Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Na zachód od wolności

Na zachód od wolności

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-761-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Na zachód od wolności

Marrakesz, lipiec 2011. W zakładzie fryzjerskim brutalnie zamordowano trzech amerykańskich obywateli. Sprawa zostaje szybko zamieciona pod dywan, jednak tydzień później do Ambasady Stanów Zjednoczonych w Berlinie dzwoni kobieta, twierdząc, że posiada informacje na temat zabójstwa. Wysoko postawiony agent CIA zdaje sobie sprawę, że trafił na coś wielkiego. Kontaktuje się ze swoim starym współpracownikiem i byłym agentem, Ludwigiem Lichtem, który ma dotrzeć do kobiety i ją przesłuchać. Sprawa jednak szybko się komplikuje i wkrótce zaczyna się pościg za jednym z najbardziej zatwardziałych wrogów Ameryki. „Na zachód od wolności jest świetną książką, zaskakująco świetną. Solidnie poprowadzonym, inteligentnym thrillerem politycznym sięgającym korzeniami do okresu zimnej wojny”. Corren „Rewelacyjny thriller o zasięgu międzynarodowym rozgrywający się w znakomicie sportretowanym środowisku miejskim Berlina”. Uzasadnienie do nagrody Debiut Roku przyznawanej przez Szwedzką Akademię Kryminału

Polecane książki

Opowieść o skazanej na niepowodzenie, dramatycznej miłości ucznia do nauczycielki i ich wspólnej walce z jego ciężką chorobą. Pierwsza, niemal cała wersja powieści (rękopis) powstała, gdy autor był zaledwie czternastolatkiem. Postanowił wtedy opisać wydarzenia, których był świadkiem. Po latach zdec...
Seria kieszonkowych poradników językowo-biznesowych pomoże Ci poszerzyć słownictwo i wiedzę w różnych dziedzinach. Książeczki zawierają tematycznie zgromadzone pojęcia i zagadnienia, a także ich tłumaczenia. Bądź specjalistą w swojej dziedzinie, również w kręgach obcojęzycznych!...
Wincenty Budzyński to pochodzący z Wołynia polski pisarz i działacz polityczny, zasłużony uczestnik powstania listopadowego. Po jego upadku włączył się w działalność konspiracyjną w Galicji, zakończoną aresztowaniem i więzieniem. Po uwolnieniu udał się na emigrację, gdzie nawiązał bliższą współ...
Założyciel PayPala o kulisach powstania największych start-upówWielką tajemnicą naszych czasów jest to, że wciąż istnieją niezbadane obszary i rzeczy jeszcze nie wynalezione. W książce „Zero to One” legendarny przedsiębiorca i inwestor, Peter Thiel, pokazuje, w jaki spos&oa...
Dzięki tej broszurze czytelnik oszczędzi czas na poszukiwanie odpowiedzi na swoje pytania, które często mogą okazać się pilne, gdyż problematyka funkcjonowania zarządu omówiona jest kompleksowo w jednej (zwięzłej i napisanej przystępnym językiem) publikacji. Broszura zawiera wyjaśnienia dotyczące...
Książka prezentuje wiedzę na temat zasobów niezbędnych do powstania nowych firm, ich wzrostu i rozwoju. Jej istotną zaletą jest odwoływanie się zarówno do teorii, jak i praktyki gospodarczej. W poszczególnych rozdziałach daje się zauważyć logiczne ustrukturyzowanie treści, obejmujące: wprowadzenie, ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Thomas Engström

Tytuł oryginału:

VÄSTER OM FRIHETEN

Copyright © Thomas Engström 2013

First published by Albert Bonniers Förlag

Published by arrangement with Nordin Agency AB, Sweden

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Grzegorz Krzymianowski

Korekta: Magdalena Świtała, Magdalena Bargłowska, Mariusz Kulan

ISBN: 978-83-7999-761-9

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

http://www.soniadraga.pl

http://www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Gabrielli z podziękowaniem

Demokracja nie może prowadzić wojny.

GENERAŁ WALTER BEDELL SMITH

prolog

marrakesz

marrakesz – tensift – el haouz / maroko

nd 10 lipca 2011 roku

[ll:05/gmt]

W Afryce Północnej było kilku odważnych zachodnich dyplomatów, ale konsul generalny USA w Maroku się do nich nie zaliczał. Wiele by dał, żeby to przedpołudnie wyglądało inaczej.

Marokańska żandarmeria królewska zamknęła kilka ulic medyny w Marrakeszu. Przy meczecie ibn Jusufa była całkowita blokada, lecz na konsula czekało tam zgodnie z umową dwóch policjantów. Pomogli mu przebyć ostatni odcinek drogi: odpychali na bok dorosłych mężczyzn, którzy nie zdążyli się odsunąć na czas, szturchali i odpędzali chłopców z kieszeniami wypełnionymi pieniędzmi od turystów. Brutalność sił porządkowych oszczędzała tylko osły i zakwefione żebraczki. Ulice stawały się coraz węższe, a za drugim kręgiem zapór policyjnych nie było już żadnych cywilów.

Przed miejscem przestępstwa stała około dziesięcioosobowa grupa umundurowanych spoconych policjantów. Upał dochodził już do trzydziestu sześciu stopni. Gdy pojawił się amerykański konsul, wszyscy zamilkli. Przy wejściu do lokalu stał policjant. Jego chemicznie wybielone rękawiczki kontrastowały z granatowym mundurem ozdobionym wielkimi kapitańskimi pagonami i lampasami. Tuż nad krótko ostrzyżonymi błyszczącymi włosami Marokańczyka na świecących łańcuchach wisiał szyld w kolorze wielbłądziej sierści z napisem „Cyrulik” po arabsku i po francusku.

– Witam, monsieur – powiedział kapitan, pospiesznie wyciągając dłoń na powitanie. – Chciałby pan pewnie zobaczyć, jak to wygląda, prawda?

– Nie wiemy jeszcze, co tu się stało.

– Zamordowano trzech obywateli USA.

– A nie czterech? – zaoponował konsul. – Pański kolega poinformował mnie przez telefon, że…

Kapitan skinął spokojnie głową.

– Trzech pańskich rodaków i jednego Marokańczyka. Odkryliśmy to dopiero przed chwilą. Wydaje się, że to cyrulik. Tam. – Wskazał w kierunku rozpadającego się muru. Za nim znajdowała się opustoszała w tej chwili działka i resztki rozebranego budynku; ponad stosami potłuczonego szkła i śmieci widać było mocno sfatygowaną betoniarkę. Kilka metrów kwadratowych zagruzowanej ziemi tuż obok pokrytej rdzą maszyny przykryto turkusową plandeką.

– Ale w środku wszystko zostało tak, jak było? – zapytał konsul, przenosząc spojrzenie z plastikowej plandeki na salon cyrulika.

– Tak, zebraliśmy tylko odciski palców.

Amerykanin skinął głową. Nie ma na co czekać.

Dreszcz przerażenia przeszedł mu po plecach, gdy się zorientował, że żaden z policjantów nie zamierza wejść z nim do lokalu.

Najpierw zobaczył wyraz twarzy denata na fotelu. Była w niej raczej konsternacja niż strach – jakby w ostatniej sekundzie życia ktoś powiedział mu prosto w oczy wyjątkowo idiotyczne kłamstwo. Konsul robił, co mógł, żeby na niego nie patrzeć. Kiedy wreszcie udało mu się odwrócić spojrzenie, zobaczył kałużę krwi.

Tuż obok, na posadzce w szachownicę, widać było rozmazane ślady stóp, a nad lustrami dziwaczne wzory zastygłej krwi. Amerykanin zaczął czyścić okulary. Musiał sprawiać wrażenie szacownego, opanowanego dyplomaty; widać go było przez szyby w cienkich, pomalowanych na żółto drzwiach. Na ścianie zamocowano mały telewizor. Stacja France 24 pokazywała właśnie zdjęcia europejskich samolotów myśliwskich nad Bengazi, Trypolisem i Misratą oraz personelu naziemnego we włoskich bazach wojskowych. Dźwięk był wyłączony.

Zimne światło jarzeniówki, liliowe kafelki na ścianach i chłodny powiew klimatyzacji działały kojąco i pozwalały odpocząć od nasyconego czerwonym pyłem upalnego powietrza na zewnątrz. Trzy ciała. Oprócz mężczyzny siedzącego w fotelu jeszcze dwaj leżący na brzuchu na podłodze. Wszyscy około trzydziestki. Żaden nie był stąd. Ani wtedy, gdy żyli, ani teraz. Nigdy.

Mężczyzna w fotelu miał na sobie biały podkoszulek i spodnie khaki, a na szyi srebrny łańcuszek. Konsul podszedł, jak najbliżej się dało, starając się nie wdepnąć w kałużę krwi, i się pochylił. Nieśmiertelnik. Amerykańska marynarka wojenna, porucznik. Kieszenie puste. Brak paszportu i portfela. Pionowo biegnący tatuaż na prawym przedramieniu: od góry „USMC”, niżej orzeł trzymający w każdym szponie granat ręczny, a pod spodem słowa: „Semper fi, motherfucker”. Na kolanach jakieś pieniądze, drobniaki.

Pozostali dwaj wyglądali na cywili. Jeden w jeansach i spranym T-shircie z częściowo widocznym nadrukiem na plecach: „Information Wants to”. Drugi ubrany podobnie. Bardziej zakrwawiony. Żaden z nich nie miał przy sobie portfela. Jeden miał brodę. Dwa poplamione amerykańskie paszporty leżały na stoliku na kółkach, na którym stała też miska z pianą do golenia. Zdjęcia potwierdzały ich tożsamość.

Wszyscy trzej zabici strzałami w głowę, po dwa strzały na każdego. Nie były to morderstwa rabunkowe. Raczej egzekucja. Może nawet akcja terrorystyczna.

Konsul analizował sytuację. Czy niczego nie przeoczył? Minęło kilka minut. Ciała nie wydawały trupiej woni. W lokalu dało się wyczuć tylko perfumy, było chłodno i dość czysto. Pamiętał bardziej drastyczne obrazy. Może nie tyle obrazy, co gorsze samopoczucie.

Bo dzisiejsze zdarzenie znajduje się o lata świetlne od jego codziennych obowiązków. Sprawy konsularne dotyczyły zwykle turystów, którzy stracili paszport. Niezwykle rzadkie przypadki śmierci dotyczyły zazwyczaj emerytów lub narkomanów. A tutaj mamy żołnierza. Prawdziwy fart. Konsul nie będzie musiał dzwonić do rodziny ani koordynować procedur dochodzeniowych z amerykańskimi władzami. Nie będzie musiał nawet załatwiać kwestii transportu ciał do USA. Wystarczy tylko przekazać sprawę dalej. Od razu przestał żałować, że pomijano go przy zmianach kadrowych. Rozczarowanie brakiem awansu minęło bez śladu.

Upalne powietrze, który uderzyło w niego po wyjściu na ulicę, było teraz dużo trudniejsze do zniesienia. Kapitan policji czekał odwrócony plecami do drzwi. Zgasił papierosa. Marquise, zauważył konsul. Piękne anyżkowozielone pudełko budziło skojarzenia z położoną kilka kilometrów dalej restauracją Café de la Poste. Sądząc po zapachu, była to cygaretka.

Konsul wziął kapitana pod rękę i poprowadził kilka kroków dalej, za pozbawioną kół przyczepę z plastikową podłogą.

– Byłbym wdzięczny – powiedział spokojnie – gdyby udało się utrzymać to w tajemnicy przed dziennikarzami do czasu…

– Do czasu, aż zabierzemy stąd ciała – dokończył kapitan. Miał nieodgadniony ton głosu.

Czyżby chodziło o łapówkę?

Spojrzenie konsula zatrzymało się trochę dłużej na jego białych rękawiczkach i ciemnej, wypolerowanej kaburze pistoletu.

– Nieprzyjemna sprawa – mruknął, kiwając głową w kierunku salonu.

– Ogromna tragedia – z powagą stwierdził kapitan. – Moje najszczersze kondolencje. Całe Maroko łączy się w bólu.

– Dziękuję.

Łapówka nie była potrzebna.

– I proszę się nie martwić, monsieur. Nikt nie chce słuchać o zamordowanych cudzoziemcach. Jednorazowa historia. Nie ma sensu siać paniki. – Na jego twarzy pojawił się przelotny uśmiech. – To nie Algieria.

Konsul z trudem odwzajemnił uśmiech, bo zgodnie z regułami dyplomatycznymi w ogóle nie powinien reagować, gdy ktoś mówi źle o innym kraju.

– W takim razie wszystko ustalone.

Kapitan spojrzał pospiesznie na zegarek. Podróbka Breitlinga.

– Jeszcze raz bardzo dziękuję – powiedział na pożegnanie konsul.

Kapitan zasalutował. Konsul skinął głową, przechylił ją w bok i uśmiechnął się z zażenowaniem, jak każdy cywil, któremu wojskowy okazuje szacunek.

Po drugiej stronie ogrodzenia panował zwyczajowy chaos. Motorynki – chude wyrostki i grube kobiety w nikabach konkurujący o to, kto kogo pierwszy przejedzie. Wózki – przeładowane, przekrzywione, ciągnięte bardziej przez starych woźniców niż przez osły. Samochody – nie do opisania. Wracał bez policyjnej eskorty. Po przebyciu najgorszego odcinka szybko dotarł do zewnętrznej bramy dzielnicy. Przez osiem lat stacjonowania w tym kraju nauczył się unikać miejscowej ludności. To kwestia nastawienia.

Trzeba wyjść, byle szybciej. W zalanej upalnym słońcem zatoczce dla taksówek przy ulicy przelotowej Route des Remparts czekał na niego szofer w zakurzonym białym lincolnie navigatorze należącym do konsulatu. Samochód stał z włączonym silnikiem, który pozwalał pracować klimatyzacji. Dzięki błogosławionej nowej autostradzie droga powrotna do Casablanki nie powinna trwać dłużej niż dwie godziny. Wystarczy na przygotowanie się do rozmowy z ambasadorem w Rabacie. Trzeba było jechać tam osobiście, ponieważ w biurze w Marrakeszu nie było bezpiecznej linii.

Amerykański konsul generalny poczuł głęboką radość na myśl, że jedno jest pewne: nigdy się nie dowie, co tak naprawdę stało się w salonie cyrulika, jak to się stało, dlaczego i kto mógł tego chcieć. Nigdy nie będzie musiał zastanawiać się nad tą zagadką. Wgląd w tę sprawę będzie miała bardzo mała grupa, garstka zaufanych szefów, żyjących w stworzonym przez siebie świecie cieni. Są po drugiej stronie granicy, której istnienia może się tylko domyślać. To go pociesza i pozwala zasnąć w połowie drogi na wybrzeże, podczas rozmowy z kierowcą. Sen daje mu prawdziwy odpoczynek.

niedziela

ambasada amerykańska

berlin pariserplatz / niem

nd 17 lipca 2011 roku

[09:10/cet]

Na dachu budynku ambasady USA w Berlinie dominowała potężna sylwetka Clive’a Bernera, pseudonim GT. Dwa tygodnie temu zauważył, że marynarki od garniturów zrobiły się na niego za ciasne: przekroczył granicę stu dwudziestu pięciu kilogramów. Jednocześnie stracił centymetr z metra siedemdziesięciu czterech, które dawniej wpisywał w rubryki „wzrost”. Próbował więc zmylić obserwatora wyrazistymi szczegółami mającymi zneutralizować obraz kaszalota. Stąd potężny wąs morsa. Stąd oprawki pilotki w kolorze złota i jaskrawoczerwony sznurek do okularów dla zapominalskich.

Dla sześćdziesięciojednoletniego szefa bazy operacyjnej CIA w Berlinie niedziela zapowiadała się znakomicie. Wczesny poranek był przepiękny, a lato cieszyło wszystkie zmysły, nie męcząc upałami. Nieco dalej, na wysokości jego oczu, ukośnie po lewej stronie, bogini zwycięstwa i jej kwadryga zwieńczająca Bramę Brandenburską ruszała właśnie do niespodziewanego ataku na miasto. Była symbolem światowej historii, umiejętności przywódczych. Amerykanin mógł się tylko domyślać, co czuli Niemcy, patrząc na pomnik zwycięstwa w sercu swojego wiecznie przegrywającego państwa.

GT zawdzięczał dobry humor sekretarzowi, który zadzwonił o wpół do ósmej i uratował go przed koniecznością pójścia na mszę. Przez osiem ostatnich niedziel musiał maszerować do kościoła anglikańskiego przy Preussenallee. W życiu jego żony kwestie ducha stawały się projektem o coraz wyższym priorytecie. Miała nadzieję, że to ich do siebie zbliży.

Pięć metrów za jego plecami otworzyły się potężne metalowe szare drzwi pożarowe. Stanął w nich Johnson przysłany tu rok temu z Langley. Nadal zachował czterdzieści procent niewinności.

GT zaciągnął się ostatni raz ospałym letnim powietrzem Berlina, obserwując pomarańczowy balon majestatycznie unoszący się nad domami.

– Możemy zaczynać – powiedział Johnson. – Szefie?

– Idę.

Zeszli dwa piętra niżej. GT starał się z całych sił nie sapać zbyt głośno. Z miernym skutkiem.

Johnson przeciągnął identyfikator przez czytnik i wbił kod: nową sześciocyfrową kombinację, której musieli się uczyć raz na tydzień. Kolejny raz GT zwrócił uwagę na zapach jego perfum – mieszankę mleczno-kwiatowych tonów. Ktoś powinien z nim o tym porozmawiać.

W szerokim korytarzu, którego jasnoniebieska wykładzina podłogowa wreszcie została wyprana, panowała cisza jak w kostnicy. Wszystkie drzwi pozamykane. GT wyminął Johnsona i otworzył drzwi w jasnej dębowej okleinie. Mosiężna tabliczka po prawej stronie futryny informowała:

DR CLIVE BERNER

KOORDYNATOR DS. REGIONALNYCH

Ileż to pusto brzmiących tytułów używał przez te wszystkie lata? Ze dwadzieścia. Tu, w kraju sprzymierzonym, była to raczej kwestia grzecznościowa – działalność szpiegowska jest, bądź co bądź, wszędzie zakazana. W państwach neutralnych i wrogich była to kwestia wielkiej wagi. Im więcej czasu potrzebowały krajowe służby bezpieczeństwa na rozszyfrowanie, kto jest kim w lokalnej hierarchii CIA, tym lepiej.

Całkiem niezły gabinet jak na regionalnego koordynatora. Trzydzieści pięć metrów kwadratowych, dwa okna z szybami ze szkła pancernego, które przyciemniono, żeby uniemożliwić zaglądanie do środka. Przymocowane do podłogi duże biurko w tej samej jasnej dębowej okleinie co drzwi – gdyby mógł wybierać, wolałby coś bardziej klasycznego, ale histerycy z Dyplomatycznych Służb Bezpieczeństwa postawili na swoim.

Zamiast jasnoniebieskiej wykładzina w kolorze ciemnoczerwonym, tak jak w saloniku dla gości u ambasadora. Na przymocowanych do ścian regałach rząd żółtych grzbietów kanonu literatury niemieckiej wydanego przez wydawnictwo Reclam Verlag. Solidny fotel biurowy. Nowoczesna niska kanapa obita szarą tkaniną o strukturze filcu w komplecie z trzema fotelami ustawiona była przy przymocowanym do podłogi kubistycznym stoliku ze znienawidzonego jasnego drewna. Oczywiście bez poduszek. Na stole niski stalowy termos z kawą i trzy białe kubeczki plus najświeższe numery „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, „The Economist”, „Berliner Morgenpost”, „Die Zeit”, „Wall Street Journal Europe”, „Newsweek”, „Der Spiegel”. Aha, jeszcze „Le Monde diplomatique”, wersja niemieckojęzyczna; miła lektura dla kogoś, kto chce sobie lekko podnieść ciśnienie antyamerykańską propagandą nienawiści. GT uśmiechnął się błogo. Gdyby miał trochę więcej sił, już dawno zakochałby się w swojej sekretarce.

Odwiesił marynarkę na wieszak przy lustrze i się przeciągnął. Górny guzik koszuli rozpięty, bez krawata. Cienka jasnoszara marynarka była nowa i nieźle dopasowana, nawet w ramionach. Szyta na miarę. Chyba trzeba będzie zamówić jeszcze ze trzy, w innych kolorach.

GT usiadł na kanapie z szeroko rozstawionymi nogami i łokciami wspartymi na oparciu kanapy, Johnson wybrał fotel i usiadł ze skrzyżowanymi nogami. Samiec alfa, samiec beta. Pół minuty później przyszedł jeszcze Almond, szef operacyjny i prawa ręka GT.

Jacy młodzi ci jego ludzie. Zawsze byli tacy młodzi?

– Sytuacja wygląda następująco… – Powaga Almonda kontrastowała z jego patologiczną opalenizną. – O dziewiętnastej zero pięć w sobotę wieczorem lokalnego czasu na centralę dzwoni kobieta posługująca się językiem angielskim. Prosi o połączenie z ambasadorem Harrimanem. Telefonista informuje, że to niemożliwe, i prosi o ponowny telefon w poniedziałek.

GT spojrzał na niego bez zainteresowania.

– Tak?

– Pięć minut później, o dziewiętnastej dziesięć, kobieta dzwoni ponownie. Odbiera ta sama osoba. Kobieta jest bardzo poruszona.

Almond wyciągnął z kieszeni na piersi komputer kieszonkowy i nacisnął przycisk odtwarzania.

– Dlaczego to takie trudne? – spytała kobieta na nagraniu. – Pan chyba nie rozumie. Mam ważną informację.

– Mogę oczywiście przekazać informację panu ambasadorowi, gdy tylko będzie na miejscu – odpowiada telefonista. GT dalej nie okazuje zainteresowania. – A o co chodzi?

– O Amerykanów zamordowanych w Marrakeszu – odpowiada kobieta. – Halo?

Cisza. Długa cisza.

GT kręci głową.

– Rozumiem – mówi telefonista. – Jeśli może pani zostawić swoje nazwisko i numer telefonu, to…

– Będę rozmawiać tylko z Ronem – stwierdza kobieta.

– Pana ambasadora dziś nie ma, dlatego prosiłbym, żeby pani zostawiła swoje nazwisko i numer, to oddzwonimy w…

Kliknięcie.

Almond wyłączył komputer.

– Marrakesz? – spytał GT.

Johnson odchrząknął.

– Sprawdziłem to, szefie. Nasz konsul generalny w Marrakeszu potwierdza, że…

GT zakręcił dłonią w powietrzu.

Johnson potrzebował pół sekundy, żeby skorygować wyraz twarzy i zmienić ton.

– Trzej obywatele amerykańscy zostali zamordowani w Marrakeszu przed tygodniem. Mężczyźni, około trzydziestki. Jeden wojskowy, dwaj cywile. Zastrzeleni podczas egzekucji w miejscu publicznym, na mieście.

– Egzekucja.

– Tak, szefie. Przepraszam za brak szczegółów. Marokańska, jak jej tam… żandarmeria. Mają do mnie zadzwonić.

– A może to ty powinieneś zadzwonić do nich?

– Już raz…

– Idź i spróbuj jeszcze raz.

Johnson kiwnął głową i wyszedł.

– Jeden z cywili to trzydziestosiedmioletni konsultant IT z Frankfurtu – dorzucił Almond, gdy drzwi się zamknęły.

– Niemiec? Zdaje się, że miało być trzech Amerykanów?

– Peter Mueller. Podwójne obywatelstwo. Urodzony w Kalifornii, przyjechał tu jako dziesięciolatek.

– Skąd masz te dane?

– Moje gadatliwe źródło w Verfassungsschutz – odpowiedział z dumą Almond. Zdobycie źródła informacji w agencji kontrwywiadu sojuszniczego państwa nie było może zadaniem najtrudniejszym na świecie, ale i tak był dumny, że mu się udało. – Ale, ale – kontynuował Almond. – Nasz konsultant IT, czyli Peter Mueller. Czy coś o nim wiemy? I owszem. Wiemy, że od czasów szkoły średniej kolegował się z naszym ulubieńcem, Lucienem Gellem.

GT zesztywniał.

– Nie wierzę.

– A jednak – wtrącił Almond, kiwając głową. – A jednak.

Lucien Gell. Obywatel Niemiec. Założyciel Hydraleaks, organizacji, którą CIA już dawno uznała za prawdziwego następcę osłabionych poprzedników i konkurentów. Organizacja Luciena Gella była sprytniejsza i potrafiła się lepiej maskować. Hydraleaks nie miało własnych stron internetowych, tylko pośredniczyło pomiędzy źródłem przecieku a mediami. Jego członkowie zamiast publikować wiadomości z pominięciem normalnych gazet i kanałów telewizyjnych, pieczołowicie wybierali najbardziej odpowiednie forum dla konkretnego przecieku, w pewnych przypadkach wręcz konkretnego dziennikarza, który najlepiej nadawał się do prowadzenia sprawy. Prowadzili aktywne poszukiwanie przecieków, pracowali z osobami mogącymi stać się źródłem informacji, rekrutowali ich – był to sposób postępowania, który przypominał GT metody pracy z okresu zimnej wojny, gdy sam werbował agentów ze Wschodu.

– Wiedziałem, że ci się to spodoba – powiedział Almond i oblizał wargi.

GT wstał, podszedł do regału i zaczął się przyglądać stojącym w nim książkom.

Wywierano silną presję na Niemcy, żeby pomogli Ameryce uciszyć Hydraleaks. Oskarżenie Hydraleaks o złamanie niemieckiej ustawy o poufności musiałoby jednak dotyczyć wycieku informacji opatrzonej klauzulą poufności w Niemczech, a tego organizacja unikała jak ognia. Dlatego niemieckie władze były dotychczas zupełnie niezainteresowane współpracą. Choć są inne przestępstwa niż zdrada i współdziałanie przy ujawnieniu informacji poufnych. Dziewięć miesięcy temu Niemcy wnieśli przeciwko Lucienowi Gellowi akt oskarżenia w sprawie oszustw podatkowych, ponieważ mimo starannego planowania i żołnierskiego stylu działania nie potrafił wyjaśnić, skąd jego organizacja miała pieniądze. Akt oskarżenia wniesiono w trybie zaocznym, ponieważ oskarżony zapadł się wcześniej pod ziemię.

Dla GT Lucien Gell był narcystycznym dupkiem, którego trzeba powstrzymać. Od listopada 2010 roku nikt go nie widział. Cały czas obowiązywało wydane już wtedy zalecenie kwatery głównej CIA w Langley, żeby go zlokalizować i rozpracować jego działania.

– Jaką funkcję pełnił Mueller w Hydraleaks? – zapytał GT, oddychając głęboko przez nos. Wrócił na kanapę. Zwiadowca złapał trop.

– Był numerem trzy albo cztery – odpowiedział z zapałem Almond. Cieszył się, że udało mu się przygotować te informacje na własną rękę. Niech GT zadecyduje, czy ma wtajemniczać Johnsona.

– Kto prowadzi dochodzenie w sprawie tych morderstw?

– Na pewno FBI. I Niemcy. I na pewno współpraca między nimi szwankuje.

– Ktoś z naszych? Może grupa antyterrorystyczna z Hamburga?

– Możliwe. Sprawdzę to.

– Nie, poczekaj. – GT wstrzymał oddech i nalał kawy do kubka. – Możliwe, że to coś poważniejszego – mruknął.

– Tak, szefie.

– Nasza placówka już od dawna nie wykazała się żadnym spektakularnym sukcesem.

– Może masz za duże wymagania wobec siebie, szefie.

– Wiesz, o czym mówię.

– Tak, szefie. – Almond pociągnął palcem wskazującym po stole i właśnie zamierzał coś powiedzieć, gdy rozległ się dzwonek jego telefonu komórkowego. Po pięciu sekundach rozłączył rozmowę. – Zlokalizowaliśmy tę kobietę. – Odwrócił się w kierunku GT. – Dzwoniła z restauracji w Parchimiu.

– Czternaście godzin temu.

– Tak.

– Czyli zlokalizowaliśmy telefon.

– Właśnie.

– A nie kobietę.

– …dokładnie, szefie.

– Mam nadzieję, że ktoś od nas już jedzie do Parchimia.

– Czekają tylko na sygnał, szefie.

GT zamknął oczy i usłyszał, jak Almond wybiera numer i mówi:

– Zaczynajcie. Powtarzam: zaczynajcie.

Siedzieli chwilę w milczeniu.

– À propos tego potrójnego morderstwa – odezwał się wreszcie GT. – Nic o tym nie słyszałem. A ty?

– Nie.

– Było coś w mediach?

– Nie, szefie. A przynajmniej my nic nie wyłapaliśmy.

To Marokańczycy. Niedługo tylko oni na całej planecie nie będą dopuszczać do wycieków na lewo i prawo. Może fajnie by się pracowało w lekko skorumpowanym państwie policyjnym.

– A rozmowa z centralą? – myślał na głos GT. – Mógł jej słuchać każdy, prawda?

– To znaczy?

– DSS, NSA, DIA, FBI… Rozmowy przychodzące na otwartą linię placówki dyplomatycznej mogą być podsłuchiwane przez każdego mądralę.

– Chyba tak.

GT bębnił palcami o szorstką tapicerkę fotela.

Kobieta chciała rozmawiać z ambasadorem. Jasne. Ludzie mogą chcieć, by ich połączono z różnymi urzędnikami. To nie ma znaczenia. Najważniejsze jest to, co zamierzała mu powiedzieć.

Ktoś najwyraźniej zarządził, że incydent marokański ma być utrzymany w tajemnicy. Prawdopodobnie dla dobra śledztwa. Prędzej czy później jednak konkurencja – agenci wywiadu obrony z DIA, ludzie z kontrwywiadu radiowego z NSA, śledczy z FBI, ktokolwiek – wysłucha nagrania, które przed chwilą usłyszał GT.

– Może są jakieś oflagowane wiadomości? Chodzi mi o bazy danych, gdzieś jakaś wzmianka o Marrakeszu, zamordowany żołnierz, Amerykanie zamordowani w Maroku czy coś w tym stylu?

– Nic takiego nie znaleźliśmy. Mam podzwonić i popytać w innych źródłach?

– Jasne, że nie.

FBI to co innego. Ich zawsze można było przegonić, podpierając się argumentem, że chodzi o dobro trwającej operacji zagranicznej, i obawą o wrażliwe materiały wywiadowcze. Na DIA czy NSA takie srebrne kule niestety nie działały. Może mieli co innego do roboty, pomyślał GT. Tak czy inaczej, za kilka godzin, może jutro, poczuje czyjś oddech na karku. Musiał wykorzystać ten czas na zdobycie informacji. Nie zaszkodzi być o krok przed nimi. GT nie chciał iść na emeryturę ani teraz, ani przez najbliższe pięć, sześć lat. Zdawał sobie jednak sprawę, że już dawno nie wykazał się niczym szczególnym. Różnica finansowa pomiędzy przymusowym wcześniejszym odejściem a dotrwaniem do wieku emerytalnego była ogromna. Dziesiątki tysięcy dolarów rocznie.

– Dopilnuj, żebyśmy ją znaleźli – powiedział, patrząc uważnie na Almonda.

Młody człowiek zaczął wiercić się niespokojnie w fotelu.

– Zrobimy co się da. Ale to zależy.

– Od czego? – GT pochylił się w jego kierunku i powtórzył: – Od czego?

– Jeśli się stamtąd ruszyła, to ma sporą przewagę.

Drzwi. Do środka wszedł Johnson z notatnikiem w ręce. GT poczuł się znowu jak profesor staroświeckiej brytyjskiej szkoły z internatem.

– Strzelaj – rzucił GT, opierając się wygodnie o oparcie.

– Okej – zaczął Johnson i usiadł w innym fotelu, jakby chciał spróbować, czy z tego miejsca pójdzie mu lepiej. – Ofiary – przeczytał na głos. – Porucznik marynarki wojennej Trent Wallace, trzydzieści trzy lata, odsłużone trzy misje w Iraku. Peter Mueller, konsultant IT z Frankfurtu, trzydzieści siedem lat, podwójne obywatelstwo, amerykańskie i niemieckie. Daniel Jefferson, dziennikarz freelancer z Bostonu, trzydzieści lat.

– Konsultant IT – prychnął GT i pokręcił głową. – Czyli kto, do cholery? Wiecie, jaki tytuł miał mój ojciec w książce telefonicznej w rodzinnym miasteczku w Kentucky? Konsultant do spraw rolnictwa. A wiecie, jak zarabiał na chleb? Kosił trawę w firmie kuzyna. Ale nie codziennie, tylko jak pojawiło się zlecenie.

Zapadła cisza.

– Mogę kontynuować? – zapytał Johnson.

– Jasne.

– Zastrzeleni w salonie fryzjerskim. Podwójnym strzałem w głowę. – Johnson popatrzył na siedzących obok mężczyzn, oczekując potwierdzenia. Widać, że przeszedł obowiązkowy kurs z organizacji i prowadzenia spotkań. – W formularzu wizowym na granicy wszyscy trzej wpisali „cel podróży: turystyczny”. Obaj cywile zjawili się w Maroku jako pierwsi, przylecieli tym samym samolotem z Wielkiej Brytanii. Trzy dni przed strzelaniną. Nie wiadomo, gdzie mieszkali. Jako miejsce zamieszkania w kraju podali w formularzu nazwę jakiegoś większego hotelu. Ale nikt tam o nich nie słyszał.

GT pomyślał przez chwilę o biednych pracownikach hotelu. Królewskiej żandarmerii na pewno nie spodobała się ich odpowiedź.

– Porucznik przyjechał na dzień przed zabójstwem – ciągnął dalej Johnson. – W formularzu wpisał ten sam hotel co cywile.

– Co mówią Marokańczycy?

– Nie za wiele, szefie. Do morderstwa nie przyznała się żadna grupa terrorystyczna, nikt nic nie słyszał. Ani Izraelczycy, ani Jordańczycy, ani Algierczycy, ani Francuzi, ani Saudyjczycy, ani…

– Okej – przerwał mu GT.

Siedzący w samym rogu kanapy Almond nie potrafił ukryć zniecierpliwienia. Johnson nie mógł tego nie zauważyć i poczuł się nieswojo. Domyślał się, że są jakieś inne informacje, którymi koledzy nie chcieli się z nim na razie podzielić. GT pomyślał, że Almond może zajść naprawdę wysoko, jeśli nauczy się wstrzemięźliwości. Ograniczenie czyni mistrza i tak dalej.

Johnson milczał.

– Żadnych innych ofiar?

– Owszem. Jeden Marokańczyk. Fryzjer.

– No proszę, dlaczego od razu tak nie mówisz? Arabowie się nie liczą czy co?

Johnson spąsowiał.

– Z całym szacunkiem, szefie. Ale nigdy nikt mi nie zarzucał, że… że…

– Żartowałem.

– Aha. Rozumiem.

Szyderczy uśmiech na twarzy Almonda o mało nie podniósł go z kanapy.

– Skupcie się na tej kobiecie – rzucił w jego stronę GT, żeby przebić ten balon samozadowolenia.

– A co, gdy ją znajdziemy? – zapytał Almond.

GT zatrzymał wzrok na oprawionym w ramki zdjęciu ambasadora ściskającego dłoń prezydenta w Ogrodzie Różanym Białego Domu. Ambasador. Był dosłownie i w przenośni na zupełnie innym piętrze. Nie było potrzeby, by niepokoić go w niedzielę.

– Kiedy ją znajdziemy – powiedział wolno GT – umieścimy ją tymczasowo w jakimś hotelu. Muszę to przemyśleć. – Nalał im kawy.

– Dzięki, szefie – powiedzieli chórem.

– Zabierajcie ją do siebie – mruknął GT.

Wyszli.

Położył się na kanapie i zaczął się wpatrywać w jasnoszary sufit.

Granatowy cyferblat jego tag heuera z chromowaną bransoletą pokazywał piętnaście po dziesiątej. Sam go sobie kupił. Zapłacił niezłą sumkę. W pracy nakłamał, że dostał go od żony, a w domu nakłamał, że dostał go od ambasadora. Spotykali się tak rzadko, że nie było ryzyka wpadki.

Czas mijał. Maroko. Może pojawiła się jakaś nowa organizacja terrorystyczna? A może chodzi o porachunki gangów? Może jacyś amerykańscy durnie wplątali się w przemyt broni? Narkotyki? Chyba nie. Powiązanie z Hydraleaks było zbyt wyraźne. Wykonano wyrok śmierci na jednym z szefów Hydraleaks, jakimś oficerze i dziennikarzu.

Może to sprawka CIA? Mieli przecież tajne komórki, które zajmowały się wyłącznie tropieniem przecieków i analizowaniem takich organizacji, jak Hydraleaks. Prowadzili też infiltrację. Ale potrójne morderstwo w biały dzień, w środku miasta? I nie posprzątali po sobie?

Chodziło przecież o amerykańskich obywateli, w tym żołnierza i dziennikarza. Nie, to niemożliwe. To nie mogła być CIA. Za dużo śladów. A przede wszystkim – po co? Weźmy przykładowo Petera Muellera, członka Hydraleaks i tak dalej. Więcej korzyści byłoby z niego, gdyby żył.

Trzeba spojrzeć na to z innej strony. Wcale nie tak łatwo było podnieść się z kanapy. W pokoju zrobiło się za ciepło. Siedząc przy biurku, rozpiął pasek, żeby brzuch trochę odpoczął, zdjął okulary, które zawisły na sznurku jak korale, podrapał się po nasadzie nosa, znowu założył okulary i otworzył dzisiejszy „Berliner Morgenpost”. Żadnej wzmianki. Kłótnia o to, czy USA mają rozpocząć działania przeciwko Libii bezpośrednio, jak Bóg przykazał, czy w ramach biurokratycznych procedur NATO, jak wolał prezydent. Zastrzeleni demonstranci w Jemenie, Syrii – aha, i jeszcze w Omanie.

Nichts.Gar nichts.

Kilkakrotnie okrążył pokój. Przyłapał się na obgryzaniu paznokci. Przysiadł na kanapie i zaczął analizować.

Pukanie do drzwi. Almond.

– Mamy rysopis. Pracownicy restauracji ją pamiętają. Nieczęsto się teraz zdarza, żeby ktoś chciał skorzystać z telefonu stacjonarnego.

– No i co?

– Około czterdziestki, wysoka, szczupła, jasne włosy – recytował Almond. – To nie za wiele.

– Najpierw sprawdźcie wszystkie hotele i hostele. Kogo tam mamy?

– Na razie tylko Kinsleya, Greena, Weinbergera i Coxa. Pomyślałem, że nie możemy wysłać tam od razu całej armii.

To prawda. Nie zawsze dało się zrobić to, co by się chciało. Trudno wtedy o dyskrecję.

GT zastanawiał się, czy Almond przestrzegał procedury i zapytał kwaterę główną w Langley o zgodę na tę małą akcję. Almond znajdował się jednak na tym etapie kariery, że lojalność wobec bezpośredniego przełożonego była dla niego ważniejsza niż lojalność wobec abstrakcyjnej władzy po drugiej stronie Atlantyku. Przynajmniej tak być powinno, myślał GT.

Teraz chodziło o to, żeby nie drażnić policji niemieckiej. Zainteresowanie lokalnej policji działaniami służb wywiadowczych nie było wielkie. Można raczej mówić o wielkim braku zainteresowania. Policja w ogóle nie chciała się zajmować takimi jak on, Almond czy agenci pracujący w terenie. Ale pracownicy amerykańskiego wywiadu nie mieli prawa prowadzić akcji na własną rękę i szukać ludzi na terytorium obcego państwa.

– Pod jaką przykrywką pracują teraz nasi agenci? – zapytał GT.

– To całkiem nowa spółka, mamy ją od pół roku. Przejęliśmy akcje istniejącej firmy. Wszyscy czterej mają wizytówki z rzeczywistymi tytułami służbowymi i działającymi numerami telefonów komórkowych, no i oczywiście fałszywe paszporty.

– Przejęliśmy prawdziwe akcje?

– Tak, to wygląda bardziej naturalnie niż nowo utworzona spółka. Brytyjczycy robią tak od wielu lat. Podobno. Czasami błyskają inteligencją.

– To pewnie droższe rozwiązanie.

– Z tego co wiem, transakcja jest jakoś skoordynowana z Brytyjczykami i Francuzami. Wspólny zakup, który wszystkim przyniesie oszczędności.

– Wow, rodzaj coworkingu. – GT westchnął głęboko. Nie podobał mu się pomysł współpracy ze względów finansowych. Ani z żadnych innych powodów.

W organizacjach szpiegowskich od zawsze sprawdzała się prosta zasada – im bezpieczniejsze postępowanie, tym mniej efektywne. Rozwiązanie polegające na tym, że wspólnie z organizacjami wywiadowczymi kupujemy spółkę, którą będziemy wykorzystywać jako przykrywkę dla agentów działających w terenie, świadczył o kompletnym lekceważeniu innej zasady: im taniej, tym bardziej niebezpiecznie.

– Co robi Johnson?

– Przeszukuje wstępnie wszystkie źródła, tak jak go nauczono. – Tym razem Almond nawet się nie uśmiechnął. – Facebook i takie tam. Może trzeba będzie zhakować konta. I próbuje znaleźć kogoś w Maroku, kto wie cokolwiek więcej.

– Dobrze.

Almond patrzył przed siebie.

– Coś jeszcze szefie?

GT w ostatniej chwili cofnął rękę od ust. Mało brakowało, a zacząłby znowu obgryzać paznokcie. Byłoby to niewybaczalne w obecności podwładnego. Wziął głęboki oddech.

Prawdopodobnie tak czują się dziennikarze, którzy zwąchali gorący temat. Nie do zniesienia. Najgorsze, że już na początku pościgu trzeba wymyślić sposób, jak chronić zdobycz przed innymi. GT nie chciał, żeby kobietę doprowadzono do ambasady. Chciał ją mieć dla siebie.

– Kiedy ją znajdziemy – powiedział GT cicho – nie będziemy sprawdzać jej tożsamości. Żadnych raportów, żadnych normalnych logowań. Okej? Zajmiemy się nią, zameldujemy w jakimś hotelu, a wtedy wyślę do niej kogoś, na kim mogę polegać.

Almond kiwnął głową.

– Szefie, chyba wiesz, że możesz na mnie polegać w stu procentach. Na Johnsonie też.

– Absolutnie. Ale mam na myśli jednego tubylca, którego chcę do tego zaangażować. A my będziemy nadzorować akcję, ty i ja.

Almond wyglądał, jakby ogarniały go wątpliwości. GT wiedział, że balansuje na cienkiej linie. Chłopak nie chciał konfrontacji z bezpośrednim przełożonym z powodu ścisłego trzymania się procedur, ale nie chciał też ryzykować kariery, podążając za kimś, kto najwyraźniej zamierza pojechać po bandzie i przeprowadzić indywidualną akcję bez zezwolenia z góry.

– I wzajemnie – stwierdził Almond.

– To znaczy?

– My też panu ufamy, szefie.

Odważne słowa, sugerujące zaniepokojenie, ale i oddanie. GT patrzył na niego z zazdrością. Pod wieloma względami wolałby być na jego miejscu.

– Teraz się zdrzemnę – zakończył rozmowę GT.

Jeśli Almond nie wierzył w prawdziwość tej deklaracji, to potrafił skutecznie to ukryć.

Gdy tylko zniknął za drzwiami, GT podszedł do biurka.

Był tylko jeden człowiek, który mógł mu pomóc.

adalbertstraße

berlin pariserplatz / niem

nd 17 lipca 2011 roku

[l0:15/cet]

Były obiecujący agent Stasi Ludwig Licht, ostatnio wykonujący zlecenia dla CIA jako wolny strzelec, po raz kolejny czuł się po przebudzeniu tak, jakby przejechał go pociąg. Może zasłony w sypialni przepuszczały więcej światła niż zwykle. Kaszel o mało nie urywał mu wątroby. Poza tym chyba wszystko w porządku.

Pięćdziesiąta piąta wiosna na karku przyniosła mu poczucie, że lata niezłego wyglądu definitywnie minęły. Po okresie świetności, pomiędzy trzydziestką piątką a pięćdziesiątką, z misternie wzniesionej konstrukcji wypadały kolejne cegiełki. Pobyt na świeżym powietrzu, wizyty w siłowni, zbilansowana dieta, regularne używanie maszynki do golenia – wszystko to omijało go szerokim łukiem. Teraz w najgorszych chwilach obcy ludzie na ulicy widzieli w nim biedaka o jasnych szaroburych włosach, zmierzwionej brodzie i z początkami nadwagi i dawali mu czasami drobne, choć o to nie prosił. Dzisiaj nie było jednak aż tak źle. W momentach takich jak ten – w okresie przejściowym epoki szarej strefy – można go było wziąć za starego zawodowego sportowca z dawnej NRD, któremu ze sportu został już tylko doping. I byłaby to na swój sposób bardzo trafna ocena.

Czy to możliwe, że słyszał dzwonek telefonu? Przez kolejne dwadzieścia minut chęć dalszego snu walczyła w nim z potrzebą pójścia do toalety. Na dobre obudził się dopiero, gdy mikrofalówka w spektakularny sposób dała znać, że odmawia dalszej współpracy. Puszka z konserwą. Właśnie! Tym razem jednak pamiętał, żeby nie dotykać rozżarzonego metalu, który spowodował wybuch. Trzymając puszkę przez sztywną z brudu łapkę kuchenną, przelał zawartość do czerwonego teflonowego garnka. Nie udało mu się jednak uruchomić kuchenki, nawet gdy użył siły. Pewnie korek wyskoczył.

Kreuzberg. Zawsze delikatny jak porcelana.

Przedpokój był obok kuchni, a skrzynka z bezpiecznikami pod samym sufitem. Dlatego trzymał w przedpokoju taboret. Wysokość niewielkiego, trzypokojowego mieszkania – 3,40 m – była jedną z niewielu pozostałości po dawno minionych czasach świetności budynku. Możliwe, że jakaś turecka gospodyni domowa z jednego z ciemnych mieszkań z oknami od podwórka właśnie obserwowała jego nagą postać na podwyższeniu.

Ludwig szukał po omacku wśród przepalonych bezpieczników i groźnych kikutów kabli. Bez powodzenia. Wreszcie dał sobie spokój z bezpiecznikiem i wrócił do kuchni połączonej z salonem. Na stojąco wyjadł z garnka niepodgrzaną białą fasolę. Trudno było to nazwać przeżyciem kulinarnym. Potem wbił dwa jajka do szklanki, wymieszał widelcem. Pół garści tabletek neopiryny. Kawa rozpuszczalna z gorącą wodą z kranu. Ewentualne bakterie czy pasożyty i tak były bez szans z powodu stężenia alkoholu we krwi swojego nowego nosiciela.

Za pomocą tych zabiegów zamierzał opanować drżączkę. Jaki to dzień tygodnia – sobota czy niedziela? Niedziela. Chyba. Wrócił do skrzynki z bezpiecznikami, a wchodząc na taboret, uderzył się o drzwi łazienki. Dochodził z niej zapach proszku do prania. Podczas sprzątania na początku ubiegłego tygodnia stwierdził, że nie ma normalnego środka do czyszczenia i użył do tego celu proszku Persil Megaperls. Po ponownym zbadaniu skrzynki odkrył, że zawinił główny bezpiecznik.

Na podłodze leżała marynarka. Wyglądała na markową. Może przez pomyłkę zabrał ją z którejś knajpy. Przez głowę przeleciały mu niewyraźne obrazy z jakiegoś pubu przy Ku’damm. Rząd jednorękich bandytów. Wiele mai tai i antrykot. Bogaci Japończycy. Na szczęście nie było stołów do gry. Skąd ta marynarka? Zszedł ze stołka i podniósł ją z podłogi. Portfel? W kieszeni na piersi. Jakieś sto pięćdziesiąt euro, może z dziesięć więcej albo z dziesięć mniej. I telefon komórkowy, który się zagubił i rozładował przez te pięć dni, gdy leczył klinem wyczyny poprzedniego dnia.

Na ścianie obok lodówki był kontakt. Pochylił się, żeby podłączyć ładowarkę, i stracił równowagę. Przez chwilę leżał bez ruchu na podłodze.

Zrewitalizowany telefon zaczął się odzywać. Atak szerszeni, czyli wiadomości, jedna za drugą. Aż siedem wiadomości od pieprzonego mołdawskiego skurwiela, Pavla Menka, prawdziwego Hermanna Göringa świata przestępczego. Siódma była najgroźniejsza. „Ludwik. Ludwik. Lu-do-wik. Przyjdź to tatusia. Żaden problem”.

Kiedy Pavel mówił „żaden problem”, to znaczyło „nie chcę więcej problemów”. To znaczyło „strasznie mnie męczy, że mam z tobą problem”. To znaczyło „jeśli mnie zapaprzesz krwią, gdy podetnę ci gardło, to wyślę ci do piekła rachunek z pralni”.

Dług. Piętnaście tysięcy euro. Było mu siebie żal. Nie przegrał tych pieniędzy w karty. Ani ich nie przepił. Kupił separator tłuszczu i chłodnię – dwa urządzenia do kuchni w swoim pubie, Venus Europa. Na zewnątrz czarująca knajpka na Kreuzbergu, z nieśmiałą rekomendacją w przewodniku Lonely Planet, wydanie z dwa tysiące drugiego roku, oferująca pełne menu, począwszy od ostryg i risotto, a skończywszy na knedlach i serniku; za malowniczą fasadą panował jednak kompletny syf. Zalecenia z raportu pokontrolnego inspektoratu zdrowia i obciągania fiuta w Berlinie były jednoznaczne: zakup tych urządzeń był konieczny. Zwykła wyrywkowa kontrola, która jednak spowodowała przesadną reakcję Ludwiga. Powinien był posłuchać kumpla i odwlekać sprawę. Zniknąć, nie odpowiadać na próby kontaktu. Ale w przypływie megalomanii lub uległości, albo jednego i drugiego, Ludwig Licht postanowił być praworządnym obywatelem. Wycieczka wynajętym samochodem dostawczym na licytację komorniczą pod Drezno i czternaście tysięcy osiemset euro później Venus Europa dostała ponowne zezwolenie na działalność. Niestety inwestycja w najmniejszym stopniu nie przyciągnęła większej fali klientów. Podjął decyzję o zaciągnięciu ryzykownej pożyczki u Pavla, licząc na szybką sprzedaż drugiego z posiadanych pubów, do którego i tak ciągle musiał dokładać. Venus Pankow. Na peryferiach Pankowa. Dwa kilometry od najbliższej stacji metra. Oferenci jednak zawiedli. Trudno się dziwić. Kto by chciał brać sobie na głowę taką porażkę?

Czyżby niczego się przez te pięćdziesiąt pięć lat nie nauczył? Że nie warto się wychylać. Że wystarczy ograniczyć się do tego, co absolutnie konieczne.

W sejfie w Venus Europa miał odłożone dwa tysiące euro. To wszystko. Ile czasu mógł za to kupić? Dwa tygodnie, trzy? Pavel Menk nie wahał się odcinać ludziom palce sekatorem za drobniejsze długi. Licznik odsetkowy bił nieustannie. Pięć procent tygodniowo. Tydzień minął w pijanym widzie, a tu, ups!, z piętnastu tysięcy zrobiło się prawie szesnaście.

Kiedy się wreszcie podniósł z podłogi, poszedł pod prysznic. Kabina prysznicowa miała gdzieś nieszczelność, więc podłoga była zalana wodą. Zwymiotował prosto do odpływu. Założył szlafrok i wyszedł z łazienki. Z podwórka dochodziły podniesione głosy. Przez okno w przedpokoju Ludwig zobaczył dwóch cieśli kłócących się z dekarzami o ustawienie rusztowania czy czegoś podobnego. Niedziele nie były już takie święte jak kiedyś, to pewne.

Odezwał się dzwonek telefonu, ale nie komórki, tylko stacjonarnego. Ten numer znał tylko jego zleceniodawca. Ludwig ruszył pospiesznie do swojego minipokoju do pracy; przypominał mu klitkę, w której urzędował w kwaterze głównej Stasi przy Normannenstraße. Trzy sygnały, później cisza. Numer zastrzeżony. Czekał na kolejne sygnały. Tym razem dwa dzwonki i znowu cisza.

Był już zupełnie trzeźwy i skupiony. Przymknął drzwi, zamknął okno i zaciągnął welurowe zasłony w kolorze ziemniaczanego beżu. Zdarzało mu się czasem powątpiewać w sensowność regulaminowych wymogów. Ale stosował się do nich, bo wzmacniały w nim poczucie własnej wartości: widzisz, jaki jesteś ważny, robisz rzeczy, które decydują o życiu i śmierci, każdy szczegół ma znaczenie.

Czekanie było częścią rytuału. Minutę później telefon odezwał się ponownie.

– Poproszę o weryfikację. – Głos w słuchawce budził skojarzenia z komunikatami wygłaszanymi przez stewardessę w samolocie. Kiedyś było inaczej.

– Chwileczkę.

Ludwig przeszedł na drugą stronę biurka, otworzył przenośnego macbooka, którego wygrał na zawodach strzeleckich i zdążył już kilka razy zalać. Zalogował się.

– Proszę pana? – odezwała się kobieta.

– Chwileczkę – mruknął Ludwig, któremu dopiero teraz udało się uruchomić przeglądarkę internetową. Wpisał adres BigFatFashionista, witryny, w której zblazowani londyńczycy wymieniali uwagi o modzie, stylizacjach, wyposażeniu wnętrz i zakupach. Wpisy z ostatniej doby pokazały się na samej górze. Szukał znajomego nicka nadawcy, przypisanego do konkretnego dnia tygodnia. Retro_Zlave lub NinaHaagendazs. Niedziela. Nina. Pierwsze trzy słowa wpisu. „Duck egg green”, a ostatnie słowo „offer”. Pierwsze litery tych słów składały się na hasło. Zwykle było to proste.

– EGO – powiedział Ludwig.

– Słucham?

– Zaraz, zaraz.

Zaczął panikować. Co jest do cholery.

– DEGO – wydukał.

– Dziękuję. Łączę rozmowę.

Kliknięcie.

Sapanie, które usłyszał w słuchawce, jednoznacznie wskazywało, kim był jego rozmówca. To GT, szef berlińskiej placówki CIA, siedzący teraz bezpiecznie w pancernych ścianach budynku ambasady amerykańskiej kilka kilometrów od niego. W rzeczywistości nazywał się Clive i był chyba jedynym człowiekiem w całym amerykańskim wszechświecie, który nosił to imię.

– Kopę lat – powiedział Ludwig.

– Osiemnaście miesięcy – rzucił GT.

– Czas pędzi jak szalony. – Ludwig często nie lubił swojego głosu. W takich chwilach jak ta było chyba najgorzej.

– Tak, niestety. Wszystko okej?

– Tak, jak najbardziej.

– Dobrze się czujesz i tak dalej? – ciągnął GT tonem znudzonego lekarza specjalisty.

– Jak prawdziwy król – odpowiedział Ludwig i odchrząknął. – Co to za robota?

– Odbiór. W Parchimiu, żadnych komplikacji.

– Mam pojechać swoim samochodem?

– Jak chcesz.

Ludwig nie mógł oderwać wzroku od migających reklam na ekranie. Zamknął pokrywę komputera.

Jego kupiony jakiś czas temu w kompletnym amoku range rover miał już sto siedemdziesiąt tysięcy przebiegu, a naprawy kosztowały więcej, niż samochód był wart. Gdzie go zaparkował? Kiedy ostatnio nim jeździł? Już mu się wcześniej zdarzało, że po pijaku wykazywał się nadzwyczajnym rozsądkiem i nie wracał do domu samochodem, tylko zostawiał go pod knajpą. Konsekwencje bywały jednak bolesne; zazwyczaj nie potrafił go później odnaleźć, bo nie pamiętał, gdzie skończył balowanie.

– Wolałbym pojechać waszym. Jakby co.

– Twój w zupełności wystarczy – mruknął GT. – Tak będzie najprościej.

– A co mam odebrać?

– Kobietę, cywila. Możliwe, że była świadkiem pewnego zdarzenia, którym jesteśmy zainteresowani, albo, ogólnie rzecz biorąc, ma różne informacje.

– Dokąd ma jechać?

– Zabierz ją do siebie, zanim nie zdecydujemy, co dalej. Jest w Parchimiu, na komendzie.

– Jak to? Jest na policji?

– Ujawniła się przed chwilą. To długa historia. Szukaliśmy jej wcześniej, a teraz… Mamy ludzi na miejscu.

– Po co poszła na policję?

– Chciała ochrony.

Ludwig czekał, aż jego zleceniodawca wyjaśni, o co chodzi. Milczenie przynosiło najlepsze efekty podczas rozmów z GT. Zadawanie pytań mijało się z celem, bo facet zaczynał wtedy gwiazdorzyć, kluczył, udawał, że sprawa jest tak poważna i głęboka, że nic nie może powiedzieć. Najlepiej było milczeć.

– To jak? – spytał GT po kilku sekundach ciszy. – Możesz ruszać.

– Jak długo mam ją u siebie trzymać?

Poczuł się nieswojo na myśl, że będzie z nim mieszkać kobieta.

– Adres docelowy nie jest jeszcze ustalony, więc trudno mi powiedzieć.

Ludwig pokręcił głową.

– A jak z zagrożeniem?

– Jak na razie nie ma żadnego ryzyka, można powiedzieć, że powinno pójść jak po maśle.

– No to super.

– Tak jak mówiłem. Nie ma żadnego zagrożenia. Po prostu zawieź ją do siebie. Możliwe, że na tym sprawa się skończy.

– Nie ma zagrożenia?

GT milczał.

Czy dalsza dyskusja coś zmieni? To prawdziwy dar niebios. Ludwig potrzebował kasy, a takie zlecenia rzadko przychodziły w pojedynkę.

Mimo to nie darował sobie komentarza:

– Mówiłeś, że potrzebuje ochrony, więc się trochę dziwię.

– Tak mówiłem. Ale nie ma konkretnego zagrożenia.

Ludwig ugryzł się w policzek od wewnętrznej strony.

– To po co wam jestem potrzebny? – Pytanie wydawało się jak najbardziej zasadne. Nie był przecież taksówkarzem.

GT się zaśmiał. Nie było w tym nic przyjaznego.

– Byłoby dobrze, gdyby mi się to opłaciło – dorzucił Ludwig. Obniżył trochę głos, żeby nadać słowom powagi.

– Chyba nigdy się na nas nie zawiodłeś?

Ludwig miał teraz fantastyczną okazję, by rzucić zjadliwy komentarz. Wolał jednak przeczekać. Cisza też potrafiła być wymowna.

Wkurzało go, że nie umiał odpędzić myśli o Pavle i długu. Było to denerwujące i absolutnie nieprofesjonalne.

Jego wzrok zatrzymał się na wielkim wazonie w kolorze pomidorowej czerwieni, który dostał od matki. Nic dziwnego, że postawił go w pokoju, gdzie tak rzadko przebywał. Nie ma się co dziwić, że wszystko, co miało związek ze starymi, okropnymi czasami, upychał w tym zapuszczonym pokoiku. Jakby za radą terapeuty, który go namówił, żeby jedno z pomieszczeń wykorzystać do zobrazowania ciemnej strony swojej podświadomości.

– Jakiej narodowości jest przesyłka? – zapytał na koniec, zamykając oczy. Ból głowy. Byłoby lepiej, gdyby udało mu się jeszcze raz zmusić do wymiotów.

– Możesz ją o to zapytać, gdy dotrzesz do Parchimia.