Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Narkonomia

Narkonomia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65087-87-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Narkonomia

Czego nauczyli się szefowie gangów narkotykowych, obserwując świat wielkiego biznesu?

Jakim cudem początkujący szef kartelu narkotykowego może odnieść sukces w nielegalnej branży o wartości 300 miliardów dolarów rocznie? Ucząc się od najlepszych. Od tworzenia wartości marki do spersonalizowanej obsługi klienta – ludzie tworzący organizacje przestępcze pilnie studiowali strategie i taktyki korporacji takich jak Walmart, McDonald's i Coca-Cola. A co muszą zrobić rządzący, aby móc walczyć z tą plagą? Przestać wydawać co roku 100 miliardów dolarów na bezskuteczne działania i zrozumieć, że kartele narkotykowe działają jak znakomicie zorganizowane korporacje.

Tom Wainwright, redaktor „The Economist”, odkrywa sekrety najbardziej tajemniczej i brutalnej działalności – produkcji i handlu narkotykami. Droga wiedzie od pól koki w Andach, przez amerykańskie więzienia, sklepiki z marihuaną w Kolorado, aż do narkotykowych melin w najciemniejszych zakątkach internetu. Autor Narkonomii zapewnia świeże i innowacyjne spojrzenie na kwestię handlu narkotykami i 250 milionów ich konsumentów. Rozmawia z boliwijskim potentatem na rynku kokainy, z przywódcą gangu z Salwadoru, wytwórcą pigułek z Nowej Zelandii i uroczą meksykańską babunią, która przy smażeniu naleśników snuje plany morderstwa. Przepytuje prezydentów, policjantów i nastoletnich zabójców, aby zrozumieć, jak funkcjonują gangi narkotykowe, dlaczego ze sobą współpracują i co ma z tym wspólnego społeczna odpowiedzialność biznesu.

Polecane książki

Zuchwała kradzież konia, kłótnia sąsiadów, bunt kilku parafian – małe miasteczko i okoliczne wsie to nieskończone źródło inspiracji dla dziennikarki Alicji Rokickiej. Tok być może przewidywalnych, ale jakże istotnych dla poczciwych mieszkańców Szarpanic zdarzeń zostanie przerwany. I to całkiem ...
Poradnik do gry „Kane & Lynch: Dead Men” w całości składa się z bardzo dokładnego opisu ukończenia wszystkich szesnastu rozdziałów kampanii dla pojedynczego gracza. Kane & Lynch: Dead Men - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Rozdział 1 – Impact cz.1Ro...
Książka jest dokumentalną relacją polskiej wyprawy do Afryki w latach 1882–1890. Autor – Leopold Janikowski (1855–1942) – to jeden z uczestników ekspedycji Stefana Rogozińskiego. Publikacja opisuje między innymi próbę założenia polskiej koloni w Kamerunie (była to głośna inicjatywa, w którą zaangażo...
Miało być pięknie i bezpiecznie jak w szwajcarskim banku, a wyszło jak zwykle. Życie Ola zmieniło się w koszmar. Nagle zaczęli go prześladować bezwzględni szefowie, piękne kobiety oraz zwierzątko domowe z piekła rodem. Marzył tylko o porządnej pracy, fajnej dziewczynie i byciu wiernym własnym zasado...
Mimo iż Słowianie są najliczniejsi pośród ludów, zamieszkujących Europę to ich kulturą i umysłowością wiele się nie zajmowano. Raczej odwrotnie – od ponad dwustu lat usiłuje się wyrobić fałszywy obraz Słowian jako podludzi, którzy od reszty ludów – w sensie negatywnym – drastycznie odstawali, którzy...
Publikacja dotyczy różnorodnych zjawisk występujących w sztuce polskiej XIX i XX w. Autorka omawia dramatyczne przejście od estetyki realizmu poprzez modernizm, okres wolnej Polski dwudziestolecia międzywojennego, trudne lata II wojny światowej i PRL aż po dzień dzisiejszy. Zwraca uwagę na napięcie,...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Tom Wainwright

Tom Wainwright

Narconomics: How to Run a Drug Cartel

Copyright © 2016 by Tom Wainwright

Copyright for the Polish edition © 2016 by G.W. Relacja sp. z o.o.

Tłumaczenie: Anna Rogozińska

Redakcja: Kamila Wrzesińska

Korekta: Anna Dudało, Kamila Wrzesińska

Projekt okładki i skład: Ewelina Malinowska

ISBN 978-83-65087-87-4

Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o.

ul. Słowicza 27a

02-170 Warszawa

www.relacja.net

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

„Krętacze znają wszystkie te sztuczki. Uczciwi ludzie muszą się nauczyć ich w ramach samoobrony.”

How To Lie With Statistics,

DARRELL HUFF

WPROWADZENIEKartel z osobowością prawną

„Panie i panowie, witamy w Ciudad Juárez, jest godzina ósma rano czasu lokalnego.” Pewnego chłodnego, listopadowego poranka na pasie lotniska położonego w samym środku meksykańskiej pustyni pasażer lotu numer 2283 linii Interjet nerwowo bawi się niewielką paczuszką ukrytą w skarpetce. Zastanawia się, czy aby nie popełnił straszliwego błędu. Juárez, zgiełkliwe, pograniczne miasto upalnych dni i lodowatych nocy, to główny punkt przerzutu kokainy do Stanów Zjednoczonych. Przyciśnięte do metalowego ogrodzenia na granicy z Teksasem, dokładnie w połowie drogi między wybrzeżem Pacyfiku a Zatoką, od zawsze było ulubionym miejscem spotkań przemytników. To tu zbijano fortuny na nielegalnych interesach i trwoniono je na szybkie samochody, krzykliwe rezydencje, a potem także na spektakularne nagrobki. Ale nerwowy pasażer, który w porannym słońcu mruży oczy przed wejściem do terminala i zwraca baczną uwagę na strzegących lotniska żołnierzy w kominiarkach i barwach ochronnych, to nie muł narkotykowy. Ten pasażer to ja.

We wnętrzu terminala znajduję najbliższą łazienkę, zamykam się w kabinie i wyciągam paczuszkę – niewielkie, czarne urządzenie elektroniczne wielkości mniej więcej zapalniczki, z jednym przyciskiem i lampką LED. Kilka dni wcześniej wręczył mi je w mieście Meksyk tamtejszy konsultant ochrony, obawiając się, że stojący przed nim naiwny, młody británico wpadnie w kłopoty podczas swojej podróży do Juárez. To właśnie wtedy, podczas mojej pierwszej wizyty, stolica Meksyku zdobyła tytuł „najbardziej morderczego miasta na świecie”. A wszystko to dzięki śmiertelnej zabawie w chowanego rywalizujących ze sobą kartelowych zabójców, tropiących się nawzajem po kolonialnym śródmieściu i wybudowanych z pustaków dzielnicach nędzy. Egzekucje na poboczu drogi, masowe groby i oryginalne rozczłonkowywania ciał zapełniały strony lokalnych gazet i wiadomości telewizyjne. W bagażnikach samochodów znikali zwłaszcza wścibscy dziennikarze, zamienieni w mumie za pomocą taśmy maskującej. Juárez to nie miejsce na podejmowanie ryzyka. Wręczając mi urządzenie, mężczyzna wyjaśnił więc, że zaraz po przybyciu mam nacisnąć przycisk, zaczekać na zapalenie się ledowego światełka i schować przyrząd z powrotem do skarpetki. Dopóki lampka miga, będzie w stanie śledzić moją pozycję – a przynajmniej pozycję mojej nogi – nawet jeśli nie będzie miał ze mną kontaktu.

W kabinie toalety ostrożnie wyjmuję urządzenie namierzające, obracam je w dłoniach i naciskam przycisk. Czekam. Światełko ciągle się nie zapala. Nic nie rozumiejąc, naciskam go ponownie. I nic. Wciskam, uderzam, przytrzymuję wciśnięty guzik. Przez kolejne kilka minut próbuję wszystkiego, by powołać urządzenie do życia, ale światełko dalej odmawia współpracy. W końcu wsadzam bezużyteczny gadżet z powrotem do skarpetki, zbieram swoje rzeczy i ostrożnie wychodzę na ulice Ciudad Juárez. Urządzenie nie działa, a ja jestem zdany tylko na siebie.

***

Oto opowieść o tym, co wydarzyło się, kiedy niezbyt odważny dziennikarz zajmujący się sprawami biznesowymi został wysłany, aby przygotować relację z najbardziej egzotycznego i brutalnego przemysłu na świecie. Przybyłem do Meksyku w 2010 roku, czyli akurat wtedy, kiedy państwo zaczęło intensyfikować walkę z narkotykowymi kowbojami, którzy za pomocą swoich pozłacanych kałasznikowów wprowadzali niektóre regiony kraju w stan bliski anarchii. Liczba osób zamordowanych w 2010 roku w Meksyku przekroczyła dwadzieścia tysięcy osób, co stanowiło pięciokrotność wszystkich zabójstw w całej Europie Zachodniej1. Kolejny rok miał się okazać jeszcze bardziej brutalny. W wiadomościach nie pojawiało się niemal nic innego: wypełniały je historie skorumpowanych policjantów, zamordowanych urzędników oraz coraz to nowych masakr narcotraficantes zabijających się między sobą lub ginących z rąk wojska. Tak wyglądała wojna z narkotykami i nie było wątpliwości, że to narkotyki wygrywają.

Zdarzało mi się pisać wcześniej o narkotykach z perspektywy konsumenta – mieszkańca Europy lub Stanów Zjednoczonych. Znajdując się w Ameryce Łacińskiej, zetknąłem się z przemysłem narkotykowym od zgoła niesamowitej strony podaży. A im więcej pisałem na temat narcotráfico, tym wyraźniej dostrzegałem, co on najbardziej przypomina: globalny biznes o wysokim stopniu organizacji. Jego towary projektuje się, wytwarza, transportuje, promuje i sprzedaje ćwierci miliarda klientów na całym świecie. Roczny przychód wynosi około trzystu miliardów dolarów. Gdyby przemysł narkotykowy był krajem, znajdowałby się na liście czterdziestu największych gospodarek świata2. Osoby prowadzące ten interes mają czasem swój złowieszczy urok, który wyraża się między innymi za sprawą ich potwornych przydomków (jeden z meksykańskich przywódców znany był pod pseudonimem El Comeniños – „Pożeracz dzieci”). Ale kiedy spotykałem się z nimi osobiście, ich przechwałki i skargi najbardziej przypominały mi menedżerów wielkich korporacji. Szef krwawego gangu w Salwadorze chwalił się w swojej dusznej więziennej celi rozmiarami terytorium kontrolowanego przez jego compañeros, wygłaszając na temat nowego zawieszenia broni między gangami komunały, których nie powstydziłby się zapowiadający fuzję prezes korporacji. Krzepki boliwijski farmer koki – surowca, z którego produkuje się kokainę – entuzjazmował się swoimi zdrowymi, młodymi narkouprawami z dumą i znawstwem, których można by się raczej spodziewać po specjaliście w dziedzinie ogrodnictwa przemysłowego. Wielokrotnie słyszałem, jak nawet najbardziej bezlitośni przestępcy opisywali mi te same, zwyczajne problemy, z którymi zmagają się wszyscy inni przedsiębiorcy: zarządzanie personelem, odnajdywanie się w gąszczu przepisów, poszukiwanie godnych zaufania dostawców oraz radzenie sobie z konkurencją.

Ich klienci mają też te same wymagania. Jak w każdej innej branży szukają opinii na temat nowych produktów, coraz częściej robią zakupy w internecie, a nawet domagają się od swoich dostawców, by do pewnego stopnia praktykowali „społeczną odpowiedzialność biznesu”. Kiedy znalazłem drogę do ukrytej w internecie „Mrocznej Sieci”, gdzie narkotyki i broń kupuje się anonimowo za pomocą bitcoinów, wymieniałem korespondencję z handlarzem fajek do palenia metamfetaminy, który był równie pomocny jak pracownik Amazona. (Jednak cofam to. Był znacznie bardziej pomocny). Im bardziej przyglądałem się światowemu przemysłowi narkotykowemu, tym bardziej zastanawiałem się, co by się stało, gdyby spojrzeć na niego jak na normalny biznes. I tak powstała ta książka.

Jedną z pierwszych rzeczy, na którą zwróciłem uwagę, przypatrując się nielegalnemu przemysłowi narkotykowemu oczami ekonomisty, było to, że wiele robiących wrażenie liczb przywoływanych przez urzędników zajmujących się walką z narkotykami po prostu nie miało sensu. Niedługo po moim przyjeździe do Meksyku rozpalono w Tijuanie ogromne narkotykowe ognisko. Żołnierze zapalili podpałkę i stanęli w odpowiedniej odległości, a sto trzydzieści cztery tony marihuany zamieniły się w gęsty, aromatyczny dym. Towar odkryty w sześciu kontenerach w magazynie na obrzeżach miasta był największym sukcesem operacji antynarkotykowej w historii kraju. Narkotyki były gotowe do eksportu: ciasno zapakowane w piętnaście tysięcy paczek wielkości worków z piaskiem i oznaczone logotypami zwierząt, uśmiechniętych buziek oraz wizerunkami Homera Simpsona, którymi przemytnicy oznaczali miejsca docelowe dla swoich produktów. Po tym, jak pakunki przetestowano, zważono i sfotografowano, ułożono je w wysoki stos, obficie polano benzyną i podpalono. Wokół zgromadził się tłum, a żołnierze z karabinami maszynowymi pilnowali, aby nikt nie stał z wiatrem od halucynogennego ogniska. Generał Alfonso Duarte Múgica, dowódca armii meksykańskiej w tym regionie, z dumą ogłosił, że żarzący się towar miał wartość czterech miliardów peso, co stanowiło wówczas odpowiednik około trzystu czterdziestu milionów dolarów. Niektóre amerykańskie gazety posunęły się jeszcze dalej, donosząc, że łup był wart niemal pół miliarda dolarów, jeśli kierować się wartością przechwyconych narkotyków na rynku amerykańskim.

Pobieżna analiza pokazuje, że obie strony myliły się w swoich szacunkach. Obliczenia generała Duarte zdają się opierać na założeniu, że gram marihuany można kupić w Meksyku za odpowiednik trzech dolarów. Jeśli pomnożyć to przez sto ton, otrzymamy całkowitą wartość towaru w wysokości około trzystu milionów dolarów. W Stanach Zjednoczonych gram może kosztować bliżej pięciu dolarów i stąd założenie, że łup był warty pół miliarda. Rachunek wydaje się zgodny z logiką, nawet jeśli szacunek jest bardzo przybliżony. Ale to niedorzeczne. Przyjrzyjmy się innemu wielce uzależniającemu towarowi eksportowemu Ameryki Łacińskiej: argentyńskiej wołowinie. W restauracji na Manhattanie stek o wadze dwustu trzydziestu gramów może kosztować pięćdziesiąt dolarów, czyli dwadzieścia dwa centy za gram. Jeśli kierować się logiką generała Duarte, wół o wadze pół tony będzie warty ponad sto tysięcy dolarów.

Wołu trzeba zabić, podzielić na części, zapakować, wysłać, przyprawić, upiec na grillu i podać na stół – dopiero wtedy osiągnie wartość pięćdziesięciu dolarów za plaster. Dlatego żaden analityk branży wołowej nie ustala ceny żywego wołu przeżuwającego trawę na argentyńskiej pampie na podstawie danych z restauracji w Nowym Jorku. Niemniej jednak tak właśnie szacuje się niekiedy wartość heroiny przechwyconej w Afganistanie albo kokainy w Kolumbii. W rzeczywistości narkotyki – tak samo jak wołowina – przed osiągnięciem swojej ostatecznej ceny „ulicznej” muszą przejść przez długi, dodający im wartości łańcuch dostaw. Gram marihuany może i kosztuje trzy dolary w klubie nocnym w mieście Meksyk, a pięć dolarów w akademiku amerykańskiego college’u. Ale spoczywając w ukryciu w magazynie w Tijuanie – jeszcze przed przemytem przez granicę, podziałem na porcje oraz ukradkową sprzedażą – jest wart znacznie mniej. Najlepsze dostępne szacunki sugerują, że cena marihuany w sprzedaży hurtowej w Meksyku to około osiemdziesięciu dolarów za kilogram, czyli zaledwie osiem centów za gram. Przy tej cenie towar z Tijuany byłby warty bliżej dziesięciu milionów dolarów, a może i mniej, bo nikt ukrywający sto ton nielegalnego produktu nie byłby w stanie sprzedawać go na kilogramy. Przechwycenie marihuany w Tijuanie było wielkim osiągnięciem, a w kartelu na pewno potoczyły się głowy. Ale zadany zorganizowanej przestępczości cios o wartości trzystu czterdziestu milionów dolarów, o którym donosiła większość gazet, to wytwór dziennikarskiej wyobraźni. Straty poniesione przez kryminalistów znajdujących się w posiadaniu przechwyconych narkotyków wynosiły najprawdopodobniej nie więcej niż trzy procent tej sumy.

Zastanawiałem się nad tym, bo skoro założenia o wartości jednego dużego magazynu z Tijuany mogły być aż tak bardzo oddalone od prawdy, to czego jeszcze można się dowiedzieć, analizując handel narkotykami z całkiem odmiennej perspektywy, z zastosowaniem podstawowych założeń ekonomii? Jeśli znowu spojrzeć na kartele, zobaczymy dalsze podobieństwo do legalnych interesów. Kolumbijscy producenci kokainy strzegli swoich zysków, zwiększając kontrolę nad łańcuchem dostaw, tak samo jak robi to Walmart. Meksykańskie kartele rozwinęły skuteczny system franczyzy, podobnie jak McDonald’s. W Salwadorze wytatuowane gangi uliczne – niegdyś zaprzysiężeni wrogowie – odkryły, że współpraca przynosi czasami więcej zysków niż konkurencja. Karaibscy przestępcy wykorzystują cuchnące więzienia na wyspach jako swego rodzaju urzędy pracy, co rozwiązuje ich problemy z zasobami ludzkimi. Jak inne duże firmy kartele narkotykowe zaczęły eksperymentować z offshoringiem, przenosząc swoje problemy do nowych, bardziej bezradnych krajów. Starają się dywersyfikować, podobnie jak inne firmy, które osiągnęły pewną wielkość. I muszą się zmagać z przejściem na zakupy online, podobnie jak inni sprzedawcy z głównych ulic miast.

Podejmowanie ekonomicznej i biznesowej analizy karteli narkotykowych może się wydawać skandaliczne. Ale brak rozumienia ekonomii handlu narkotykami – i przywoływanie wymyślonych kwot w rodzaju ogniska w Tijuanie o wartości pół miliarda dolarów – skazało rządy na pompowanie pieniędzy i zasobów w działania, które nie przynoszą rezultatów. Podatnicy na całym świecie wydają ponad sto miliardów dolarów rocznie na walkę z handlem nielegalnymi środkami odurzającymi. Same Stany Zjednoczone bulą dobre dwadzieścia miliardów dolarów rocznie, i to tylko na poziomie federalnym. Rocznie dokonuje się tam miliona siedmiuset tysięcy aresztowań powiązanych z narkotykami, a ćwierć miliona ludzi ląduje w więzieniu. W krajach produkujących i handlujących narkotykami wojskowe ofensywy na przemysł narkotykowy przyniosły ze sobą oszałamiającą wręcz liczbę ofiar. Liczba zabójstw w Meksyku, choć potworna, nie jest jednak tak wysoka jak w niektórych innych krajach znajdujących się na trasie handlu kokainą, gdzie co roku morduje się tysiące osób w walce z przemysłem narkotykowym. Podejmuje się inwestycje publiczne na szeroką skalę, ale dowody potwierdzające ich zasadność są bardzo słabe.

W miarę jak podążałem tropem handlarzy narkotyków, zauważyłem cztery duże błędy natury ekonomicznej popełniane przez rządy na całym świecie, od La Paz do Londynu. Po pierwsze, powszechnie skupiają się na tłumieniu podaży, podczas gdy podstawowe zasady ekonomii sugerują, że sensowniej byłoby przyjrzeć się popytowi. Ograniczanie podaży przyczyniło się przede wszystkim do wzrostu cen, a nie do zmniejszenia ilości spożywanych narkotyków, w wyniku czego wzrosła wartość nielegalnego rynku. Po drugie, powszechnie stosuje się szkodliwe rozwiązania tymczasowe, gdzie rządy państw oszczędzają na wczesnej interwencji, chętniej wydając pieniądze na późniejszych etapach. Resocjalizacja więźniów, tworzenie nowych miejsc pracy i leczenie uzależnień to pierwsze programy, które padają ofiarą cięć budżetowych w ciężkich czasach. Jednocześnie organy ścigania – osiągające ten sam cel za wyższą cenę – zdają się cieszyć nieprzebranymi środkami finansowymi. Po trzecie, choć kartele narkotykowe to modelowy przykład elastycznego, pozbawionego granic globalnego handlu, to wysiłki podejmowane w celu ich regulacji ciągle są nieporadne i ograniczają się do działań na skalę krajową. W rezultacie przemysł utrzymuje się przy życiu, przechodząc spod jednej jurysdykcji pod drugą i bez trudu przechytrzając nieskoordynowane wysiłki poszczególnych krajów. Po czwarte i najważniejsze, rządy państw błędnie utożsamiają zakaz z kontrolą. Zakaz handlu narkotykami na pierwszy rzut oka wydaje się sensowny, ale w rzeczywistości tylko przekazuje najbardziej bezwzględnym sieciom przestępczości zorganizowanej na świecie wyłączne prawa do branży wartej miliardy dolarów. Im więcej dowiadywałem się na temat sposobów prowadzenia interesów przez kartele narkotykowe, tym częściej zastanawiałem się, czy ich końcem – i wcale nie prezentem dla gangsterów – nie byłaby właśnie legalizacja.

Kolejne rozdziały napełnią te argumenty treścią. Ale w gruncie rzeczy sprawa sprowadza się do tego, że przewidywanie kolejnych kroków karteli i starania, by nie trwonić na próżno pieniędzy i ludzi w walce o ich powstrzymanie, będą łatwiejsze, jeśli uznamy, że kartele prowadzi się tak samo, jak inne wielkie korporacje międzynarodowe. Ta książka to poradnik biznesowy dla narkotykowych bossów. Ale też strategia na ich pokonanie.

1RozdziałŁAŃCUCH DOSTAW KOKAINYEfekt karalucha i trzydzieści tysięcy procent marży

„Nazywam się bin Laden.”

Jest wiosna. W La Paz, stolicy Boliwii położonej na wysokości wywołującej zawroty głowy, siąpi mżawka. Chowam się w bramie, czekając na transport w góry. Zatrzymuje się samochód – ciemnoszara toyota land cruiser z tylnymi oknami zaciemnionymi odłażącą na rogach folią – a kierowca wyskakuje, żeby się przedstawić. „Właśnie dlatego nazywają mnie bin Laden” – wyjaśnia, obracając w palcach koniuszek krzaczastej, kruczoczarnej brody wyrosłej na dobre kilkanaście centymetrów. „To ty chcesz zobaczyć nasze uprawy koki, prawda?”

Prawda. To tutaj, w Andach, ma swoje korzenie handel kokainą, światowy biznes warty około dziewięćdziesięciu miliardów dolarów rocznie. Kokainę spożywa się w każdym kraju na świecie, ale niemal każdy jej pyłek wywodzi się z jednego z trzech krajów Ameryki Południowej: Boliwii, Kolumbii i Peru. Narkotyk można wciągać nosem w postaci proszku lub palić kryształki cracku. Produkuje się go z koki, odpornego na mróz i warunki klimatyczne krzewu, który najlepiej rośnie właśnie na zboczach Andów. Przyjechałem do Boliwii, żeby na własne oczy zobaczyć, jak uprawia się kokę, i dowiedzieć się więcej o ekonomii na samym początku długiego, brutalnego i niewiarygodnie opłacalnego łańcucha dostaw biznesu kokainowego.

Wskakuję na tylne siedzenie land cruisera i zastanawiam się, czy otworzyć okno i wpuścić do środka deszcz, czy zostawić je zamknięte, kisząc się w zapachu benzyny z cieknącego kanistra w bagażniku za mną. Decyduję się je uchylić, a potem przesuwam na środek siedzenia, żeby mnie nie zmoczyło. Wyruszamy w drogę, wspinając się z wysokości trzech tysięcy metrów na cztery tysiące, na samą górę boliwijskiego Altiplano, płaskowyżu śródgórskiego w Andach, położonego jakieś trzy razy wyżej od Katmandu w Himalajach. Samochód protestuje, kiedy bin Laden, który od czasu do czasu podśpiewuje sobie pod nosem, ale poza tym prawie się nie odzywa, zmusza go do pokonywania coraz to nowych zakrętów. Pniemy się dalej przez chmury. Za nimi widać płaty śniegu po drugiej stronie doliny.

W Boliwii kokę uprawia się przede wszystkim w dwóch miejscach: w Chapare, wilgotnym regionie położonym w samym centrum kraju, gdzie uprawę rozpoczęto w ostatnich dziesięcioleciach w odpowiedzi na boom handlu kokainowego, oraz w Yungas, na ciepłym, lesistym obszarze na północny wschód od stolicy, którego mieszkańcy od stuleci uprawiali liście koki. Kierujemy się do tego ostatniego. Kiedy tak powoli zjeżdżamy w dół wschodniego zbocza, powietrze ociepla się, a nagie skały górskie pokrywają się najpierw mchem, a potem gęstym, zielonym kobiercem paproci. Próbuję skupić się na widokach i zapomnieć o drodze do Yungas, która mrozi krew w żyłach. Miejscowi nazywają ją camino de la muerte – „droga śmierci”. To wąska, żwirowa droga gruntowa, której prawa strona przytulona jest do kruszejącego klifu, a lewa otwiera się na wąwóz głęboki na trzysta metrów. W miarę jak bin Laden beztrosko rzuca land cruiserem na zakrętach (a w pewnym momencie wjeżdża prosto w wodospad), ja przyciskam się do drzwi po prawej stronie, ściskając kurczowo klamkę, gotowy wyskoczyć, jeśli poczuję, że samochód zsuwa się w przepaść.

Na szczęście nic takiego się nie dzieje. Po wielogodzinnej drodze, podczas której musimy sami oczyścić małe osuwisko, w końcu docieramy na miejsce. Być może to moje nerwy napięte do granic wytrzymałości po mrożącej krew w żyłach podróży, ale Trinidad Pampa, wioska zamieszkana przez niecałe pięć tysięcy osób osiedlonych prawie wyłącznie w domach wybudowanych z pustaków i blachy falistej, wydaje mi się rajem na ziemi. Wzdłuż drogi prowadzącej do centrum rosną bananowce, więc nie widać wzgórz. Na północy i na południu strome zbocza doliny zamieniono w rzeźbione, porządne tarasy na nie więcej niż metr wysokości. Za nimi szczyty gór chowają się za chmurami na ciemnoniebieskim niebie. Wyskakuję z samochodu prosto w ciepłe popołudnie, ciesząc się, że wreszcie mogę rozprostować nogi, i podchodzę do plantacji na skraju drogi. Nie ma wątpliwości, co tam rośnie. Delikatne, migdałowate liście na cienkich ogonkach wyrastają z grubszych pni z troską posadzonych w czerwonawej ziemi. To właśnie koka, liść wart miliardy dolarów, dla którego co roku morduje się tysiące ludzi. W zboczu gór wycięto setki tarasów, tworząc długą drabinę zieleni.

Na skrzyżowaniu w centrum wioski spotykam Édgara Marmaniego, przewodniczącego lokalnego związku hodowców koki, który na spotkanie ze mną przyszedł w kaloszach prosto z pola, z rękoma ubrudzonymi ziemią. Związek hodowców narkotyków? Nie ma chyba miejsca na świecie, gdzie nie byłoby to nielegalne. Ale Boliwia nie podchodzi do produkcji koki tak surowo jak inne kraje Ameryki Południowej. Liście konsumowało się w Andach na długo przed tym, jak Europejczycy przybyli do obu Ameryk. Niektórzy parzą z nich herbatę, a inni po prostu żują całymi garściami (boliwijskich wieśniaków często można zobaczyć z wypchanym policzkiem, ssących zwitek liści podczas pracy). W tej postaci liście mają jedynie lekkie właściwości pobudzające, które w niczym nie przypominają działania kokainy. Podobno pomagają stłumić uczucie głodu, zimna i chorobę wysokościową, które utrudniają życie codzienne na Altiplano. Wiele hoteli w La Paz wita gości, podając im liście koki. Jeszcze do niedawna robiła to nawet ambasada Stanów Zjednoczonych. Wypiłem kubek koki na śniadanie – w smaku przypominała zieloną herbatę i nie była dużo mocniejsza. Zezwalając na to „tradycyjne” użycie liści, rząd boliwijski co roku udziela określonej liczbie gospodarstw licencji na uprawę koki.

Marmani decyduje się jednak nie na kokę, lecz na pepsi, i siadamy z dwoma kubeczkami i dwulitrową butelką na plastikowych krzesłach w małym sklepiku spożywczym. Zaczynam od pytania, jak wyhodować dobry plon koki. „Najpierw trzeba przygotować wachus” – mówi, wskazując na górskie zbocza i używając słowa oznaczającego taras w lokalnym dialekcie. Wykopuje się je na sześćdziesiąt centymetrów głębokości i oczyszcza z kamieni. Każdy mieszkaniec wioski zajmuje się tuzinem tarasów, a najwięksi właściciele ziemscy zarządzają prawie połową hektara ziemi. Łagodny klimat i żyzna ziemia w Yongas pozwalają nawet na trzykrotny zbiór koki w ciągu roku – wychodzi się na tym znacznie lepiej niż na kawie, która pozwala na jeden zbiór i nie jest łatwa w uprawie, bo wymaga cienia. Jedynym trudnym okresem, jak mówi Marmani, jest zima – lipiec, sierpień i wrzesień. Jeśli nie ma deszczu, „estamos jodidos”: mamy przechlapane. Po zebraniu liście suszy się na słońcu, a następnie pakuje w takis, dwudziestokilogramowe torby. Ładuje się je na ciężarówkę, która zawozi towar na targ Villa Fátima w La Paz, jedno z dwóch miejsc w kraju, gdzie zezwala się na legalny handel koką. Każda ciężarówka ma licencję z informacją, ile dokładnie przewozi koki i skąd ona pochodzi.

Farmerzy koki są w Boliwii tolerowani, a nawet szanowani. Prezydent Evo Morales sam był cocalero, jak nazywa się tu uprawiających kokę. Łamiąc wszelkiego rodzaju prawa, Morales zabrał ze sobą całe torby koki na Manhattan i prowokacyjnie żuł ją przed spotkaniem z Organizacją Narodów Zjednoczonych, gdzie wzywał do uchylenia międzynarodowych konwencji delegalizujących liście. Ta akcja była częścią szerszego sprzeciwu wobec tego, co prezydent postrzega jako wtrącanie się w sprawy andyjskie przez państwa Zachodu. W 2008 roku usunął amerykańskiego ambasadora za ingerowanie w politykę lokalną, pozbywając się zarazem Amerykańskiej Agencji ds. Walki z Narkotykami (US Drug Enforcement Administration – DEA). Mimo międzynarodowych zakazów rząd boliwijski wspiera liczne branże krajowe, które wytwarzają wszelkiego rodzaju produkty z koki, od słodyczy, ciastek i napojów, po pastę do zębów z wyciągiem z jej liści. Przemysł nadzoruje wiceministerstwo koki (Vice-Ministry of Coca) wprowadzające ograniczenia ilości dozwolonych upraw. Chodzi o to, by zezwolić na tyle, by wystarczyło na zapełnienie rynku herbaty, pasty do zębów i innych produktów tego rodzaju, nie pozwalając zarazem na wyciek koki do handlu kokainą. Ale system w żadnym wypadku nie jest szczelny: ONZ szacuje, że w 2014 roku Boliwia miała około dwudziestu tysięcy hektarów przeznaczonych na uprawę koki, co pozwala na produkcję około trzydziestu trzech tysięcy ton suchych liści. Tego samego roku na dwa licencjonowane targi trafiło zaledwie niecałe dwadzieścia tysięcy ton, czyli mniej niż dwie trzecie szacowanej produkcji liści koki3. Można śmiało przypuszczać, że reszta zasiliła nielegalny rynek i została przerobiona na kokainę.

Kartelowa produkcja kokainy jest zależna od liści koki, tak więc rządy państw skupiły się na plantacjach, próbując uderzyć w interes u samego źródła. Od końca lat osiemdziesiątych południowoamerykańskie kraje produkujące kokę, z finansowym i merytorycznym poparciem Stanów Zjednoczonych, koncentrują swoje antynarkotykowe wysiłki na poszukiwaniu i niszczeniu nielegalnych upraw koki. Stoi za tym prosty koncept ekonomiczny: jeśli ograniczyć podaż produktu, stanie się on towarem deficytowym, a jego cena pójdzie w górę. To właśnie deficytowość sprawia, że złoto jest droższe od srebra, a olej od wody; jeśli wiele osób czegoś pragnie, a na rynku nie ma tego w wystarczającej ilości, muszą zapłacić więcej, aby dostać towar w swoje ręce. Rządy mają nadzieję, że wycinając kolejne uprawy koki, spowodują wzrost cen liści, zwiększając tym samym koszt produkcji kokainy. Jeśli wzrośnie cena kokainy, rozumują, będzie ją w krajach zamożnych kupowało mniej osób. Najzwyklejszy, naturalny grzyb atakujący uprawy kakaowca spowodował niedawno wzrost cen czekolady na całym świecie, zmuszając czekoladoholików do ograniczenia spożycia. Zniszczenie upraw koki powinno więc zwiększyć cenę kokainy i spowodować obniżenie jej konsumpcji.

Kolumbia i Peru, znajdujące się obecnie w przyjaźniejszych niż Boliwia stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi, przyjęły szczególnie surowe podejście. Armie obu krajów zostały powołane jako nadzwyczajne służby ogrodnicze, których zadaniem jest zniszczenie każdego krzewu koki. Górskie okolice sprawiają, że to niezwykle trudne zadanie. Lekkie samoloty zwiadowcze wypatrują charakterystycznych tarasów oznaczających, że odbywa się tam produkcja koki. Farmerzy uczą się lepiej ukrywać swoje uprawy, ale władze coraz lepiej radzą sobie z ich odnajdywaniem. Obecnie samolotom zwiadowczym pomagają satelity robiące szczegółowe zdjęcia okolic, nad którymi potem siedzą eksperci próbujący odróżnić legalne plantacje bananów i kawy od nielegalnej koki. Uzbrojeni w takie mapy żołnierze wyruszają, aby osobiście zniszczyć uprawy. W Kolumbii część tej likwidacji odbywa się za pomocą opryskiwania pól uprawnych środkiem chwastobójczym z lekkiego samolotu. Farmerzy skarżą się, że owszem, niszczy to kokę, ale wraz z nią wiele innych, całkowicie legalnych upraw. W 2015 roku Kolumbia zawiesiła na czas nieokreślony swój program oprysków lotniczych, w odpowiedzi na ostrzeżenie jednej z agencji Światowej Organizacji Zdrowia, że środki chwastobójcze mogą powodować raka.

Kampania niszczenia upraw przynajmniej na pierwszy rzut oka była zabójczo skuteczna. Przez ostatnie dwa dziesięciolecia Boliwia, Kolumbia i Peru zmiotły z powierzchni tysiące metrów kwadratowych nielegalnych plantacji koki, każdego roku niszcząc coraz więcej upraw. W roku 1994 rządy trzech krajów zniszczyły około sześciu tysięcy hektarów koki4, a w 2014 pozbyły się ponad stu dwudziestu tysięcy hektarów, w większości ręcznie. To niesamowite osiągnięcie: aby zrozumieć skalę tego zadania, wyobraźcie sobie, że co roku oczyszczacie z chwastów ogródek czternastokrotnie większy od Manhattanu (a przy okazji do was strzelają). Zgodnie z szacunkami Organizacji Narodów Zjednoczonych zniszczono niemal połowę wszystkich krzewów koki w Andach.

Coroczna utrata niemal pięćdziesięciu procent produkcji stanowiłaby straszliwy cios dla większości branż przemysłu. Ale jakimś cudem rynek kokainy cały czas się od tego odbija. W miarę jak kolejne hektary koki truje się, pali i opryskuje, farmerzy sadzą coraz to nowe, aby zastąpić zniszczone uprawy. W rezultacie ostateczna produkcja prawie się nie zmieniła. W 2000 roku, po pierwszym dziesięcioleciu wprowadzania intensywnych środków ofensywnych, w Ameryce Południowej z sukcesem uprawiano kokę na terenach o łącznej powierzchni około dwustu dwudziestu tysięcy hektarów – niemal identycznej jak w roku 1990. Od czasu do czasu poszczególnym krajom udawało się tymczasowo wyeliminować produkcję koki – na przykład Peru w latach dziewięćdziesiątych ograniczyło ją na olbrzymią skalę. Ale kartele szybko znalazły inne źródła zaopatrzenia. Rozprawienie się z narkotykami w Peru spowodowało boom na uprawę koki w Kolumbii. Kiedy Kolumbia zdwoiła swoje wysiłki i wyparła farmerów, tarasy koki na nowo pojawiły się w Peru. Zachodni obserwatorzy nazywają to „efektem balonu”: jeśli nacisnąć w jednym miejscu, wyskakuje w drugim. Latynosi mają dużo bardziej obrazowe określenie dla tego samego zjawiska. Nazywają je „efektem karalucha”. Można przegonić handlarzy narkotyków z jednego miejsca, ale jak karaluchy niebawem zalęgną się gdzieś indziej.

Nie martwi to zbytnio zwolenników niszczenia upraw, którzy twierdzą, że chodzi nie tyle o wyeliminowanie plantacji koki, ile o uczynienie ich bardziej kosztownymi. Aby utrzymać wysoką produkcję w obliczu wszystkich tych działań, farmerzy muszą spędzać znacznie więcej czasu na polach. Konieczność zakładania nowych plantacji w miejsce tych zniszczonych przez armie stanowi poważny wydatek. Dawniej niemal cały plon koki przerabiało się na kokainę. Obecnie niemal połowa idzie na śmietnik, wyrwana z korzeniami lub opryskana przez władze środkami chwastobójczymi.

Ale mimo że trzeba dziś uprawiać dwukrotnie więcej koki, by zebrać tę samą ilość liści, kartele nie podniosły cen swoich towarów. W Stanach Zjednoczonym gram czystej kokainy kosztuje dziś około stu osiemdziesięciu dolarów. (Typowy gram kupiony od handlarza ulicznego kosztuje mniej więcej połowę, bo jest czysty jedynie w pięćdziesięciu procentach5).

Podobnie kosztował przez ostatnie dwadzieścia lat, mimo tysięcy machnięć maczetą i hektolitrów środków chwastobójczych. Jednym z wyjaśnień utrzymywania się cen na tym samym poziomie w czasie ograniczenia podaży jest spadek popytu. (Innymi słowy – na rynku jest mniej towaru, ale mniej ludzi chce go kupować, więc cena pozostaje taka sama). Ale wydaje się to mało prawdopodobne. Od lat dziewięćdziesiątych liczba osób regularnie zażywających kokainę w Stanach Zjednoczonych jest mniej więcej taka sama i wynosi między półtora a dwoma milionami osób. Niedawno miał miejsce poważny spadek konsumpcji w Stanach Zjednoczonych, ale wyrównał go znaczny wzrost popytu w Europie. Według Organizacji Narodów Zjednoczonych światowy popyt utrzymuje się na tym samym poziomie. Mamy więc zagadkę: ciągły popyt i ograniczona podaż prowadzą zwykle do wzrostu cen, ale kokaina jest tak samo tania. Jak kartelom udało się podważyć podstawowe prawa ekonomii?

Aby zrozumieć, jak to się stało, przyjrzyjmy się Walmartowi, któremu czasami udawało się podważyć prawa podaży i popytu w podobny sposób jak kartelom narkotykowym. Walmart, największa sieć supermarketów na świecie, ma roczne przychody na poziomie niemal pół biliona dolarów. Jej sukces został zbudowany na cenach, które wydają się niezmienne od czasu, gdy Bud i Sam Waltonowie otworzyli swój pierwszy sklep w 1962 roku. W zeszłym roku na Święto Dziękczynienia można było kupić indyka w cenie dolara za kilogram oraz zestaw dziewięciu (dość ohydnych) talerzy obiadowych z okolicznościowym wzorem za półtora dolara.

To właśnie dzięki niesamowicie niskim cenom Walmart cieszy się taką popularnością wśród swoich klientów. Ale dla rolników i producentów towarów niskie ceny bywają zabójcze. Skarżą się oni, że Walmart i inne duże sieci supermarketów są w posiadaniu tak dużej części rynku artykułów spożywczych, że mogą dyktować warunki swoim dostawcom. Wszyscy znamy termin „monopol”, który oznacza, że jedna firma będąca głównym sprzedawcą pewnego produktu może dyktować jego cenę. Krytycy sprzedawców takich jak Walmart oskarżają ich o bycie „monopsonistami”, czyli głównymi odbiorcamipewnych produktów. (Tak jak słowo monopolwywodzi się z greckiego określenia na jednego sprzedawcę, tak monopsonoznacza jednego kupującego). Jeśli monopolista może dyktować ceny konsumentom, którzy nie mają innego dostępu do produktu, monopsonista dyktuje ceny swoim dostawcom, którzy nie mogą nigdzie indziej sprzedać towaru. Jedna z teorii mówi, że jeśli chcesz dotrzeć do naprawdę dużej rzeszy konsumentów, musisz się znaleźć na półkach Walmartu. Sieć jest tego w pełni świadoma i dlatego jest w stanie tak skutecznie doić swoich dostawców. Ankieta przeprowadzona przez czasopismo „Forbes” wykazała, że dostawcy sprzedający wysoki procent swoich towarów w Walmarcie mieli niższą marżę niż ci, którzy ograniczali swoje interesy z tą siecią. Różnica była widoczna zwłaszcza na rynku tekstylnym: producenci ubrań sprzedający poniżej dziesięciu procent swoich produktów w Walmarcie utrzymywali średnią marżę na poziomie czterdziestu dziewięciu procent, a ci sprzedający ponad dwadzieścia procent przez tę sieć osiągali średnio zaledwie dwadzieścia dziewięć procent6. Obniżanie cen i wymuszanie na dostawcach większej wydajności jest oczywiście świetne dla konsumentów i ma też zalety dla całej gospodarki – badania McKinseya dokonały zadziwiającego odkrycia, że sam Walmart odpowiada za dwanaście procent wzrostu wydajności gospodarczej Stanów Zjednoczonych w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych7. Ale dostawcom utrudnia to życie. Jeśli będą niższe plony i wzrosną koszty produkcji, można być pewnym, że najbardziej odczują to właśnie rolnicy, a nie supermarkety czy ich klienci.

W Kolumbii nie ma jeszcze Walmartu. Ale handlarze narkotyków w regionie stosują geniusz Walmartu, kiedy trzeba wywrzeć nacisk na łańcuch dostaw. Zacznijmy od tego, że kartele przypominają sieci wielkich supermarketów znacznie bardziej, niż mogłoby się nam wydawać, bo odgrywają rolę kupców, a nie dostawców. Chciałoby się wierzyć, że cały kokainowy interes od początku do końca znajduje się w rękach karteli, a uzbrojeni gangsterzy czule drepczą wokół krzewów koki, podlewając je nawozem Baby Bio w przerwach między masakrowaniem rywali. Ale zwykle wygląda to inaczej. Rolniczy element przemysłu kokainowego należy przede wszystkim do zwykłych rolników, takich jak ci z Trinidad Pampa, którzy równie chętnie uprawialiby pomidory lub banany, gdyby tylko dostawali za nie tyle co za kokę. Kartele odgrywają rolę podobną do wielkich supermarketów, skupując od farmerów plony, przetwarzając je i pakując, a potem sprzedając konsumentom.

Czy południowoamerykańscy baronowie narkotykowi są równie zdeterminowani, jeśli chodzi o zarządzanie dostawcami, co szefowie Walmartu? Dwójka ekonomistów, Jorge Gallego z New York University i Daniel Rico z University of Maryland, postanowiła się przyjrzeć tej kwestii. Skupiając się na Kolumbii, zebrali od rządu dane o tym, które części kraju padły ofiarą akcji niszczenia upraw koki, zarówno jeśli chodzi o działania naziemne, jak i opryski lotnicze (szczegółowe ich zapisy przechowywane są w skrzynkach pokładowych samolotów). Zestawili te dane z informacjami ONZ-etu o cenach liści koki w różnych regionach kraju. Porównując ze sobą te dwa zbiory danych, mogli zobaczyć wpływ niszczenia upraw na cenę koki, jakiej domagali się od karteli rolnicy8.

Gdyby strategia ograniczenia dostaw za pomocą niszczenia plantacji koki była skuteczna, można by się spodziewać, że w rejonach poddanych tej operacji nastąpił większy wzrost cen niż tam, gdzie nie stosowano środków chwastobójczych. Mniej upraw koki powinno oznaczać – jeśli założyć, że pozostałe warunki są identyczne – że lokalne kartele będą płacić plantatorom więcej. Ale Gallego i Rico niczego takiego nie zauważyli. Zamiast tego odkryli, że operacje niszczenia krzewów nie miały niemal żadnego wpływu na cenę liści koki ani rozmaitych nielegalnych produktów z koki rafinowanej, które rolnicy czasami sprzedają kartelom. Zaskoczeni tym wynikiem naukowcy powtórzyli badanie, tym razem uwzględniając roczne opóźnienie między operacją niszczenia krzewów a sprzedażą, na wypadek gdyby deficyt potrzebował czasu na przełożenie się na wyższe ceny. Ale po raz kolejny odkryli, że niszczenie upraw niemal nie ma wpływu na ceny hurtowe oferowane kartelom.

Badacze wysnuli hipotezę, że uzbrojone gangi kontrolujące handel kokainą w Kolumbii działają jak monopsoniści. W normalnych warunkach rynkowych plantatorzy koki mogliby się rozglądać i sprzedać swoje liście temu, kto zaoferuje najwyższą cenę. W czasach deficytu oznaczałoby to, że kupujący dawaliby więcej, a cena liści poszłaby w górę. Ale konflikt zbrojny w Kolumbii powoduje, że każdy region ma zwykle swoją jedną, dominującą grupę handlarzy. Ta grupa jest wyłącznym lokalnym nabywcą liści koki, więc to ona dyktuje ceny, tak jak Walmart potrafi czasami ustawiać ceny kupowanych przez sobie towarów. Oznacza to, że jeśli koszt produkcji liści idzie w górę – czy to ze względu na niszczenie upraw, czy choroby, czy jakiekolwiek inne czynniki – to farmerzy ponoszą straty, a nie kartel. Tak jak duże sieci supermarketów chronią siebie i swoich klientów przed wzrostem cen, zmuszając dostawców do wzięcia tego na siebie, tak i kartele utrzymują wydatki na niskim poziomie – kosztem plantatorów koki. „To rolnicy muszą przyjąć na siebie ten cios, bo główni nabywcy mają zdolność utrzymywania cen na stałym poziomie” – piszą Gallego i Rico.

Innymi słowy, nie jest tak, że strategia niszczenia upraw nie jest efektywna. Ale chodzi o to, że jej skutki odczuwane są nie przez tych, którzy powinni je poczuć. Kartele trzymają swoje łańcuchy dostaw w walmartowym uścisku, co oznacza, że jakiekolwiek pogorszenie warunków do uprawy koki najzwyczajniej w świecie sprawia, że biedni rolnicy stają się jeszcze biedniejsi. Za to zyski karteli oraz cena kokainy na rynku pozostają bez zmian. „Sprzeciwiamy się temu” – mówi farmer z Trinidad Pampa, który prosi o nieujawnianie swojego nazwiska, odnosząc się do rządowego programu niszczenia wszelkich upraw nieposiadających licencji. „Od samego początku kłócimy się o to z rządem. Jesteśmy wściekli.” Mówi, że nawet jeśli rolnicy nie chcą mieć nic wspólnego z gangsterami kontrolującymi biznes kokainowy, to nie podoba im się, kiedy próbuje się ograniczać ich produkcję. Nieopodal na murze przy zarośniętym polu widnieje namazany białą farbą napis: „Ta działka została PRZEJĘTA do zniszczenia”. Wszelkie nieautoryzowane plantacje są natychmiast niszczone, pogarszając warunki życiowe rolników, ale ostatecznie nie dotykając ich klientów, czyli karteli. Produkcja utrzymuje się na wysokim poziomie, ceny detaliczne są niskie, a kokainowy interes toczy się dalej. Gdyby tylko był legalny, Bud i Sam Walton uznaliby andyjski łańcuch dostaw karteli narkotykowych za godny podziwu.

***

Niedaleko miejsca, gdzie rozpijamy z Édgarem Marmanim naszą gigantyczną butelkę pepsi – nagle zorientowałem się, że mam ją dokończyć, więc piję wielkimi łykami – widzę małe rączki wznoszące się, by zebrać górne liście z krzewów koki. W Trinidad Pampa dzieci pracują na polach od szóstego roku życia. Przed południem chodzą do szkoły, a po południu dołączają do rodziców na polu, pomagając im w sadzeniu i zbiorach. W wiosce nie ma przedszkola, więc najmłodsi idą z rodzicami do pracy, chodząc chwiejnym krokiem po tarasach albo drzemiąc w nosidle na plecach matki. Warunki ekonomiczne w Andach wszędzie są takie same: Organizacja Narodów Zjednoczonych szacuje, że przeciętny plantator koki zarabia w Kolumbii niewiele ponad dwa dolary dziennie. Nędza rolników stoi w brutalnym kontraście z bogactwem baronów kokainowych, pozujących w swoich ferrari i utrzymujących prywatne ogrody zoologiczne.

Jak zmusić kartele do amortyzacji części tych kosztów? U podstaw potęgi monopsonistów leży to, że rolnicy mają tylko jednego klienta. Oczywistym rozwiązaniem byłoby więc stworzenie konkurencji na rynku zbytu koki, zapewniając rolnikom więcej potencjalnych nabywców i zmuszając kartele do płacenia ceny rynkowej produktu. Jest tylko jeden haczyk: ponieważ koka jest w większości miejsc nielegalna, rządy nie są w stanie zwiększyć liczby nabywców na rynku. Próbują więc wpływać na ceny w inny sposób: oferując rolnikom inne możliwości zarobku, tym samym uniezależniając ich od konieczności sprzedaży koki kartelom.

Zamiast stosować metodę kija w postaci niszczenia plantacji celem zniechęcenia rolników do uprawy koki, decydenci proponują metodę marchewki: dopłaty do innego rodzaju upraw. Niektóre kraje europejskie, gdzie dyplomaci po cichu odnoszą się krytycznie do faworyzującego niszczenie upraw podejścia propagowanego przez Stany Zjednoczone, wprowadziły programy mające na celu promowanie innych gałęzi rolnictwa. Założenie jest takie, że jeśli inne, legalne uprawy mogą przynieść więcej zysku niż uprawa koki, to rolnicy się na nie przestawią. Cocalerossą tym zainteresowani. Nawet Édgar Marmani, przewodniczący lokalnego związku zawodowego, dopuszcza możliwość zmiany działalności, gdyby koszty początkowe były niższe. „Drób, pomidory, wieprzowina – każde z nich opłaca się bardziej od koki, ale wymagają inwestycji” – skarży się Marmani. W odpowiedzi na tę potrzebę Unia Europejska inwestuje w Boliwii w projekty promujące uprawę między innymi bananów, kawy i owoców cytrusowych. Podobnej taktyki próbuje się w innych regionach świata borykających się z problemem upraw narkotykowych. W Afganistanie, gdzie znajduje się większość światowych upraw opium, rolników zachęca się do uprawy pszenicy lub bawełny jako alternatywy dla maku lekarskiego.

Są podstawy, by twierdzić, że ta strategia może zadziałać. Opublikowane niedawno badania przeprowadzone przez Ośrodek Globalnego Rozwoju (Center for Global Development – CGD) w Waszyngtonie próbowały przyjrzeć się temu, co sprawia, że meksykańscy rolnicy decydują się na legalne bądź nielegalne uprawy9. Autorzy skupiali się na marihuanie i opium, najpopularniejszych w tym kraju uprawach narkotykowych, porównując je z kukurydzą, podstawową legalną uprawą. Nie sposób przecenić wagi uprawy kukurydzy dla mieszkańców Meksyku, u których konsumpcja tego ziarna przypomina niemal uzależnienie od narkotyków. Kukurydza to główny składnik ich podstawowej potrawy – tortilli. Przeciętny Meksykanin spożywa jej dziewięćdziesiąt kilogramów rocznie. Znane przysłowie głosi „Sin maíz, no hay país” („Nie ma kraju bez kukurydzy”). W logotypie związku producentów tortilli figuruje straszliwy Centéotl – mściwe azteckie bóstwo kukurydzy, któremu składano tysiące krwawych ofiar z ludzi.

Kukurydza liczy się z patriotycznych i praktycznych względów, ale w ostatnich dziesięcioleciach nie było łatwo się z niej utrzymać ze względu na olbrzymie wahania cen wprowadzające zamęt w finansach rolników. Meksykańscy farmerzy byli świadkami załamania ceny kukurydzy w 1994 roku po wprowadzeniu Północnoamerykańskiego Układu Wolnego Handlu (North American Free Trade Agreement – NAFTA), który otworzył rynek na konkurencję ze Stanów Zjednoczonych. Innym razem cena ziarna szła w górę w wyniku niedoborów spowodowanych suszą na północ od granicy. Autorzy badania CGD zestawili te informacje na temat cen z danymi na temat ziem uprawnych przeznaczonych w Meksyku na uprawę marihuany i opium. Jak łatwo było przekonać plantatorów kukurydzy do przestawienia się na narkouprawy w okresie niskich cen ziarna?

Okazało się, że nie było to zbyt trudne. Po spadku cen kukurydzy w latach dziewięćdziesiątych rolnicy zaczęli uprawiać więcej marihuany i opium. Badacze oszacowali, że w rejonach, gdzie uprawia się kukurydzę, pięćdziesięciodziewięcioprocentowy spadek cen kukurydzy spowodował ośmioprocentowy wzrost upraw marihuany i pięcioprocentowy wzrost upraw opium. Ale były też dobre wieści: kiedy ceny kukurydzy zaczęły od 2005 roku znowu piąć się w górę, popularność upraw marihuany spadła na łeb, na szyję. Mogło być też inne wyjaśnienie: amerykański boom na legalną marihuanę w znacznym stopniu zmniejszył motywację do uprawy trawki (o czym więcej w rozdziale dziesiątym). No i produkcja maku lekarskiego utrzymała się na wysokim poziomie nawet po odbiciu się cen kukurydzy. Niemniej jednak autorzy badania dowiedli, że cena kukurydzy ma istotny wpływ na gotowość rolników do angażowania się w nielegalne uprawy.

Innymi słowy, jeśli hodowla kurczaków czy uprawa pomidorów byłaby dla andyjskich rolników bardziej opłacalna, uprawialiby może mniej koki. W praktyce jest to jeszcze jedno obejście problemu monopsonistów: jeśli kartel domaga się zbyt niskich cen koki (albo marihuany, opium czy czegokolwiek innego), rolnicy mogą się po prostu przestawić na kukurydzę, pomidory albo jakąś inną uprawę. Chcąc przekonać plantatorów do dalszej współpracy, kartele będą wtedy musiały co najmniej podnieść cenę, którą oferują za uprawy narkotykowe.

Ta strategia alternatywnego rozwoju zdaje się bardziej obiecująca niż strategia niszczenia upraw. I przez chwilę wydawało się, że czynione są postępy. Po raz pierwszy od wejścia w nowy wiek wydawało się, że strategie niszczenia i alternatywnego rozwoju zaczynają wywierać wpływ na ilość ziemi przeznaczanej na uprawę koki. W 2014 roku obszar przeznaczony do tego celu wynosił około stu trzydziestu hektarów, a więc czterdzieści procent mniej niż w 2000 roku. Po latach oporu andyjskich rolników przed wspólnymi wysiłkami trzech południowoamerykańskich armii oraz DEA wreszcie wyglądało na to, że nastąpił przełom.

Ale kiedy już zdawało się, że los się odwrócił, zespół naukowców z Organizacji Narodów Zjednoczonych i rządu kolumbijskiego dokonał zaskakującego odkrycia. Po niemal rocznych badaniach terenowych na przełomie 2005 i 2006 roku odkryto, że w przemyśle kokainowym nastąpiło coś w rodzaju zielonej rewolucji. Choć początkowo zakładano, że hektar kolumbijskiej ziemi uprawnej może wyprodukować rocznie niecały kilogram kokainy w postaci czystego proszku, nowe wyliczenia pokazały, że z jednego hektara można tak naprawdę wydobyć ilość bliższą ośmiu kilogramom10. Był to zadziwiający rozwój wypadków: oznaczało to, że producenci kokainy w Kolumbii znaleźli sposób, by wyprodukować ze swojej koki sześćdziesiąt procent więcej kokainy, niż wydawało się to możliwe do tej pory.

Jak też im się to udało? Aby znaleźć odpowiedź na to pytanie, jadę się spotkać z Césarem Guedesem, Peruwiańczykiem zajmującym stanowisko głównego specjalisty ONZ-etu