Strona główna » Obyczajowe i romanse » Naprawdę jaki jesteś

Naprawdę jaki jesteś

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788381772150

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Naprawdę jaki jesteś

Żeby być szczęśliwym, trzeba być sobą. W jaki sposób jednak Herman ma to osiągnąć, jeśli czuje w sobie skazę? Głęboką skazę. Ratunku szuka w przynależności do grupy twardych ludzi i w miłości pięknej Marii. Walczy też z demonami przeszłości i apodyktycznym ojcem. Niechcący jednak zastawia na siebie pułapkę. Bo prawda może okazać się śmiertelna. A wszystko to w barwnej Warszawie lat trzydziestych, w blasku świateł żywiołowego kabaretu. Czy w przeddzień wojennej zawieruchy Herman dostanie szansę na ratunek?

Poruszająca historia człowieka zagubionego między sobą a sobą. Niebezpiecznie wciągająca. Donośny głos w dyskusji na temat tolerancji.

Polecane książki

Gwiazdy to My — krótka historia o wizycie w przedszkolu pewnego Pana w Magicznym Kapeluszu. Opowiada on o Układzie Słonecznym w sposób bardzo obrazowy. Dzieci poznają nazwy planet i strukturę kosmosu, bawiąc się przy tym. Przeznaczona od lat 5 do 105....
Kwietniowy wieczór w Hagfors, cichym miasteczku w pięknym szwedzkim regionie Värmland. Anna-Karin Ehn, pracownica pomocy społecznej, nie wraca na noc do domu. Grożono jej, więc mąż zgłasza zaginięcie. Następnego dnia znajduje za miastem samochód żony. Są w nim ślady krwi… Policja podejmuje śledztwo....
Krzysztof Klenczon – legenda polskiego big beatu Krzysztof Klenczon był muzycznym idolem Polaków. Niebiesko-Czarni, Czerwone Gitary i wreszcie Trzy Korony znaczą jego artystyczną drogę. Wszyscy pamiętamy jego przeboje: Matura, Kwiaty we włosach, Biały krzyż, Wróćmy na jeziora, 10 w skali Beaufor...
HAZEL STOI NA ROZDROŻU. Ona i cała załoga Argo II mogą powrócić do domu z posągiem Ateny Partenos i zapobiec wojnie między Obozem Herosów i Obozem Jupiter. Mogą też kontynuować wyprawę do Domu Hadesa, gdzie mają nadzieję otworzyć Wrota Śmierci, uwolnić Percy’ego i Annabeth z Tartaru i udaremnić potw...
W odległej przyszłości ludzie panują nad większą częścią ramienia Galaktyki. Jednak nie są to czasy pokoju. Dwie główne siły, Cesarstwo i Republika, wciąż toczą wojnę. Wrogie floty ścierają się, próbując przejąć kontrolę nad nowymi terytoriami i zasobami kosmosu. Kapitan Aidan Samuels, dowódca niszc...
Baśniowe ścieżki to zbiór fantastycznych baśni i bajek, które wprowadzają czytelnika w magiczny świat - pełen dobrych wróżek, skrzatów i innych zaczarowanych postaci, które zawsze są gotowe pomóc, jeśli główny bohater znajdzie się w opałach. Nie brak tutaj także złych i podstępnych charakterów, ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Agnieszka Walczak-Chojecka

Rozdział 1. Spotkanie

ROZDZIAŁ 1

SPOTKANIE

ParzyceZwidy-parzycemęczą mnie nieznośne.A to się ze mnąparzą przekomarzą,a to wejdą w szkodę,a to w białą pościel.A co wam po mnieprzeuroczne?Albo to się wam odwdzięczę?Ot, zamruczęniby wyleniały kocur w oknie,co ślepia przymyka,żeby zasnąć co prędzej,albo i umknę,bo dzień taki popielaty, popielcowyi nie mam zupełnie ochotyna długie z parzycami rozmowy1.

Włosy gęstą falą opadały w stronę podłogi. Złociste, jakby pociągnięte
pędzlem nasączonym miodem. Szczotka, zakupiona za niemałe pieniądze w jednym z najlepszych warszawskich sklepów z wyrobami z włosia,
rozczesywała kosmyki. Powoli, starannie, rytmicznymi pociągnięciami,
które stanowiły niemal rytuał. Głowa uniosła się, sylwetka wyprostowała,
ręka przygładziła fryzurę. Twarz uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze, ale uśmiech natychmiast z niej zniknął, bo
dwudziestoczteroletni Herman przypomniał sobie, że ma przed sobą ważne
zadanie i musi zachować koncentrację.

Jego szczupłe dłonie o wyjątkowo białej, delikatnej skórze, powędrowały
do guzików piaskowej mundurowej koszuli i sprawnie zapięły wszystkie aż
po szyję, następnie zacisnęły na czarnych spodniach pas z koalicyjką,
jakby ich właściciel chciał przyodziać pancerz, wbić się w niego,
stwardnieć. Tak jak zawsze, gdy wypełniał misję zleconą mu przez ojca,
który teraz siedział w drugim pokoju, w fotelu pokrytym mocno przetartym
pluszem, z nogą w gipsie wyciągniętą na drewnianym stołeczku, i czytał
artykuł w najnowszym numerze tygodnika „Falanga”. Ze starego
radioodbiornika dochodziły skrzekliwe dźwięki źle ustawionej fali i piosenki To ostatnia niedziela w lirycznym wykonaniu Mieczysława
Fogga.

Chłopak energicznie zasznurował wysokie wojskowe buty z grubymi
podeszwami, na głowę wcisnął beret i pogłaskał rudego kota, który – nie
zważając na jego przygotowania do wyjścia – spał spokojnie na
kaloryferze. Kot nie raczył nawet podnieść głowy. Zrobił to natomiast
ojciec, gdy poczuł wilgotny odcisk ust syna na swoim czole. Starszy,
dobrze zbudowany mężczyzna spojrzał na chłopaka z surowym wyrazem twarzy
i poklepał go po plecach szeroką dłonią.

– Daj mu popalić! – I wrócił do lektury.

Herman zatrzasnął drzwi i już po chwili jego szczupła postać rozpłynęła
się w mroku warszawskiej ulicy zasnutej wrześniową mgłą roku 1936. Młody
mężczyzna nie udał się, jak to miał w zwyczaju, do redakcji gazety, w której od roku pracował jako dziennikarz, lecz ruszył po gładkich kocich
łbach w stronę Nowego Światu. Był umówiony niedaleko Chmielnej z trzema
kolegami należącymi do Ruchu Narodowo-Radykalnego Falanga, by tego
wieczoru dać nauczkę młodemu Izaakowi, który prowadził dobrze
prosperujący lombard. Mężczyzn, którzy od dawna pielęgnowali w sobie
nienawiść do wyznawców Jahwe, jego prosperity kłuła w oczy.

Herman miał osobiste porachunki z jednym z przedstawicieli żydowskiej
braci. By nastroić się dziś właściwie do akcji, co rusz przywoływał w pamięci dzień sprzed sześciu lat, kiedy w drzwiach jego mieszkania
stanął roztrzęsiony Samuel, przyjaciel młodszego brata, Zdzisława.
Niebieskie oczy trzynastolatka wypełnione były łzami, broda dygotała,
jakby nie należała do reszty okrągłej twarzy, a palce dłoni splecione aż
do bólu, zsiniały.

– Zdzisio… – wybąkał chłopak.

– Nie ma go w domu – odpowiedział sucho Herman.

Nigdy nie przepadał za kolegą brata. Uważał, że się pyszni, bo jego
ojciec ma dwie kamienice i prowadzi na Starym Mieście dobrze
prosperującą restaurację, w której podaje się słynne na całą Warszawę
gefilte fish2 i gęsi pipek3. Nosi ładne, zawsze starannie
wyprasowane ubrania i nieprzyzwoicie drogie buty. Jedną z par, gdy już
mu się znudziła, próbował kiedyś sprezentować Zdziśkowi, ale ojciec nie
pozwolił mu jej zatrzymać. Uważał, że choć ich sytuacja materialna nigdy
nie była łatwa, nie potrzebują łaski, a już na pewno nie od Żyda.

– Ja wiem… On… – Samuel nie potrafił wycisnąć z siebie pełnego zdania.

– Coś się stało? – Do Hermana dotarło w końcu, że chłopak nie przyszedł
tu po to, by wyciągnąć na dwór swojego przyjaciela.

– Był wir… wielki… Nie było go wcześniej widać…

– O czym ty mówisz?! – Hermanowi zimny dreszcz przeszedł po plecach.

– Na Wiśle.

– Kąpaliście się?! Przecież ojciec zakazał…

– Ja nie… Tylko Zdzisio.

– Gdzie on jest? – Herman złapał nastolatka kurczowo za ramiona.

– Przepraszam – załkał chłopiec. – Moje ciało… nie chciało mnie słuchać.
Zresztą… Nie pływam zbyt… Też bym utonął. – Wytarł nos rękawem, odwrócił
się i zbiegł po drewnianych schodach.

Ich trzeszczenie przypominało rytmiczne werble, które wybijają marsz
żałobny. Herman stał w drzwiach z kamienną twarzą. Nie wiedział, czy
bardziej nienawidzi Samuela, który nie próbował nawet pomóc jego bratu,
czy siebie za to, że nie pilnował małolata, mimo że matka go o to
prosiła. Zupełnie nie zwrócił uwagi na to, że Zdziś wyszedł z domu.
Sąsiadka przyniosła najnowsze numery „Mojej Przyjaciółki” i francuskojęzycznego „Le Jardin des Modes”, więc chciał je szybko
przejrzeć, zanim odda mamie. Ona leżała w pokoju na łóżku przykryta
grubą pierzyną, bo zawsze było jej zimno, nawet w upalne dni. Od
miesięcy chorowała na suchoty, a ostatnio jej stan znacznie się
pogorszył. Więc jak miał jej przekazać wiadomość otrzymaną od Samuela?
Jak miał powiedzieć, że jej ukochany syn…?

Od tamtego dnia Herman jeszcze bardziej nie znosił Żydów. Wychowany
przez ojca w duchu ideałów narodowców zafascynowany był wizją
wodzowskiej Wielkiej Polski, kreowaną przez antysemitę Bolesława
Piaseckiego, którego poznał na obozie studenckim. Choć młodzi ludzie
wyznający idee, które sami nazywali totalizmem narodowo-katolickim lub
nacjonalizmem chrześcijańskim, byli w ówczesnej Polsce nieliczną grupą,
jemu przypadły do gustu modne w niektórych kręgach hasła wiary w obowiązek, hierarchię i solidarność narodową. Jak wszyscy kandydaci na
członka Ruchu Narodowo-Radykalnego przeszedł kurs ideowy i zdał egzamin.
Następnie szkolił się pod okiem ojca – kierownika sekcji i Mietka –
szefa autonomicznej bojówki. Trenował w ukryciu najbardziej skuteczne
sposoby walki, ale do tej pory nie dane mu było jeszcze pójść w teren.
Dziś zaś miał przeżyć swój chrzest bojowy. Przybrał więc minę groźnego
koguta, zagryzł dolną wargę, dłonie zacisnął w pięści, by nikomu nawet
nie przyszło do głowy, że podbrzusze ma wrażliwe i miękkie. Bojówka, do
której należał, zaplanowała, że dopadnie dziś Izaaka, gdy ten będzie
wychodzić z utargiem ze swojego sklepu. To pozwoli bez problemu
upozorować napad rabunkowy i sprawi, że wina za okaleczenie ciała
lichwiarza, które niewątpliwie będzie musiało nastąpić, spadnie na
lokalnych rzezimieszków ze Śródmieścia. Jakież było jednak zdziwienie
niedoszłych napastników, gdy okazało się, że lombard żydowskiego
przedsiębiorcy zamknięty jest na cztery spusty, a w witrynie wisi
kartka, że z powodu choroby właściciela punkt będzie nieczynny do
odwołania.

– A niech to diabli! – skrzywił się Herman. – Całe przygotowania szlag
trafił!

Jesienny chłód nieprzyjemnie przedarł się przez cienki materiał jego
czarnego płaszcza, jakby natura chciała podkreślić fakt, że mimo jego
gotowości tego wieczoru nie dane mu będzie się sprawdzić. Czy jednak po
to jego grupa z zielonymi opaskami, na których widniała stylizowana ręka
z podniesionym mieczem, przywędrowała do centrum, przyniosła ze sobą
metalowe pałki i kastety, a jej członkowie wzajemnie zagrzewali się do
boju, by teraz potulnie wrócić do domów? O nie! Skoro nie udała się
jedna akcja, trzeba było wymyślić drugą i czym prędzej wyładować
nagromadzoną w młodych ciałach adrenalinę.

Dlatego Mieczysław, najbardziej rosły i zadziorny spośród kolegów
Hermana, dał znak pozostałym, by schowali się za winkiel kamienicy i byli cicho. Choć panujący tego wieczora ziąb nie sprzyjał spacerom,
mężczyzna przyuważył dwie osoby, które wyszły z ozdobionego jaskrawym
neonem nocnego klubu przy Foksal i z papierosami w dłoniach stanęły w świetle latarni. Ponieważ ich szyje zdobiły boa z białych piór, a na
nogach miały wytworne szpilki z lakierowanej skóry, był pewien, że to
kobiety. Jednak – o trwogo! – z ich ust wydobył się głośny męski śmiech
i siarczyste przekleństwa.

– Cholerne cioty! – Mieczysław splunął na chodnik z obrzydzeniem. –
Dalej, dajmy im popalić! – Skinął na swoich kolegów.

Chłopakom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Ręce aż same rwały się do
bójki, gorąca krew wrzała w żyłach, odkąd tylko się spotkali, cienkie, a zarazem twarde gazowe rurki i lśniące stalą kastety rozpalały im dłonie.
Było ich czterech, co oznaczało liczebną przewagę. Wszyscy, oprócz
Hermana, ochoczo pognali na drugą stronę ulicy i już po chwili zakłębiło
się pod klubem niczym w kurniku. Niech sobie cioty nie myślą, że wolno
paradować po ulicach w pończoszkach, gorszyć porządne społeczeństwo!

Wymierzenie kary powinno pójść łatwo, a jednak jeden z napadniętych
okazał się nad wyraz zwinny. Okręcił się sam wokół siebie, zawirował i wbił Mieczysławowi ostrze obcasa w górną część stopy, aż ten zawył z bólu na całą okolicę. Przebierańcowi udało się wyrwać z rąk napastnika i już po chwili znalazł się na przeciwległym chodniku, gdzie jednak czekał
na niego Herman.

Ten odruchowo zacisnął drobną dłoń na przedramieniu zbiega, dziwiąc się
sam sobie, że ma tyle siły i wigoru. Wiedział, że musi capnąć, uchwycić,
podstawić nogę, bo przecież inaczej koledzy zwymyślaliby go od łajz i patałachów, a na to nie mógł pozwolić. Wydął więc pogardliwie usta i syknął złowrogo nieznajomemu do ucha, żeby się nie miotał. Przybliżył do
niego twarz i… zamarł.

– Lucjan? – wyszeptał z niedowierzaniem.

Pod mocnym makijażem rozpoznał twarz dawnego kolegi, z którym w szkolnych latach kradł może nie konie, ale śliwki z ogrodu sąsiada na
pewno. Popatrzył na niego zdziwiony. Kiedyś zdawał mu się męski,
nieugięty, nawet gdy był jeszcze chłopcem. Miał wtedy w sobie siłę, jaką
Herman sam bardzo chciał dysponować. A teraz? Łaził po ulicach w damskich ciuchach… Obrzydlistwo.

Dawny kolega spojrzał na niego przenikliwie zielonymi oczami i uśmiechnął się blado, trochę ze smutkiem, a trochę ze zdziwieniem, jakby
i on nie mógł uwierzyć, że spotykają się w takich okolicznościach.
Herman uniósł zaciśniętą pięść i już miał się zamachnąć, a jednak się
zawahał i rozluźnił uchwyt. Co jest? Przyszedł tu przecież, żeby bić,
żeby pokazać siłę, rozgnieść na miazgę, a jednak wypuścił z rąk
chłopaka, bo nie umiał rozpoznać uczuć, które nagle nim zawładnęły.

Ta sekunda wahania wystarczyła, by Lucjan wyszarpnął rękę, okręcił się
na pięcie i pognał przed siebie w mrok ulicy. Po chwili zniknął w jednej
z bram, nie obejrzawszy się za siebie. Herman zaś stał na chodniku z opuszczonymi wzdłuż ciała rękoma i zdziwieniem wymalowanym na twarzy.
Nie podołał, był za miękki? A może wcale nie chciał podołać?

Skulił się, jakby zaraz miały spaść na niego obelgi rzucone przez
towarzyszy, oni jednak zajęci byli „zabawą” z drugim z przebierańców.
Nieznajomy dostał już chyba za swoje, bo zgięty w pół trzymał się jedną
ręką za brzuch, a drugą wycierał krew z pękniętego łuku brwiowego. Stał
na chwiejnych nogach w podartych kabaretkach, a obok na trotuarze niczym
osierocone zguby leżały jego lśniące szpilki.

– Kopciuszek zgubił pantofelek! – zarechotał jeden z kolegów Hermana i kopnął wytwornego buta w powietrze, aż ten zatańczył hołubca, zanim
opadł na bruk.

– Może starczy? – zawołał Herman.

Instynktownie próbował przejąć inicjatywę, zarządzić grupą, by koledzy
nie spostrzegli jego słabości. W rzeczywistości przestraszył się, że
zjawią się tu zaraz ochroniarze z nocnego klubu, którego drzwi właśnie
niepokojąco skrzypnęły. Z lokalu wytoczył się mężczyzna, który nie
zwrócił jednak uwagi na stojących na zewnątrz i, podśpiewując coś pod
nosem, poszedł przed siebie chwiejnym krokiem. Po chwili przystanął przy
latarni, zdjął kapelusz i nisko jej się ukłonił, by znów ruszyć dalej.

– Dobra, wypierdalaj! – Mieczysław rzucił w stronę swojej ofiary i roztarł obolałą pięść, która musiała ucierpieć w walce. – I żeby ci
więcej nie chodziły po łbie żadne świństwa!

Nieznajomego nie trzeba było dwa razy żegnać. Drżącymi rękami zebrał z ziemi pantofle, otarł zakrwawione czoło i po chwili już go nie było. Na
ulicy zapanowała cisza. Dziwna i obca. Przez chwilę Hermanowi zdawało
się, że to wszystko mara, jednak w rękach został mu biały szal ze
zwiewnych piór, który zawiesił sobie na szyi niczym łup zdobyty w walce.

– Ha, ha, dobrze ci pasuje – zaśmiał się Mietek.

– Prawdziwa z niego lalunia! – podchwycił Irek, pulchny
dwudziestodwulatek. – Pewnie dlatego dał tamtemu zwiać.

– Może się zakochał? – Trzeci z chłopaków udał, że chce szczypnąć
Hermana w pośladek, na co pozostali ryknęli śmiechem.

– Spieprzajcie! – odciął się chłopak i rozzłoszczony ruszył Nowym
Światem w stronę Krakowskiego Przedmieścia.

Nie wiedział, czy kumple kpią z niego, bo nie wykazał dostatecznej siły,
czy może jak zwykle naśmiewają się z jego zbyt łagodnych i delikatnych
jak na mężczyznę rysów. Owszem, natura obdarzyła go ładną twarzą,
długimi rzęsami tak czarnymi, jakby zostały pociągnięte węglem,
szczupłymi dłońmi, ale co miał na to poradzić. Ostatnio myślał nawet o ścięciu włosów, choć ta myśl była dla niego bolesna. Dbał o włosy z troską godną podziwu, systematycznie wcierał w nie żółtko z dwoma
łyżkami oleju rycynowego i odrobiną soku z cytryny, tak jak nauczyła go
świętej pamięci babcia Irena. Ona jedna zawsze była po jego stronie. Jej
nie przeszkadzało, że nosił włosy dłuższe niż inni mężczyźni i lubił
zaczesywać je gładko do tyłu. Ojciec natomiast zawsze miał z tym problem
i ciągle namawiał go, by dla równowagi zapuścił sobie przynajmniej
wąsik, choć wiedział, że syn nie znosi zarostu.

Ojciec nie tylko nie lubił wyglądu syna, lecz także jego imienia, które
dano mu na chrzcie. Józef zajęty w czasach narodzin pierwszego dziecka
pracą w majątku rodziny Potulickich w Konstancinie, gdzie był rządcą,
nie przypilnował sprawy i potem ciągle musiał się krzywić. Staś, Stasio,
Stasieczek nie pasowało do chłopaka, który miał być twardy. Twardy i niezłomny, bo takie były czasy. Polska potrzebowała ludzi, którzy będą
za nią walczyć i na każdym kroku udowadniać, na co stać jej naród.
Dlatego Józef Mikuła od małego wołał na syna Herman. Miał nadzieję, że
imię, które wywodziło się od słowa „wojownik”, nada mocy jego synowi, bo
przecież właśnie na wojowników kształtował swoich chłopaków.

A Herman? Zdawał się jedynie zbędnym elementem nocnego pejzażu. Zerwał z szyi długie boa i cisnął je do kosza pod jednym ze sklepów na Nowym
Świecie. Białe pióra smętnie zwisały z pojemnika, jak złamane skrzydło
anioła.

Parzyce, Grzegorz Walczak, tomik Roznamięty, Wydawnictwo Książkowe IBIS,
Warszawa 2004. [wróć]

Gefilte fish – kulki z siekanej ryby (karpia, szczupaka) z przyprawami i macą. [wróć]

Gęsi pipek – potrawa z faszerowanej i pieczonej skórki z gęsiej szyi. [wróć]

Rozdział 2. Odmienny

ROZDZIAŁ 2

ODMIENNY

Ludzką słabością jest brak starań. Nie potrafimy pielęgnować przyjaźni.
A z nią trzeba czule, jak z kobietą. My jednak ciągle gnamy z szaleństwem w oczach. Po sukces, po grubszy portfel, po ulotne uczucie,
że zrobiliśmy w życiu coś, co ma znaczenie. Potrącamy przy tym tych,
którzy chcą nam towarzyszyć, zostawiamy ich za sobą w kurzu zapomnienia.
I tylko czasem dopada nas dziwna tęsknota za czymś, co nam umknęło.

– Wstawaj, synu! – Hermana obudził nieprzyjazny głos ojca.

W jego tonie był zarówno nakaz, jak i nuta zawodu.

– Jeszcze chwilkę. – Chłopak podciągnął kołdrę pod samą brodę.

Miał ochotę schować się pod nią nie tylko przed ojcem, lecz także przed
całym światem. Nigdy nie lubił pobudki wczesnym rankiem, a po
wydarzeniach z poprzedniego wieczoru czuł się wyczerpany. Gdy wrócił z akcji, długo nie mógł znaleźć sobie miejsca. By się uspokoić, do późnych
godzin przeglądał kolorowe czasopisma, zwłaszcza że właśnie ukazał się
nowy numer „Mojej Przyjaciółki”, wypełniony po brzegi zdjęciami
długonogich modelek w pięknych strojach godnych wytwornych przyjęć.
Zachwycały go obcisłe, wydekoltowane suknie podkreślające kobiecą
sylwetkę, jedwabne bluzki dobrze pasujące do żakietów wciętych w talii.
Lubił wyobrażać sobie, co by było, gdyby umiał projektować takie rzeczy,
szybką kreską przenosić z wyobraźni na papier wąskie spódnice,
pantofelki na niewysokim słupku i zabawne kapelusiki. Gdyby miał
zdolności plastyczne, mógłby być blisko świata najpiękniejszych
dziewcząt i zdolnych fotografów, a to od zawsze go kusiło. Co więcej,
mógłby inspirować mieszkańców Warszawy. Ale on nie grzeszył talentem
plastycznym, a jedynie umiejętnością sprawnego łączenia słów w zdania,
dlatego pozostawało mu tylko podziwianie artyzmu innych na kartach
czasopism.

– Herman!

– Ojej. Mam do redakcji dopiero na…

– Redakcja! – prychnął pogardliwie ojciec. Od początku nie był
zachwycony pracą syna w „Kurierze Warszawskim”, który pomimo powiązań ze
Stronnictwem Chrześcijańsko-Narodowym, miał za zwykłą bulwarówkę dla
przemądrzałych urzędników. Gryzmolenie bzdur, żadna porządna praca,
uważał. Gdyby Herman dostał się do „Falangi” albo „Ruchu Młodych”, to
miałoby sens, a tak… – Ile razy mam powtarzać, że robotę, którą się
zaczęło, trzeba kończyć.

– Przecież…

– Gdybyś wczoraj nie odpuścił, nie musiałbym się za ciebie wstydzić. A przecież sprawa jest prosta. Spotykasz Żyda, komunistę czy dziwaka, to
walisz żelazem między oczy i się nie zastanawiasz1!

Czyli już mu ktoś doniósł, zrozumiał Herman. Pewnie nadgorliwy Mietek,
który zawsze składał raport jego ojcu z wykonania zadania najszybciej,
jak to było możliwe. Wiedział, że stary herszt lubi trzymać rękę na
pulsie, nawet jeśli jest chwilowo, ze względu na nogę w gipsie,
wyłączony z operacyjnych działań. Józef Mikuła musiał się stale
wykazywać z powodu swojego wieku, bo szeregi Ruchu zasilali głównie
studenci i uczniowie szkół średnich.

– Starałem się, ale chłopak był silny i… – Herman usiadł na łóżku.

Po co się tłumaczył? – narastała w nim złość. Przecież był dorosły.

– Silny? Palant w damskich szpilkach? – Ojciec pogardliwie wydął usta. –
Nie zrzędź jak baba, tylko rusz dupę. Zboczeńcy nie będą nam się plenić
po mieście. Ani oni, ani żydowska wszawica.

– No właśnie, żydowska! – podłapał Herman. – Izaaka nie było w lombardzie, więc pewnie dzisiaj…

– Jego to ty zostaw Mietkowi. Ty wytrop swoją ofiarę. Każdy z was musi
dokończyć, co zaczął.

– I co zrobię, gdy znajdę Trelę? Mam dać mu po gębie?

– To ty znasz tego łajzę? – Ojcu aż trudno było uwierzyć.

– Chodziłem z nim do szkoły.

– No nie! Szkoła w Jeziornie Oborskiej wychowała coś takiego? – Skrzywił
się z obrzydzeniem. – Ale jeśli znasz, to tym lepiej. Wyśledź go i obserwuj. Musimy wiedzieć, gdzie zbierają się zboczeńcy i co planują.
Należy trzymać rękę na pulsie, żeby zaraza nie skaziła nam narodu.

– Ale gdzie mam go szukać? Przecież nie widziałem Treli od niepamiętnych
czasów.

– To ja mam ci mówić? Podobno jesteś dziennikarzem, masz chyba niuch
śledczy.

– Co racja, to racja. – Z tym argumentem trudno było się Hermanowi nie
zgodzić.

Był dumny, że od razu po studiach udało mu się zaczepić w prasie. Co
prawda, prowadził skromną rubrykę z odpowiedziami na listy czytelników,
co niespecjalnie go pociągało, ale wierzył, że już niedługo to się
zmieni. Przecież pióro miał cięte, a w głowie aż kłębiło mu się od
pomysłów. Zawsze pociągało go lepienie ze słów własnych światów, tylko
jeszcze nie dostał szansy, by udowodnić swój talent.

– Dobrze, że się rozumiemy. – Ojciec zwichrzył dłonią czuprynę syna,
jednak od razu cofnął rękę, jakby brzydziła go miękkość jego włosów. A może sam gest wydał mu się zbyt czuły? – Chodź, poćwiczymy, zanim
ruszysz w miasto.

– Już, tylko nakarmię Feliksa – odrzekł Herman z niewyraźną miną i poszedł do kuchni, by pokroić mięso dla kota.

Rytmiczne siekanie nożem zawsze go uspakajało. Nie znosił ćwiczeń
bojowych, ale wiedział, że Józef mu nie odpuści. Tak jak Herman nie
lubił broni, tak jego ojciec ją uwielbiał. Często, gdy chłopak wracał z pracy, zastawał go ze ściereczką w dłoni, pucującego swojego walthera
albo myśliwską strzelbę. Teraz gdy była zima, a ojciec miał na dodatek
gips na nodze, nie mogli jeździć do lasu za miasto, więc ćwiczenia
odbywały się w domu, a właściwie w oknie, z czym wiązał się cały rytuał.

Ojciec najpierw wysypywał okruszki chleba na blaszany parapet. Robił to
starannie, z namaszczeniem, jakby od wzoru, w który ułożą się kawałeczki
pieczywa, miało zależeć powodzenie akcji. Potem ruchem ręki przywoływał
syna i obaj czekali, aż zlecą się ptaki, a gdy te usadowiły się już na
zwieńczeniu okna zadowolone, że zaproszono je na hojny obiad, Józef
przykładał oko do muszki i palec umieszczał na spuście. Nie posyłał
jednak kulki w stronę gołębi, pozwalał im się rozpanoszyć, rozgruchać,
poczuć jak u siebie i dopiero gdy nakarmiły brzuszyska i świat zdawał im
się stworzony specjalnie dla nich, Józef wręczał strzelbę synowi.

Zabawa kończyła się jednak zazwyczaj w ten sam sposób: Herman stawał z bronią wycelowaną w wybraną ofiarę, a potem składał usta w dziubek i wydawał dźwięk „puf!”, jakby strzelał. Następnie opuszczał strzelbę.
Ojciec wydzierał się wtedy na syna, by naprawdę sprzątnął tych
skrzydlatych skurwieli, bo obsrają im dom, a Herman starał się go
przekonać, żeby odpuścił, bo zaraz ściągnie na nich gniew sąsiadów, a pewnie i żandarmów patrolujących ulice. Na te słowa Józef wyrywał mu
broń z rąk i wściekły wkładał ją do szafy, bo wiedział, że syn ma rację.
Potem biegł do kuchni i wyjmował chleb z papierowej torby, w której go
przechowywał. Z torbą w ręce wracał do pokoju, znów stawał przy otwartym
oknie, nadmuchiwał ją i oburącz ściskał z całej siły. Rozlegał się huk
tak wielki, że po sekundzie ani na parapecie Mikułów, ani w całym
sąsiedztwie ich kamienicy, nie można było dojrzeć żadnego ptaka.

Herman nie miał ochoty dzisiaj na tego typu zabawę, zwłaszcza że był
przekonany, iż pewnego dnia, a to mogło zdarzyć się w każdej chwili,
ojciec przyciśnie jego palec leżący na spuście i sprawi, że będzie
musiał zamienić Bogu ducha winne gołębie w wielką krwawo-pierzastą
miazgę. Wolał już ruszyć w miasto i faktycznie poszukać Lucjana.

– Ma ojciec rację, muszę znaleźć tego gamonia. Inaczej statystyki spraw
nie będą nam się zgadzać.

– No, rozum ci wrócił, chłopcze. Pewnie krew ci zapachniała! – ucieszył
się Józef. – Tylko tym razem nie daj plamy. Najlepiej idź od razu, a z gołębiami zabawimy się później. W końcu to nie zające – zaśmiał się
głośno z własnego żartu.

Herman nie widział Lucjana od czasów szkolnych. Nie miał pojęcia, jak to
się stało, że ich drogi się rozeszły, mimo że to, co kiedyś ich łączyło,
można by chyba nazwać przyjaźnią. W klasie ten niewysoki brunet był
jednym z niewielu ludzi, na których mógł liczyć. Traktował Hermana… po
ludzku. Inni niechętnie podchodzili do jego kłującej w oczy
eteryczności, zbyt kolorowych strojów wystających spod szkolnego
fartucha i skłonności do pisania niezrozumiałych wypracowań. Zbyt
mądrych, zbyt natchnionych, jak na ich proste podejście do świata.
Herman zdawał sobie sprawę, że chłopaki, choć wszyscy chodzili do szkoły
o profilu klasycznym, wolą uganiać się za piłką lub zaciągać papierosami
własnoręcznie skręcanymi w ogrodzie za kościołem. Albo zaczepiać
dziewczyny przy pomocy niewybrednych odzywek, a nie ślęczeć po nocach
nad książkami.

I tylko Lucjan, tak jak i Herman, wykazywał zainteresowanie literaturą,
szczególnie tą patriotyczną, przy której można było poczuć prawdziwy
poryw serca. W czasie przerwy między lekcjami Lucek wskakiwał czasem na
ławkę i gromkim głosem deklamował fragmenty Konrada Wallenroda, a wymachiwał przy tym tak pięknie rękoma, że Hermanowi w piersi aż dech
zapierało. A gdy się jeszcze okazało, że oprócz dawnych wieszczy lubił
także utwory całkiem współczesnego Leśmiana, który mimo swoich
żydowskich korzeni dla Hermana był prawdziwym literackim guru, to
chłopak poczuł, że z kolegą z klasy łączy go braterstwo dusz. Nie miał
tylko pewności, czy i on tak uważa, bo choć od Hermana nie stronił,
zdawał się zawsze wobec niego powściągliwy.

I było jeszcze coś, o czym młody dziennikarz nie mógł zapomnieć.
Przymykał powieki i znów miał trzynaście lat. Siedział na gałęzi starego
drzewa przy boisku szkolnym i obserwował chłopaków, którzy uganiali się
za piłką oraz dziewczynki grające w gumę. Szczególnie te ostatnie, bo
podobały mu się ich plisowane spódniczki przed kolana i fartuszki, które
tak śmiesznie podskakiwały wraz z ich właścicielkami. I ich włosy
splecione w warkocze, które przy każdym podskoku robiły wymyślne figury
w powietrzu. Herman zastanawiał się, jak by to było, gdyby…

Jego rozmyślania przerwał jednak gwałtowny trzask suchej gałęzi i nieoczekiwany lot w dół z zawrotną prędkością. Wraz z konarem znalazł
się na ziemi i poczuł przeszywający ból. Próbował się podnieść, jednak
jego lewa noga leżała nienaturalnie wygięta, więc osunął się z powrotem
na trawę, pojękując. Pamiętał dobrze twarze chłopaków, którzy otoczyli
go ścisłym kręgiem, zdziwione, może nawet przejęte. Po chwili wśród nich
dojrzał profesora od historii, najbardziej surowego w całej szkole, i siostrę zakonną, którą ktoś szybko wezwał na pomoc. To chyba ona
rozcięła mu nożyczkami spodnie, by dostać się do rannej nogi i zbadać, w jakim jest stanie. Wszystko działo się w takim tempie, że Herman
oszołomiony bólem nie zdołał nawet zaprotestować.

– Spójrzcie na to! – Jeden z chłopaków wskazał na nogę Hermana i nagle
pozostali uczniowie wybuchli gromkim śmiechem.

– O, ja cię! A bardziej powabnych nie dawali? – zakpił drugi.

I nie chodziło o wybrzuszenie na łydce Hermana spowodowane złamaniem
kości piszczelowej, a o część garderoby, którą miał na nogach. W chwili
wypadku nie pamiętał, że babcia kazała mu włożyć pod spodnie swoje grube
pończochy, bo pogoda tego dnia zapowiadała się paskudna, a cała ostatnia
wypłata ojca poszła na leki dla mamy i nie miał za co kupić synowi
ciepłego ubrania. Starsza pani zawsze dbała o ulubionego wnuka, czasem w oryginalny sposób, a konwenanse nie były dla niej ważne. Pończochy czy
nawet damskie barchanowe reformy – wszystko mogło się przydać, byle
tylko Stasiulek nie złapał znowu kokluszu, jak to jesienną porą miał w zwyczaju. Jemu zaś miękka w dotyku część damskiej garderoby wydawała się
cudownie miła, jakby miała w sobie jakąś tajemnicę, którą pragnął
zgłębić.

Lecz właśnie te pończochy, wydobyte spod materiału spodni na światło
dzienne, sprawiły, że Herman otoczony jeszcze przed chwilą troską
kolegów, stał się nagle największym szkolnym pośmiewiskiem. Co raz to
nowi uczniowie przepychali się do kręgu, bo każdy chciał na własne oczy
przekonać się, co tak rozbawiło pozostałych. I o zgrozo! Wśród
zapłakanych ze śmiechu twarzy Herman rozpoznał także tę, która dotąd
była dla niego tak przyjazna, twarz Lucjana. Jego najlepszy druh,
zamiast przejąć się wypadkiem, pomóc pielęgniarce i historykowi
rozpędzić gawiedź, przyłączył się do zabawy i wraz z innymi obrzucał
skulonego na ziemi Hermana szyderstwami. Ranny czuł ból nie tylko
fizyczny, lecz przede wszystkim wstyd, który go palił niczym zgaga.
Poprzysiągł sobie, że nigdy więcej nie dopuści do takiego upokorzenia, a szyderców kiedyś ukarze.

I teraz nadarzyła się ku temu okazja, bo nic tak nie boli, jak zdrada
tego, którego mamy za przyjaciela. Na dodatek role niespodziewanie się
odwróciły. Teraz to Herman mógł naśmiewać się z kolegi, napiętnować go
jako odmieńca, stojąc przed nim w zapiętym po szyję sztywnym uniformie i w najbardziej męskich spośród wszystkich butów. Co prawda na
poszukiwawczą wyprawę wybrał zwykłe ubranie: szerokie granatowe spodnie
i jasny sportowy blezer, ale mógł przecież zrobić inaczej i to się
liczyło.

Tylko jak miał odnaleźć Lucjana? Jakiś czas temu doszły go słuchy, że
studiował on filozofię czy też socjologię na Uniwersytecie Józefa
Piłsudskiego i że te studia porzucił dla jakiś aktorskich zajęć, ale
wieści te nie były sprawdzone. Herman miał jednak nadzieję, że chłopak
nadal mieszka w domu w podwarszawskim Konstancinie, w którym w szkolnych
czasach miał okazję ze dwa razy go odwiedzić, więc właśnie tam
postanowił się udać. Nie miał jasnego planu, co zrobi, gdy już stanie z Lucjanem oko w oko. Wyobrażał sobie różne scenariusze; że jednym
potężnym ciosem powali go na ziemię, a to, że jednak przemówi mu do
rozsądku słowem, zaszantażuje go, wywrze presję i nakłoni do rezygnacji
z paradowania po mieście w damskich strojach. Tak czy inaczej, ostra
finka i metalowy kastet mogły się przydać, więc schował je do kieszeni
spodni.

Do pięknego uzdrowiska, jedynego na Mazowszu, stworzonego przez rodzinę
hrabiów Potulickich, gdzie rozłożyste wille zamożnych ludzi prześcigały
się w boju o miano królowej architektury, Herman dojechał wąskotorową
kolejką wilanowską. Już po godzinie kroczył jedną z alejek
wypielęgnowanego Parku Zakładowego, zaplanowanego w stylu angielskim, w którym mieszkańcy – śmietanka towarzyska Warszawy oraz kuracjusze –
przechadzali się w tę i z powrotem lub przesiadywali na ławeczkach i wdychali powietrze przesycone zdrowiem.

Modny kurort cieszył się szczególną estymą wśród osób pragnących
podreperować stan swojego serca lub ukoić nerwy. Uwielbiali go także
artyści wszelkiej maści. Nie dziwiły więc nikogo odwiedziny tak
znakomitych postaci jak Henryk Sienkiewicz czy Ignacy Jan Paderewski.

Konstancin, który w lecie kusił gości kąpielami w czystej wodzie
Jeziorki, grą w tenisa czy jazdą konną, także jesienią miał się czym
poszczycić. Bywalcy z ochotą siadali przy filiżance aromatycznej kawy w okazałym „Casinie”, w którym na głodnych czekała także dobra strawa, a na zmęczonych pokoje gościnne. Niczego w nich nie mogło im zabraknąć,
można tu było bowiem wziąć prysznic pod bieżącą wodą, poczytać książkę
przy świetle żarówki, a nawet skorzystać z telefonu. Wodociągi,
elektryfikacja, łączność – miasto-ogród miało to wszystko!

Jakże odmienny wydał się Hermanowi ten świat przepełniony ćwierkotem
ptaków, elegancją i spokojem w odróżnieniu od gwarnego Krakowskiego
Przedmieścia, którym codziennie chadzał do redakcji, czy pełnej
tytoniowego dymu i podniesionych głosów tajnej siedziby Falangi. W Konstancinie było coś wykwintnego, nie tylko w fasadach starannie
otynkowanych i pięknie rzeźbionych willi, nie tylko w dopasowanych
kostiumach, sobolowych futrach dam i ich delikatnych parasolkach, lecz
także w łagodnych obłokach, które wisiały nad drzewami.

Herman bez problemu odnalazł starą willę o dźwięcznym imieniu Zofia
położoną w dużym, starannie wypielęgnowanym ogrodzie, w którym nawet
jesienny pejzaż wydawał się przyjazny. Krzaki róż nadal miały drobne
kwiaty, choć delikatnie zasuszone, a wielokolorowy dywan z liści
przykrywał równo przystrzyżony trawnik niczym barwna kapa. Mężczyzna
wszedł przez uchyloną furtkę i kołatką wykończoną mosiężną lwią głową
zastukał do drzwi. Wyobrażał sobie, że za chwilę stanie w nich Lucjan,
więc pełen napięcia zacisnął dłoń na kastecie ukrytym w kieszeni.

– Słucham? – spytała łagodnie kobieta o srebrzystych włosach, która
pojawiła się na progu.

– Dzień dobry. Ja do Lucjana – odpowiedział Herman.

– Kolega? – Kobieta uśmiechnęła się przyjaźnie, a zmarszczki wokół jej
oczu ułożyły się w drobną siateczkę. Przygładziła ręką kosmyk, który
wymsknął się z niedbale upiętego koka. Chłopak rozpoznał w niej
Apolonię, babcię Lucjana.

– Z dawnych czasów. Jeszcze ze szkoły w Jeziornie Oborskiej. – Herman
nie potrafił ukryć zdenerwowania.

– Ach, tak? Niestety mam słabą pamięć. – Zrobiła nieokreślony ruch
drobną ręką. – To miłe, że przyszedłeś. Wejdź, proszę. Mój wnuk już tu
nie mieszka, ale czasem odwiedza starą babcię. Może i dzisiaj wpadnie.
Choć pewnie po wczorajszym… – To ostatnie dodała już bardziej do siebie.

Herman się zawahał. Zaskoczył go widok starszej pani, choć przecież
konstancińska willa od zawsze należała do jej rodziny. Już w szkolnych
czasach miał wrażenie, że kobieta stoi nad grobem, więc był pewien, że
dawno temu przeniosła się na tamten świat. Teraz jednak wydawała mu się
młodsza niż tamta, którą zapamiętał. A ona nie tylko przed nim stała,
lecz na dodatek emanowała łagodnością, która całkowicie zbiła go z tropu.

– Nie chcę przeszkadzać. – Postanowił się wycofać.

Zaraz przyszło mu jednak do głowy, że jeśli teraz odejdzie, nie dowie
się, gdzie może znaleźć Lucjana, a ojciec mu tego nie daruje.

– Ależ nie przeszkadzasz, młody człowieku. Przyjaciele mojego Lucka są u mnie zawsze mile widziani. – Kobieta dziarsko złapała Hermana pod ramię
i wprowadziła go do dużego hallu, w którym lśniła posadzka wyłożona
płytami z białego marmuru.

Chłopak zdziwił się, że starsza pani tak chętnie zaprasza do domu
nieznajomego, jednak szybko zrozumiał, że nie jest w nim sama.
Uwiarygodnił się pewnie też w jej oczach, wspominając szkołę, do której
uczęszczał z Lucjanem, więc uwierzyła, że ma do czynienia ze swoim.

– Wszystko dobrze, madame? – Z kuchni wystawiła głowę tęga kucharka.

– Oczywiście, moja droga. Bądź tak miła i przynieś do salonu jeszcze
jedną filiżankę. A, i zabierz płaszcz od gościa! – gospodyni wydała
polecenie. – Przepraszam cię, mamy dziś małe zamieszanie, bo dałam
prawie całej służbie wychodne – wyjaśniła Hermanowi.

„Służbie!”, „wychodne!”, żachnął się w myślach chłopak. On i jego ojciec
nigdy nie mieli takich problemów. Herman nie zdążył się nawet
zastanowić, jak to jest mieć na podorędziu innych, którzy wyręczają nas
w codziennych zadaniach, gdy już został wprowadzony do przytulnego i wcale nie tak wielkiego – jak by się spodziewał – salonu, gdzie w świetle mocno rozpalonego kominka ujrzał ładną dziewczynę. Siedziała na
brzegu fotela, śnieżnobiałymi palcami przytrzymywała uszko porcelanowej
filiżanki i małymi łykami popijała napój. Miała na sobie modną sukienkę
o prostym sportowym kroju, z lekko dopasowanym stanikiem i zaszytymi
fałdami spódnicy, która dodawała jej dziewczęcej nonszalancji.

– Mario! – zwróciła się do niej gospodyni – To…

– Herman. Herman Mikuła. – Chłopak ukłonił się młodej damie.

– Szkolny kolega Lucja… – Chciała przedstawić go babcia Apolonia, ale
nie zdążyła dokończyć, bo dziewczyna weszła jej w słowo:

– Przecież my się doskonale znamy.

Jej perlisty, niezwykle dziewczęcy śmiech wypełnił całe pomieszczenie.
Herman miał wrażenie, że rozdzwoniły się dzwoneczki. Spojrzał jednak na
dziewczynę z niepewną miną.

– Dziennikarz, nieprawdaż? – Podała mu dłoń, którą on szybko musnął
ustami.

– Skąd pani wie? – zdziwił się.

– Lubię być dobrze poinformowana – zaśmiała się znowu, tym razem nieco
tajemniczo. – Poza tym mów do mnie po imieniu, tak jak kiedyś.

– Jak kiedyś? – Przyjrzał jej się bacznie. To figlarne spojrzenie, te
włosy o lekko rudawym połysku i ten zadarty nosek… Ach tak, znał ją
przecież! – Marysia? Ta od łamania stalówek?

– Nareszcie! Myślałam, że aż tak się postarzałam.

– Wybacz, dawno temu straciłem kontakt z wszystkimi z naszej szkoły –
próbował się tłumaczyć.

Patrzył na nią zauroczony. Nie mógł uwierzyć, że kuzynka Lucjana tak
wypiękniała. Gdy ostatni raz ją widział, była zwykłą szarą myszką w białej bluzce i granatowej spódniczce, która nie zakrywała jej
pokancerowanych kolan. Miała palce wiecznie umorusane atramentem, a teraz?! Czy i on mógł się tak zmienić? Tak wyprzystojnieć?

– A ja odwrotnie, staram się mieć na oku dawnych znajomych – rzekła
dziewczyna. – Ponoć relacje nawiązane we wczesnej młodości mają wpływ na
całe nasze życie.

– Filozof z ciebie, Mario. – Uśmiechnął się do niej.

– Raczej sentymentalna panna. Lubię przechowywać wspomnienia,
szczególnie te miłe. – Posłała mu powłóczyste spojrzenie. Miał wrażenie,
że coś chce mu przekazać. – I lubię listy, bo to najbardziej szczera
forma wypowiedzi.

– Hm, dlatego pewnie wiesz, czym się zajmuję – odgadł.

– Nie powiedziałeś mi jeszcze, Hermanie, co cię do nas sprowadza? –
przerwała ich dialog gospodyni.

– Ja…? – Poczuł się zakłopotany. Czy dobrze poinformowana Maria mogła
wiedzieć, że przystąpił do Falangi? Odruchowo wytarł dłonie w spodnie,
wyczuł w kieszeni wypukłość kastetu. – Piszę artykuł o uzdolnionych
ludziach, którzy, mimo że rozpoczęli naukę w czasie wojny lub tuż po
niej, to… – zaczął wymyślać naprędce.

– Zdołali się przebić? – dokończyła za niego Maria.

– No właśnie! – ucieszył się, że mu pomogła.

– To miło, że pomyślałeś o Lucjanie. W dzisiejszych czasach mało kto
potrafi docenić sztukę. – Babcia uniosła zgrabnie filiżankę do ust. –
Zresztą zawsze tak było. Inżynier, lekarz, wojskowy to co innego, ale
artysta?

– A przecież nie ma nic piękniejszego niż pasja! – wtrąciła Maria nieco
egzaltowanie.

– Dla niektórych to jednak zło. Pewnie słyszałeś już, co przydarzyło się
mojemu wnukowi? – Starszej pani wyraźnie zakręciła się łza w oku.

– Co takiego? – Herman pobladł.

Miał ochotę wstać i czmychnąć z tego domu, ale wiedział, że byłoby to
podejrzane. I tak miał szczęście, że gospodyni, niewątpliwie bystra, nie
mogła przeniknąć wzrokiem, ani do wnętrza jego kieszeni, ani do jego
umysłu. Właściwie czego się po tej wizycie spodziewał? Że szkolny kolega
i jego rodzina powitają go z otwartymi ramionami, tylko dlatego, że
pozwolił chłopakowi odejść wczoraj wolno?

– Został napadnięty – wyjaśniła Maria. – I to pod własnym klubem.

– Pod klubem? – Herman powtórzył po niej głucho.

– Nie wiedziałeś? Lucjan występuje w kabarecie. I to jak występuje!
Publiczność go uwielbia.

– Jak widać, nie wszyscy. Ludzie bywają tacy okrutni. – Babcia Apolonia
załamała ręce.

– Coś mu się stało? – Herman czuł, że powinien o to zapytać.

– Na szczęście udało mu się wyrwać, ale jego przyjaciel… – Widać było,
że babci trudno o tym mówić.

– Skatowali biedaka, bestialsko skatowali – Maria przyszła jej w sukurs.
– Ma złamany nos, skręconą nogę, jest cały w siniakach. Straszne!

– Czy wiadomo, kto… kto to zrobił? – Herman postanowił zaryzykować.

– Jacyś plugawcy, bo jak inaczej można nazwać takich ludzi. – Maria była
poruszona.

– Niestety było ciemno, na ulicy pusto. Ale policja na pewno dorwie tych
bandytów. Nie ma winy bez kary. – Babcia zatrzęsła się ze złości.

– Oby! – powiedział żarliwie Herman, któremu wyraźnie ulżyło.

Czyżby Lucjan go wczoraj nie rozpoznał?

– Poza tym mój wnuk ma pewne podejrzenia, o których powiedział już
żandarmom.

– Hm, teraz widzę, że to nie najlepszy moment na wywiad.

– A może właśnie dobry? – odrzekła babcia. – Niech wie, że ktoś go
wspiera, docenia to, co robi dla Warszawy. Bo wiesz – ściszyła głos. –
Lucek jest bardzo zaangażowany.

– A w co konkretnie?

– W wolność, kochaniutki. – Babcia uśmiechnęła się tajemniczo.

– Czyżbyśmy jej przypadkiem nie odzyskali w osiemnastym? – zdziwił się
Herman.

– Z wolnością jest jak z małżeńskim uczuciem, cały czas trzeba o nią
wojować – odrzekła stanowczo.

W jej oczach dostrzegł siłę, o którą by jej nie podejrzewał. A może
nawet iskierkę przekory?

***

Herman wracał z wyprawy do Konstancina z mieszanymi uczuciami. Z jednej
strony mógł być kontent, bo zebrał sporo informacji, jak na dobrego
dziennikarza przystało, i wiedział już, gdzie szukać dawnego druha. Z drugiej jednak miał się czego obawiać. Jeśli Lucjan powiedział o nim
żandarmom, mogli być już na jego tropie, więc – zamiast wracać na
„miejsce zbrodni” – może raczej powinien gdzieś się zaszyć i przeczekać,
aż sprawa ucichnie? Przewidywał też, że ojciec mu na to nie pozwoli, bo
zawsze dążył do tego, by jak najszybciej kończyć rozpoczęte misje.

Dodatkowo jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że powinien odwiedzić Lucjana,
spojrzeć mu w oczy i… No właśnie co? Wymierzyć sprawiedliwość za dawne
grzechy, wgnieść w ziemię zgodnie z posłannictwem Falangi nieznoszącej
żadnych odmieńców czy może spróbować zrozumieć, dlaczego ktoś, kto
kiedyś tak szydził z jego damskich pończoch, teraz sam w nich paraduje?
Ta chęć rozwikłania tajemnicy była silniejsza niż zdrowy rozsądek,
jednak z odwiedzinami w klubie Herman postanowił poczekać do wieczora.

Dodatkową siłę dało mu odnowienie znajomości z piękną Marią. Rzadko
spotykał kobiety, które byłyby nim zainteresowane, co więcej, rzadko
spotykał ludzi, którzy byli wobec niego szczerze serdeczni, a dawna
koleżanka patrzyła w jego stronę ciepło, nawet bardzo ciepło. Słuchała
go uważnie, dopytywała o pracę w redakcji, o zainteresowania, marzenia,
można by rzec, chłonęła każde jego słowo, a na koniec wizyty chciała
wiedzieć, kiedy znów się zobaczą. Sama, ona, kobieta! Zapewne należała
do coraz liczniejszego grona feministek, które nie boją się zrobić
pierwszego kroku w stosunku do mężczyzny, ale to Hermanowi akurat nie
przeszkadzało. Co więcej, imponowała mu ta jej bezpośredniość, odwaga
przy jednoczesnej delikatności, a nawet pewnej naiwnej egzaltacji, jakże
kobiecej. Maria zdawała mu się uosobieniem piękna i to nie tylko
zewnętrznego.

Pamiętał, doznał już kiedyś takiego olśnienia na widok dziewcząt, dawno
temu, w podstawówce, gdy wszedł niechcący do damskiej przebieralni po
lekcji gimnastyki. Ach, jakże były niezwykłe postacie, które tam ujrzał.
Jak biała i delikatna była ich skóra! Zdały się Hermanowi nieziemskimi
istotami, mógłby wręcz przysiąc, że z pleców wyrastają im skrzydła
utkane z mgły albo wodnych oparów. Stał jak zaczarowany, oszołomiony
nagłym pragnieniem, żeby…

Parafraza autentycznych słów Bernarda Chrzanowskiego, członka Ligi
Narodowej, które Szymon Rudnicki przytacza w swoim artykule Skąd się
wziął Obóz
Narodowo-Radykalny.https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/historia/1681906,1,skad-sie-wzial-oboz-narodowo-radykalny.read,
data dostępu: 30.08.2019. [wróć]

Rozdział 3. Sex appeal

ROZDZIAŁ 3

SEX APPEAL

Do klubu Trele Morele przy ulicy Foksal schodziło się w dół po kilku
schodach. Nie było to wielkie pomieszczenie, a jednak przy okrągłych
stolikach i podłużnym barze mogło spokojnie pomieścić kilkudziesięciu
gości, a może nawet i setkę. Sławę tego miejsca trudno było porównać ze
splendorem, jaki otaczał w latach trzydziestych tak znane sceny stolicy,
jak Cyganeria czy Cyrulik Warszawski, ale i tu chętnie spotykała się
intelektualna i artystyczna śmietanka stolicy. Zwłaszcza ci, którym
bliskie były ideały wolności społecznej i tolerancji.

Gdy Herman usiadł na końcu sali we wgłębieniu przypominającym teatralną
lożę, natychmiast zjawił się przy nim kelner.

– Co dla szanownego pana? Mamy angielski porter Pale Ale, a także
wykwintne wina: Château Lafite oraz Latour.

– Krupnik poproszę – odrzekł Herman.

Niezależnie od pogody lubił popijać miodowo-korzenną, rozgrzewającą
nalewkę, choć nie był to do końca męski trunek i nieraz zdawało mu się,
że powinien zakrzyknąć: „Setkę czystej!”. Ta jednak paliła przełyk, a on
wolał swoje kubki smakowe raczyć słodyczą. Wzrok dziennikarza powoli
przyzwyczajał się do półmroku panującego w nocnym klubie, spowitym dymem
papierosów i cygar. Na scenie trwał właśnie występ dwóch mężczyzn,
którzy w zabawny sposób odgrywali postrzyżyny świętej pamięci marszałka
Piłsudskiego, a właściwie skracanie jego sumiastych wąsów.

– Co też skłoniło pana marszałka, by je przystrzyc? – dopytywał aktor
grający golibrodę.

– Trudne czasy.

– Ach, rozumiem. Nie chce pan, by wąsy ciągnęły pana w dół.

– Dokładnie! Głową muru nie przebijesz, ale jeśli zawiodły inne metody,
należy spróbować i tej1 – odrzekł człowiek wcielający się w marszałka.

Zgromadzeni w sali widzowie wybuchli śmiechem. Naczelnik, którego kraj
ze smutkiem pożegnał półtora roku wcześniej, był znany ze swoich jakże
trafnych, często pieprznych powiedzonek typu: „Raz się skurwisz, kurwą
pozostaniesz”, „Racja jest jak dupa. Każdy ma swoją”. Ich mnogość
starczyłaby na cały kabaretowy program, jednak na ogół artyści
wykazywali dużą wstrzemięźliwość we wplataniu ich w swoje skecze, by nie
uchybić majestatowi wodza.

Autentyczne słowa Józefa Piłsudskiego. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki