­rom­ski tech­ni­ką pi­sar­ską, Przy­by­szew­ski za­się iście zmy­sło­wym re­ali­zmem, prze­cho­dzą­cym nie­rzad­ko w wy­uz­da­ną ba­cha­na­lię, gwał­cą­cą nie­raz za­sa­dy przy­ję­tej po­wszech­nie ety­ki oraz przy­zwo­ito­ści.

Nie po­gar­dzam tak­że au­to­ra­mi star­sze­go au­to­ra­men­tu.

Praw­dzi­wy ol­brzym pra­cy – Kra­szew­ski i tylu in­nych pierw­szo­rzęd­nych pi­sa­rzy, Prus (Gło­wac­ki), Świę­to­chow­ski, Sy­gie­tyń­ski w co­dzien­nej sza­rzyź­nie ży­cia praw­dzi­wy – nie­raz po kil­ka razy.

Prócz tej, niby ja­sne słoń­ce roz­świe­tla­ją­cej ciem­nię na­szej nie­wo­li, lek­tu­ry, Krzy­ża­ków, Ro­dzi­nę Po­ła­niec­kich–, Bez do­gma­tu oraz ar­cy­pla­stycz­ne Szki­ce wę­glem wer­tu­ję już chy­ba po raz dwu­dzie­sty; trud­no to okre­ślić, dość, że rok­rocz­nie, pod­czas wa­ka­cji czy to fe­rii świą­tecz­nych uwa­żam so­bie po­nie­kąd za obo­wią­zek prze­czy­ta­nie wy­mie­nio­nych prac i tylu in­nych pierw­szo­rzęd­nych pi­sa­rzy za­wsze jesz­cze wy­wie­ra wra­że­nie po­tęż­ne na mi­łu­ją­ce praw­dzi­we pięk­no umy­sły; Rze­wu­ski w swych Pa­mięt­ni­kach szlach­ci­ca li­tew­skie­go prze­no­si nas żyw­cem w te od­le­głe cza­sy, kie­dy to…

Pana L.J. Ka­zi­mier­skie­go, o ile żyje, a spad­ko­bier­cę, o ile umarł, pro­si­my o sko­mu­ni­ko­wa­nie się z nami ce­lem wspól­ne­go pój­ścia na małą wód­kę.

Rę­czę, że to musi być ja­kiś by­czy chłop!

HA!

(11 I 1930/2)

Ty­go­dnik „Sen­sa­cja”, war­szaw­ska ga­ze­ta-iskrów­ka, ga­ze­ta-re­flek­tor, ob­ser­wa­tor ży­cia pla­ne­tar­ne­go, eks­trakt skon­den­so­wa­nej in­for­ma­cji, ak­tu­alia, sen­sa­cje, re­we­la­cje, taką w pierw­szym nu­me­rze po­wieść, o mili czy­tel­ni­cy, za­po­wia­da:

War­sza­wę w ja­skra­wym świe­tle lamp ju­pi­te­ro­wych przed­sta­wia cock­ta­il-ro­mans W. Wer­sal­skie­go Mes­sa­li­na z Alei Róż, któ­ry roz­po­czy­na­my dru­kiem w nu­me­rze na­stęp­nym.

Mes­sa­li­na z Alei Róż – to, je­dwab­ne” ży­cie war­szaw­skiej so­cie­ty, za­miesz­ku­ją­cej w sar­da­no­pa­lo­wych pa­ła­cach i cot­ta­ge’ach, roz­bi­ja­ją­cej się w hi­spa­no-su­is­sach, rolls-roy­ce’ach i chry­sle­rach, spę­dza­ją­cej noce w Oa­zie, Mo­ulin Ro­uge i in­nych war­szaw­skich bo­ites de nuit i nie­brzy­dzą­cej się mi­ło­sny­mi przy­go­da­mi ple­bej­skiej uli­cy.

To­wa­rzy­skie circles sto­li­cy; se­la­do­ny w bia­łych ge­trach, z mo­no­kla­mi przy no­sie, i damy z to­ute Var­so­vie; „do­brze uro­dzo­ne pa­nie” i sy­tu­owa­ni „zło­dzie­je w rę­ka­wicz­kach”; re­ki­ny ka­pi­ta­łu i pro­sty­tut­ki bel­le eta­ge’y – cała ta War­szaw­ka wy­stę­pu­je w ne­gli­żu przed czy­tel­ni­kiem w cine-ro­man­sie W. Wer­sal­skie­go, jak na nie­sa­mo­wi­tym ekra­nie, za­la­na moc­nym świa­tłem prze­ni­kli­we­go re­flek­to­ra.

Mes­sa­li­na z Alei Róż – to okrop­na ar­le­ki­na­da szu­mo­win szam­pań­skich wiel­kiej War­sza­wy, dia­bel­ski, ma­ka­brycz­ny kar­na­wał ich w krwa­wych opa­rach zbrod­ni, wi­szą­cych nad sto­li­cą nad­wi­ślań­ską i na­su­wa­ją­cych róż­ne re­flek­sje…

A TYM­CZA­SEM W B. ZA­BO­RZE PRU­SKIM…

ŚWI­NIO­BI­CIE!

W SYL­WE­STRA W HO­TE­LU CEN­TRAL­NYM

Po­le­ca kisz­ki, gło­wi­znę, kra­kow­skie kieł­ba­ski, bia­łą i wę­dzo­ną, wy­kwint­ne nogi wie­przo­we, fla­ki itd. Do­brze pie­lę­gno­wa­ne piwa, li­kie­ry, wód­ki, wina kra­jo­we i za­gra­nicz­ne, wina mu­su­ją­ce od zł 11,95 bu­tel­ki po­cząw­szy – wszyst­ko w naj­więk­szym wy­bo­rze.

KON­CERT

Rów­nież ży­czę wszyst­kim zna­jo­mym i go­ściom DO SIE­GO ROKU

W. Bar­czyk

(„Ga­ze­ta Ostrze­szow­ska”)

RI­NAL­DO RI­NAL­DI­NI

(wy­ją­tek z po­wie­ści pod tym­że ty­tu­łem)

Noc mi­nę­ła.

– Lo­do­vi­co, czy mó­wisz praw­dę? – za­wo­łał wzbu­rzo­ny do głę­bi Ri­nal­do.