Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Na scenie, za sceną. Autobiografia

Na scenie, za sceną. Autobiografia

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-936945-2-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Na scenie, za sceną. Autobiografia

„Na scenie, za sceną” (oryginalny tytuł: „Onstage Offstage”) to wspaniale ilustrowane wydawnictwo autobiograficzne. To szczery pamiętnik Michaela Bublé, w którym pisze o swojej karierze, miłości i życiu.

Fotografie autorstwa Deana Freemana, które uzupełniają wydawnictwo, w znakomitej większości powstały na potrzeby tej publikacji. Ebook zawiera wiele wyjątkowych zdjęć!

Michael Bublé, którego szósty album studyjny „To Be Loved” (Warner Music, 2013) pojawił się właśnie w sprzedaży, sprzedał w samych Stanach ponad 16 milionów płyt! Trzykrotnie zdobył nagrodę Grammy w kategorii Best Traditional Pop Vocal Album za płyty: „Call Me Irresponsible” (2008), „Michael Buble Meets Madison Square Garden” (2010) oraz „Crazy Love” (2011).

Polecane książki

Dynamiczne przemiany w świecie sztuki audiowizualnej, jak i zmiana reguł refleksji nad zjawiskami przez nią dostrzeganymi – tak przecież odległymi od sfery dotychczasowych zainteresowań estetyków i teoretyków kina – zmuszają obecnie tych ostatnich do uważnego śledzenia faktów oraz analizy proces...
Poradnik do gry „Aura: Fate of the Ages” zawiera kompletny opis fabuły oraz dokładne opisy wszystkich zagadek, jakie napotkasz na swej drodze. Aura: Fate of the Ages - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Rozdział III - Na-Tiexu (cz.1) (Opis przejścia)Rozdział ...
Zbiór opowiadań z pogranicza horroru i grozy. Śmierć, strach, lęk, przyprawione szczyptą erotyki. Różni bohaterowie, różne sytuacje, ten sam cel — umrzeć, lub przeżyć....
Nie o wszystkim można napisać, nie wszystko można opowiedzieć, bo przyzwoitość nigdy nie wygra z populizmem. Zawsze w cieniu, pod prąd i wiatr, ale zawsze z uśmiechem w sercu, na marginesie układów....
" „Historia mroczna i fascynująca”. Le Dauphiné Libéré Trzymający w napięciu thriller psychologiczny zgłębiający studium obsesji i obłędu. Cloé Beauchamp, wiceprezeska dużej paryskiej agencji reklamowej, jest przekonana, że ktoś ją obserwuje. Obecność obcej osoby wyczuwa na ulicy, w pracy… a nawet...
Fascynująca podróż w głąb antycznego świata silnych kobiet. Opowieść o Nefretete – małżonce faraona, ikonie piękna starożytności, której historia po dziś dzień skrywa wiele tajemnic… Korzenie europejskiej cywilizacji sięgają najdawniejszych czasów starożytnego Egiptu. To wówczas nad Nilem żyła Nef...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Michael Bublé

Ty­tuł ory­gi­na­łu: ON­STA­GE OF­FSTA­GE

Co­py­ri­ght by © TRANS­WORLD PU­BLI­SHERS

61–63 Uxbrid­ge Road, Lon­don W5 5SA

A Ran­dom Ho­use Gro­up Com­pa­ny

www.rbo­oks.co.uk

Text co­py­ri­ght © I’m the Last Man Stan­ding 2011

Pho­to­gra­phs by Dean Fre­eman. © I’m The Last Man Stan­ding Mu­sic, Inc.

„Try A Lit­tle Ten­der­ness” Words and Mu­sic by Jim­my Camp­bell, Har­ry Wo­ods

and Reg Con­nel­ly © 1966, Re­pro­du­ced by per­mis­sion of

EMI Mu­sic Pu­bli­shing Li­mi­ted, Lon­don W8 5SW

Co­ver de­si­gned by Joby El­lis

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Dre­am Bo­oks

(A di­vi­sion of Dre­am Mu­sic Ltd.), War­saw, Po­land 2013

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Anna Bez­piań­ska-Oglęc­ka/ Dre­am Bo­oks, 2013

Tłu­ma­cze­nie: Anna Bez­piań­ska-Oglęc­ka

Re­dak­cja i ko­rek­ta: Mag­da­le­na Plu­ta

Kon­sul­ta­cja mu­zycz­na: Piotr Mac­ko­wiak (Dre­am Mu­sic)

Wy­da­nie I

ISBN: 978-83-936945-1-8 (opra­wa twar­da)

ISBN: 978-83-936945-2-5 (e-book)

Dre­am Mu­sic Sp. z o. o.

ul. Wspól­na 50 lok. 9, 00-687 War­sza­wa, Pol­ska

Tel. +48-22-4035713

Fax +48-22-4035713

E-mail:info@dre­am­mu­sic.pl

We­bsi­te: www.dre­am­mu­sic­bo­oks.com.pl, www.dre­am­mu­sic.pl

Skład i ła­ma­nie: Ewa Ma­jew­ska

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

uro­dzi­łem się, by śpie­wać

Sto­ję za ku­li­sa­mi w pra­wie cał­ko­wi­tej ciem­no­ści. Dźwię­ko­wiec przy­cze­pia na­daj­nik mi­kro­fo­nu do pa­ska mo­ich spodni. Asy­stent­ka po­pra­wia mi kra­wat i wy­gła­dza ko­szu­lę. Przed sobą wi­dzę scho­dy pro­wa­dzą­ce na sce­nę, gdzie już cze­ka mój ze­spół. Na wi­dow­ni oko­ło trzy­dzie­stu ty­się­cy lu­dzi, któ­rzy wy­da­li cięż­ko za­ro­bio­ne pie­nią­dze, by ku­pić bi­let na mój wy­stęp.

Ogar­nia mnie dziw­ne uczu­cie. Je­stem sku­pio­ny i jed­no­cze­śnie spo­koj­ny. Być może to wbrew lo­gi­ce – prze­cież cze­ka mnie wy­stęp przed wie­lo­ty­sięcz­nym tłu­mem. To dla mnie chwi­la nie­kła­ma­nej ra­do­ści.

Po­dob­no sprze­da­łem już dwa­dzie­ścia sie­dem mi­lio­nów płyt na ca­łym świe­cie, a w 2010 roku zna­la­złem się w piąt­ce ar­ty­stów, któ­rych kon­cer­ty przy­cią­gnę­ły naj­wię­cej pu­blicz­no­ści w Ame­ry­ce Pół­noc­nej. Moje na­zwi­sko po­ja­wi­ło się obok ta­kich we­te­ra­nów sce­ny, jak Bon Jovi, Ro­ger Wa­ters, The Dave Mat­thews Band i The Eagles.

Miło to sły­szeć. Te licz­by ozna­cza­ją, że ro­bię coś do­brze. Naj­bar­dziej jed­nak je­stem wdzięcz­ny lo­so­wi za chwi­le ta­kie jak ta, kie­dy wiem, że nie­dłu­go wej­dę na sce­nę. Pu­blicz­ność już cze­ka. Je­stem prze­ję­ty, po­nie­waż chcę za­śpie­wać jak naj­le­piej. To mój świat. Od­kąd pa­mię­tam, chcia­łem być ar­ty­stą. Pra­gną­łem tego tak bar­dzo, że od­na­la­złem sens w sza­lo­nym ży­ciu, ja­kie pro­wa­dzę, wy­peł­nio­nym po­dró­ża­mi z jed­ne­go kra­ju do dru­gie­go i kon­cer­ta­mi, któ­rych daję na­wet sto pięć­dzie­siąt rocz­nie.

Dro­ga, jaką prze­by­łem od śpie­wa­nia do szczot­ki do wło­sów za­miast mi­kro­fo­nu do wy­stę­pów w no­wo­jor­skiej Ma­di­son Squ­are Gar­den, była znacz­nie dłuż­sza, niż moż­na przy­pusz­czać. Wciąż je­stem mło­dy, cał­kiem nie­daw­no skoń­czy­łem trzy­dzie­ści pięć lat, ale za­czą­łem kon­cer­to­wać na dłu­go przed­tem, za­nim mo­głem ofi­cjal­nie pić al­ko­hol, nie mó­wiąc o cho­dze­niu do noc­nych klu­bów. By­łem na­iw­ny, my­śląc, że ka­rie­ra jest w za­się­gu ręki. My­li­łem się. Mu­sia­łem cięż­ko pra­co­wać, po­chleb­stwa­mi i proś­ba­mi to­ru­jąc so­bie dro­gę na sce­nę. Po­mo­gli mi lu­dzie, któ­rzy na mnie po­sta­wi­li na­wet wte­dy, gdy ja sam prze­sta­łem w sie­bie wie­rzyć.

Wszyst­ko za­czę­ło się, gdy by­łem mały i uczy­łem się swo­je­go ad­re­su. Tata za­pro­po­no­wał, bym go śpie­wał, wie­dząc, że w ten spo­sób naj­ła­twiej wej­dzie mi do gło­wy. Do dziś pa­mię­tam pro­stą me­lo­dyj­kę, jaką skom­po­no­wa­łem, by nie za­po­mnieć nu­me­ru domu i na­zwy spo­koj­nej ulicz­ki w mie­ście Bur­na­by w Ko­lum­bii Bry­tyj­skiej, gdzie do­ra­sta­łem. Ten utwór był moim pierw­szym kro­kiem do świa­ta mu­zy­ki. Stwo­rze­nie go przy­szło mi z taką samą ła­two­ścią, jak na­uka gry w ho­ke­ja.

Dzię­ki dziad­ko­wi ze stro­ny mamy, Mit­cho­wi San­ta­dze, po­zna­łem ame­ry­kań­skie stan­dar­dy, tak lu­bia­ne przez wło­skich imi­gran­tów. Słu­cha­łem Tony’ego Ben­net­ta, Fran­ka Si­na­try i De­ana Mar­ti­na. Ła­two zro­zu­mieć, cze­mu taka mu­zy­ka jest bli­ska przy­by­szom z tej czę­ści Eu­ro­py. Wło­skie ro­dzi­ny są peł­ne cie­pła i mi­ło­ści, któ­rą czło­wiek czu­je ca­łym sobą. Szcze­rze ko­cha­my swo­ich naj­bliż­szych, na­szą kuch­nię i – oczy­wi­ście – śpiew.

Dzia­dek Mitch prze­pa­dał za daw­ny­mi ar­ty­sta­mi. Na­uczył mnie ich słu­chać i ce­nić. Spę­dza­łem z nim mnó­stwo cza­su. Na­sza ro­dzi­na była moc­no ze sobą zwią­za­na. Lu­bi­li­śmy swo­je to­wa­rzy­stwo. Dość po­wie­dzieć, że nikt z nas nie trak­to­wał Bo­że­go Na­ro­dze­nia jako utra­pie­nia. Do dziś je uwiel­biam, bo to naj­bar­dziej ro­dzin­ne ze świąt. Naj­bliż­si są dla mnie ogrom­nym wspar­ciem. Bez nich nie osią­gnął­bym suk­ce­su. Ukształ­to­wa­li mnie i wiem, że gdy­bym kie­dy­kol­wiek po­gu­bił się w ży­ciu, będą pierw­szy­mi, któ­rzy spro­wa­dzą mnie na wła­ści­wą ścież­kę. To dla mnie waż­ne, po­nie­waż od­kąd sta­łem się sław­ny, lu­dzie nie za­wsze są ze mną szcze­rzy. Zga­dza­ją się z każ­dym sło­wem i co­raz rza­dziej sły­szę od nich „nie”.

Po­sia­da­nie zna­ne­go na­zwi­ska ozna­cza, że inni śmie­ją się z two­ich opo­wie­ści, bez wzglę­du na to, czy rze­czy­wi­ście ich one ba­wią, czy nie. Coś ta­kie­go może być po­waż­nym utrud­nie­niem dla roz­wi­ja­ją­ce­go się ar­ty­sty. Nie będę tu wspo­mi­nał na­zwisk uta­len­to­wa­nych wo­ka­li­stów, któ­rzy po­gu­bi­li się, dą­żąc ku sła­wie. Wszy­scy je zna­my. Wy­da­je mi się, że jed­ną z przy­czyn ich upad­ku było to, że lu­dzie po­sta­wi­li ich na pie­de­sta­le albo oni sami prze­sta­li słu­chać in­nych.

Moja ro­dzi­na to naj­lep­si ju­ro­rzy i kry­ty­cy. Ufam im bez­gra­nicz­nie i za­wsze będę słu­chać ich opi­nii. Moja mama, Am­ber, bez wa­ha­nia wy­tknie mi, gdy je­stem wul­gar­ny lub za­cho­wu­ję się nie­doj­rza­le. Każ­dy, kto oglą­dał mój wy­stęp, wie, że cza­sem lu­bię szar­żo­wać i cią­gnie mnie w stro­nę czar­nej ko­me­dii. Gdy za­pę­dzę się za da­le­ko, za­raz do mnie dzwo­ni z py­ta­niem, czy na­praw­dę mu­sia­łem po­wie­dzieć lub zro­bić to i to. Jej pe­łen roz­cza­ro­wa­nia ton gło­su spra­wia, że czu­ję się jak dzie­ciak.

Gdy do­ra­sta­łem, mama wzbu­dza­ła we mnie re­spekt, a na­wet się jej ba­łem. Jed­no­cze­śnie była dla mnie i mo­ich dwóch sióstr prze­wod­nicz­ką po ota­cza­ją­cym nas świe­cie. Nig­dy nie prze­kro­czy­ła gra­ni­cy mię­dzy ro­dzi­ciel­stwem a kum­plo­stwem. Po co nam ko­le­żan­ka? Po­trze­bo­wa­li­śmy mat­ki. Umia­ła nas przy­wo­łać do po­rząd­ku i le­piej było z nią nie za­dzie­rać. Ta ra­do­sna, peł­na do­bro­ci ko­bie­ta po­tra­fi­ła usa­dzić mnie jed­nym spoj­rze­niem. Mu­szę przy­znać, że nie na­le­ża­łem do naj­grzecz­niej­szych dzie­ci. Pe­wien dzien­ni­karz spy­tał mnie kie­dyś o naj­gor­sze rze­czy, ja­kie zro­bi­łem w dzie­ciń­stwie. Po­wi­nien spy­tać, cze­go NIE ZRO­BI­ŁEM. By­łem dup­kiem, szcze­gól­nie jako na­sto­la­tek. Bi­łem się, awan­tu­ro­wa­łem. Bra­ko­wa­ło mi pew­no­ści sie­bie, co od­bi­ja­łem so­bie na ro­dzi­nie. Kto z nas tak nie ro­bił? Gdy mamy pro­ble­my, naj­pro­ściej wy­żyć się na naj­bliż­szych.

Nie mam jesz­cze wła­snych dzie­ci, ale wiem, że wy­cho­wam je tak, jak moi ro­dzi­ce wy­cho­wy­wa­li mnie. Byli wy­ma­ga­ją­cy, ko­cha­ją­cy i wręcz bez­na­dziej­nie od­da­ni sy­no­wi i cór­kom. Wy­zna­cza­jąc dzie­ciom gra­ni­ce, za­pew­nia­my im po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Od­bie­głem tro­chę od te­ma­tu. Chciał­bym opo­wie­dzieć tro­chę wię­cej o moim dzie­ciń­stwie. To po­zwo­li le­piej zro­zu­mieć, kim je­stem dzi­siaj, nie tyl­ko jako ar­ty­sta, lecz tak­że czło­wiek.

Tata był ry­ba­kiem. Za­ra­biał, ło­wiąc ło­so­sie. Mama zaj­mo­wa­ła się do­mem i wy­cho­wy­wa­niem mnie oraz mo­ich dwóch młod­szych sióstr – Cry­stal i Bran­dee. W po­rów­na­niu z do­ma­mi mo­ich ró­wie­śni­ków u nas za­wsze było gło­śno i wie­le się dzia­ło. Nic dziw­ne­go – w koń­cu mie­li­śmy wło­skie ko­rze­nie. Chęt­nie uczest­ni­czy­łem w tym cha­osie, skwa­pli­wie przyj­mu­jąc rolę star­sze­go bra­ta, do­ku­cza­ją­ce­go sio­strom. Kie­dy Cry­stal mia­ła pięć lub sześć lat, przy­ła­pa­łem ją, jak ca­ło­wa­ła się z chło­pa­kiem o imie­niu Joey. Za­czą­łem ją tak na­zy­wać i tak zo­sta­ło do dziś. Pa­mię­tam tę wspa­nia­łą chwi­lę, kie­dy zo­rien­to­wa­łem się, że mam na nią haka. Bez prze­rwy wo­ła­łem „Joey”, do­pro­wa­dza­jąc ją do sza­łu.

Kie­dy ro­dzi­ce pro­si­li, bym pod­czas ich nie­obec­no­ści za­opie­ko­wał się sio­stra­mi, ka­za­łem któ­rejś z nich za­kła­dać moje ogrom­ne ochra­nia­cze ho­ke­isty i ćwi­czy­łem strze­la­nie goli. Mia­łem ob­se­sję na punk­cie ho­ke­ja, do dziś jest on moją wiel­ką pa­sją, oprócz mu­zy­ki oczy­wi­ście. By­cie żywą tar­czą dla mo­ich po­pi­sów strze­lec­kich mu­sia­ło być strasz­ne dla dziew­czy­nek, ale jak już wspo­mnia­łem, by­łem pa­skud­nym star­szym bra­tem. Gdy sio­stry nie chcia­ły mnie słu­chać, gro­zi­łem, że za­pro­wa­dzę je do piw­ni­cy i wło­żę ich ręce do rur z go­rą­cą wodą. Je­śli któ­raś zde­cy­do­wa­ła się w koń­cu za­ło­żyć o wie­le dla niej za duży ho­ke­jo­wy strój, tak dłu­go trzy­ma­łem ją przy­ci­śnię­tą do pod­ło­gi, aż za­czy­na­ła z prze­ra­że­nia krzy­czeć, ile sił w płu­cach. Cały czas śpie­wa­łem: „Czas spać, czas spać. Całe mia­sto już śpi…”. Nic dziw­ne­go, że mia­ły mnie ser­decz­nie dość. Kie­dy pod­ro­słem na tyle, że za­czą­łem in­te­re­so­wać się dziew­czę­ta­mi, chęt­niej prze­by­wa­łem w to­wa­rzy­stwie sióstr, żeby móc spo­tkać ich ko­le­żan­ki. Mia­ły ich spo­ro – wszyst­kie bar­dzo ład­ne. Nie­ste­ty, żad­na nie chcia­ła mieć do czy­nie­nia z nie­co zbyt pulch­nym, wred­nym czter­na­sto­lat­kiem.

Mój po­kój wy­glą­dał jak sy­pial­nie wie­lu in­nych chłop­ców. Na ścia­nach wi­sia­ły pla­ka­ty ze Spi­der Ma­nem, za­baw­ki i ga­dże­ty z Gwiezd­nych wo­jen, ta­kie jak miecz świetl­ny Dar­tha Va­de­ra. Nie­zli­czo­ną licz­bę razy, kie­dy sie­dzia­łem w szkol­nej ław­ce, pró­bo­wa­łem się skon­cen­tro­wać i prze­su­nąć ołó­wek, uży­wa­jąc Mocy, któ­rą po­słu­gi­wa­li się ry­ce­rze Jedi. Nig­dy mi się nie uda­ło. Dziś, udzie­la­jąc wy­wia­dów, wtrą­cam cza­sem cy­ta­ty z fil­mu, zwy­kle nie­zna­ne dzien­ni­ka­rzom. Kie­dy moją sy­pial­nię prze­nie­sio­no do piw­ni­cy, miej­sce Gwiezd­nych wo­jen za­ję­ły ko­lo­ro­we pi­sma z dziew­czę­ta­mi, któ­re trzy­ma­łem w skryt­ce pod pa­ne­la­mi su­fi­tu.

Waż­ny­mi po­sta­cia­mi mo­je­go dzie­ciń­stwa byli dziad­ko­wie. Byli ni­czym dru­dzy ro­dzi­ce, co zresz­tą jest ty­po­we dla wie­lu ro­dzin wło­skich imi­gran­tów. Dziad­ko­wie na­le­że­li do dru­gie­go po­ko­le­nia Wło­chów uro­dzo­nych w Ka­na­dzie. Ro­dzi­na od stro­ny mamy po­cho­dzi­ła z nie­wiel­kie­go mia­stecz­ka w po­bli­żu Pe­sca­ry, na wschod­nim wy­brze­żu Ita­lii. Ro­dzi­ce dziad­ka Mit­cha San­ta­gi przy­je­cha­li do Ame­ry­ki pra­co­wać w ko­pal­niach w pro­win­cji Al­ber­ta. Miesz­ka­li na osie­dlu zwa­nym Saun­ders. Oj­ciec mo­je­go taty przy­szedł na świat w Van­co­uver. Jego przod­ko­wie po­cho­dzi­li z Dal­ma­cji, któ­ra znaj­do­wa­ła się kie­dyś we wła­da­niu We­ne­cji, póź­niej zo­sta­ła przy­łą­czo­na do Au­stro-Wę­gier, a w koń­cu po­dzie­lo­na mię­dzy Wło­chy i Ju­go­sła­wię. Część ro­dzi­ny od stro­ny ojca mó­wi­ła, że je­ste­śmy Ju­go­sło­wia­na­mi, część – że Wło­cha­mi. Obie moje bab­cie mia­ły wło­skie ko­rze­nie, ale uro­dzi­ły się w Van­co­uver.

Znam tro­chę słów po wło­sku, ale nie mó­wię płyn­nie. Za to moi dziad­ko­wie są bar­dziej wło­scy niż miesz­kań­cy sta­re­go kra­ju. Po­nie­waż wy­je­cha­li daw­no temu, kul­ty­wo­wa­li tra­dy­cje, któ­re prze­ka­za­li swo­im dzie­ciom. Wśród nich była oczy­wi­ście mi­łość do mu­zy­ki, do­bre­go je­dze­nia i ro­dzi­ny.

By­łem bar­dzo zwią­za­ny z oby­dwo­ma mo­imi dziad­ka­mi. Trud­no zna­leźć dwóch tak róż­nych od sie­bie lu­dzi. Kie­dy by­łem mały i nie mo­głem jesz­cze pra­co­wać w wa­ka­cje, spę­dza­łem całe lato z dziad­kiem Mit­chem. Le­żąc na dy­wa­nie w sa­lo­nie, słu­cha­łem sta­rych płyt, od­twa­rza­nych na gra­mo­fo­nie z lat sie­dem­dzie­sią­tych. Naj­czę­ściej dzia­dek pusz­czał mi „Ghost Ri­ders in The Sky” w wy­ko­na­niu Vau­gh­na Mon­roe. Gdy słu­cha­łem tego utwo­ru, prze­cho­dzi­ły mnie ciar­ki. Opo­wia­dał o po­tę­pio­nych du­szach kow­bo­jów pę­dzą­cych po nie­bie sta­do by­dła o że­la­znych ra­ci­cach. Wy­da­je mi się, że wła­śnie wte­dy za­czę­ła roz­wi­jać się moja wy­obraź­nia i kre­atyw­ność. W cie­płe noce czę­sto spa­li­śmy z dziad­kiem na ta­ra­sie. Lu­bił mnie stra­szyć, mó­wiąc, że w oko­li­cy są niedź­wie­dzie, któ­re mogą mnie po­rwać. Uwiel­bia­łem te hi­sto­rie i uwiel­bia­łem się bać. Dzia­dek uda­wał, że do­strze­ga na ho­ry­zon­cie zna­ki dym­ne wy­sy­ła­ne przez In­dian. By­li­śmy ni­czym dwaj kow­bo­je, któ­rzy za­trzy­ma­li się na noc­ny po­pas.

Dzia­dek Mitch wciąż żyje. Jest cu­dow­nym, peł­nym cie­pła czło­wie­kiem. Mój dru­gi dzia­dek, Frank, zmarł po­nad dzie­sięć lat temu. Miał prze­zwi­sko „Ge­ne­rał”, nada­ne z po­wo­du po­ryw­cze­go cha­rak­te­ru. Przez całe ży­cie pra­co­wał jako szy­per na ku­trze ry­bac­kim, ale nig­dy nie na­uczył się pły­wać. La­tem no­sił szor­ty, czar­ne skar­pet­ki do ko­lan i czar­ne pół­bu­ty. Aha, i uwiel­biał Dol­ly Par­ton. Był też fa­nem słyn­ne­go bok­se­ra wagi cięż­kiej Geo­r­ge’a Fo­re­ma­na. Pew­ne­go dnia do­wie­dział się, że jego idol ma przy­je­chać do Van­co­uver. Po­nie­waż usły­szał, że pię­ściarz lubi ło­so­sia, przy­go­to­wał dla nie­go całą skrzyn­kę wła­sno­ręcz­nie za­pusz­ko­wa­nych kon­serw. Cze­kał wie­le go­dzin w ko­lej­ce na spo­tka­nie z ulu­bio­nym spor­tow­cem. Gdy w koń­cu przed nim sta­nął, po­dał mu ryby. Fo­re­man wy­glą­dał na prze­ra­żo­ne­go, dzia­dek wy­tłu­ma­czył mu więc, że to pre­zent. Bok­ser po­wie­dział:

– Sta­ry, to na­praw­dę miło z two­jej stro­ny. Dam ci au­to­graf.

Na to dzia­dek od­rzekł:

– Po co mi ja­kiś cho­ler­ny pod­pis? Jedz ryby i ciesz się tym.

I od­szedł.

Taki był mój dzia­dek Frank.

Dzia­dek Mitch ko­chał mu­zy­kę. Przy­no­sił mi sta­re, zdar­te pły­ty wi­ny­lo­we z utwo­ra­mi Mills Bro­thers lub Bro­oka Ben­to­na. Da­wa­łem się po­rwać me­lo­dii. Słu­cha­jąc aniel­skich gło­sów, co­fa­łem się w cza­sie do epo­ki, któ­rą uwa­ża­łem za swo­ją. Te pio­sen­ki prze­ma­wia­ły do mnie o wie­le bar­dziej niż współ­cze­sne ka­wał­ki, za któ­ry­mi sza­le­li ró­wie­śni­cy. Oczy­wi­ście, lu­bi­łem ze­spo­ły ta­kie jak Guns’N Ro­ses czy Me­tal­li­ca, ale mo­imi praw­dzi­wy­mi ido­la­mi byli wo­ka­li­ści ery swin­gu. Uwiel­bia­łem ich do­cie­ra­ją­cy do głę­bi ser­ca spo­sób in­ter­pre­ta­cji, któ­ry spra­wiał, że sło­wa pio­sen­ki po­zo­sta­wa­ły z tobą jesz­cze dłu­go po tym, jak prze­sta­wa­ła grać mu­zy­ka. Za­czy­na­łem ro­zu­mieć, czym jest wiel­ka sztu­ka wo­kal­na, któ­ra po­tra­fi od­da­wać naj­sil­niej­sze uczu­cia – ból roz­pa­czy lub cu­dow­ną bło­gość to­wa­rzy­szą­cą mi­ło­ści. Do tego styl, w ja­kim były wy­ko­ny­wa­ne te utwo­ry. Nie mia­ły w so­bie nic z ta­nie­go sen­ty­men­ta­li­zmu. Ci go­ście na­praw­dę po­tra­fi­li śpie­wać. Dzia­dek za­ra­ził mnie mi­ło­ścią do tego ro­dza­ju mu­zy­ki. Był szczę­śli­wy, ma­jąc obok sie­bie wnu­ka, któ­ry po­dzie­lał jego pa­sję i był go­tów go­dzi­na­mi słu­chać opo­wie­ści o zło­tych la­tach swin­gu.

Do dziś, kie­dy od­wie­dzam dziad­ka, wiem, że naj­praw­do­po­dob­niej za­sta­nę go sie­dzą­ce­go po tu­rec­ku na pod­ło­dze w sa­lo­nie, prze­gry­wa­ją­ce­go swo­je sta­re pły­ty. Te­raz robi to samo z al­bu­ma­mi, któ­re wy­da­łem. Uwiel­bia mu­zy­kę. Po­da­ro­wa­łem mu iPo­da i choć nie na­uczył się go ob­słu­gi­wać, uwa­ża, że to wspa­nia­ły wy­na­la­zek. Do koń­ca ży­cia będę mu wdzięcz­ny za mi­łość do mu­zy­ki i wie­dzę, któ­rą mi prze­ka­zał.

W prze­ci­wień­stwie do wie­lu wy­ko­naw­ców, na ścież­ce do ka­rie­ry nig­dy nie by­łem po­zo­sta­wio­ny sam so­bie. Naj­bliż­si to­wa­rzy­szy­li mi na każ­dym kro­ku. Moje pły­ty to praw­dzi­wie ro­dzin­ne przed­się­wzię­cie. Gdy przy­go­to­wy­wa­łem czwar­ty al­bum Cra­zy Love, dzia­dek Mitch, bab­cia Yolan­da, mama, tata, obie sio­stry z mę­ża­mi i dzieć­mi przez cały czas byli w stu­diu, pa­trząc, jak na­gry­wam ko­lej­ne ścież­ki. Po­nie­waż był to dzień uro­dzin mo­jej sio­strze­ni­cy Jade, mama upie­kła tort cze­ko­la­do­wy, bab­cia zro­bi­ła la­sa­gne, a dzia­dek przy­niósł bu­tel­kę do­mo­we­go wina. Dzię­ki ich obec­no­ści stu­dio Bry­ana Adam­sa w Van­co­uver wy­glą­da­ło do­kład­nie tak jak mój ro­dzin­ny dom w nie­dzie­lę – pach­ną­cy je­dze­niem i pe­łen roz­gar­dia­szu. Kie­dy tam­te­go dnia, pra­cu­jąc w stu­diu, pod­no­si­łem oczy, wi­dzia­łem za szy­bą dziad­ka, po­ru­sza­ją­ce­go usta­mi do słów pio­se­nek, któ­re tak do­brze znał i ko­chał. Jed­nym z jego ulu­bio­nych ka­wał­ków jest „Star­dust”, zna­ny z in­ter­pre­ta­cji Bin­ga Cros­by’ego oraz in­nych wo­ka­li­stów. Pa­mię­tam wy­raz dumy ma­lu­ją­cy się na jego twa­rzy, gdy za­czą­łem na­gry­wać ten utwór. Wszy­scy człon­ko­wie ro­dzi­ny spo­glą­da­li na mnie w po­dob­ny spo­sób. By­łem szczę­śli­wy, że są ze mną. Czu­łem ich wspar­cie i mi­łość. Jak­bym już nie sie­dział w stu­diu, oto­czo­ny ca­łym tym skom­pli­ko­wa­nym sprzę­tem, tyl­ko prze­niósł się do ro­dzin­ne­go domu.

Ro­dzi­na to­wa­rzy­szy mi nie tyl­ko pod­czas na­grań, lecz tak­że w cza­sie tras kon­cer­to­wych. Moja li­czą­ca sie­dem­dzie­siąt osób eki­pa tech­nicz­na jest przy­zwy­cza­jo­na do ich obec­no­ści. Nie ma w tym nic dziw­ne­go, bio­rąc pod uwa­gę, że tata za­rzą­dza mo­imi fi­nan­sa­mi. Dla naj­bliż­szych na za­wsze po­zo­sta­nę chłop­cem, któ­ry śpie­wał ka­ra­oke w sa­lo­nie.

Po­cho­dzę z ro­dzi­ny ry­ba­ków, cięż­ko pra­cu­ją­cych lu­dzi mo­rza, praw­dzi­wych wło­skich ma­cho, dum­nych z tego, co osią­gnę­li. Nig­dy nie wsty­dzi­li się oka­zy­wać uczuć. Kie­dy skoń­czy­łem na­gry­wa­nie „Star­dust”, wy­sze­dłem ze stu­dia i chwy­ci­łem twarz dziad­ka w dło­nie. Oto­czył mnie ra­mio­na­mi. W jego oczach lśni­ły łzy.

– Mi­cha­el – po­wie­dział – two­je ży­cie jest sza­lo­ne. Sza­lo­ne!

Je­śli kie­dy­kol­wiek będę po­trze­bo­wał przy­po­mnie­nia o tym, co osią­gną­łem, wy­star­czy, że spoj­rzę na twarz dziad­ka, gdy słu­cha, jak śpie­wam. Je­dy­na róż­ni­ca jest taka, że nie sie­dzi­my w jego sa­lo­nie, słu­cha­jąc sta­rych płyt, ale je­ste­śmy w jed­nym ze słyn­nych stu­diów na­gra­nio­wych lub za ku­li­sa­mi Ma­di­son Squ­are Gar­den.

Kie­dy na­gry­wam pły­tę, wiem, że dzia­dek bę­dzie mi to­wa­rzy­szył w stu­diu przez wie­le go­dzin. Choć skoń­czył osiem­dzie­siąt­kę, bez wa­ha­nia po­le­ci na dru­gi ko­niec świa­ta, by obej­rzeć mój kon­cert. Re­gu­lar­nie od­by­wa dwu­dzie­sto­dwu­go­dzin­ne loty z Van­co­uver do Au­stra­lii, by spę­dzać ze mną czas, choć wy­da­je się to zbyt­nim ob­cią­że­niem dla oso­by w jego wie­ku. Wiem, że za­wsze ma­rzył, by być pio­sen­ka­rzem, dla­te­go cie­szę się, że speł­ni­łem na­sze wspól­ne ma­rze­nie. Czę­sto opo­wia­dam o nim pod­czas wy­stę­pów. Dzia­dek pra­co­wał jako hy­drau­lik, ale gdy do­sta­wał zle­ce­nie od ja­kie­goś mu­zy­ka, nie brał pie­nię­dzy, je­śli ten się zgo­dził, bym mógł z nim wy­stą­pić. Inne dzie­cia­ki cho­dzi­ły do cen­trów han­dlo­wych, ja śpie­wa­łem w ho­te­lo­wych klu­bach, z ar­ty­sta­mi przy­najm­niej trzy razy star­szy­mi ode mnie. Dzia­dek był go­tów wie­le dla mnie zro­bić. To­wa­rzy­szył mi na prze­słu­cha­niach i pod­czas wy­stę­pów w pro­gra­mach po­szu­ku­ją­cych mło­dych ta­len­tów.

Mają ra­cję ci, któ­rzy są­dzą, że dro­ga do sła­wy jest cięż­ka i peł­na wy­rze­czeń. Jako dzie­ciak by­łem bar­dzo pew­ny swo­ich umie­jęt­no­ści. Nig­dy nie przy­pusz­cza­łem, że cze­ka mnie dzie­sięć lat wy­tę­żo­nej ha­rów­ki. Prze­ży­łem wie­le chwil zwąt­pie­nia i nie­jed­no­krot­nie mia­łem chęć zre­zy­gno­wać.

Wiem, że to tru­izm, ale za wszyst­ko trze­ba pła­cić. Ka­na­dyj­ski pi­sarz Mal­colm Gla­dwell1 wy­li­czył, że po­trze­ba oko­ło dzie­się­ciu ty­się­cy go­dzin cięż­kiej pra­cy, by osią­gnąć suk­ces w ja­kiejś dzie­dzi­nie. Obo­jęt­ne, czy cho­dzi­ło o Mo­zar­ta, Be­atle­sów czy Bil­la Ga­te­sa. Zga­dzam się z nim. Bez wzglę­du na to, jak wiel­ki masz ta­lent, mu­sisz wło­żyć masę wy­sił­ku, za­nim bę­dziesz mógł usiąść i po­wie­dzieć: „Uda­ło mi się”.

Tak mię­dzy nami – wciąż jesz­cze nie je­stem na tym eta­pie.

Na mój roz­wój jako ar­ty­sty i czło­wie­ka mia­ła wpływ nie tyl­ko ro­dzi­na. Bur­na­by, gdzie do­ra­sta­łem, to nie­wiel­kie mia­sto w po­bli­żu Van­co­uver. Miesz­ka w nim wie­lu imi­gran­tów z Ita­lii. Nic dziw­ne­go, że mamy dużo wło­skich re­stau­ra­cji, skle­pów spo­żyw­czych i ka­wiar­ni, w któ­rych star­si pa­no­wie prze­sia­du­ją całe go­dzi­ny nad fi­li­żan­ką espres­so. Spę­dzi­łem w tym miej­scu dzie­ciń­stwo i wciąż czu­ję się z nim moc­no zwią­za­ny. Nie za­wsze było ró­żo­wo, mia­łem pro­ble­my jak każ­dy na­sto­la­tek. W li­ceum trzy­ma­łem się z boku i ra­czej nie na­le­ża­łem do kla­so­wej pacz­ki naj­po­pu­lar­niej­szych uczniów, choć lu­bi­łem i upra­wia­łem sport. Nie pa­mię­tam, że­bym miał sta­łą dziew­czy­nę. Nie uczy­łem się zbyt do­brze, ale by­wa­łem pie­kiel­nie am­bit­ny. Na lek­cji an­giel­skie­go pe­wien chło­pak po­wie­dział kie­dyś przy ca­łej kla­sie, że je­stem głu­pi. Za­wzią­łem się i po­sta­no­wi­łem do­stać na ko­niec roku szóst­kę tyl­ko dla­te­go, by mu po­ka­zać, że mogę być od nie­go lep­szy. Nie prze­szko­dzi­ło mi to za­ro­bić dwój­ki na ba­nal­nie ła­twych za­ję­ciach z go­to­wa­nia, po­nie­waż za­miast uwa­żać, ga­da­łem z ko­le­żan­ka­mi. Nie my­śl­cie jed­nak, że by­łem kla­so­wym pod­ry­wa­czem. Naj­czę­ściej za­cho­wy­wa­łem się jak du­pek. Dziew­czy­ny wy­trzy­my­wa­ły ze mną naj­wy­żej ty­dzień. Uwiel­bia­łem roz­ra­biać. Pod­czas szkol­nej wy­ciecz­ki do pie­kar­ni ukra­dłem dla za­ba­wy chleb. Do­sta­łem za to szla­ban na wyj­ścia kla­so­we, a mama była bar­dzo nie­za­do­wo­lo­na. Lu­bi­łem pa­ko­wać się w kło­po­ty. Je­dy­nie mu­zy­ka była czymś, na czym po­tra­fi­łem się skon­cen­tro­wać.