Strona główna » Obyczajowe i romanse » Na koniec świata

Na koniec świata

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66201-10-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Na koniec świata

Gdzie jest koniec świata? I czy warto go szukać?

Prawie trzydziestoletnia Barbara stoi na życiowym rozdrożu. Niewierny narzeczony zmusza kobietę do podjęcia trudnej decyzji, a jedyna krewna wcale jej w tym nie pomaga. Zdesperowana rzuca wszystko i opuszcza dotychczasowe miejsce zamieszkania. Przypadkiem znajduje stary, opuszczony dom w miejscowości Koniec Świata. Zaczyna budować swoje życie na nowo. I zaczyna dostrzegać inny, lepszy świat. To właśnie tutaj przeplatają się radości i smutki bohaterki, która przygarnia kudłatego Merdka, psa sierotę, nadaje imię zwierzęciu rasy krowa i dokarmia cheddarem nieuchwytnego… Cheddara. A przy okazji zamawia miłość (i nie tylko) przy ognisku, a z miłości do przyjaciółki pomaga zdrajcy. Z dobroci serca wybacza też okrutnej (czyżby?) ciotce.
I jest chyba najprawdziwszą wiedźmą…

Polecane książki

Przeszłości nie da się wymazać. Znakomity kryminał retro autorki Sagi ognia i wody.Nowy Jork, XIX wiek. Przed piękną i bogatą Jo Monfort rysuje się świetlana przyszłość. Jednak jej plany unicestwia rodzinna tragedia: ojciec Jo ginie od przypadkowego postrzału. Czy jednak naprawdę był to wypadek? Dzi...
„Kadry i Płace w oświacie” to jedyne czasopismo dla osób prowadzących sprawy kadrowe w placówkach oświatowych, w którym znajdziesz zgodne z prawem rozwiązania rzeczywistych problemów kadrowych. Dzięki miesięcznikowi zyskasz gotowe argumenty do wykorzystania w trakcie kontroli organu prowadzącego, ku...
Od 1 stycznia 2019 r. możliwość wstępowania do związków zawodowych oraz ich zakładania uzyskają osoby pracujące na umowy cywilnoprawne i samozatrudnieni. Osobom tym będą przysługiwały ochrona przed zwolnieniem z pracy oraz inne przywileje związkowe. Te oraz wszystkie innezmiany w zakresie p...
Oddaję w ręce Czytelników pierwszy tom publikacji: Ziemia Święta w mapach. Jej celem jest ukazanie zmian, do których dochodziło na terytorium Ziemi Świętej od drugiej połowy XV wieku aż do końca XVII wieku (tom I). Zmiany te zostaną przedstawione w inny sposób niż spotykany w tego typu publikacjach ...
Czy da się opowiedzieć historię myśli ekonomicznej poprzez książkę, która przebija sprzedażą Kod da Vinci i Harry’ego Pottera, a później zrobić z tego sztukę teatralną? Tomáš Sedláček udowadnia, że tak.W fascynującej książce „Ekonomia dobra i zła”, która przebojem podbiła czeski i słowacki rynek ...
Piękna powieść dla marzycieli, kochanków i romantyków.Gorzko-słodka woń miłosnej pokusy.Powieść sprzedała się w ponad 100 000 egzemplarzy!!!Wiedeń, A.D. 1881. Porucznik cesarsko-królewskiej armii August Liebeskind kończy służbę i przyjmuje posadę w należącej do stryja manufakturze czekolady. Zakochu...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ewa Maja Maćkowiak

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana wjakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki

E.R. Hall

Wykonanie okładki i stron tytułowych

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcia na okładce

© Willian Justen de Vasconcellos | unsplash.com

© Peter Hammer | unsplash.com

© daviddierose | pixabay.com

Redakcja

Bartosz Szpojda

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Barbara Kaszubowska

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydanie I, Katowice2018

Autorką cytowanych wierszy jest Ewa Maja Maćkowiak

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

biuro@szaragodzina.pl

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dystrybucja@dictum.pl

www.dictum.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2017

ISBN 978-83-66201-10-1

Kiedy wydaje ci się, że nie masz już niczego, los zostawia ci na progu niespodziewany prezent, aby ci pokazać, że nie wszystko stracone. Czasem czeka się na to całe życie, ale trzeba być cierpliwym i wierzyć, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Santa Montefiore,Tajemnica morskiej latarni

Jakubowi i Karolinie, na Nową Drogę Życia. Niech Wam życie sprzyja. Kocham Was.

Choćby…

Wyjść

losowi naprzeciw

liczyć kroki

codzienności

pokłon dać

do lotu podrywać

pierwsze motyle

kochać

być

kochanym

tylko i aż

tyle.

O tym, że pomyłki mogą zdarzyć się nawet najlepszym, a ucieczki muszą być aż na Koniec Świata

– Na początku Bóg stworzył… niebo i ziemię. I czasami zastanawiam się, czy nie powinien na tym poprzestać.

Baśka wsiadła do samochodu i nie oglądając się za siebie, ruszyła na podbój świata. A ściślej rzecz ujmując, na podbój własnego życia. Trzydziestka na karku i worek doświadczeń wypełniony po brzegi smutkami nie napawały optymizmem.

Zatrzymała auto tuż przed drogowskazem. Zakręciła korbką. Zachrobotało znajomo, zgrzytnęło, po czym szybka powędrowała powoli w dół.

– Podobno powinnam cię wymienić na nowszy model, ale ja nie z tych. Jestem stała w uczuciach, więc się nie martw, staruszku. – Poklepała czule deskę rozdzielczą volkswagena garbusa i zanim wysiadła z samochodu, wpatrywała się w zieloną tablicę, na której odcinały się białe, nadgryzione zębem czasu litery z nazwą wioski. – I już? Po prostu wystarczyła jedna chwilka? – rzuciła w przestrzeń i pogrążyła się w myślach.

Nie miała pojęcia, skąd nagle wzięło się w niej tyle odwagi. Tyle lat zmagań ze sobą, rozmyślań i nic. A tu w jednej chwili decyzja. To nie mogło się zdarzyć ot, tak. Tu najwyraźniej musiała zadziałać jakaś magia. Dla niej czarna, jak najczarniejsza smoła. Owszem, miała dość kandydata na niemęża. Występnego patafiana, który zniszczył jej wiarę w miłość, wierność i uczciwość… oraz zamknął raz na zawsze drogę dla ewentualnego, przyszłego, potencjalnego kandydata do jej serca i ręki. Owszem, miała również powyżej uszu „kochanej” cioteczki. Ale nie miała w sobie odwagi, a może wiary, żeby zawalczyć o siebie.

Było jej ciężko, czasami nawet bardzo. Czuła, że pustoszeje w całym swoim jestestwie, że jeśli będzie tkwiła w tym domu, nigdy nie odbuduje emocjonalnych zniszczeń, ale przenigdy w życiu nie podejrzewałaby, że zwieje. I to gdzie?!

Owszem, czasami, w chwilach słabości, napomykała Halince, że poszłaby w świat, a najchętniej tam gdzie pieprz rośnie, ale że kiedyś zamieni teorię w praktykę? Tego by nie wyśniła w najśmielszych snach. Siedziała i rozważała, co spowodowało, że jej wybór padł akurat na tę wieś. Może sprawiła to nazwa, która idealnie wbijała się w stan jej ducha, niczym przysłowiowy gwóźdź do trumny. Może, kto wie? – dumała. A może jednak ściągnął ją tu dom? Może to właśnie jego duch przywołał ją w to miejsce? Bo że zrobiła to, co zrobiła, w jakimś niewytłumaczalnym transie, było pewne.

*

„Na sprzedaż”. To ogłoszenie kliknęła przypadkiem. Choć podobno przypadki nie istnieją. Właśnie przeglądała facebookową tablicę Maćka „Fajfusa” i zastanawiała się, dlaczego sama sobie robi takie rzeczy. Każdy, kto miałby choć odrobinę zdrowego rozsądku, już dawno usunąłby konto zdrajcy. A ona? Ona siedziała przed monitorem laptopa jak zahipnotyzowana i klikała zdjęcie za zdjęciem, przeglądając folder opisany słowem „Rodzinnie”, które to wywołało nieprzyjemny skurcz żołądka. Na dokładkę, jakby było jej mało bólu, czytała nie dość, że szczegółowo, to po wielokroć każdy komentarz… Klik. „Ja i moje szczęścia”. Klik. „Tata – to brzmi dumnie”. Klik. „Moja Wiola”. Klik… Klik… Klik…

Z monitora łypały na nią roześmiane twarze szczęśliwej rodzinki, jej niemęża, a ona, popłakując nad swoim losem, wgryzała się w ulubioną czekoladę mleczną z orzechami. Zawsze kiedy jest mi źle, jem czekoladę, więc chyba łzy powinny być słodkie. Przynajmniej moje – pomyślała. Otarła palcem słoną kroplę. Przyjrzała się niewielkiej plamce wody.

– A może ty jesteś słodka? – powiedziała w jej stronę i oblizała palec. – Chyba jednak nie – dopowiedziała i wróciła do tortur. Klik. Klik. Palce sprawnie stukały po klawiszach laptopa i nadawały na swoich zdradzieckich falach.

Klik. Klik. Nieoczekiwanie znalazła się w innym świecie. Świecie, zdawałoby się, wypełnionym czystą magią. Jakby niewidzialny ktoś wypowiedział „Abrakadabra” i przeniósł ją w inny wymiar. W jednej chwili z prezentacji swojej życiowej porażki uwiecznionej na fotkach Maćka „Fajfusa” trafiła w zupełnie inny wymiar. Teraz zamiast zdjęć, najeżonych bolesnymi dowodami jej klęski, oglądała przepiękną galerię fotografii…

To był błysk. Kiedy spojrzała na ten zaczarowany, zatrzymany na zdjęciach świat, poczuła, jakby raził ją piorun. Coś w niej drgnęło i poruszyło nieznaną strunę. Naciskała fotki jedna za drugą, a one przepływały, prezentując swoje atrybuty niczym kolorowe szkiełka w kalejdoskopie. Klik. Klik. Klik. Czuła, jak jej oddech przyspiesza. Klik.

Porcelanowe misy i dzbany w ręcznie malowane wzory, książki z pożółkłymi stronicami w skórzanych okładkach, które przeplatały się z lustrami pokrytymi patyną. Rower dziecięcy, poprzetykany misternie utkaną pajęczyną czasu, leżący w kącie z połamanymi szprychami, jakby prosił o uwagę: tu jestem! Żelazka z duszą i bieliźniarki, z których zwisały w nieładzie podniszczone ubrania. Wiązane dziewczęce pantofelki, leżące na stercie rupieci z wywieszonymi językami pozaplatanych sznurówek. Klik. Klik. Wciskała dalej, gnana ciekawością i popychana niewidoczną siłą.

Poczuła, jak ten dom przywołuje ją do siebie. Kusi. Zaprasza. Klik. Klik. Spoglądała na fotografie i czuła, jakby znała osobiście każdy z tych magicznych przedmiotów. Jakby już kiedyś stanęli sobie na drodze. W głowie kłębiły się jej dziesiątki myśli. Serce łomotało niczym przed pierwszą randką. Nie potrafiła zrozumieć, co się z nią dzieje. Przewijała zdjęcia raz po raz, tak bardzo czuła w sobie tęsknotę tego domu. A może swoją?

Wiedziała, odczytywała to pomiędzy fotografiami, że ktoś porzucił to miejsce. Zerwane koronkowe firanki w oknach na piętrze wyglądały jak smutne oczy opuszczonej kobiety. To wtedy poczuła więź. Jakby pająk poprzeplatał nitkami pajęczyny jej wnętrze, łącząc je z wnętrzem tego domu. Wybranie numeru agenta było czystą formalnością.

*

Kątem oka dostrzegła jakiś ruch, który wyrwał ją z zadumy. Zanim odwróciła głowę, przed maską samochodu przeszedł niespiesznie jelonek, prezentując dumnie swoje jestestwo. Brązowopłowa sierść z cętkami na bokach połyskiwała w słońcu. Niewielkie poroże pyszniło się, zdobiąc jego głowę niczym książęca korona. Zapiszczała w zachwycie.

– Ale cuda. Ale powitanie. Już kocham to miejsce.

Przez głowę przeleciała myśl: co ty tu robisz sam, maluchu? Zwierzak niewzruszony przeszedł na drugą stronę jezdni, stanął i jak gdyby nigdy nic skubnął trawę.

Spojrzała na zegarek, do spotkania zostało jeszcze dużo czasu. Wysiadła z samochodu, wyjęła telefon i zrobiła zdjęcie. Ponad jej głową widniał napis: „Koniec Świata”.

– Jestem – powiedziała na głos, głaszcząc litery.

Jelonek czmychnął i zniknął w krzakach.

*

Manuela Czajka szła wolnym krokiem i przyglądała się uważnie swojej klientce. Kilka metrów przed nią, pod tablicą, stała drobna, młoda, skurczona z zimna kobieta w przydużym płaszczyku w kolorze zgniłej zieleni. Opatulona w szary wełniany szal. Po głowie Manueli przebiegały niepokojące myśli. Nie wygląda na majętną, a właściwie wygląda na biedną i nieszczęśliwą. Istna kupka smutku i dramatu. Widać odzywa się w tobie instynkt macierzyński, Manuelo. Niedobrze – i zanim rozważyła, co najlepszego robi, z jej ust padło:

– Przemyślała to pani?

Żaden agent nieruchomości, będący przy zdrowych zmysłach, nie zadałby pytania, które najzwyczajniej w świecie było strzałem w stopę i do tego własną. A już z całą pewnością żaden szanujący się właściciel agencji nie przywitałby swojego klienta takim pytaniem zamiast zwyczajowego „Dzień dobry”.

– Przepraszam, nie wiem, gdzie się podziały moje dobre maniery. Chyba wywiał je ten paskudny, chłodny wiatr – powiedziała, usprawiedliwiając swój nietakt. – Dzień dobry, miło mi panią widzieć – dodała w końcu to, co powinno paść zamiast tego niedorzecznego „Przemyślała to pani”, i wyciągnęła do niej dłoń.

– Dzień dobry. – Barbara podniosła w górę kąciki ust, tak by mogła choć odrobinę udawać, że się uśmiecha. Kiedy rozmawiała z agentką przez telefon, odniosła o niej zupełnie inne wrażenie niż teraz. Wyciągnęła rękę i ściskając delikatnie, odpowiedziała: – Tak. Przemyślałam. – I zaczęła bacznie przypatrywać się kobiecie, zastanawiając się, czy aby jest normalna. – Proszę wyjąć papiery – dopowiedziała. W jej głosie słychać było, że decyzja została podjęta i nic ani nikt nie był w stanie jej od niej odwieść.

– Tak. Tak, oczywiście. Mam je przy sobie. Ale… – Manuela pierwszy raz czuła taki dyskomfort. Było w tej młodej dziewczynie coś, czego nie mogła wyłapać swoim agenckim nosem. Czuła, że znalazła się w potrzasku.

– Czy pani aby na pewno chce mi sprzedać tę nieruchomość? Bo odnoszę dziwne wrażenie, że nie. A może pani ma na nią chrapkę albo, co gorzej, sprzedała ją już komuś innemu? Ja tu jechałam tyle kilometrów nie po to, żeby usłyszeć, że dom nie jest na sprzedaż.

– A broń Panie Boże… To znaczy… – jąkała się zmieszana.

– Coś nie tak z tym domem? Sprzedający się wycofał? – Basia czuła, że jeśli agentka zaraz nie wyjmie papierów, dostanie zawału, bo serce trzepało się w jej piersi niczym więziony w klatce gołąb.

– Ależ nie. Wszystko w porządku – zapewniała rozmówczyni.

Kobiety wpatrywały się w siebie, a w ciszy, jaka zawisła pomiędzy nimi na ten jeden moment, nieomal słychać było krążącą w ich głowach identyczną myśl – wariatka?

– Nie. No, nie mogę tego tak zostawić. Muszę zapytać jeszcze raz. Czy przemyślała pani na pewno, że chce kupić właśnie ten dom?! – Agentka przerwała niezręczną ciszę.

Basia otworzyła ze zdumienia oczy i zanim powiedziała słowo, sprzedająca nabrała powietrza w płuca i patrząc klientce prosto w oczy, wypaliła:

– Bo to jest ruina! Dziecko kochane! Zastanów się.

Basia uśmiechnęła się nieznacznie.

– Ruina? Słowem: zniszczenie, gruzy, kamieni kupa?

Agentka nieruchomości kiwnęła głową.

– Cóż – Basia kontynuowała rozmowę – to będziemy pasować do siebie jak ulał. Tak to się mówi, prawda? Pasuje jak ulał? Czuję się jak wrak, to taki tandemik z nas będzie, że hej! Ale proszę się nie martwić – dodała, widząc zakłopotany wyraz twarzy kobiety – mam zamiar odbudować i siebie, i ten dom.

– Ja przepraszam. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. To karygodnie nieprofesjonalne, ale jak bym swoje dziecko widziała. Ono też ma nie po kolei w głowie – wypaliła i w tym samym momencie zasłoniła usta dłonią. – Mateńko kochana, ja nie wiem, co się ze mną dzieje, proszę mi wybaczyć. Ale najwyraźniej mój język postanowił dziś być niezależny i żyć swoim życiem. I o! Plecie, co mu ślina przyniesie…

Barbara wybuchnęła gromkim śmiechem. Manuela Czajka, chcąc nie chcąc, poszła w jej ślady. Perlisty śmiech dziewczyny zawsze zarażał tych, którzy go słyszeli.

– Ze mnie to dopiero jest egzemplarz, co? – Odwróciła się w stronę Basi. – W jedynym króciutkim zdaniu potrafię przeprosić i obrazić. Ale chyba matka… to znaczy instynkt rodzicielki wziął tym razem górę nad fachowcem.

*

Instynkt matki. Oddałaby wszystkie skarby i domy świata, żeby móc wysłuchać wszelkich porad, które dyktuje instynkt matki. Mama. Na wspomnienie o najbliższej osobie zaszkliły jej się oczy, a twarz ściągnął grymas bólu.

Manuela Czajka wyłapała to niewidoczne drżenie brody, zawilgotniałe oczy i pomyślała, że jednak co jak co, ale instynkt macierzyński jeszcze nigdy jej nie zawiódł. Co prawda klientka nie była jej dzieckiem, ale czy przedszkolanka gubi swój zmysł przy małych podopiecznych? Nie! Więc Barbara Budziarek nie musiała być jej dzieckiem, żeby wyczuła to, co niewidoczne. Matki widzą więcej.

– Wiesz co, kochanie. – Zawahała się zdziwiona swoją śmiałością. – Przepraszam, że zwracam się tak nieformalnie, ale pewnie mogłabym być twoją mamą. – W jej głosie zabrzmiała nutka czułości. – Poczekaj chwilkę, muszę zadzwonić.

Odwróciła się na pięcie i odmaszerowała w stronę swojego samochodu, zostawiając dziewczynę z wytrzeszczem oczu i buzią otwartą niczym u małego dziecka na widok wymarzonej zabawki.

„Kochanie”. Jakbym słyszała mamę – pomyślała Basia, a przed oczami stanął obraz pochylonej nad nią filigranowej kobiety i blask zielonopiwnych oczu, w których tańczyły iskierki miłości, kiedy zwracała się do niej: „Kochanie, pokaż kolanko. Daj, mamusia pocałuje, szybciej się zagoi”. Kochanie, kochanie, kochanie… – pobrzmiewało w głowie niczym echo.

Po ciele Barbary przeszedł dreszcz. Nie bardzo wiedziała, jak go odczytać. Lubiła, kiedy mama odwiedzała ją we wspomnieniach, kiedy mogła odczuć jej obecność, choć boleśnie wiedziała, że tak naprawdę jest ona jej nieobecnością.

– Mamuś. Jesteś tu? Jesteś tu ze mną? – Pytanie pofrunęło w przestrzeń, a jej dłonie powędrowały bezwiednie ku ramionom w geście utulenia.

– No. Już jestem. – Głos agentki wyrwał ją z objęć pamięci. – Przepraszam, musiałam wykonać telefon. – Wskazała na ogromnego smartfona w swojej dłoni. – O, widzisz, w ciągu tych kilku minut znów przepraszam. Ale teraz w ramach przeprosin mam dla ciebie nowinę. I jest to dobra nowina.

Baśka przypatrywała się rozemocjonowanej kobiecie i naprawdę miała wrażenie, że jej mama maczała w tym palce. Niewidzialne palce.

– Utargowałam cenę!

– Ale…

– Aaa, co tam! – zawołała, widząc, jak na smutnej do tej pory twarzy dziewczyny kąciki ust zadrżały, unosząc się nieśmiało w górę. – Mam jeszcze drugą nowinę i wcale niezgorszą. – Przerwała, jakby chciała dodać tej chwili napięcia. – Nie wezmę prowizji!

Barbara Budziarek stała naprzeciw agentki. Powoli dochodziło do niej to, co właśnie usłyszała. Nikt od dawna nie okazał jej tyle dobroci i życzliwości. Teraz drżały już nie tylko kąciki ust dziewczyny, zadrżała również broda, a za nią, wraz ze łzami, całe ciało.

– Dziękuję – wypowiedziała łamiącym się głosem i rozpłakała jak bóbr.

*

Basia oglądała pęk kluczy.

Mam swój dom – pomyślała i w tym momencie jej serce zapukało mocniej, a przez brzuch przefrunęły tysiące motyli.

Stanęła naprzeciw budynku. Wyglądał jak kobieta na starych fotografiach. Poważna, jakby zamyślona, z półprzymkniętymi, rozmarzonymi oczami. Stał niczym posąg na rozległej polanie. Z tyłu okalały go wysokie, stare sosny o zgniłozielonych igłach. Miała wrażenie, że cały dom tonie w zieleni. W jednym miejscu było jej tyle odcieni. Zielony Zakątek – przyszło jej na myśl. Uśmiechnęła się. Wszystko w niej kipiało od emocji. Miała wielką ochotę pobiec, jednak powolnym krokiem, chcąc przedłużyć tę chwilę, podeszła do furtki.

– Mój dom – wypowiedziała na głos i pchnęła bramkę. Ta zaskrzypiała, jak gdyby chciała powiedzieć: „Kto nas budzi? Ach, to ty. Dzień dobry”. Basia szła w stronę domu. Bujna trawa, kaczeńce i wszędobylskie pokrzywy panoszyły się, wchodząc na ścieżkę wiodącą w stronę domku. – Jeden, dwa, trzy. – Policzyła drewniane schodki prowadzące na ganek. Zawsze chciała go mieć. Był zapowiedzią gościnnych gospodarzy, miejscem, gdzie można posiedzieć na świeżym powietrzu nawet w chłodniejszy czy deszczowy dzień. O tym właśnie marzyła. O domu, który będzie tętnił życiem. Podeszła do drzwi. Podniosła ręce i dłońmi pogładziła je delikatnie i z wyczuciem. – Witaj – powiedziała czule.

Wyjęła z torby pęk kluczy i odszukała ten pasujący do dość dużej dziurki. Wsunęła go do zamka. Falowana końcówka pasowała idealnie; przekręciła go dwukrotnie. Zamek zaskrzypiał przejmująco, a jej serce zabiło szybciej. Pomyślała, że ta synchroniczność coś znaczy. Nacisnęła na klamkę i ostrożnie pchnęła. Drzwi ani drgnęły. Oparła się ramieniem, pchnęła raz jeszcze i wtedy ustąpiły przy akompaniamencie cichego skrzypnięcia. Dom stanął przed nią otworem. Z wnętrza uderzyła ją woń stęchlizny. Pomimo że był jeszcze dzień, w środku panował półmrok. Stąpała ostrożnie po zakurzonej podłodze, na której leżały porozrzucane przedmioty. Otworzyła okna. Do środka wpłynęło świeże powietrze, a skrawki promieni słonecznych zatańczyły na podłodze. Stanęła twarzą do wnętrza i przyglądała się wszystkim sprzętom. I tak jak za pierwszym razem, kiedy oglądała jego zdjęcia, po jej ciele przeszły dreszcze.

Basia obeszła dom, dotykając prawie każdego przedmiotu. Wchłaniała ich energię.

Kiedyś kamienica, w której mieszkała z mamą, ciotką i babcią, była jej małą ojczyzną. Potem, kiedy babcia i mama odeszły, jej wielkość skurczyła się do rozmiaru pokoju. Jeszcze wtedy nie podejrzewała, że gdzieś tam czeka nowa ziemia, która wezwie ją do siebie.

Dom. Jej nowy dom żył kiedyś swoim życiem. Teraz słuchała, jak trzeszczały stare deski podłogowe, a belki w suficie popiskiwały pieśni. Nie znała historii swojego nowego domu. Tylko wyobraźnia przywodziła obrazy z życia rodziny, którą oglądała na podniszczonych zdjęciach. Mężczyzna z poważnym wyrazem twarzy i wąsem zakręconym niczym pączek rozwijającej się paproci spoglądał tak, jakby patrzył nie w obiektyw, ale przez niego. Ten wzrok był martwy. Zastanawiała się, co mogło być tego powodem. Było w nim coś niepokojącego.

Obok niego stały kobiety. Starsza, z wyrazem twarzy, który przypomniał jej obraz Matki Boskiej Frasobliwej. I dziewczynka z zaplecionymi warkoczami, ułożonymi na ramionach. Ona również nie patrzyła w oko aparatu. Stała sztywno z opuszczonym spojrzeniem, jakby kontemplowała podłogę. Basia czuła, że dziewczyna bała się spojrzeć w obiektyw. Jej wzrok mógłby przekazać więcej, niż powinien, niż mogła i chciała powiedzieć. Wyglądała na małą, ale odnosiło się wrażenie, że miała więcej lat, niż można by zakładać. Była w tej dziewczynce, w tym zdjęciu, jakaś niespójność.

Oglądała fotografie i usiłowała wyobrazić sobie ich życie i to, co po nim zostało.

– Kiedyś mi opowiecie – mówiła, dotykając postaci zatrzymanych w czasie.

Zostawię wszystko to, co udało się uchronić od zapomnienia – pomyślała. Dotykała tych rzeczy, chcąc wyczuć ich zastygłe życie. Bo przecież wszystko, nawet rzeczy, mają swoją opowieść.

– Mam nadzieję, że mnie dobrze ugościsz. Jesteś już mój. Więc bądź dobry. Przygarnij mnie, otul, a ja zaopiekuję się tobą. – Rozłożyła szeroko ręce i wykonała obrót dookoła własnej osi. – Baśka, ty mówisz do domu. Lepiej uważaj – zaśmiała się, a jej głos rozbrzmiał po wszystkich kątach niczym wietrzne dzwonki.

O tym, że to, co pierwsze, ma znaczenie, sny także

– Moja pierwsza noc – westchnęła. Wstała z dmuchanego materaca i podeszła do okna. Odsłoniła delikatnie koronkowe zazdrostki. W powietrzu uniosły się i zawirowały drobinki kurzu. Powolnym ruchem zawędrowały w stronę Basi, znajdując drogę do nosa, jakby chciały się przywitać z przybyszem. Potem śmiało, może nawet bezczelnie, osiadły we wnętrzu, drażniąc i łaskocząc, wywołały odruch kichania. Potarła energicznie nos, po czym oparła łokcie na parapecie, podpierając brodę o dłonie, i wpatrywała się w horyzont swojej nowej ziemi. Słońce właśnie brało wieczorną kąpiel w różowej pianie z chmur.

– Moja pierwsza noc – westchnęła po raz kolejny. Chyba nie będę spała – pomyślała. Tyle wrażeń, wspomnień i nadziei mieszało się w niej, odkąd przekręciła klucz w zamku i przekroczyła próg swojego domu. Od czasu do czasu pomiędzy myśli wkradał się lęk. Czy zaakceptują ją nowi sąsiedzi? Czy będzie kiedyś tutejsza? Nie miała pojęcia o życiu na wsi. Znała się na ziołach, owszem, ale na ziemi? A przecież kupiła jej sporo. Pomyślę o tym jutro. Scarlet na końcu świata – zaśmiała się do tej myśli.

– Dobranoc, dniu. Do jutra, słońce – wypowiedziała w stronę odchodzącego dnia. Na horyzoncie widać już było jedynie kontury świata. Jej nowego świata.

Stała tak jeszcze długą chwilę i wpatrywała się w skradającą ku światu ciemność. Odniosła wrażenie, że słońce zabrało ze sobą hałas, bo nagle wszystko ucichło. Jakby świat zamilkł, a noc zaprosiła ciszę. Pomyślała sobie, że w tej nocnej ciszy jest jakaś tęsknota. Że stare domy tęsknią nocami. Że śnią im się sny gwarne, rozbujane, skrzypiące nadrzewnymi huśtawkami, dziecięcymi głosami i stukotem trzewików. Melodyjnymi kołysankami, przysiadającymi na rogach poduszek. Nienaoliwionymi, zgrzytającymi drzwiczkami starych szaf.

Pożegnała nocne niebo. Usiadła na dmuchanym materacu, opatuliła się kocami. Oparła głowę o ścianę i czekała na księżyc, przypominając sobie słowa babci, że pierwsze sny są ważne. Bo według podań słowiańskich to, co przyśni się pierwszej nocy w nowym miejscu, trzeba zapamiętać. Takie sny mogą być prorocze. Pamiętała, żeby nie spojrzeć po przebudzeniu w okno. Bo wtedy sny ulatują.

– Moja pierwsza noc w moim starym-nowym domu – wyszeptała i zasnęła.

*

– Popatrz, Basieńko, tak się doi krówki.

Katarzyna Budziarek siedziała na drewnianym taboreciku o trzech nogach, ściskając pomiędzy kolanami ocynkowane wiadro, i pociągała za strzyki czarną krowę w białe łaty (albo też białą krowę w czarne łaty), wołając na córcię. Spod kolorowej, kwiecistej chusty wiązanej z tyłu nie wystawał ani jeden włos.

– No chodź, nie bój się, to bardzo miła krówka. Nic ci nie zrobi. Chodź – zachęcała.

– Ale ona jest duża. – Basia stała w drzwiach obory, kurcząc się na widok zwierzęcia.

– Duża, ale grzeczna. Podejdź. Na pewno cię polubi. I wiesz co? Ona już cię lubi. Inaczej nie dawałaby ci mleczka. Nie byłoby masełka i twarożku by nie było. Chodź.

Basia nieśmiało stawiała jeden krok i przystawała. Krok i przystawała.

– Mamuś, a jak ona ma na imię?

– Nie ma imienia.

– Jak to?

Katarzyna uśmiechnęła się i z czułością odpowiedziała córce:

– No tak to. Czekała, aż ty je wymyślisz.

Basia stanęła za mamą i patrzyła, jak białe mleczko pryska do wiaderka, tworząc na powierzchni piankę.

– A jak byś chciała? – zapytała mama z uśmiechem.

– Naprawdę? Mogę jej wymyślić imię?

Katarzyna przytaknęła głową. Basia zapiszczała z radości.

– Nadaję ci imię… Gabryśka.

Stworzenie jakby zrozumiało jej słowa, bo odezwało się, głośno mucząc.

– O, widzisz, muczy. Chyba jej się spodobało. Możesz ją pogłaskać.

Dziewczynka wychyliła się zza pleców mamy, dotknęła ostrożnie boku Gabryśki i z zachwytem oznajmiła:

– Ale ona miła, mamusiu.

– Krówka to bogactwo. Pamiętaj. A teraz zobacz i spróbuj. Tutaj jest podbrzusze krówki i w tym miejscu jest zakończone wymieniem, w którym zbiera się mleczko. – Pokazywała palcem. – Wymię zakończone jest długimi wypustkami, a one nazywają się strzyki. I kiedy je pociągasz, leci z nich mleko, jak teraz. – Katarzyna złapała w dłonie strzyki, obciągała i dociskała naprzemiennie, tłumacząc córci, że do krowy powinno się podchodzić tak, by po prawej stronie mieć jej głowę, a po lewej ogon. I że na ogon należy uważać.

Basieńka wgapiała się zafascynowana. Przykucnęła i zachęcana wyciągnęła rękę do strzyka. I w tym momencie krowa machnęła ogonem, uderzając ją w oko. Basia zapiszczała, złapała się za policzek, straciła równowagę, padła jak długa i…

Zerwała się wystraszona, złapała za policzek i usiadła. Przez okno wciskał swój wścibski nos cienki jak rogal, srebrnobiały księżyc. Westchnęła.

– Że też musiała majtać ogonem ta cała Gabryśka. To był tak miły sen. Dawno nie śniłam snów z tobą, mamo – wypowiedziała w głębię nocy.

Nie mogła, nie chciała zasnąć. Przytuliła się do poduszeczki. Zostawiła ją sobie z dzieciństwa. Żadne tam misie, lalki. Mała, miękka poduszka. Miała prawie tyle lat, co ona. Z policzkiem przy poduszce odtwarzała sen dziesiątki razy. Wsłuchiwała się w głos mamy. Wdychała jej zapach i czuła jej miękkość. Obudziło ją pianie koguta oznajmiające, że słońce już wstało, że oto nastał nowy dzień. I zwycięstwo światła nad ciemnością.

O tym, że pierwsze wrażenie trzeba czasem zrewidować, a potem zwyczajnie wziąć się w garść

– Baśka, wiesz, co by ci powiedziała twoja najlepsza przyjaciółka? „Twardym trzeba być, nie miętkim”. I miałaby rację. Użyj wyobraźni, kobieto. Przecież ją masz, więc nie skąp jej sama sobie – mówiła na głos, dodając sobie animuszu. – No, Belweder to nie jest, ale klimat swój ma. Czego się boisz, głupia? Trochę kosmetyki i po sprawie. – Robiła poranną inspekcję domu. – Przecież obiecał, że będzie ci tu dobrze. Zaskrzypiał przyjaźnie w odpowiedzi na pytanie, czy będzie dla ciebie dobry? Zaskrzypiał! To weź się w garść. Nie szukaj dziury w całym, bo ją znajdziesz – powiedziała i zaśmiała się perliście. Przed jej oczami, jak malowana, ziała ogromna dziura w ścianie. – No i masz. Wywołałaś wilka z lasu. No cóż, każdy ma jakieś dziury do zaplombowania. Nic się nie bój. Zamówię ci dentystę. – Poklepała dziurawy mur.

Stare deski podłogowe zapiszczały w odpowiedzi.

*

Basia zakończyła rozmowę z Pawłem Czyżykiem, właścicielem ekipy remontowej, i z zadowoloną miną zasiadła przed laptopem. Wpisała w wyszukiwarkę: renowacja mebli – domowe sposoby. Po czym, strona za stroną, film za filmem, odbywała darmowe kursy online. Z zapałem i skrzętnością zapisywała w zeszyciku, z odręcznie wykonanym napisem ZAKUPY, narzędzia niezbędne do prac remontowych. Odkąd zobaczyła tutaj stare meble, postanowiła, że choćby miała zapłacić za przybornik majątek, to zapłaci, ale nie pozwoli na to, żeby rzeczy, które miały duszę, poszły w niepamięć albo co gorsza do pieca. Spisywała więc na kartkach skrzętnie: woski, farby, pędzle, zszywacz tapicerski, pinezki i całe mnóstwo niezbędnych materiałów. Czuła się jak dziecko w sklepie z zabawkami. Nigdy nie podejrzewałaby się o to, że może mieć tyle frajdy, kupując sobie takie akcesoria. Przygotowana jak globtroter do podróży, odhaczając kolejne punkty z listy w zeszycie, klikała w opcję „Dodaj do koszyka”, po czym spokojnie przelała niemałą sumę z konta i w tej samej chwili, jakby to było możliwe, spoglądając na drzwi, zaczęła wypatrywać kuriera.

*

Dwadzieścia cztery godziny później pokaźnych rozmiarów pudło maszerowało od furtki wprost do jej domu, niesione na rękach kuriera. Basia miała ochotę wybiec naprzeciw. Zamiast tego została na ganku i zaciskała kciuki, modląc się, żeby nieskoszony gaj z traw i chwastów nie oplątał się wokół stóp mężczyzny.

Papiery fruwały w górę i na boki, po czym bezszelestnie lądowały na podłodze. Przypomniały się jej czasy, kiedy to siedziała przy choince i z niecierpliwością małego dziecka rozrywała pudło z prezentem od Świętego Mikołaja. Teraz miała przed sobą istną skrzynię pełną skarbów i swoje małe Boże Narodzenie.

*

Na pierwszy ogień poszło krzesło.

Basia, zgodnie z instrukcją, krok po kroku rozbierała drewniany mebel. Powoli i precyzyjnie, tak by niczego nie uszkodzić, podważała i usuwała mocowania starego siedziska. Papierem ściernym, miejsce przy miejscu, czyściła starannie drewniane części, zdmuchując drobiny pyłku. Potem wolno i dokładnie, warstwa po warstwie, malowała kredową farbą w kolorze kości słoniowej, której zapach łagodnie łaskotał ją w nosie, sprawiając tym przyjemność. Pędzelek wędrował w rytm pracującego przegubu. Wyglądało to, jakby wprawny kapelmistrz dyrygował batutą. Kiedy skończyła malowanie, pozwoliła zamalowanym częściom schnąć, sama zaś odmierzała i wycinała materiał na wzór starego szablonu zdjętego z siedziska, przygryzając przy tym z przejęcia język, jak kiedyś w podstawówce na zajęciach prac technicznych. Później za pomocą takera mocowała poły materiału, naprężając je równomiernie. Dalej igłą i nitką, ściegiem krytym, wykańczała ręcznie boczne obicie oparcia. Z dumą przymocowała nową odsłonę siedziska i oparcia do odmalowanej ramy krzesła.

Kiedy skończyła, zorientowała się, że jej kiszki grają marsza tak głośno, iż zaraz do jego rytmu ktoś poprosi ją na parkiet. Wstała, odtańczyła wokół dzieła taniec plemienny, niczym córka wodza Sprawnego Takera, po czym wybrała się do kuchni na małe co nieco.

Nastawiła wodę w czajniku, nożem do warzyw nacięła pomidora na krzyż i włożyła do szklanej miseczki. Z koszyczka na warzywa wyjęła dorodną cebulę. Obrała z brązowawej skórki, przekroiła na dwie części i pokroiła w cienkie paseczki. Nóż wystukiwał rytmicznie: puk, puk. Uwolnione olejki eteryczne poszybowały w górę, uderzyły w nos, podrażniły oczy, uwalniając łzy. Jak zwykle to samo – pomyślała i wierzchem dłoni otarła mokre policzki. Nabrała na drewnianą łyżkę porcję masła, położyła na patelni, dodała odrobinę oleju i włączyła ogień pod palnikiem. Tłuszczyk nabierał temperatury. Wzięła deskę i nożem zsunęła cebulę wprost do rondelka. Ten zaskwierczał i natychmiast uwolnił aromat cebuli. Zamieszała więc i zmniejszyła ogień. Czajnik zagwizdał, oznajmiając, że woda jest już gotowa. Zalała pomidora, nacięcia rozeszły się, tworząc widoczne szczelinki. Odlała wrzątek, następnie schłodziła zimną wodą czerwony owoc (a może warzywo?). Z łatwością zdjęła cieniutką skórkę, położyła go na deskę i krojąc w drobną kostkę, rozmyślała nad tym, że z naukowego punktu widzenia owoce powstają z kwiatów, a warzywa z jakiejś części rośliny, zazwyczaj z korzenia, więc jak nic pomidor to owoc. Ale robiąc z niego sałatkę albo jak teraz dodając do jajecznicy, to na bank jest warzywem. Bo owoce przeznaczone są na desery, a nikt nie je pomidora między posiłkami tak, jak się je, na ten przykład, zielone jabłuszko pokrojone na krzyż. Przypomniała sobie artykuł o tych czerwonych, pysznych jagodach, w którym wyczytała, że z botanicznego punktu pomidor to owoc, a dokładniej wielonasienna, mięsista jagoda. Jak was zwał, tak zwał. Zostawię te spory botanikom i naukowcom, bo dla mnie bez względu na to, czy to owoc, czy warzywo, czy jagoda – pomidor jest po prostu pyszny – pomyślała. Chwyciła palcami kilka kostek, włożyła do ust i zamruczała w zachwycie.

– Mmmm. Pyyycha.

Dodała je do zeszklonej cebuli. Doprawiła świeżo mielonym pieprzem i solą. Kiedy pomidory puściły sok, wbiła dwa jajka i drewnianą łyżką mieszała zawartość rondelka. Po domu rozszedł się apetyczny zapach. Basi zaburczało w brzuchu. Postawiła patelnię na grubą, drewnianą deskę. Ukroiła dwie cienkie kromki ziarnistego chleba i wyjadała obiadokolację wprost z patelni, czyszcząc ją do ostatka skórką od chleba.

– Dziękuję za ten pożywny posiłek – rzuciła w przestrzeń. Wstała od stołu. Włożyła rondel do zlewu i zalała go wodą. – Jutro też jest dzień. – Spojrzała na naczynie. – Hmmm, gadam do rondla – zaśmiała się. – Najwyższa pora na sen, Basiu, bo jeszcze usłyszysz, jak ci odpowiada – mówiła, kierując się do łazienki. – Dobranoc, domku. Jutro będziesz miał generalny re… – Belka sufitowa zaskrzypiała. – No dobra, niech ci będzie. Lifting – dokończyła. Po niedługim czasie otuliła się kołdrą i odpłynęła w podróż do krainy snów.

*

Paweł Czyżyk dobierał pracowników latami. Teraz, gdziekolwiek był, mógł zostawić ekipę, wiedząc, że wszystko będzie zrobione, jak należy. Żadnych fuszerek.

Ekipa remontowa uwijała się jak w ukropie. Basia czuła się, jakby była stworzona do remontów i zarządzania. Nie poznawała samej siebie. Miała w sobie tyle energii, że mogłaby nią oświetlić okoliczne domostwa.

– Może mogłabym pomóc? Może się nadam do czegoś? – pytała szefa.

A on, z uśmiechem na twarzy, grzecznie odmawiał. Patrzył na drobną dziewczynę malującą z zapałem stare meble. Podobały mu się jej energia i entuzjazm. Z przyjemnością obserwował, jak zdzierała, szlifowała i malowała stare krzesła czy kredensy, przywracając im dawną świetność. Chwilami miał ochotę wyręczyć dziewczynę, ale zatrzymywał go wyraz jej twarzy. Skupiony na zadaniu. Widział jej zacięcie, kibicował. Zadziwiła go, kiedy broniła chlebowego pieca w kuchni i zielonego, kaflowego w dużym pokoju. Była inna niż większość młodych dziewczyn. Doceniała to, co stare i proste. To, co mogło opowiedzieć niejedną historię. Polubił tę skromną i pracowitą kobietę.

Uśmiechnął się dyskretnie do myśli, że i tym razem dobrze było posłuchać siostry. On i Manuela stanowili niezły zespół. Ona sprzedawała domy, on dawał im drugie życie. I tym razem na jej wskazówki („dobrze, szybko i po kosztach”) zareagował jak zawsze. To, co powiedziała jego jedyna, młodsza siostra, było dla niego święte. Nie musiał pytać. Wiedział, że ona nie prosiła bez powodów. Robił więc, co mógł.

– Postaramy się jak najszybciej zakończyć remont – powiedział przy pierwszym spotkaniu. I miał zamiar słowa dotrzymać.

Wiedział, jak to jest stracić dom. Co znaczy szukać swojego miejsca na ziemi. Wiedział też, co znaczy je odnaleźć i stworzyć na nowo. Był starszym bratem, a odkąd odeszli rodzice – ojcem i matką dla Manueli. Wiedział, że każdy powinien mieć kogoś, na kogo może liczyć. Wiedział to zbyt dobrze. Minęło wiele lat, a on wciąż pamiętał. Pamiętał wszystkie chwile, kiedy potrzebował kogoś, choćby po to by ten go wysłuchał; kiedy potrzebował kogoś, z kim mógłby porozmawiać, poradzić się. Potrzebował kogoś, przed kim nie musiałby udawać, jak bardzo jest dzielny. Potrzebował kogoś, kto dostrzegłby, jak bardzo jest samotny.

Ekipa przywracała do życia zniszczony budynek, a Basia szorowała papierem ściernym po drewnianych powierzchniach mebli, zmieniając tylko ich ziarnistość. I z radością obserwowała, jak dom nabiera rumieńców. Nie znała się na remontach, ale miała pewność, że jej „staruszek” dostaje wszystko, co potrzeba. Była wdzięczna Manueli, swojej agentce nieruchomości, że dała jej namiar na ekipę brata. Nie miała pojęcia, że tak naprawdę to kobieta poleciła ją bratu, a nie na odwrót. Bo to dzięki niemu Manuela nauczyła się zauważać więcej niż czubek własnego nosa. To właśnie Paweł nauczył ją wrażliwości i uważności. Świadomej uwagi, skierowanej na bieżącą chwilę. Na doświadczanie „tu i teraz”. Na siebie, ale przede wszystkim na innych ludzi. I choć śmiał się, że przez tę jej wrażliwość tracą kasę, nie potrafiłby inaczej funkcjonować. I właśnie ta wrażliwość, którą w sobie pielęgnowała od lat, pochwyciła ją za serce już przy pierwszym spotkaniu z dziewczyną obok zielonej tablicy z napisem: Koniec Świata.

Wdzięczność. To właśnie ją czuła Basia, patrząc na dom i ludzi, którzy dzięki niemu stanęli na jej drodze. To on przyciągnął do niej anioły.

O tym, że dobrze, jeśli czas potrafi się zatrzymać. Oraz o tym, że gdzie zabije nasze serce, tam stajemy się tutejsi

Słyszała, że na starych fundamentach nie powinno się budować nowego domu. Ale ona czuła, że ten dom potrzebował opiekuna, kogoś, kto go przygarnie, „uczesze”, i kogoś, dzięki komu fundamenty będą spełniały swoje zadanie, biorąc na swoje barki nowe. Czas musi się niekiedy zatrzymać, a potem ruszyć. Jej dom był stary, opuszczony. Musiała przegnać w cztery strony świata energię bezruchu. Odświeżała więc meble, a miejsce zyskiwało na urodzie i funkcjonalności. W przerwach, kiedy na starych odmalowanych meblach wysychała kredowa farba, wędrowała po wsi, poznając okolicę. Fascynowała ją prostota. Nie było tu żadnych neonów, nachalnie narzucających się reklam w krzykliwych kolorach. Wszystko naraz, byle bardziej, byle więcej. Wszechobecna bylejakość. Pośpiech i nic niewidzące spojrzenia. Szybkie kroki, przyspieszone oddechy, bezimienni sąsiedzi na blokowiskach. Drzwi zamknięte na cztery spusty zamkami braku zaufania. Tu nasycała się nienowoczesnością. Krainą, w której można było odnieść wrażenie, że czas stanął w miejscu. Oglądała z zachwytem drewniane domy, z okiennicami i gankami ozdobionymi drewnianymi ornamentami, na wzór ażurowych, ręcznie robionych serwet. Każdy inny, niepowtarzalny. Wszystko bez przepychu. Bez konkurencji, kto więcej, kto drożej. I ławeczki pod płotem, na których zasiadali sąsiedzi, gawędząc, co tam im dzień przyniósł. Uwodziły ją zapachy ziemi po deszczu, rozgrzanej złotym słońcem zieleni, aromaty uwolnione z pękających kwiatów. Wszystko to, czego nie można wyczuć w mieście, tu było wyczuwalne po wielokroć. Na wsi odczuwała wszystko każdą cząstką ciała, każdym zmysłem. Zachwycały ją szpalery rosochatych wierzb z potarganymi czuprynami konarów, zgarbione w ukłonie czasowi, z ogromnymi brzemionami życia na plecach. Przydrożne panny modlitewne. Miękkością uwodziły polne, piaszczyste drogi, iskrzące się drobinkami złota. Przydrożne, bielą malowane kapliczki, ozdobione świeżymi kwiatami. Każdy mógł stanąć, skłonić się, przyklęknąć. Powitać dzień, pobłogosławić go. I dziupla, w której ktoś postawił figurkę świętego, na mchu, co wszędobylsko pokrył jej wnętrze swoją miękką, puchatą zielenią. Dziewczyna wchłaniała śpiew ptaków i pianie koguta, zwołujące nadejście brzasku. Z każdym obrazem czuła, jak jej serce rośnie i rośnie od zapamiętanych widoków. Była tu dopiero chwilkę, a już kochała tę wieś. I wiedziała, że prędzej czy później będzie tutejsza.

*

– Sie nie boi, nic jej nie grozi. – Usłyszała zza niskiego, drewnianego płotu, obok którego właśnie przechodziła.

– Na pewno?

– Na pewno. Łon łagodny jak baranek. Tylko jak łobszarpaniec wyglonda. Lata tu po wsi. Taka powsinoga, włóczykij z niego tera. Łod ludzi raczej stroni.

– Chyba nie ode mnie. – Basia zbliżyła się do płotu, myśląc, że w razie gdyby ta rzekoma łagodność baranka okazała się nieprawdziwa, a pod owczą skórą krył się potwór, który chciałby ją ugryźć, będzie miała z niego bezpieczną zaporę. – Chodzi za mną, jakby mnie śledził. I pod dom przychodzi całkiem blisko. Nie znam psa, to się boję – dokończyła i bez mała wcisnęła się w drewniane, na wpół zmurszałe sztachety.

– Co łona powie? Koniec świata. Staszczykowy pies pod jej dom podchodzi? No, niech no patrzy. – Rozmówczyni z niedowierzaniem kręciła głową. – No patrzcież, to koniec świata. Łod śmierci Walka Staszczyka błonka sie sierota, ale na niczyje podwórko nie zaszedł. Do nikogo zaufania nie ma. My z Ignacym, sonsiadem – dopiero co poznana sąsiadka Rzepkowa wskazała ręką dom nieopodal – zastanawiali, co ta bida je. Trzy miesionce bendzie, jak Walek na niebiańskie łonki sie przeprowadził. Stary był, to i mu anieli zaśpiewali. Bo podobno, jak na kogo czas, to słyszy śpiew aniołów. No, chyba że jaki podły człowiek, to pewnie nie, ale Walek to złote serce miał. Łapserdaka przygarnął. Przybłenda to była. Znajdka znaczy sie. To powiada, że pod dom przychodzi. A jeść mu daje? – Rzepkowa spojrzała na Basię swoimi wyblakłymi niebieskimi oczami.

– Kto?

– Jak to kto? No, koniec świata! – wykrzyknęła. – A do kogo podchodzi?

– Do mnie.

– No, też pytam.

– Aaa, rozumiem. Nie daję. – Basia zerknęła na psa, potem odwróciła się w stronę kobiety. – I teraz mi przykro, że on bez pana i bez domu, i jedzenia. – Mówiąc to, wyraźnie posmutniała.

– Koniec świata z tymi ludźmi, słowa powiedzieć nie można, bo sie zara naburmuszom.

– Ja się nie naburmuszam, tylko mi psa szkoda.

– Jak tak jej szkoda, to niech go przygarnie, kochanieńka. Jedzonko wystawia, to sie do niej przekona i zostanie. Świentej pamienci Waluś to ło niego dbał. Kudłate, ale czyste psisko z niego było, tera to niech patrzy. Istny morus. Ale jakby go łobkompał, to do ludzi podobny bendzie.

– Jak tylko zechce ze mną być, to ja nie mam nic przeciwko. Kocham psy.

– Że co?

– A nic. Jak mu na imię? A jak już przy imionach, to może ja się przedstawię: Barbara Budziarek. Kupiłam tu dom. – Wskazała ręką w stronę chatki.

– Walek to za nim wołał różnie. – Rozmówczyni udała, że nie słyszy informacji. Pomyślała, że z nową się spoufalała nie będzie. Ciągnęła więc dalej: – Najczęściej Merdek… Ło, nie wytrzymam, koniec świata, jak łon sie wgapia w niom. Siadnoł se i wgapia, ło! Coś mi sie widzi, że już sobie znalazł łopiekuna. A, to nie do uwierzenia – powiedziała i złapała się za policzki. – Tyla sie słyszało, jak to pies z tensknoty potrafi łodejść na niebiańskie łonki za właścicielem, to łod takich historii aż sie serce kraje.

– Skoro pani mówi, że mnie ta psina nie zje, to ja już pójdę do domu. I może nawet coś mu dziś wystawię. Do widzenia.

– Do widzenia, do widzenia. – Kobieta, znana we wsi jako Wiesława Rzepka, stała i obserwowała, jak pies świętej pamięci sąsiada wstał i poczłapał za nową właścicielką.

*

Merdek kilka tygodni spał w skleconej naprędce budzie na podwórku u swojej nowej pani. Co dzień, łapa za łapą, przybliżał się do domu. Basia za radą sąsiadki przesuwała miskę z karmą, aż pewnego dnia postawiła ją w domu, tuż za progiem. Uchyliła lekko drzwi i czekała. Najpierw zobaczyła nos. Serce zabiło jej mocniej. Chodź, psinko, nie bój się – przyciągała go myślami. Merdek chyba je odebrał, bo w tej właśnie chwili pchnął głową drzwi. Obwąchał czarnym, zimnym nosem teren, przełożył przez próg ostrożnie jedną łapę, potem drugą. Stanął, rozejrzał się, po czym przełożył tylne. Powoli, z opuszczonym łebkiem, szedł w jej stronę. Basi rosło ze szczęścia serce, że Merdek-Włóczykij, został domownikiem Zielonego Zakątka. Od tej chwili nie jestem już sama – pomyślała i poczuła łagodne drżenie w duszy.

*

Wiesława Rzepka spojrzała w okno. A co tam ta panna za moim płotem robi? – pomyślała i rzuciła okiem w stronę kuchni. Pokrywka podskakiwała na garnku, wypuszczając kłębki pary.

– Zara wracam – powiedziała ni do garnka, ni do siebie i wyszła na podwórko.

Basia zachodziła w głowę, gdzie mógł się podziać jej nowy towarzysz. Od rana wołała, szukała, a po psie ani śladu.

– Dzień dobry pani! – krzyknęła na widok kobiety idącej w jej kierunku.

– Dzień dobry. Ale coś mi nie wyglonda, że jej jest dobry. Stało sie co? – zapytała na widok strapionej sąsiadki. – Co tak za płot zaglonda, a? Zgubiła tam co czy jak? – dodała.

– Zgubiłam, a i owszem. A raczej sam się zgubił. Merdek. Szukam go od rana. Przepadł jak kamień w wodę. Nawet z miski jednego okruszka nie ruszył. Chodzę, szukam, nawołuję i nic. Ani śladu – mówiła smutnym głosem. – Nie widziała go może pani?

– Aaaa, to taaak, nooo… Wyglonda jak zbity pies.

– Jezu! – krzyknęła Basia. – Jest tu? Zbił go ktoś? – Poczuła ulgę mieszającą się z przerażeniem.

Rzepkowa stała jak osłupiała.

– Kto? Kogo zbili?

– No Merdka! Mówiła pani.

– Merdka?! Jaaa?

– No mówiła pani, że wygląda jak zbity… – Do Basi docierało, że to jej widok podsunął Rzepkowej skojarzenie. – Aha, już rozumiem. – Uprzedziła dalsze tłumaczenia. – Wie pani, gdzie on się może podziewać?

– Niech no zajrzy na cmentarz – powiedziała kobieta, wskazując ręką na koniec wsi. – Może sie Merdek za panem stensknił i poszedł łodwiedzić. Może mu łopowiada, że mu u nowej pani dobrze. – Rzepkowa niechcący pochwaliła Basię. Obserwowała dziewczynę i coraz bardziej nabierała do nowej sympatii. – Pod lipom niech szuka. Jedna na cmentarzu stoi, drugom wycieli, bo uschła, to bez trudu trafisz – dokończyła. – Nie martw sie, Basiu, odnajdzie sie zguba. Powsinoga z niego był, jak i jego pan – powiedziała i aż ją skręciło, że zwróciła się do nowej po imieniu. Jeszcze se pomyśli, że już tutejsza – zgromiła się w myślach. – Lece, bo mi sie kartofle usmażom, zamiast ugotować, i ino patrzeć, jak dym z łokna bendzie leciał. – Odwróciła się i pomaszerowała w stronę domu.

No przecież. Że też ci to do głowy nie przyszło, Basiu – dziewczyna rzuciła sama do siebie w myślach.

Podeszła pod cmentarną bramę. Stanęła, wzięła głęboki oddech, po czym z głośnym świstem wypuściła powietrze. Nieszczególnie lubiła te miejsca. Przed oczami stanął jej ten dzień, dzień pogrzebu mamy. Z trudem przełknęła napływającą ślinę. Przez ciało przebiegł dreszcz. To nieprzyjemne odczucie sprawiło, że otrząsnęła się i westchnęła raz jeszcze. Brama do nieba – pomyślała i zaśmiała się z nutką goryczy w głosie.

– Mam nadzieję, że cię tu znajdę, psino – rzuciła i przeszła przez cmentarną bramę. Nie błądziła pomiędzy alejkami. Rozłożysta lipa wskazywała drogę niczym drogowskaz.

Zobaczyła go. Kudłaty łebek leżał oparty o murowaną ramę niewielkiego grobu, pośrodku którego pomiędzy bujnymi chwastami nieśmiało przebijały się białe kwiatuszki. Na ten widok jej serce skurczyło się. Miała wrażenie, że ktoś wbił w nie ostrze, które przeszyło sam środek klatki piersiowej, sprawiając jej ogromny ból. Dwie pierwsze łzy spłynęły, torując drogę następnym. Zakryła twarz dłońmi, jakby chciała ukryć napływające wspomnienia. Nie zniknęły, Barbara szlochała. Mała, rozczochrana psina przywołała widok wpuszczanej w czarną ziemię drewnianej trumny, w której spoczywało ciało jej mamy. Pamięta, jak pierwsze grudki ziemi uderzały o drewniane wieko, wydając głuchy dźwięk. Ten odgłos zostanie z nią na zawsze. Wtedy też zostałam sama, psinko – pomyślała.

Merdek podniósł łebek. Zerwał się i podbiegł do swojej pani, trącił ją nosem i zaszczekał. Basia odsłoniła twarz.

Rysy jej twarzy mimowolnie złagodniały, kąciki ust powędrowały w górę. Czarne myśli odpłynęły.

– Merdek, nie skacz, bo mnie zaraz przewrócisz!

Usiłowała złapać szalejącego pupila, ale on skakał w najlepsze i ani myślał przestać. Obszczekiwał swoją panią z radością i raz po raz trącał o nogi coraz to energiczniej kręcącym się ogonem. Kiedy się uspokoił, przykucnęła, wzięła w dłonie kudłaty pysk i patrząc w oczy, z czułością w głosie zwróciła się do psa: