Strona główna » Obyczajowe i romanse » Nadmorski ogród

Nadmorski ogród

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7985-411-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nadmorski ogród

Przejmujący tryptyk o miłości, odwadze, sekretach i morderstwie. Romans, suspens i tajemnica z czasów II wojny światowej splatają się w trzech pomysłowo skonstruowanych i połączonych ze sobą opowiadaniach autorki „Latarni”. I Na położonej w pobliżu Lazurowego Wybrzeża wyspie Porquerolles, należącej do archipelagu tzw. Złotych Wysp, zjawia się Ellie Brooke, znakomita brytyjska architektka krajobrazu, która ma przywrócić blask miejscowemu ogrodowi. Spotyka się jednak z niezadowoleniem jego właścicielki. Ellie szybko sobie uświadamia, że jej jedynym sprzymierzeńcem na tej urokliwej wyspie jest specjalizujący się w tematyce wojennej nieuchwytny historyk… II Pod koniec II wojny światowej, Marthe Lincel, młoda niewidoma kobieta, zostaje przyjęta na staż w znajdującej się w okupowanej przez nazistów Prowansji fabryce perfum. Tam działa ruch oporu, do którego kobieta się przyłącza. Kiedy dochodzi do tragedii, Marthe staje przed najtrudniejszym wyborem w swoim życiu… i odkrywa, że stać ją na akty odwagi, o które nigdy by się nie podejrzewała. III Czasy wojny. Iris Nightingale, młodsza oficer brytyjskiego wywiadu, zakochuje się we francuskim agencie. Jednak po tajnym lądowaniu w Prowansji, w obawie przed represjami ze strony nazistów ukochany Iris znika. Kiedy Francja zostaje wyzwolona, oficer Nightingale jest zdeterminowana, by odkryć prawdę o mężczyźnie. Czy jej ukochany był tym, za kogo się podawał? Czy może przyjął tożsamość kogoś innego? Genialne połączenie trzech opowieści, tworzących nie tylko wciągającą kronikę miłości i straty w obliczu wojny, ale też wnikliwą analizę czynników, które mają wpływ na nasze życie.

Polecane książki

Jeśli zastanawiasz się nad wprowadzeniem, zmianą lub ponownym wyliczeniem premii dla handlowców, ta publikacja Ci w tym pomoże. Dowiesz się z niego, jak wyliczać premie, żeby motywowała ona handlowców do zwiększonej sprzedaży. Poznasz zalety i wady każdej z proponowanych metod, co pomoże Ci uniknąć ...
Tomik wierszy poświęcony poszukiwaniom drogi do Boga. Na dwóch szalach znalazły się rozum i nauka wymagająca twardych dowodów - oraz wiara. Czy da się pogodzić jedno z drugim?...
  „Trwały zarząd nieruchomości publicznych” to pierwsze całościowe opracowanie tej – jednej z podstawowych – instytucji prawa gospodarowania nieruchomościami publicznymi. Trwały zarząd stanowi podstawowe narzędzie instytucjonalne korzystania z nieruchomości publicznych przez jednostki publiczne bez ...
Zabawa, która przemieniła się w krwawą ceremonię. Para amerykańskich turystów, żądna zdobycia trofeum z zagranicznej wycieczki, na własną rękę organizuje wykopaliska w pobliżu lotniska. Zamiast jednak oczekiwanego starożytnego posągu wydobywa z torfowiska zwłoki szesnastoletniej dziewczyny. Wszystko...
Klasyczna bajka opowiadająca historię małej dziewczynki, jej babci, złym wilku oraz bohaterskim leśniczym. Wydanie jest bogato ilustrowane i sprawia, że z przyjemnością się wraca do tej pięknej historii....
W e-booku prezentujemy pomysły na niedrogie prezenty inwestycyjne. Czym obdarować bliskich, aby mieli nie tylko uciechę, ale nawet zyskiwali na przestrzeni czasu na posiadaniu prezentu? Jednym z najlepszych pomysłów są srebrne monety, które mają nie tylko walory estetyczne, ale i inwestycyjne. Warto...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Deborah Lawrenson

O książce

Musimy uważać na przeszłość.

Może wrócić, żeby nas ukąsić…

Francuska wyspa Porquerolles była świadkiem zarówno wielkiego szczęścia, jak i wielkich tragedii. Choć zdaje się, że cała jest skąpana w słońcu, w jednym punkcie na jej mapie czai się mrok…

…W ogrodzie, który mógłby konkurować z Manderley z Rebeki Daphne du Maurier. Miejscu, które łączy ziemię, morze, niebo i latarnię morską. I w którym zbiegną się losy kobiet żyjących w różnych czasach i różnych miejscach.

NADMORSKI OGRÓD

To tam przybywa Ellie – sławna projektantka zieleni. Ma odczarować to miejsce i przywrócić je do życia. Ale nie będzie to proste – na każdym kroku spotyka się z wrogością, a wokół niej zaczynają dziać się coraz dziwniejsze rzeczy. Bo duchy ogrodu nie lubią, kiedy się im przeszkadza…

POLE LAWENDY

W czasie II wojny światowej niewidoma Marthe Lincel zaczyna pracę w perfumiarni oficjalnie współpracującej z okupantem, a nieoficjalnie będącej centrum lokalnego ruchu oporu. Kiedy dochodzi do tragedii, Marthe musi odkryć w sobie odwagę, o którą by się nie podejrzewała. I siłę, by podjąć decyzje, które odcisną piętno na całej jej przyszłości…

TAJNE ŻYCIE

Tysiąc kilometrów od Prowansji, w Londynie, Iris, oficer brytyjskiego wywiadu, zakochuje się we francuskim agencie. Ten wkrótce znika i pojawiają się wątpliwości, czy na pewno był tym, za kogo się podawał. Po wojnie Iris zamierza za wszelką cenę dowiedzieć się, czy jej ukochany był zdrajcą.

Wątki trzech kobiet splatają się we wzruszającą powieść

o miłości, odwadze, tajemnicy i zbrodni.

Tej autorki

LATARNIA

NADMORSKI OGRÓD

Tytuł oryginału:

THE SEA GARDEN

Copyright © Deborah Lawrenson 2014

By arrangement with the author

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017

Polish translation copyright © Anna Esden-Tempska 2017

Redakcja: Agnieszka Łodzińska

Zdjęcie na okładce: © Diana Debord/Arcangel Images

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-7985-411-0

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.(dawniej Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.)Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em.eu

Znad brzegu morza wieczny szum

i dwa są tam strumienie,

co płyną z fioletowych wzgórz

wprost w niecierpliwą toń kipieli.

Tutejsze kwiaty nie nakarmią pszczół,

brzeg nie przyciąga statków,

a jednak fale biją weń

i szemrzą nieustannie

tęsknotą, która we mnie.

William Morris, Ogród nad morzem

CZĘŚĆ IMorski ogród1Przeprawa

Niedziela, 2 czerwca 2013 r.

Wyspa majaczyła w oddali. Smużka lądu na wodzie.

Przeprawa z portu w La Tour Fondue do Porquerolles miała zająć zaledwie kwadrans.

Ellie Brooke wystawiła twarz do słońca, chłonąc jego ciepło. W to późne popołudnie na pokładzie promu, na którym zajęła wygodne miejsce z przodu, poza nią było niewielu pasażerów.

Młody człowiek stał twarzą do niej, plecami do relingu. Zwróciła na niego uwagę ze względu na T-shirt, który miał na sobie. Wywalony język członka grupy heavymetalowej miał być prowokacją, ale w zestawieniu z tym nadrukiem chudy, jasnowłosy właściciel koszulki wydawał się jeszcze bardziej wątły i niegroźny.

Maszyny zazgrzytały i prom ruszył naprzód w roziskrzone fale, nabierając szybkości wśród słonej morskiej bryzy. Wyspa rysowała się już wyraźnie, gdy chłopak przełożył nogi przez barierkę, rozłożył szeroko ramiona i osunął się w dół po burcie. Stało się to cicho, szybko i niespodziewanie. Nie tylko Ellie zeznała później, że w pierwszej chwili miała wrażenie, jakby to się jej przywidziało. Nie rozległ się żaden plusk spienionej wody przy kadłubie promu.

Być może ich krzyki o parę sekund za późno dotarły do załogi i nie dość szybko wyłączono silniki. Młody człowiek spadł za blisko burty, nie miał szans. Jak stwierdzono później, kiedy tylko znalazł się w wodzie, musiało go wessać pod spód w kierunku obracających się śrub.

Jednak wtedy, w ciszy, która zapadła, gdy silniki stanęły, a prom dryfował, wydawało się całkiem prawdopodobne, że zaraz zostanie wyłowiony. Kaszlący, kulący się ze wstydu, że zawiodły go jego chude jak patyki nogi i ręce i że wyciął tak idiotyczny numer. Ktoś rzucił nawet koło ratunkowe.

Na pokład wylegli pasażerowie siedzący dotąd w części zadaszonej. Wyglądali za burtę, pytali, czemu silniki nie pracują. Trzymali się blisko jeden drugiego, chcieli pomóc, ale jednocześnie bali się przeszkadzać załodze, która wszczęła procedury ratunkowe.

Ellie za słabo znała francuski, by rozumieć dokładnie, co mówiono, ale było jasne, że para w średnim wieku z jazgotliwym pieskiem, mężczyzna z teczką i starsza pani dyskutują ze zgrozą, jak młody człowiek mógł zrobić coś takiego. Szczególnie oburzał się pan z teczką. Mężczyzna w panamie i luźnej białej koszuli trzymał się na uboczu, powstrzymując się od komentarzy.

– Widział pan, co się stało? – spytała go po angielsku w nadziei, że zrozumie.

– Tak.

– Stał jakby nigdy nic. Nie sprawiał wrażenia, że dzieje się z nim coś złego. A chwilę potem już go nie było.

– Okropne.

– Czy to wypadek, czy…

– Przeszedł przez reling.

Znad wody dobiegały teraz jakieś krzyki, ale nie było to wołanie o pomoc.

– Niech pani nie patrzy – powiedział mężczyzna.

Odwróciła głowę. Jasne, podświetlone słońcem żagle sunęły po szafirowym morzu. Mały samolot zostawiał za sobą białą linię na niebie.

Fale uderzały o burtę. Do szalupy ratunkowej dopłynęła łódź policji. Zaskrzeczały megafony. Opadająca kadencja rozmów na pokładzie świadczyła o tym, że irytacja opóźnieniem zeszła na plan dalszy. Pasażerowie zrozumieli, co się naprawdę stało. Poraził ich pierwotny lęk. Historia stara jak świat, człowiek stracił życie na morzu.

Przypomniała sobie informację, że sto lat wcześniej prom wzywano do powrotu sygnałem dymnym – rozpalano stos żywicznych liści i gałązek przed kawiarnią na końcu półwyspu Presqu’île de Giens. Lubiła wyławiać takie szczegóły, przygotowując się do podróży. Teraz nowoczesna niewidoczna sygnalizacja sprowadziła ratowników w ciągu kilku minut.

Ellie wstała i podeszła do relingu. Nie po raz pierwszy zastanowiła się, po co tu w ogóle przyjechała.

* * *

Po przybyciu na wyspę czekały ją jednak bardziej pilne pytania ze strony szefa zarządu portu i dwóch policjantów, którzy weszli na pokład, kiedy tylko prom dobił do brzegu. Jej pierwsze wrażenia ze słynącej z piękna Porquerolles zakłócił szok i poczucie straty. Z nadmorskiej promenady wabiły przybyszy subtropiki z kołyszącymi się oleandrami i palmami, ale przed zejściem na ląd wszyscy musieli się wylegitymować i podać dane kontaktowe. Czy w tym młodym człowieku dostrzegła coś szczególnego? Wydawał się niespokojny, zdenerwowany? Trudno jej było przyznać, że więcej uwagi poświęciła wulgarnemu nadrukowi na koszulce niż temu, kto ją miał na sobie.

Pokazała porucznikowi Franckowi Meunierowi, gdzie siedziała i gdzie mniej więcej stał tamten młody człowiek.

– Czy krzyczał, kiedy spadał?

Krótko ostrzyżony policjant patrzył przenikliwie. Opanowany, silny. Z bliska widać było, że nie jest aż tak młody, jak się zdawało, kiedy wchodził na pokład. Dobrze mówił po angielsku, choć z mocnym francuskim akcentem.

– Nie. W każdym razie nie słyszałam, żeby coś powiedział.

– Czy się pocił? Może był po narkotykach? Widziała pani jego oczy?

– Byłam za daleko. Nie wiem.

Od białych i srebrzystych masztów łodzi zacumowanych w marinie ciągnącej się aż do miejsca, gdzie zatrzymał się prom, słychać było pobrzękiwanie metalowych części takielunku na ciepłym wietrze. Nabrzeże robiło wrażenie dużo bardziej egzotycznego niż to, z którego przypłynęli, jakby te dwa miejsca dzieliło o wiele więcej niż ledwie parę kilometrów.

– Gdzie się pani zatrzyma na wyspie?

– W hotelu na Place d’Armes.

– Którym?

Wyciągnęła kartkę z torby przewieszonej przez ramię i podała, niepewna, jak wymówić nazwę.

– L’Oustaou des Palmiers – przeczytał policjant.

Skinęła głową.

– Pani na urlop?

– Nie, w sprawach służbowych.

Zmarszczył brwi, pocierając swojego jeżyka. Musiał strzyc się niedawno.

– Jakich?

– Zajmuję się projektowaniem ogrodów. Mam jutro obejrzeć ogród i poznać ewentualnego klienta.

Gdyby nie zależało jej tak bardzo na wykazaniu, co potrafi, już parę miesięcy temu odrzuciłaby tę karkołomną propozycję. Jest tylu innych architektów krajobrazu, którzy mają lepsze kwalifikacje, by zająć się odrestaurowaniem ogrodu na śródziemnomorskiej wyspie, specjalistów mających doświadczenie w pracy w suchym, gorącym klimacie, na skalistym podłożu, dobrze obeznanych ze specyfiką francuskiej riwiery. Oni wydawaliby się oczywistymi kandydatami. Jednak wiosna w Anglii była tak ponura. Słońce pokazało się na chwilę w marcu, a w kwietniu całkiem się schowało. Tygodnie szarugi i deszczu ciągnęły się nieznośnie. To był naturalny odruch – uciec. Najpierw do Londynu, skąd poleciała dalej, do Hyères. Bliżej ciepła i światła. Oczywiście samo zadanie też ją zaciekawiło, a warunki zaproszenia były pochlebnie korzystne.

– Kto jest tym klientem?

– Laurent de Fayols. W Domaine de Fayols.

Porucznik Meunier zastanowił się chwilę, po czym przerzucił swoje notatki.

– Kiedy zauważyła pani, że tamten mężczyzna podchodzi do barierki?

Wydawało się, że to trwa wiele godzin, kiedy uwięziona na nieruchomym promie dawała odpowiedzi, które nie mogły nic wyjaśnić ani nikogo uratować. Z doku widziała jasne plaże i niewysokie zielone wzgórza usiane czerwonymi dachami domów. Fort nad przystanią wyłaniał się niczym kamienna pięść spośród drzew. Blask słońca był oślepiający.

Wreszcie pozwolili jej iść. Otarła dłonią czoło i popatrzyła na informacje i mapę przed biurem turystycznym przy przystani. Średnia temperatura w czerwcu dwadzieścia stopni – przeczytała. Czerwiec dopiero się zaczynał, dochodziła siódma wieczorem, ale chyba było cieplej. Znużona ruszyła w kierunku Place d’Armes. Kółka jej torby obciążonej laptopem, segregatorem pełnym szkiców i skserowanych materiałów ze starych książek terkotały po bruku.

To był szeroki, pokryty pyłem plac, nad którym dominował kościół w stylu hiszpańskim. Trzy pozostałe strony obsadzono eukaliptusami. Szereg sklepików i restauracji osłonięty był markizami. Powoli, to w ostrym świetle słońca, to w cieniu, obeszła plac, kierując się ku budynkowi na jego odległym krańcu. Wydawało się, że to hotel, ale nie, nie był to Oustaou des Palmiers. Nigdzie nie było go widać. Same wejścia do domów mieszkalnych, galerie, sklepy z pamiątkami, jakiś bar, w którym pewnie później zrobi się tłoczno, a przed którym ćwiczył teraz gitarzysta jazzowy. Brnęła więc dalej, mijając stragany z owocami, pełne arbuzów, jabłek, truskawek, bananów i ananasów, aż dotarła niemal z powrotem w to samo miejsce, skąd zaczęła. I dopiero wtedy zorientowała się, że przegapiła hotel, który znajdował się tuż obok. Szyld schował się pod czerwoną markizą i gęstymi pnączami, ocieniającymi nakryte do kolacji stojące na zewnątrz stoliki.

W środku znajdowała się recepcja wciśnięta w kąt pod schodami.

– Jestem Jean-Luc – przedstawił się młody człowiek, który wyglądał jak student wybierający się na plażę. Luźno puszczona rozpięta koszula odsłaniała gładką nagą pierś. Podał klucze bez zadawania sobie trudu z formalnościami. – Gdyby pani czegoś potrzebowała, proszę przyjść i mnie poszukać.

Na szczęście nie zapytał, jak minęła jej podróż.

– A właśnie, mam tu dla pani wiadomość – rzucił z uśmiechem, rozglądając się po ciasnej przestrzeni za kontuarem. Najwyraźniej nie bardzo pamiętał, gdzie ją odłożył. – O, jest!

Z triumfem podał jej odnalezioną kopertę.

– Dziękuję.

– Zaprowadzę panią na górę.

Złapał jej torbę, jakby to było piórko, i ruszył pędem po schodach.

Pokój prezentował się lepiej, niż to sobie wyobrażała – prosto urządzony, z widokiem na port. Jean-Luc w podskokach, jak to młodzi, bardzo sprawni ludzie, pokazał jej regulowanie klimatyzacji i małą łazienkę. Kiedy wyszedł, otworzyła na oścież okno i stała chwilę, starając się jakoś połączyć to, co się stało, z obrazem zakotwiczonych kołyszących się na wodzie łodzi i białych żagli sunących po falach w oddali. Zdjęła buty i poszła boso po gołych wypolerowanych deskach podłogi.

Rozejrzała się za otrzymaną kopertą i znalazła ją na toaletce. Zaadresowaną piórem wiecznym, zamaszystym, ale eleganckim charakterem pisma. Już dawno nie dostała listu pisanego piórem wiecznym. A właściwie w ogóle czegokolwiek pisanego ręcznie. Wszystko to sprawiało, że odnosiła coraz mocniejsze wrażenie, jakby na tej wyspie cofnęła się w czasie. Wyciągnęła kartkę z koperty. Nadal jeszcze lekko drżały jej dłonie.

Cieszę się bardzo, że dotarła Pani bezpiecznie na miejsce – przeczytała. – Zapraszam jutro rano do Domaine de Fayols. Przyślę kogoś po Panią. Życzę miłego pierwszego wieczoru na naszej cudownej wyspie.

Z serdecznymi pozdrowieniami,

Laurent de Fayols

Dlaczego on to zrobił, ten chłopak w T-shircie? Jakie problemy psychiczne, choroba czy tragedia go do tego skłoniły? Tak cicho, niepostrzeżenie przeszedł przez reling i zniknął. Czy naprawdę zamierzał się zabić, czy tylko chciał zwrócić na siebie uwagę?

Snute w samotności rozważania w hotelowym pokoju nie mogły przynieść ukojenia. Włożyła do torby aparat fotograficzny i wyszła. Od placu odchodziła stara wybetonowana uliczka. Krusząca się nawierzchnia pokrywała pyłem sandały. Ellie spacerowała między sosnami i meksykańskimi cyprysami, dość wysokimi, by stłumić wszelkie dźwięki, które mogłyby tu docierać z zewnątrz.

Nawet w chwilach najczarniejszej rozpaczy nigdy nie myślała, żeby się zabić. Nawet w tamtych potwornych tygodniach po śmierci Dana, kiedy próbowała się jakoś uporać ze stratą. Jej praca to było życie – pielęgnowanie roślin i optymizm nierozłącznie związany z planowaniem ogrodów, które dopiero po długim czasie, nawet kilkudziesięciu latach, mogły spełnić zamierzoną wizję. Było jej bardzo ciężko, ale przekształciła rozpacz w determinację. Stała się też niezależna. Nauczyła się polegać na samej sobie. Rzuciła się w wir pracy, inwestując w życie. Ale może inni ludzie nie potrafią odnaleźć w sobie dość siły czy odpowiednika jej bukowych alejek i formowanych pieczołowicie klombów.

Na rozwidleniu stał znak wskazujący drogę na Plage d’Argent. Zapach sosen wzmocniony wilgotnym upałem mieszał się z morską słoną bryzą. Danowi bardzo by się tu podobało. Porquerolles, wyspa dziesięciu fortów. Pracował dla wojska i fascynowało go wszystko, co wiązało się z militariami. Po policzku spłynęła jej łza. Nie ma go już, powiedziała sobie po raz tysięczny. Trzeba pozwolić mu odejść. Tak samo jak sobie samej ruszyć dalej, naprzeciw temu co nieznane.

Morze łaskotało biały piasek. Stała sama, pogrążona w myślach, a delikatne fale układały na brzegu koronkowe wzory z muszelek.

2Domaine

Poniedziałek, 3 czerwca

Wporannym słońcu Place d’Armes ział pustą białą przestrzenią. Jedyny ruch ograniczał się do sklepików i kawiarni pod drzewami. Ellie kupiła sobie w najbliższym kiosku przewodnik i dużą mapę i usiadła na niskim murku w cieniu, by ją rozłożyć. Kiedy nie udało się jej od razu zlokalizować Domaine de Fayols, wpadła w bezsensowną panikę. Ale po chwili znalazła tę posiadłość, zaznaczoną na południowym krańcu wyspy, blisko zatoki i latarni morskiej. Do tej pory musiała wierzyć na słowo Laurentowi de Fayols, że to miejsce w ogóle istnieje, że je tu zastanie.

O dziesiątej czekała pod hotelem. Na wyspie ruch samochodowy nie był dozwolony. Mijali ją głównie ludzie na rowerach – rozchwierutanych, skrzypiących, sfatygowanych pojazdach o niewiadomym przebiegu i historii. Musiały być używane przez niezliczoną rzeszę turystów podczas niezliczonych już wakacji. Jedyną alternatywą była bryczka. Ellie patrzyła, jak woźnica zeskakuje z kozła i wbiega do hotelu. Po paru minutach pojawił się z powrotem. Towarzyszył mu Jean-Luc, który pomachał do niej.

– To on zawiezie panią do Domaine de Fayols.

Woźnica podał jej rękę i pomógł usiąść na miejscu obok siebie. Zgrubiała, spracowana dłoń była szorstka w dotyku. Cmoknął i zamruczał coś do starej kobyły, muskając jej bok batem. Ruszyli, kołysząc się wysoko nad drogą. Koła wzbijały pył, który snuł się za podskakującą na wybojach bryczką. Ellie mocno przyciskała do siebie torbę i foldery.

Żadne z nich się nie odezwało. Woźnica patrzył przed siebie. Karłowate wiecznie zielone krzewy wydzielały mocny zapach żywicy i miodu. Sosnowy las ustępował miejsca spokojnie opadającym na południe winnicom. Ciszę zakłócały jedynie cykady wczesnego lata. Siedząc wysoko na koźle, Ellie rozglądała się dokoła, ciekawa, jakie rośliny w sposób naturalny dobrze się tu rozwijają.

To dzikie, romantyczne okolice – pisał jej Laurent de Fayols. Całą wyspę kupił w prezencie ślubnym dla żony pewien człowiek, który zrobił fortunę na kopalniach srebra w Meksyku. To jeden z trzech skrawków lądu na Morzu Śródziemnym zwanych Złotymi Wyspami, od pomarańczy, cytryn i grejpfrutów, które połyskują jaskrawo w gajach cytrusowych.

Po angielsku niewiele można było znaleźć na temat tego miejsca poza zdawkowymi informacjami, a to, do czego dotarła, zostało napisane dawno temu. Najciekawsza była dziennikarska relacja Adolphe’a Smitha z 1880 roku. Ellie urzekła uroda jego opisu najbardziej wysuniętego na południe punktu francuskiej riwiery.

Wyspę tworzy siedem pasm niezbyt wysokich wzgórz. Pomiędzy nimi leżą doliny, którymi można wędrować osłoniętym od wiatru szlakiem w cieniu pinii. Ich zapach miesza się z aromatem tymianku, mirtu i tamaryszku.

Wciągnęła głęboko powietrze.

* * *

Zjechali z drogi na trakt wiodący między cyprysami i wkrótce dotarli do podjazdu przed domem. Pośrodku kręgu lawendy rosło wiekowe drzewo oliwne. Po obu stronach domu wartę pełniły wysokie sosny, eukaliptusy i kolejne cyprysy.

– Ici, la Domaine – powiedział woźnica.

– Merci.

Ellie ujęła jego szorstką dłoń i ostrożnie zsiadła z kozła. Fasada dwupiętrowego, krytego tradycyjną dachówką domu wyłożona była jasną terakotą. Na jej tle odcinały się jaskrawym błękitem okiennice. Z ocynkowanych donic ustawionych na schodach prowadzących do wejścia wznosiły się kule przystrzyżonego bukszpanu.

Właśnie zaczynała się rozglądać, kiedy pojawił się gospodarz. Schodził po niskich stopniach, wyciągając do niej dłoń. Laurent de Fayols był pewnie po sześćdziesiątce, niespecjalnie wysoki, ale szczupły i elegancki, o ciemnych piwnych oczach. Od razu wiedziała, że będą bardzo przekonujące.

– Proszę, proszę, droga pani Brooke, witam! Nareszcie zobaczy pani, o czym mówiliśmy.

Jego entuzjazm nie był udawany. Opalona twarz wyglądała młodo pod markowymi okularami przeciwsłonecznymi, które przesunął na czubek głowy. Pomimo upału miał narzucony na ramiona jaskrawożółty sweter.

– Nie mogę się doczekać.

Poprowadził ją do domu, przez hol i dalej w głąb przez główne pomieszczenia. Kilka chwil ciemności i znaleźli się na szerokim tarasie z jasnego kamienia. Oślepiona słońcem, zmrużyła oczy i dopiero po chwili ukazała się jej promienna panorama nieba i morza obramowana palmami i piniami o rozłożystych koronach.

Ellie od razu podeszła do balustrady. Płaski teren ścielący się niżej zdobiły uporządkowane klomby z oleandrami i kulkami strzyżonego bukszpanu, imitując na południowy sposób pełne świetności pałacowe ogrody. Leżący dalej ogród różany był pierwszym z serii utworzonych na coraz niższych poziomach, połączonych ze sobą cudowną bujnie rozrośniętą glicynią. Gęste szeregi cyprysów przesłaniały dalszy widok, w tym ogród pamięci, któremu miała poświęcić szczególną uwagę. W sumie roślinność była cudowna, wybujała, choć – z profesjonalnego punktu widzenia – bardzo zaniedbana.

– Potrzeba sporo pracy, non? – rzucił Laurent.

Odprężyła się nieco. Przynajmniej nie miał złudzeń. A jego angielski był nawet lepszy, niż zapamiętała z rozmów telefonicznych.

– A teraz napije się pani ze mną kawy? Proszę!

Zmusiła się, żeby oderwać wzrok od przepięknego widoku. Jaskrawe światło podkreślało rysunek podzwrotnikowych kwiatów. Pręciki, żyłki, pulsowanie życiem.

Laurent de Fayols poprowadził ją przez taras za róg domu. Szedł szybkim krokiem niemłodego mężczyzny, który szczyci się dobrą formą.

– Ta strona wychodzi na zachód – wyjaśnił. – Siadujemy tu wieczorami.

Łuszczące się kolumny tworzyły obszerną loggię, kuszący zakątek. Jedną ze ścian porastał jaśmin. Na stole stały dzbanek z kawą, filiżanki i dzbanek wody z lodem, dalej leżała nieporządna sterta gazet, a na nich kilka starych tomów z metalowymi klamrami.

– I nawet stąd widać morze!

Miała wielką chęć w nim popływać, i to zaraz. Ogarniało ją dziecięce podniecenie, kiedy patrzyła na wodę tak czystą, że skały u stóp urwiska przypominały kiście turkusowych kwiatów rosnących na dnie morza.

– Tak, to miejsce zostało idealnie wybrane. Tam w dole to Calanque de l’Indienne. A to książka, o której mówiłem podczas naszej rozmowy telefonicznej.

Z wysiłkiem znów skierowała uwagę na swojego gospodarza. Popchnął w jej kierunku po blacie księgę rozmiarów atlasu geograficznego. Skórzana oprawa była porysowana, ale marmurkowe brzegi stron odznaczały się zadziwiająco świeżą czerwienią i nie nosiły żadnych śladów zniszczeń. Był to album ze zdjęciami ogrodu – oraz tych, którzy go stworzyli. Osoby na fotografiach, stojące obok ciemnych łuków i bujnych krzewów, miały na sobie grube ubrania, jakby wcale nie było tu gorąco i wilgotno. Od czasu do czasu między pustymi kartkami trafiała na ususzone fragmenty roślin, które musiały tu trafić dawno temu. Kwiaty, niegdyś żywe, mocno pachnące i jaskrawe, zostały sprasowane i wyblakły. Jednak kształty zbrązowiałych, kruchych teraz płatków – paciorecznika, agapantu, róży – świadczyły o tym, że były niegdyś jędrne i soczyste.

Przyjęła podaną przez Laurenta kawę w małej filiżance o złoconym brzegu.

– To spore wyzwanie.

– Nie ufałbym komuś, kto by twierdził, że to będzie łatwa praca.

Obszedł stół i stanął obok niej.

– Tu widać ogród zaraz po jego założeniu w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku, kiedy postanowiono uczcić w ten sposób pamięć doktora Louisa de Fayols. – Przerzucił kartki na właściwą stronę nożykiem z kości słoniowej. – A tutaj, kiedy po raz pierwszy zakwitł w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym. Choć cyprysy są malutkie i nie ma jeszcze bukszpanów. Ale już dokładnie widać sposób jego rozplanowania.

To był reprezentacyjny ogród zaprojektowany wokół sadzawki obramowanej kamiennym murkiem, prostokątnego oczka wodnego, które na fotografii ziało czarną pustką. Przy jego krótszym boku stała rzeźbiona ławeczka we włoskim stylu. Po drugiej stronie dwie porośnięte bluszczem rzeźby. Jedna przedstawiała zapewne Wenus, druga Merkurego, sądząc po skrzydełkach u kostek nóg. W rogach ogrodu umieszczono duże kamienne urny. Nie posadzono jeszcze żadnych kwiatów.

– To typowe dla tego okresu – zauważyła. – Kiedy na riwierze licznie osiadali zamożni obcokrajowcy, powstało wiele wspaniałych ogrodów. Przybysze chcieli tworzyć pod gołym niebem świątynie przepychu i wyobraźni.

– Jest pani bardzo wrażliwa.

Nie po raz pierwszy Laurent de Fayols wspomniał o jej wrażliwości. Odnotowała to w myśli. Czasem, kiedy klienci wspominali o jej zaletach, w gruncie rzeczy mówili o sobie samych.

– Ma pani też wyczucie historii – ciągnął. – Szanuje ją pani.

– Jeśli chodzi panu o ogród w Chelsea – rzuciła szybko, zdając sobie w pełni sprawę, że tak właśnie jest – to było coś całkiem innego. Taka współczesna impresja na temat tamtych czasów, nie odtwarzanie ich, rodzaj scenografii, można powiedzieć.

Ogród, który zaprojektowała na słynną wystawę kwiatów w Chelsea w Londynie, zdobył złoty medal. Wychwalany przez media, przyniósł jej więcej zamówień, niż była w stanie przyjąć, i sprowokował mnóstwo nieporozumień.

– Oczywiście. Wie pani, że nie oczekuję, by tutaj zrobiła pani coś podobnego. Przemówiły do mnie drobne elementy tamtego ogrodu wojny. Gramofon. Damska kurtka zawieszona na łopacie wbitej w grządkę warzywną. Pognieciona fotografia żołnierza, pamiątkowa papierośnica.

Już otworzyła usta, by zaprotestować, kiedy ją uprzedził.

– Wiem. To nie projekt ogrodu, ale bardziej… rodzaj teatru. Jednak niech mi pani wierzy, zobaczyłem, że jest pani tą osobą, której szukałem. Młodą, ze świeżymi pomysłami.

– No, to jest sprawa zrozumienia danego okresu, odpowiedniego przygotowania. – Rzeczywiście, lubiła ten aspekt swojej pracy. – Przekopałam się przez dawne źródła dostępne w Bibliotece Narodowej, szukałam jakichś wskazówek, odniesień, ale jest ich bardzo mało. Najlepsze, co znalazłam, to opis oryginalnej roślinności tej wyspy w relacji podróżnika z epoki wiktoriańskiej.

Niewiele z tego wynikało, ale być może to przez Delphinium requienii, Genista linifolia i Cistus porquerollensis dała się zwabić i jest teraz tu, by dyskutować na temat tego zlecenia.

Zapatrzył się w dal, na ogród, gdzie olbrzymie egzotyczne paprocie drzewiaste, niczym zastygłe zielone fontanny, znaczyły ścieżkę prowadzącą aż na sam brzeg. Nie dałoby się zgadnąć, o czym myślał. Morska bryza poruszyła jaśminowe pnącza. Przez bliskość morza zapach był zniewalający, uderzał do głowy. Słone powietrze zmieszane z piżmową słodyczą. Ellie poczuła nagły przypływ wiary, że wszystko jest możliwe. Odnowienie ogrodu pamięci, odtworzenie roślinnych sklepień i ścian wiecznej zieleni, przywrócenie do życia ogrodu różanego.

Laurent przerzucił jeszcze kilka stron z fotografiami i zatrzymał się przy zdjęciu przedstawiającym przejście wycięte w żywopłocie, zwieńczone ogromnym łukiem.

– Niesamowite – wyszeptała Ellie.

– W południowej części ogrodu. Na pierwszej fotografii jeszcze tego nie było.

– Zachowało się do dziś?

– Częściowo… wszystko jest zapuszczone, ale mogę pani pokazać.

– Jestem bardzo ciekawa, co jest po drugiej stronie tego łuku. Przyciąga wzrok i człowiek ma ochotę wejść głębiej.

Postukał się palcem w nos i mrugnął do niej.

– Czyli jest pani zainteresowana?

Uśmiechnęła się, czując, że nawiązuje się pomiędzy nimi nić porozumienia. Taki był cel wstępnych spotkań z klientami – zrozumieć, co dokładnie chcieliby osiągnąć. Projektant ogrodu, jak architekt, powinien wcielać w życie marzenia zleceniodawcy. Żeby tak się stało, potrzebne jest zrozumienie, wyczucie wizji rysującej się w wyobraźni klienta, ale i coś jeszcze, o co nawet trudniej – osobista więź pomiędzy wykonawcą a klientem. To był podstawowy warunek sukcesu każdego projektu. Z kolei brak takiej relacji bardzo często zapowiadał porażkę.

Laurent poprowadził ją z powrotem na główny taras.

– Proszę przodem – powiedział, kiedy dotarli do pierwszej z dwóch kondygnacji szerokich kamiennych schodów prowadzących do reprezentacyjnego ogrodu na dole. Z bliska na przystrzyżonych w zygzakowate wzory bukszpanach widać było zbrązowiałe listki, a krzaki nie wydawały się już wcale tak bujne.

W ogrodzie różanym ścieżka wyprowadzała wprost na masę fioletowych, przywiędłych już glicynii. Patrząc na to teraz z poziomu ogrodu, Ellie widziała, że formują one tunel prowadzący dalej. Sękate pnącza oplatały długą, w wielu miejscach zbutwiałą drewnianą konstrukcję. Na końcu ścieżki znajdowała się zielona polanka wielkości dużego pokoju, otoczona strzyżonym żywopłotem z mirtu. Ze wszystkich stron zwisały białe trąbki brugmansji, rozsiewając wokół lekko kawowy zapach.

– Nigdy jeszcze nie widziałam takiej kompozycji – powiedziała Ellie.

– Moja matka posadziła te byliny wiele lat temu. Księżycowe kwiatki.

– Znane też jako czarcie ziele.

– Albo trąby aniołów. W każdym razie tak mi mówiła.

Każdy ogród otwierał się na kolejny niczym w serii tajemnych komnat. Kamienne schody były tu trochę niebezpieczne, porośnięte bluszczem. Kiedy szli dalej, trafiali na coraz więcej przegniłych od wilgoci liści. Robiło się coraz chłodniej. Nie widać już było żadnych kwiatów.

– A oto i ogród pamięci.

Była to świątynia wiecznie zielonych, ciemnych – prawie czarnych – krzewów, wyrastających wśród rozrzuconych w mało artystycznym nieładzie połamanych kolumn i rzeźb. Postaci Wenus i Merkurego były nadnaturalnej wielkości. Merkury nie miał już skrzydełek, a jego kostki porastał mech.

– Niesamowite… przypomina jakieś greckie lub rzymskie ruiny.

– Doktor był wielbicielem klasyki. Niektóre tutejsze studnie zostały wykopane jeszcze przez Greków, a potem popadły w zapomnienie i zarosły zielenią. Był bardzo dumny z tego, że je odnowił.

Woda w kamiennym basenie przypominała czarne lustro, a kiedy Ellie podeszła bliżej – srebrzyste. Nieruchoma tafla przyciągała jak magnes.

– Niech mi pan opowie coś więcej o doktorze. Był pana ojcem, dziadkiem? Co go sprowadziło na tę wyspę?

– Tak naprawdę był wujem mojego ojca. – Znów zapatrzył się w przestrzeń, jakby wyobrażał sobie tego starego człowieka w jego posiadłości. – Słyszała pani, że Porquerolles ma bogatą przeszłość militarną?

Kiwnęła głową i dodała:

– Wyspa dziesięciu fortów, strategiczny punkt obrony południowego wybrzeża Francji.

– Od wieków była schronieniem dla weteranów i wracających do zdrowia rannych żołnierzy. Podczas wojny krymskiej był tu szpital wojskowy, a przez wiele lat także sierociniec dla dzieci poległych. Sto lat temu pan Fournier, człowiek, który kupił Porquerolles za pieniądze zarobione na kopalni srebra w Meksyku, zapoczątkował wiele tutejszych upraw. Założył pierwszą winnicę. Chciał też jednak działać charytatywnie. Utrzymywał ośrodek dla rekonwalescentów i sprowadził lekarza, który miał się nimi opiekować. Kiedy Fournier zmarł w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym, pozostawiając wdowę z siedmiorgiem dzieci, obecność doktora była jej jeszcze bardziej potrzebna. Domaine stanowiła jedno z gospodarstw posiadłości Fournierów, ale pani Fournier przydzieliła je doktorowi i jego rodzinie.

– Czy nadal należy ono do majątku?

– Nie, doktor wykupił je po śmierci Fourniera.

– To wielki dom. Czy doktor miał dużą rodzinę?

– Tylko dwóch synów.

Zawahał się.

– Czyli kuzynów pańskiego ojca… I żaden z nich nie chciał przejąć Domaine?

– Obaj zginęli na wojnie.

Ellie zacisnęła powieki.

– To straszne, przepraszam…

Okropne, ale w takich sytuacjach nigdy nie umiała znaleźć odpowiednich słów, nie potrafiła wyrazić uczuć wobec kogoś obcego. Bo co można powiedzieć?

– Ale ten ogród upamiętnia doktora, nie jego synów?

– Tak jest.

– W takim razie kto go założył?

– Mój ojciec. I człowiek, który był tu głównym ogrodnikiem w złotym okresie przed wojną. Obaj na swój sposób chcieli uhonorować przeszłość. Kiedy moi rodzice przejęli posiadłość, była w strasznym stanie. Podczas wojny wyspa znalazła się pod okupacją. Wszyscy miejscowi i Francuzi zostali z niej wydaleni. Najpierw przyszli Włosi, potem Niemcy. Nie okazywali poszanowania dla niczego, bynajmniej. Mieszkańcy po powrocie zastali swoje domy splądrowane albo zburzone, meble porąbane na podpałkę. Łodzie zniszczono, krzewy winorośli powyrywano, po drzewach cytrusowych zostały pieńki… Długo trwało, nim udało się naprawić szkody i przywrócić jaką taką normalność.

Ellie przebiegł dreszcz. Nic dziwnego. Stała w głębokim cieniu. Potarła ramiona i przesunęła się trochę, by ogrzać się w miejscu, gdzie zza gęstwiny liści docierała odrobina promieni słonecznych.

– Oto przejście i łuk z tamtego zdjęcia.

Niegdyś musiał być wystrzyżony z wielką precyzją. Teraz cisowy żywopłot w połowie usechł. W miejscu bramy ziała ciemna dziura, niczym wejście do pieczary. Ciemne kolumny cyprysów zdawały się raczej ukrywać coś za sobą, niż pełnić wartę, jak gdzie indziej.

Ellie schyliła głowę i przecisnęła się między gałęziami.

Teren opadał ku morzu. Pokręcone od wiatru sosny, kruszące się skały i zaskakująco świeża zieleń krzewów i drzew, które czepiały się chciwie każdego skrawka ziemi. Na urwisku po prawej stronie wznosiła się latarnia morska. Teraz Ellie już rozumiała położenie domu. Od południa wychodził na morze, a od południowego zachodu na skalistą zatokę Calanque de l’Indienne.

Ciepło zalało ją niczym strumień gorącej wody. Bezkresny błękit nieba i błyszczące w dole morze były jak kwintesencja światła i przestrzeni. Przez kilka uderzających do głowy sekund poczuła się tak wolna i lekka, jak jeszcze nigdy dotąd.

* * *

Powoli ruszyli z powrotem do domu.

Promienie słońca nie mogły już rozproszyć chłodu, jaki zapanował, kiedy Ellie obejrzała ogród. Tak jakby odkryła jego mroczną stronę, która w nieuchronny sposób rzucała cień na całą posiadłość. A jednak ten dziwny projekt, sposób, w jaki każdy z kolejnych elementów ogrodu przyciągał wzrok, pomysłowość, baśniowa aura i melancholia każdego z zapomnianych ogrodów – wszystko to ją zafascynowało.

Letnia jadalnia ocieniona bujnymi pnączami znajdowała się na końcu tarasu. Długi mur, kryjący za sobą pewnie warzywniak, pociągnięto niedbale żółtawą farbą, w błyszczących czarnych donicach ustawiono rzędem drzewka kumkwatu, malutkie pomarańczowe owoce drżały leciutko wśród ciemnych liści.

Laurent odsunął dla niej krzesło. Stół był nakryty dla dwojga.

Pojawiła się chuda kobieta koło pięćdziesiątki, by im usługiwać. Jej czarne, ściągnięte surowo do tyłu dużą płaską spinką włosy były poprzetykane siwizną.

– Madame Fayols nie dołączy do nas, Jeanne?

– Prosiła, by przeprosić, monsieur.

– Z tego, co pan mówił, zrozumiałam, że pańska żona jest w Paryżu – zdziwiła się Ellie.

– Chodzi o moją matkę.

Zaszczękały cicho naczynia i sztućce.

– Źle się czuje? – spytał po francusku, zwracając się do Jeanne.

– Nie bardziej niż zwykle.

A przynajmniej tyle Ellie pojęła z tej wymiany zdań. Jeanne podała im delikatną tartę z pomidorami i karmelizowaną cebulą, do tego sałatę z lekkim, pikantnym sosem i grillowane szyjki raków, po czym odeszła.

– Matka będzie rozczarowana, że nie mogła pani od razu poznać. Ale przecież co się odwlecze, to nie uciecze. A teraz zapraszam do jedzenia! Trochę wina? Wody?

Ellie przystała na mały kieliszek rosé.

Kiedy jedli, jej nastrój znów się poprawił. Czuła, że zaczyna lubić Laurenta i ten jego entuzjazm. Miał w sobie coś z urwisa. Jego żona mieszkała głównie w Paryżu, jak powiedział, swojej duchowej ojczyźnie, krainie pięknych strojów i sztuki, gdzie mogła cieszyć się wyprawami do opery, wsparta na ramieniu młodego towarzysza, i chodzić na lekkie lunche pod kryształowymi żyrandolami. Najwyraźniej ten układ pasował im obojgu. Ellie uznała, że Laurent z kolei na pewno ma swoje powody, dla których wybiera południe.

– Ta posiadłość to moja pasja – powiedział, jakby niepokojąco trafnie czytał w jej myślach. – Jeśli mam kochankę, to właśnie ona.

Wziął mały łyk wina i wytarł usta wykrochmaloną białą serwetką.

– No to… proszę mi powiedzieć, jak jeszcze mogę przekonać panią do przyjęcia tego zlecenia.

– Chciałabym pochodzić sobie sama po ogrodzie po południu. Żeby oswoić się z tym miejscem, zastanowić, co można zrobić nowego, jak podejść do odnowienia tego, co było. I po prostu popatrzeć na roślinność, w cieniu i słońcu, żeby zrozumieć, jak to ze sobą współgra. Potem zrobię trochę wstępnych szkiców. Muszę też przemyśleć sprawę nawodnienia. Zakładam, że coś takiego tam jest albo było w przeszłości. Jakiś system doprowadzania wody. Wszystko da się zrobić, oczywiście, ale przy tego typu przedsięwzięciu musimy zacząć od podstaw i pierwszą inwestycją może być wymiana rur irygacyjnych. Możemy wydać fortunę na całą kolekcję właściwych roślin, ale bez wody stracimy je wszystkie.

Tylko machnął na to ręką.

– Jest tam źródło, które łączy się z kanałem biegnącym pod pierwszym żywopłotem z mirtu. Z tym nigdy nie było problemu. Podeślę kogoś, kto pani pokaże. A teraz muszę wracać do swoich zajęć. Proszę zostać tak długo, jak tylko pani zechce.

* * *

Po pierwsze, dokładnie wszystko obejrzała i zmierzyła. Potem obfotografowała ogród pamięci z każdej strony pod różnymi kątami. Niedaleko domu znalazła drabinę, którą oparła za żywopłotem, by mieć ujęcie całości z góry. Przerzuciła zdjęcia do laptopa i zaczęła robić wstępne szkice na kalce.

Instynktownie uznała, że lepiej zachować podział ogrodu – obmurowane oczko wodne pośrodku, wysokie ściany żywopłotu, rozmieszczenie rzeźb, wielką bramę – a przy tym złagodzić ostre kąty roślinami, które nadałyby nowoczesnej głębi. Ważne, żeby poczekać i zobaczyć, jak zachodzi tam słońce, wejść na wzgórze i popatrzeć w dół, by zdecydować, jakie rośliny i układ kolorów byłyby najbardziej korzystne.

Mijały godziny. Ellie zrobiła szablony do dalszych szkiców, a potem zagubiła się w ogrodzie. Teraz, kiedy była sama i nic nie odwracało jej uwagi, teren wydawał się o wiele większy niż przedtem. Skupiona na pracy, czuła spokój. Czyż jedną z najprzyjemniejszych stron projektowania ogrodów nie jest wprowadzanie porządku do naturalnego chaosu świata? Jeśli tak, to tutaj miała wielkie pole do popisu. Jak zwykle, kiedy klient zostawiał ją samą z jej umiejętnościami, widziała wszystko wyraźniej.

Nagle drgnęła, zaskoczona odgłosem zbliżających się kroków. Ktoś musiał wejść w labirynt zielonych ogrodów. Spodziewając się, że to pracownik, który na polecenie Laurenta pokaże jej źródło wody, z uśmiechem obejrzała się za siebie. Poczekała chwilę.

– Halo, halo! Tu jestem! – zawołała.

Żadnej odpowiedzi.

Podeszła do szczątków uformowanej z zieleni bramy, zwabiona pięknem widoku – morze, korony pinii, kępy czystków, z tym ich wieczornym zapachem ciepłej ambry. Artystyczna kompozycja z latarnią morską. Stała w ciszy oniemiała z zachwytu i kiedy zaskrzeczał jakiś przelatujący wyżej ptak, obróciła się zbyt gwałtownie.

Poczuła przenikliwy ból. Z głębokiego zadrapania na ramieniu ciekła krew. Rozejrzała się. To jakiś przebijający się przez zieloną bramę bladoróżowy kwiat na zdrewniałej łodydze o paskudnych kolcach.

* * *

Słońce zachodziło za linią drzew, rzucając na ziemię cień przypominający kształtem skrzydło ogromnego ptaka, kiedy wreszcie ruszyła z powrotem do domu. W cieple zacisza pierwszego z ogrodów kwiaty brugmansji zaczynały wydzielać już ciężką nocną woń. Delikatny kawowy zapach zmienił się teraz w aromat palonej czekolady i pierwotnych przypraw, przybierając na sile wraz z zapadającym zmierzchem. Ellie poczuła lekkie pieczenie w nosie, jakby powąchała musztardę.

Nie spotkała nikogo. Znajdowała tylko sprzęty ogrodnicze – gumowe węże, drabiny, taczkę, grabie, kłębki sznurka – porozrzucane po drodze niczym ślady naprowadzające poszukiwaczy skarbów.

Na tarasie również nie było żywej duszy. Weszła do mrocznego salonu. Coś mignęło, zwracając jej uwagę na gabloty po lewej stronie. Wyeksponowano w nich rzędy egzotycznych motyli poprzypinanych szpilkami do aksamitnego podłoża. Ich bajecznie kolorowe skrzydła były tak nieruchome i uporządkowane, jak musiały być chaotyczne w swoich trzepotach za życia. Ellie przystanęła przy tych kruchych szczątkach. Ogarnął ją irracjonalny lęk.

Wytłumaczyła sobie, że pewnie to reakcja na wydarzenia na promie. W ostatnich miesiącach jej żałoba i rozpacz zaczęły przechodzić w nieco łagodniejsze stadium. Teraz rana otworzyła się na nowo. Szczerze mówiąc, od początku pobytu na tej wyspie Ellie czuła się jak na skraju załamania nerwowego.

Pod kamiennym gzymsem na metalowej kracie płonął ogień. Kto by rozpalał kominek na początku lata? Ale zorientowała się, że to właśnie refleks płomieni na szklanych gablotach sprawił wrażenie ruchu. Przez dłuższą chwilę stała w odrętwieniu, stropiona swoimi przesadnymi reakcjami, zastanawiając się, gdzie szukać Laurenta. Może wyjść do holu i zawołać?

Po oślepiającym słońcu tego ranka, cieniu w ogrodzie po południu, światło w tym ogromnym pokoju skupiało się na elementach jego wystroju. Przed kominkiem stał fotel, niewielki stolik i antyczna sofa. Dalej fortepian salonowy, obok lampa. Obraz na ścianie oświetlony wiszącą nad nim świetlówką.

Rozległo się stukanie na kamiennej posadzce.

Ellie drgnęła.

– Qui est lá?

W progu stała bardzo stara kobieta, wsparta na lasce. Miała ciężki, świszczący oddech, przypominający szum fal uderzających o brzeg i cofających się.

– To… ja… Ellie Brooke, projektantka ogrodów.

Stukając laską, kobieta ruszyła do fotela przy kominku. Była chuda, na granicy skrajnego wyniszczenia. Nogi, które niosły ją przez pokój i pozwoliły wolniutko opuścić się na siedzenie, przypominały patyczki, jak u czapli. Machnęła dłonią na zaoferowaną przez Ellie pomoc.

Kiedy wreszcie się umościła, oparła o stoliczek laskę o dziwacznej rączce z zakrzywionego rogu.

– Myślałam, że dawno już pani nie ma – powiedziała kobieta po angielsku.

Poruszały się tylko jej usta, reszta ciała pozostawała nieruchoma jak posąg.

– Nie zdawałam sobie sprawy, że jest tak późno.

– Przestraszyła mnie pani. Proszę podejść bliżej.

Ellie posłuchała.

– Niech pani będzie tak dobra i zapali to światło.

Na stoliku stała lampa. Ellie sięgnęła pod abażur i znalazła włącznik. Pomiędzy nimi zrobiło się nagle jasno. Ellie patrzyła uważnie na pooraną zmarszczkami twarz, którą miała przed sobą. Namalowane ołówkiem brwi, prawie bez jednego włoska.

– Niech się pani nachyli do światła, żebym panią widziała.

Kobieta zmrużyła oczy. Ellie czuła na sobie badawcze spojrzenie, jakby tamta lustrowała ją centymetr po centymetrze. Oddech, zbyt bliski, był suchy, nasycony pudrem ze słodkawą nutą fiołków, która nie do końca maskowała nieświeży zapach próchnicy. Z trudem powstrzymała odruch, by się cofnąć.

Madame de Fayols, bo bez wątpienia to była właśnie ona, zmierzyła ją surowym wzrokiem, zdawało się już, że coś powie, ale zaraz się rozmyśliła. Zegar głośno tykał, polana w kominku trzaskały.

– Jak teraz wydostanie się pani z wyspy?

– Nie ma takiej potrzeby, zatrzymałam się tutaj, w hotelu.

– To w takim razie jak dotrze pani do miasteczka?

O tym nie pomyślała.

Madame de Fayols wyciągnęła z rękawa szponiasty palec i zadzwoniła malutkim dzwoneczkiem.

Truchtem przybiegła gospodyni. Naradziły się szybko.

– Odwiezie panią mąż Jeanne.

– Czy jest może pan Fayols? Powinnam mu podziękować.

– Nie, wyjechał – powiedziała Jeanne.

– Ach tak. W takim razie dobrej nocy – pożegnała się grzecznie Ellie.

W odpowiedzi doczekała się tylko machnięcia ręką. Wychodząc, nie wypatrzyła żadnych śladów obecności Laurenta. Stojąc w drzwiach, zastanawiała się, czy znowu podjedzie po nią bryczka. Ale woźnica, który przywiózł ją tu rano, pojawił się na terkoczącym hałaśliwie quadzie z małą dwuosobową przyczepką.

Wsiadła do niej, witając go miło, ale choć przyjął jej podziękowania, pozostał mrukliwy jak przedtem.

Ryk silnika brutalnie wdzierał się w ciszę wieczoru. Mijali jasne piaszczyste ścieżki, niektóre intrygująco zagłębiające się w piniowy las, inne schodzące aż na brzeg morza. Stopniowo szaroniebieski zarys odległego lądu rozpływał się w świetle zmierzchu.

* * *

Policjant, który przesłuchiwał ją na promie, siedział przy jednym z wystawionych przed hotelem stolików. Popijał wino i czytał gazetę. Ellie skinęła mu głową, ale kiedy wstał i wskazał jej miejsce obok siebie, zorientowała sie, że to na nią właśnie czekał.

– Muszę zadać pani jeszcze kilka pytań w związku z tamtym wypadkiem – powiedział porucznik Meunier bez żadnych wstępów, poza zdawkowym „jak minął dzień”. – Prokurator z portu w Tulonie zażądał dodatkowych informacji.

Była zmęczona, czuła, że powinna wziąć prysznic i przede wszystkim coś zjeść.

– Dobrze – zgodziła się zrezygnowana.

Meunier, świeży jak poranek, przypatrywał się jej bystrym okiem, jak wtedy, kiedy widziała go po raz pierwszy.

– Pewnie z wieczornej gazety zna już pani nazwisko tego człowieka, który poniósł śmierć. To Florian Creys, dziewiętnastoletni student ze Strasburga.

– Nie czytałam gazet.

– Dziennikarz rozmawiał z kilkoma pasażerami promu. Jeden z nich utrzymuje, że młody człowiek mógł zostać zepchnięty.

– Nie sądzę. Stał sam.

– Świadek twierdzi, że obok niego był jakiś mężczyzna w słomkowym kapeluszu.

– Ja to pamiętam inaczej. No ale nie patrzyłam na… tego młodego człowieka przez cały czas.

Porucznik wyprostował się, prężąc muskularne bary.

– A więc to możliwe, że ktoś go popchnął.

– Nie, tego nie mówię. Jestem pewna, że widziałam, jak przechodzi przez reling na drugą stronę. Wtedy był sam. Chociaż przypuszczam, że wcześniej ktoś mógł stać obok.

– Patrzyła pani na niego w chwili, kiedy przechodził przez reling?

Ellie obracała w palcach wisiorek z łańcuszka na szyi, ale zaraz opanowała się i opuściła dłoń.

– Znajdował się w polu mojego widzenia. Nie wpatrywałam się w niego, ale stanowił część widoku, jaki miałam przed sobą.

– Jest pani tego pewna?

– Na ile można być pewnym czegokolwiek, to tak.

Jednak w tym ogniu pytań obraz, jaki miała w pamięci, nie był już tak jednoznaczny jak przedtem. Uznała jednak za niemądre, by się z tym zdradzić. Lepiej słuchać intuicji, która podpowiadała jej, że się nie myli.

– Czy na pokładzie był jakiś mężczyzna w słomkowym kapeluszu?

– Tak… jeden miał na głowie panamę.

– Czy widziała go pani obok tego chłopaka?

– Nie.

– Nie przypomina sobie pani żadnej takiej chwili?

– Nie.

– Czy rozmawiała pani może z tym mężczyzną w kapeluszu?

– Tak… rzeczywiście.

– O czym?

– Nie pamiętam. Nie, zaraz… Chyba spytałam go, czy widział, co się stało. Odpowiedział, że tak… widział.

– A potem?

– Poradził, żebym nie patrzyła.

– O co mogło mu chodzić?

– Pomyślałam, że w wodzie musi być coś okropnego. Czego nie chciałabym zobaczyć.

Meunier zanotował.

– Czy wie pani, kim był ten człowiek?

– Widziałam go pierwszy raz w życiu.

– Proszę go opisać.

Spojrzała w dal za policjanta, czując się dziwnie oderwana od tych stolików i krzeseł pod czerwoną markizą i od tego rozległego, pokrytego jasnym pyłem placu, który, jak zdała sobie teraz sprawę, musiał być niegdyś miejscem wojskowych parad. Place d’Armes, przecież to oczywiste.

– Dość wysoki… miał może metr osiemdziesiąt wzrostu… to znaczy, mmm… pewnie był o jakieś piętnaście centymetrów wyższy ode mnie. Ciemne włosy, ciemne oczy, oliwkowa cera. Przystojny. Przed czterdziestką, może nieco starszy, ale mniej więcej w tym wieku.

– Narodowość?

– Przypuszczam, że Francuz. Nie przesłuchiwał go pan?

Zignorował jej pytanie.

– Czy coś jeszcze w nim zwróciło pani uwagę?

Pokręciła głową.

– Miał na sobie luźną białą koszulę, stylową na swój sposób, o sportowym kroju. To wszystko. Niespecjalnie mu się wtedy przyglądałam.

Meunier przesunął w jej stronę po blacie stolika swoją wizytówkę.

– Gdyby zobaczyła go pani znowu, proszę natychmiast do mnie zadzwonić.

* * *

Zamierzała zjeść małą kolację i przez resztę wieczoru popracować nad wstępnymi szkicami. Ale kiedy znalazła się na górze w swoim pokoju, położyła się na łóżku kompletnie wyczerpana. Jak ktoś może mówić, że Florian Creys został zepchnięty, skoro ona jest pewna, że stał sam? Dlaczego policja nie przesłuchała tamtego mężczyzny w panamie, kiedy jeszcze wszyscy pasażerowie byli na pokładzie? Starała się przypomnieć sobie, czy widziała go po tym, jak powiedział jej, żeby nie wyglądała za burtę. Na myśl o tamtych dochodzących z dołu krzykach przebiegł ją dreszcz. Odwróciła się, jak radził, skupiła wzrok na żaglówkach płynących w oddali, nie całkiem dając radę odegnać od siebie przerażające wizje, które podsuwała wyobraźnia. Nie rozmawiała z nim więcej. Czy nadal był na pokładzie, gdy prom znowu ruszył? Nie potrafiła powiedzieć. Możliwe, że nie.

Ale skoro ktoś twierdzi, że Florian Creys został popchnięty – co jest przecież bzdurą, chyba że kompletnie zawodzi ją pamięć – to czy ten ktoś również powiedział policji, że to zrobił tamten człowiek?

Zamknęła oczy. Próbowała się uspokoić, ale ogrody też prowokowały pytania. Czy potrafi pracować z Laurentem de Fayols? Czy jest on tak sympatyczny, jak się zdaje, czy ma realistyczne oczekiwania? Dlaczego nie wynajął kogoś z Francji? Gdyby przyjęła zlecenie, czy będzie w stanie kierować podwykonawcami? Czy zdołają zdobyć dla niej odpowiednie rośliny? No i jeszcze to spotkanie z madame de Fayols. Dlaczego w obecności tej starej kobiety, w oświetlonym płomieniami z kominka pokoju, czuła się tak dziwnie niezręcznie?

Wyobraziła sobie tamten ciemny, otoczony cisami ogród i odniosła wrażenie, że zielone ściany zamykają się nad nią. Ufała swojej intuicji, a to wszystko kompletnie wyprowadziło ją z równowagi i czuła narastający niepokój.

W sposób nieunikniony jej myśli powędrowały do Dana, choć bardzo starała się tego wystrzegać. Co można zrobić, kiedy ktoś najbliższy na świecie przestaje być cząstką naszego życia? Kiedy o jego nieobecności przypomina każde puste krzesło, zimne miejsce obok nas w łóżku, próżny odruch, by zadzwonić, podzielić się refleksją, widokiem, który mamy przed sobą? Minęły dwa lata, odkąd odszedł, a jej coraz trudniej było się z tym pogodzić.

Pojawił się w jej życiu przypadkiem, nagle, i znikł z niego równie nagle. Byli razem tylko cztery lata. Zdecydowanie zbyt krótko.

* * *

Nie szukała nikogo takiego jak Dan. Nie wiedziałaby nawet, od czego zacząć, ale kiedy zatrzymał auto – niemal w miejscu – tuż przed jej samochodem, nie miała innego wyjścia, jak też hamować, najlepiej zanim zderzak jej volkswagena wbije się mocniej w bagażnik jego audi. Była już spóźniona na spotkanie. Czekał na nią Ivell, ekspert od rzadkich w Wielkiej Brytanii roślin. Dan wyskoczył z samochodu i rzucił się na pomoc jakiemuś mężczyźnie, który dostał zawału na środku High Street w Chichester.

Patrzyła, jak jednym szarpnięciem odpina kurtkę mężczyzny i zaczyna masaż serca. Wokół zbierała się grupka bezradnych gapiów.

– Wezwijcie pogotowie! – krzyknął.

Ona już trzymała w ręce komórkę.

Kiedy wymieniali dane dotyczące ubezpieczenia, powiedział, że jest lekarzem wojskowym, chirurgiem.

– Zaprogramowany do zdecydowanych akcji – rzuciła, nieudolnie starając się nie flirtować.

Na szczęście, kiedy nadjechali ratownicy, pacjent już odzyskiwał przytomność.

Dan uśmiechnął się.

– W sytuacjach podbramkowych nie za bardzo cackamy się ze sprzętem, powinienem bardziej uważać. Przepraszam.

Zorientowała się, że nie tylko ona patrzy na niego z zachwytem. Blondyn, wysoki, opanowany i pewny siebie.

– Czy mogę postawić pani kawę w ramach przeprosin?

– Byłoby miło… ale, oj, nie mogę. Już i tak jestem spóźniona. Spotkanie zawodowe i…

– To ważne, rozumiem.

Miał na sobie miękką flanelową koszulę w odcieniu chabrów, który, jak dowiedziała się później, był jego ulubionym. W ciemnoniebieskich oczach widać było iskierki rozbawienia.

– Ma pan numer mojego telefonu – powiedziała.

Dwa miesiące później wprowadzili się razem do domku pod Arundel.

Obracała pierścionek na palcu. Rubinki i małe perełki. Kupiony w dzielnicy Lanes w Brighton na jej trzydzieste urodziny. Zawsze go nosiła, tak samo jak wisiorek z perłą.

Do dziś nie mogła słuchać wiadomości z Afganistanu, tej upiornej niekończącej się wyliczanki poległych. Tak strasznie, tak długo się bała, że pewnego dnia usłyszy jego nazwisko. Kiedy afgański pocisk uderzył w podwórko pod szpitalem w Camp Bastion, właśnie schodził z dyżuru, podczas którego operował i uratował życie trojga rannych. Kapitan Dan Wensley, wiecznie w dobrym humorze, co udzielało się innym, z tą swoją niesforną czupryną, niesamowicie niebieskimi oczami, ustami, które zawsze wydawały się gotowe do uśmiechu i potrafiły całować jak żadne inne, z szerokimi barami i sposobem bycia, którym bez słów upewniał wszystkich, że w pełni panuje nad sytuacją i że z nim jest zawsze bezpiecznie. Zginął na miejscu. Tragiczny zbieg okoliczności. Zdarza się, rozdzierając serca bliskich, niszcząc związki, normalne życie. Do tej pory chwilami miała wrażenie, że jest w połowie martwa, zbyt rozdygotana lub odrętwiała, by czuć się normalnie.

* * *

Obudziła się o drugiej w nocy, niezdolna zrozumieć, gdzie jest i dlaczego spała w ubraniu. Coś było nie tak, ale nie mogła sobie przypomnieć co. A potem oprzytomniała i wrócił ten dobrze znany ból serca i paraliżujący strach.

Dan. Chłopak na promie. Ogród. Ogarnęły ją lekkie dreszcze. O szóstej dała spokój próbom, by znowu zasnąć, i wyszła pobiegać. Mijając pustą o tej porze klitkę recepcji, pomyślała, że drzwi wejściowe mogą być zamknięte. Czy musi kogoś zawołać, żeby je otworzył? Ale poddały się bez trudu, kiedy nacisnęła klamkę.

Powietrze było przyjemnie świeże, gdy ruszała truchtem z mapą w ręce. Na Point de Lequin, dwadzieścia minut na wschód ścieżką wzdłuż wybrzeża, zatrzymała się, pozwalając sercu zwolnić, i rozejrzała się po cieśninie. Wzgórza odległego lądu rysowały się wyraźnie, tak jak może jawić się świat po nocy pełnej koszmarów i przerywanego snu. Gdzieś blisko musiała być Batterie de Lequin, a dalej Fort de l’Alycastre, zbudowane za rządów Richelieu, dwie z dziesięciu warowni, które od wieków broniły przed intruzami skalistego wybrzeża lądu na północy od wyspy.

Pobiegła dalej, przykładając się jeszcze bardziej, by zwiększyć tempo.

3Latarnia morska

Wtorek, 4 czerwca

Ellie jadła śniadanie pod czerwoną markizą przed hotelem, starając się rozkoszować chrupkimi croissantami z dżemem renklodowym i mocną, aromatyczną kawą.

Po porannym biegu optymistyczniej patrzyła zarówno na siebie, jak i zlecenie. Pięć dni wystarczy, by ocenić ogród, warunki terenu i skalę przedsięwzięcia w Domaine de Fayols oraz przedstawić serię wstępnych szkiców; ale czy to dość czasu, by oszacować Laurenta de Fayols, tego nie była taka pewna.

W powietrzu unosiło się już lepkie gorąco. Do torby poza laptopem i papierami wcisnęła kostium kąpielowy i pomaszerowała w kierunku portu do wypożyczalni rowerów. Pojazd, który jej zaproponowano, miał pięć prostych biegów i wygodne wysłużone siodełko. Skinęła głową, zadowolona, że uniezależni się od nieprzewidywalnych środków transportu oferowanych w posiadłości Fayolsów.

Z miasteczka wyjeżdżało się szerokim traktem, mijając znaki prowadzące na plaże, których nie miała jeszcze okazji odwiedzić. Wybrała okrężną drogę, żeby zobaczyć większą część zachodniego wybrzeża wyspy i przypatrzyć się dokładniej położeniu Domaine de Fayols w tutejszym krajobrazie. Piaszczysty żwir chrzęścił pod oponami roweru, kiedy jechała drogą wśród zielonych dębów i sosen oraz pinii. Trafiła na Arbutus unedo, drzewo truskawkowe, i zjechała z drogi, żeby mu się lepiej przyjrzeć.

Po południowo-zachodniej stronie wyspy z traktu roztaczał się widok na małą zatokę wśród poszarpanych skał. Panował absolutny spokój i cisza. Było jeszcze za wcześnie na hordy turystów i wydawało się, że można się tu uwolnić od całej tej gorączki współczesnego świata, przynajmniej na trochę. Na tej małej odizolowanej wyspie czas jakby przestawał istnieć, miało się wrażenie, że się dryfuje daleko, w oderwaniu od wszystkiego.

Pojechała nabrzeżną ścieżką do Calanque de l’Indienne. Była to bardziej mała zatoczka niż fiord, ze stromym, urwistym brzegiem. Po zachodniej stronie stała latarnia morska, po drugiej spośród drzew i zielonych tarasów ogrodu wyłaniał się dom Fayolsów. Ellie zsiadła z roweru. Małe brązowe świerszcze pierzchały na boki, kiedy szła, prowadząc swój pojazd, przez gęste trawy.

W dole, w zatoce, przy końcu stromej ścieżki przycumowano łódź. Turkusowa woda była tak przejrzysta, że widać było zanurzony kadłub nad majaczącymi na dnie bladymi skałami.

Od tej strony wysoki, ciemny żywopłot niknął za drzewami. Te ogrody nadal stanowiły dla niej zagadkę. Nie opuszczało jej wrażenie, że są niewłaściwie zaplanowane i rozmieszczone. Przede wszystkim dlaczego komuś zależało, by zamknąć ogrodami tę szeroką panoramę widokową? To nie miało sensu. Ale może przesadza, za dużo kombinuje. Prawdopodobnie nie ma tu żadnych podtekstów albo celowo projekt został zrobiony wbrew intuicyjnym wyborom. Może dopiero kiedy zacznie rekonstrukcję, wszystko się wyjaśni. Miała tylko wyblakłe fotografie, na których mogła się oprzeć. To było jak patrzenie w zmatowiałe lustra.