Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Narodziny królowej

Narodziny królowej

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66134-50-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Narodziny królowej

Magiczne połączenie „Gry o Tron” i „Czerwonej Królowej”

Valenia to Królestwo, w którym wyjątkowo uzdolnione dziewczyny uczą się w prestiżowej szkole, aby rozwinąć jedną z pięciu pasji. Dziadek Brienny umieścił swoją wnuczkę w jednej z placówek, chociaż doskonale wiedział, że dziewczyna nie ma w sobie odpowiednich zdolności, aby zdobyć patrona.

W dniu letniego przesilenia Brienna jako jedyna z uczennic zostaje bez opiekuna, przez co nie może dalej się rozwijać. Kilka miesięcy później na jej progu zjawia się tajemniczy mężczyzna, który oferuje pomoc. Nowy sojusznik tak naprawdę chce ją wykorzystać, aby obalić króla i przywrócić tron prawowitej królowej przylegającego królestwa.

W świecie, w którym to kobiety mogą władać magią, a ostatnia królowa Maevany została zdetronizowana podstępem, Brienna będzie musiała dokonać trudnego wyboru. Czy stanie po stronie biologicznego ojca, którego nigdy nie poznała czy może wraz z nowym opiekunem zwróci tron królowej?

__

O autorce

Rebecca Ross — to urodzona w Georgii autorka powieści młodzieżowych i fantasy, która uwielbia swojego męża, psa i stale rosnący stos książek do przeczytania. Nie może żyć bez kawy, pieszych wędrówek po górach i dzikich kwiatów, które zbiera za swoim domem. Żyje po to, aby pisać. Pisze po to, aby inni mogli żyć jej historiami.

Polecane książki

Tematyka Publikacja stanowi źródło wiedzy na temat programowania pracy, diagnozowania potrzeb, zasad planowania, a także pomaga doskonale przygotować się do ewaluacji zewnętrznej w zakresie wymagania 2.1. Szkoła lub placówka ma koncepcję pracy. Korzyści Dzięki fachowym wskazówkom eksperta będzies...
Adam Floriański, który swoje zamiłowanie do historii i genealogii zamienił w sposób na życie, zobowiązuje się do odnalezienia polskich przodków pewnego zamożnego biznesmena ze Stanów Zjednoczonych. Wyrusza do wsi Sadowne aby przejrzeć kartoteki kancelarii parafialnej i porozmawiać z mieszkańcam...
Monografia mieści się w obszarze bibliologii. Jest jedną z nielicznych publikacji zwartych dotyczących bibliotekarstwa dla dzieci w Polsce i jedną z kilku książek na temat usług bibliotek dla dzieci w wieku 0–5 lat i ich rodziców w skali europejskiej. Autorka prezentuje prekursorskie ujęcie tych zag...
Książka ta jest skierowana do szerokiego kręgu osób zainteresowanych skutecznością działania organizacji pozarządowych, a w szczególności do kadry zarządzającej i pracowników służb finansowo-księgowych tych jednostek oraz osób odpowiedzialnych za współpracę między organami administracji państwowej i...
„Zastanawiał się, czy dla Molly będzie trudne oddzielenie życia prywatnego od zawodowego. On bez trudu wyłączał emocje, ale wątpił, by dla niej było to równie łatwe. Ona nosi serce na dłoni, jest do bólu otwarta i szczera. On z kolei woli trzymać karty przy sobie. Z przerażen...
Niniejsza książka to efekt dziesięciu lat doświadczenia w nauczaniu o prawach człowieka, zrozumieniu interkulturowym i rozwiązywaniu konfliktów. Dzięki współpracy z norweskim Komitetem Helsińskim opracowaliśmy programy szkoleniowe i szkoliliśmy młodzież, studentów, uchodźc&oacut...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Rebecca Ross

Ruth i Mary,
Mistrzyni Sztuki i Mistrzyni Wiedzy

SPIS POSTACI

DOM MAGNALIA

Wdowa

Ariale i arialki

Solene Severin, mistrzyni sztuki

Evelina Baudin, mistrzyni muzyki

Xavier Allard, mistrz sztuk dramatycznych

Therese Berger, mistrzyni błyskotliwości

Cartier Évariste, mistrz wiedzy

Adeptki

Oriana DuBois, adeptka sztuki

Merei Labelle, adeptka muzyki

Abree Cavey, adeptka sztuk dramatycznych

Sibylle Fontaine, adeptka błyskotliwości

Ciri Montagne, adeptka wiedzy

Brienna Colbert, adeptka wiedzy

Inni odwiedzający Magnalię

Francis, goniec

Rolf Paquet, dziadek Brienny

Monique Lavoie, patronka

Nicolas Babineaux, patron

Brice Mathieu, patron

DOM JOURDAINÓW

Aldéric Jourdain

Luc Jourdain

Amadine Jourdain

Jean David, lokaj i stangret

Agnes Cote, szambelanka

Pierre Faure, mistrz kucharski

Liam O’Brian, tan

Inne osoby związane z Jourdainami

Hector Laurent (Braden Kavanagh)

Yseult Laurent (Isolde Kavanagh)

Theo d’Aramitz (Aodhan Morgane)

DYNASTIA ALLENACHÓW

Brendan Allenach, lord

Rian Allenach, syn pierworodny

Sean Allenach, drugi syn

Inni wymienieni

Gilroy Lannon, król Maevany

Liadan Kavanagh, pierwsza królowa Maevany

Tristan Allenach

Norah Kavanagh, trzecia księżniczka Maevany

Evan Berne, rytownik

CZTERNAŚCIE DYNASTII MAEVAŃSKICH

Allenach Bystry

Kavanagh Światły*

Burke Starszy

Lannon Groźny

Carran Śmiały

MacBran Litościwy

Dermott Umiłowany

MacCarey Sprawiedliwy

Dunn Mądry

MacFinley Zadumany

Fitzsimmons Łagodny

MacQuinn Niezłomny*

Halloran Prawy

Morgane Lotny*

* Asterysk oznacza upadłą dynastię.

PROLOG

Przesilenie letnie roku 1559

Prowincja Angelique, Królestwo Valenii

Dom Magnalia stanowił placówkę, w której jedynie zamożne i utalentowane dziewczęta mogły doskonalić swoje pasje. Nie był przeznaczony dla dziewcząt nierozgarniętych ani dla nieślubnych córek, a już na pewno nie dla tych, które były przeciwne królom. Ja oczywiście zaliczałam się do każdej z tych grup.

Miałam dziesięć lat, kiedy dziadek zabrał mnie po raz pierwszy do Magnalii. Był to nie tylko najbardziej upalny dzień lata, którego popołudnie zostało naznaczone ciężkimi chmurami i drażliwością, ale także dzień, w którym postanowiłam zadać pytanie dręczące mnie, odkąd znalazłam się w sierocińcu.

– Dziadku, kto jest moim ojcem?

Dziadek siedział na ławeczce naprzeciwko mnie. Powieki miał ciężkie od upału, dopóki nie zaskoczyłam go swoim pytaniem. Był prawdziwym mężczyzną, dobrym, lecz także bardzo zamkniętym w sobie. Dlatego sądziłam, że się mnie wstydzi – nieślubnego dziecka swojej ukochanej, zmarłej córki.

Ale tego dusznego dnia był uwięziony w powozie razem ze mną, a ja zadałam mu pytanie, na które musiał odpowiedzieć. Zerknął na mnie, a ujrzawszy malujące się na mojej twarzy oczekiwanie, zmarszczył brwi, jakbym poprosiła go o gwiazdkę z nieba.

– Twój ojciec nie jest przyzwoitym człowiekiem, Brienno.

– A ma jakieś imię? – nalegałam. Starsi ludzie, jak dziadek, zdawali się mięknąć w tym upale, mnie zaś dodawał on śmiałości. Byłam pewna, że teraz wreszcie zdradzi mi, kto mnie spłodził.

– Jak każdy. – Zaczął się robić zrzędliwy. Podróżowaliśmy w tej spiekocie już od dwóch dni.

Patrzyłam, jak sięga po chusteczkę i wyciera pot z pomarszczonego piegowatego czoła. Miał rumianą twarz, pokaźny nos i koronę siwych włosów. Podobno moja matka była urodziwa – a ja stanowiłam jej odbicie – ale jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, aby ktoś tak brzydki jak mój dziadek stworzył coś pięknego.

– Brienno, dziecko, dlaczego musisz o niego pytać? – westchnął, nieco łagodniejąc. – Porozmawiajmy o tym, co przed tobą, o Magnalii.

Przełknęłam rozczarowanie, które stało mi gulą w gardle, i uznałam, że nie chcę rozmawiać o Magnalii.

Zanim mój upór zaczął odnosić skutek, powóz skręcił i wyjechał z kolein na gładką kamienną drogę. Wyjrzałam przez zakurzone okno i aż serce mi przyspieszyło. Zbliżyłam twarz do szyby i przycisnęłam do niej palce.

Najpierw zachwyciły mnie drzewa, ich długie gałęzie wyciągnięte nad drogą jak ramiona w geście powitania. Na pastwiskach nieśpiesznie pasły się konie, których sierść lśniła wilgocią w letnim słońcu. W oddali wznosiły się błękitne góry Valenii, kręgosłup naszego królestwa. Ten widok ukoił mój zawód, wprawił mnie w zachwyt i dodał mi odwagi.

Jechaliśmy dalej, pod konarami dębów, pnąc się po zboczu wzgórza, aby wreszcie zatrzymać się na dziedzińcu. Mgiełka parnego powietrza przysłaniała dekadencki szary kamień, połyskujące okna i pokryte bluszczem mury Domu Magnalia.

– Posłuchaj, Brienno – powiedział dziadek, pospiesznie chowając chusteczkę. – Musisz się zachowywać najlepiej, jak potrafisz. Jakbyś za chwilę miała poznać króla Phillipe’a. Uśmiechaj się, dygaj i nie mów nic niestosownego. Zrobisz to dla dziadka?

Skinęłam głową, nagle straciwszy głos.

– Doskonale. Módlmy się, aby Wdowa cię przyjęła.

Stangret otworzył drzwiczki powozu, a dziadek gestem nakazał mi wysiąść przed nim. Nogi się pode mną uginały, gdy onieśmielona wyciągałam szyję, próbując objąć wzrokiem okazałą posiadłość.

– Najpierw sam pomówię z Wdową, na osobności, dopiero potem ją poznasz – oznajmił dziadek, ciągnąc mnie za sobą po schodach prowadzących do drzwi frontowych. – Pamiętaj, musisz być uprzejma. To miejsce dla ułożonych dziewcząt.

Nacisnął dzwonek i zlustrował mnie wzrokiem. Moja granatowa sukienka pomięła się w podróży, warkocze się rozplotły, włosy kręciły się wokół twarzy. Ale drzwi otworzyły się z rozmachem, zanim dziadek zdążył skomentować mój niedbały wygląd. Weszliśmy do Magnalii ramię w ramię, wprost w błękitne cienie holu.

Gdy dziadka wpuszczono do gabinetu Wdowy, ja zostałam na korytarzu. Lokaj wskazał mi miejsce na wyściełanej ławce pod ścianą, gdzie czekałam zupełnie sama, nerwowo machając nogami i wpatrując się w posadzkę w czarno-białą szachownicę. Dom był cichy, jakby zabrakło w nim serca. A ponieważ panowała cisza, słyszałam rozmowę dziadka z Wdową; ich słowa przenikały przez drzwi gabinetu.

– Ku której pasji się skłania? – spytała Wdowa. Miała głęboki, aksamitny głos jak dym unoszący się w powietrzu jesiennej nocy.

– Lubi rysować… Bardzo dobrze radzi sobie z rysowaniem. Ma też żywą wyobraźnię, znakomicie poradziłaby sobie w teatrze. A muzyka… Moja córka była doskonałą lutnistką, więc Brienna z pewnością odziedziczyła trochę jej talentu. Cóż jeszcze… ach tak, w sierocińcu mówią, że lubi czytać. Dwa razy przeczytała wszystkie ich książki – paplał dziadek. Czy on w ogóle wie, co mówi? Ani razu nie widział, jak rysuję. Nic nie wiedział o mojej wyobraźni.

Zsunęłam się z ławki i cichutko podeszłam bliżej. Przycisnęłam ucho do drzwi i chłonęłam dobiegające zza nich słowa.

– To bardzo dobrze, panie Paquet, ale na pewno pan rozumie, że „pasjonowanie” oznacza doskonalenie jednej z tych pięciu pasji pańskiej wnuczki, nie wszystkich.

Pomyślałam o całej tej piątce. Sztuka. Muzyka. Sztuki dramatyczne. Błyskotliwość. Wiedza. Magnalia była miejscem, w którym dziewczyna miała się stać adeptką, czyli uczennicą praktykantką. Mogła wybrać jedną z pięciu pasji, którą następnie studiowała pod uważnym okiem mistrza lub mistrzyni. Osiągnąwszy wyżyny swego talentu, sama otrzymywała tytuł mistrzyni oraz pelerynę – insygnium jej dokonań i statusu. Stawała się pasjanką sztuki, błyskotliwości bądź innej dziedziny, w której się specjalizowała.

Wyobraziłam sobie, że zostaję pasjanką i aż serce zaczęło mi walić w piersi, a dłonie miałam mokre od potu.

Którą pasję powinnam wybrać, jeśli Wdowa mnie przyjmie?

Ale nie mogłam się na tym skupić, bo dziadek powiedział:

– Zapewniam, że Brienna jest bystrym dziewczęciem. Może doskonalić każdą z pięciu pasji.

– Miło, że tak pan o niej myśli, ale muszę rzec… że mój Dom zmusza do rywalizacji, nauka jest trudna. Mam już pięć adeptek na obecny sezon. Jeśli przyjmę pańską wnuczkę, ktoś z moich ariali będzie musiał szkolić dwie adeptki. Nigdy dotąd taka sytuacja nie miała tu miejsca…

Próbowałam się domyślić, co znaczy „arial” – może „instruktor”? – gdy nagle usłyszałam jakiś powłóczysty odgłos, więc odskoczyłam od dwuskrzydłowych drzwi, spodziewając się, że zaraz ktoś otworzy je z rozmachem i przyłapie mnie na gorącym uczynku. Ale zdaje się, że to tylko mój dziadek poruszył się niespokojnie na krześle.

– Mogę panią zapewnić, Madame, że Brienna nie będzie sprawiała żadnych kłopotów. Jest bardzo posłuszna.

– Ale mówi pan, że mieszka w sierocińcu? I nie nosi pańskiego nazwiska. Dlaczego? – spytała Wdowa.

Nastąpiła chwila ciszy. Zawsze zastanawiałam się, dlaczego nosiłam inne nazwisko niż dziadek. Znów zbliżyłam się do drzwi i przyłożyłam ucho do drewna…

– Aby chronić Briennę przed jej ojcem, Madame.

– Monsieur, obawiam się, że nie mogę jej przyjąć, jeśli znajduje się w niebezpiecznej sytuacji…

– Proszę mnie wysłuchać, Madame, wystarczy chwila. Brienna jest podwójnego pochodzenia. Jej matka, a moja córka, była Valenianką. Jej ojciec pochodzi z Maevany. Wie o jej istnieniu i obawiałem się… obawiałem się, że mógłby ją odnaleźć po moim nazwisku.

– A dlaczego byłoby to takie straszne?

– Ponieważ jej ojciec jest…

Na końcu korytarza otworzyły się i zamknęły drzwi, a potem usłyszałam kroki w ciężkich butach. Rzuciłam się z powrotem na ławkę z takim impetem, że jej przyciężkie nogi zgrzytnęły po posadzce jak paznokcie skrobiące po tablicy.

Nie ośmieliłam się podnieść wzroku, a policzki płonęły mi poczuciem winy. Kroki zbliżały się coraz bardziej, aż wreszcie ktoś zatrzymał się tuż przede mną.

Myślałam, że to lokaj, dopóki się nie przemogłam, by w końcu podnieść wzrok, a wówczas ujrzałam przed sobą diabelnie przystojnego młodzieńca o pszenicznych włosach. Był wysoki i szczupły, na jego bryczesach i tunice nie dostrzegłam ani jednego zagniecenia, a do tego… nosił błękitną pelerynę. A zatem był pasjaninem, mistrzem wiedzy, bo ich barwą był błękit. I właśnie odkrył, że podsłuchiwałam pod drzwiami Wdowy.

Powoli przykucnął, aby się znaleźć na poziomie moich spłoszonych oczu. W ręku trzymał księgę, a ja zauważyłam, że jego oczy były równie błękitne jak peleryna, ich kolor przypominał chabry.

– Kim jesteś? – spytał.

– Jestem Brienna.

– Ładne imię. Zostaniesz adeptką w Magnalii?

– Nie wiem, monsieur.

– A chciałabyś?

– Tak, bardzo, monsieur.

– Nie musisz mówić do mnie „monsieur” – poprawił mnie łagodnie.

– A jak powinnam się do pana zwracać, monsieur?

Nie odpowiedział, tylko patrzył na mnie, przechylając głowę na bok, a jego świetliste blond włosy opadały mu na ramię. Chciałam, żeby sobie poszedł, choć jednocześnie pragnęłam, aby dalej do mnie mówił.

I wtedy otworzyły się drzwi gabinetu. Mistrz wiedzy wstał i obrócił się w stronę dźwięku. Ale moje spojrzenie błądziło po tylnej części jego peleryny, na której srebrną nitką wyszyto wzór układający się w gwiezdną konstelację. Byłam zachwycona; marzyłam, aby zapytać, co oznacza.

– Ach, witaj Mistrzu Cartierze – przywitała go stojąca w drzwiach Wdowa. – Czy zechciałbyś wprowadzić Briennę do gabinetu?

Wyciągnął ku mnie rękę, zachęcająco kierując wewnętrzną stronę dłoni ku górze. Ostrożnie podałam mu swoją dłoń. Czułam chłód jego skóry, gdy prowadził mnie korytarzem ku oczekującej nas Wdowie. Zanim puścił moje palce, lekko je uścisnął, a potem ruszył dalej korytarzem; dodawał mi odwagi, zachęcał, abym z dumą odnalazła swoje miejsce w tym Domu.

Weszłam do gabinetu, a drzwi zamknęły się za mną z cichym szczękiem. Obok krzesła, na którym siedział dziadek, stało drugie, przeznaczone dla mnie. Cicho na nim usiadłam, podczas gdy Wdowa okrążyła biurko, aby zasiąść za nim z szelestem sukni.

Miała srogi wygląd; wysokie czoło świadczyło o wielu latach zaczesywania włosów do tyłu i ukrywania ich pod ciasnymi perukami. Teraz jej srebrne pukle niemal całkowicie zasłaniało eleganckie nakrycie głowy z czarnego aksamitu. Suknię miała w głębokim odcieniu czerwieni, z obniżoną talią i kwadratowym dekoltem obszytym perłami. Patrząc na nią i chłonąc jej dojrzałe piękno, wiedziałam, że mogłaby wprowadzić mnie w życie, którego nie zdołałabym poznać w żaden inny sposób. Że mogłaby natchnąć mnie pasją.

– Miło mi cię poznać, Brienno – powitała mnie z uśmiechem.

– Madame – odparłam, wycierając spocone dłonie w sukienkę.

– Twój dziadek mówi o tobie wspaniałe rzeczy.

Skinęłam głową i zerknęłam na niego z zakłopotaniem. Patrzył na mnie z przenikliwym błyskiem w oczach, znów ściskając w dłoni chusteczkę, jakby musiał się czegoś przytrzymywać.

– Która pasja najbardziej cię pociąga, Brienno? – spytała Wdowa, na nowo przyciągając do siebie moją uwagę. – A może masz naturalną skłonność do jednej z nich?

Święci pańscy, nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Jeszcze raz gorączkowo wymieniłam je w myślach: sztuka… muzyka… sztuki dramatyczne… błyskotliwość… wiedza. Naprawdę nie miałam żadnej naturalnej skłonności, żadnego wrodzonego talentu do którejś z pasji. Więc wymieniłam pierwszą, która przyszła mi do głowy.

– Do sztuki, Madame.

I wtedy, ku mojemu przerażeniu, otworzyła szufladę biurka i wydobyła z niej czysty arkusz pergaminu i ołówek. Położyła je na skraju blatu, tuż przede mną.

– Narysuj mi coś. – Zachęciła mnie gestem.

Omijałam dziadka wzrokiem, bo wiedziałam, że nasze oszustwo natychmiast wyjdzie na jaw. Oboje wiedzieliśmy, że żadna ze mnie artystka, a jednak sięgnęłam po ołówek, jakbym nią była.

Wzięłam głęboki oddech i pomyślałam o czymś, co kochałam: o drzewie rosnącym na podwórku sierocińca, o tym mądrym, wysokim, starym dębie, na który uwielbialiśmy się wspinać. A potem pomyślałam jeszcze, że przecież każdy umie narysować drzewo.

Rysowałam je, podczas gdy Wdowa rozmawiała z dziadkiem, próbując w ten sposób zapewnić mi nieco spokoju. Kiedy skończyłam, odłożyłam ołówek i czekałam, wpatrując się w to, co właśnie wyszło spod mojej ręki. Rysunek był żałosny. W niczym nie przypominał tego, co widziałam w wyobraźni.

Wdowa przyglądała mu się w skupieniu; na jej czole pojawiła się drobna zmarszczka, ale wzrok pozostał nieporuszony.

– Jesteś pewna, że chcesz studiować sztukę, Brienno? – W jej tonie nie było krytyki, ale w samych słowach wyczułam smak subtelnego wyzwania.

Prawie zaprzeczyłam, prawie powiedziałam, że to miejsce nie dla mnie. Ale gdy pomyślałam o powrocie do sierocińca, gdzie zostanę pomywaczką albo kucharką jak wszystkie inne sieroty, zdałam sobie sprawę, że to moja jedyna szansa, aby coś osiągnąć.

– Tak, Madame.

– Więc zrobię dla ciebie wyjątek. Mam już pięć dziewcząt w twoim wieku, które uczęszczają do Magnalii. Zostaniesz szóstą adeptką i będziesz studiowała pasję sztuki pod kierunkiem Mistrzyni Solene. Spędzisz tu najbliższe siedem lat, mieszkając ze swoimi siostrami adeptkami, ucząc się, dorastając i przygotowując się do swojego siedemnastego przesilenia letniego, kiedy zostaniesz pasjonowana i zdobędziesz patrona. – Urwała, a ja poczułam się oszołomiona tym, czym właśnie mnie uraczyła. – Czy to brzmi dla ciebie zadowalająco?

Zamrugałam i wyjąkałam:

– Tak, ależ tak, Madame!

– Doskonale. Monsieur Paquet, proszę wrócić tu z Brienną i opłatą za jej naukę, gdy nadejdzie równonoc jesienna.

Dziadek poderwał się z miejsca i ukłonił, a jego ulga zalała pokój jak obezwładniający zapach wody kolońskiej.

– Dziękujemy, Madame. Jesteśmy zachwyceni! Brienna pani nie zawiedzie.

– Tak, sądzę, że mnie nie zawiedzie – zgodziła się Wdowa.

Wstałam, niezgrabnie dygnęłam i ruszyłam za dziadkiem do drzwi. Ale zanim wyszłam na korytarz, obejrzałam się i rzuciłam na nią okiem.

Wdowa patrzyła na mnie ze smutkiem. Byłam mała, lecz znałam to spojrzenie. Cokolwiek dziadek jej powiedział, to jego słowa skłoniły ją, by mnie przyjąć. Nie chodziło o moje przymioty ani potencjał. Czy przekonało ją nazwisko mojego ojca? To, którego ja sama nie znałam? Ale czy jego nazwisko w ogóle coś znaczyło?

Uważała, że przyjmując mnie, okazuje miłosierdzie, a ja nigdy nie zostanę pasjonowana.

Właśnie wtedy postanowiłam jej udowodnić, że się myli.

CZĘŚĆ PIERWSZA. MAGNALIA1

LISTY I LEKCJE

Późna wiosna roku 1566

Dwa razy w tygodniu Francis chował się w zaroślach jałowca rosnącego bujnie pod oknem biblioteki. Czasem lubiłam kazać mu czekać; miał długie nogi i był niecierpliwy, więc bawiło mnie wyobrażanie sobie, jak siedzi przykucnięty w krzakach. Ale lato zaczynało się już za tydzień, więc musiałam się spieszyć. No i powinnam mu powiedzieć. Ta myśl sprawiła, że mój puls przyspieszył, gdy tylko znalazłam się w popołudniowym zaciszu biblioteki.

Powiedzieć mu, że to będzie ostatni raz.

Delikatnym pchnięciem podniosłam okno i poczułam słodką woń ogrodów, gdy Francis wyłonił się ze swojej kryjówki, gdzie siedział w pozycji przypominającej gargulca.

– Lubisz kazać mężczyźnie czekać – narzekał, ale on zawsze witał mnie w ten sposób. Miał opaloną twarz, a jego sobolowe włosy wymykały się ze splotów warkocza. Brązowy uniform gońca był mokry od potu, a odznaki za osiągnięcia przypięte na wysokości serca połyskiwały w blasku słońca. Chwalił się, że jest najszybszym gońcem w całej Valenii, mimo swoich – podobno – dwudziestu jeden lat.

– To już ostatni raz, Francisie – uprzedziłam go, zanim zdążyłam zmienić zdanie.

– Ostatni raz? – powtórzył, ale już się do mnie szczerzył. Znałam ten uśmiech. To dzięki niemu dostawał to, czego chciał. – Dlaczego?

– Dlaczego! – wykrzyknęłam i pacnęłam ciekawskiego trzmiela. – Jeszcze o to pytasz?

– Bo właśnie teraz potrzebuję cię najbardziej, mademoiselle – odparł, wyjmując zza pazuchy dwie małe koperty. – Za osiem dni zacznie się letnie przesilenie.

– No właśnie – przytaknęłam, wiedząc, że chłopak myśli wyłącznie o mojej siostrze adeptce Sibylle. – Osiem dni, a ja wciąż mam tyle do opanowania. – Mój wzrok spoczął na kopertach w jego ręku; jedna była zaadresowana do Sibylle, a druga do mnie. Rozpoznałam pismo dziadka; w końcu napisał. Serce zatrzepotało mi w piersi na myśl, co ten list może zawierać…

– Martwisz się?

Przeniosłam wzrok na twarz Francisa.

– Oczywiście, że się martwię.

– Nie powinnaś. Myślę, że poradzisz sobie śpiewająco. – Tym razem nie próbował się ze mną drażnić. W jego głosie słyszałam szczerą serdeczność. Chciałam wierzyć jak on, że za osiem dni, kiedy moje istnienie zostanie naznaczone przez siedemnaste lato, zostanę pasjonowana. Będę wybrana.

– Nie sądzę, aby Mistrz Cartier…

– A kogo obchodzi, co sobie myśli twój mistrz? – przerwał Francis, nonszalancko wzruszając ramionami. – Ważne, co ty myślisz.

Zmarszczyłam brwi, wyobrażając sobie, jak na to stwierdzenie zareagowałby Mistrz Cartier. Mistrza znałam od siedmiu lat. Francisa od siedmiu miesięcy.

Poznaliśmy się w listopadzie; siedziałam przy otwartym oknie, czekając na popołudniową lekcję, kiedy ujrzałam Francisa idącego żwirową ścieżką. Wiedziałam, kim jest, jak wszystkie moje siostry adeptki; często widywałyśmy go w Magnalii, gdy dostarczał i odbierał pocztę. Ale dopiero wtedy poznałam go osobiście, bo poprosił mnie o przekazanie Sibylle sekretnego liściku. Zgodziłam się i tak właśnie uwikłałam się w ich tajną korespondencję.

– Obchodzi mnie opinia Mistrza Cartiera, bo to on wystąpi o moje pasjonowanie – oświadczyłam.

– Święci pańscy, Brienno – odparł Francis. Jakiś motyl wdzięczył się przy jego szerokich ramionach. – Nie sądzisz, że to ty powinnaś wystąpić o własne pasjonowanie?

Umilkłam. A Francis natychmiast z tego skorzystał.

– Przy okazji, wiem, jakich patronów Wdowa zaprosiła na przesilenie.

– Coś podobnego! Skąd?

Choć oczywiście wiedziałam skąd. Przecież dostarczał wszystkie listy, widział nazwiska i adresy. Spojrzałam spod zmrużonych powiek na jego dołeczki w policzkach. Znów ten uśmiech. Doskonale rozumiałam, dlaczego podobał się Sibylle, ale jak na mój gust był zbyt niefrasobliwy.

– Och, dawaj wreszcie te przeklęte listy – wykrzyknęłam, wyciągając rękę, aby wydrzeć mu je z palców.

Cofnął dłoń, spodziewając się takiej reakcji.

– Nie chcesz wiedzieć, co to za patroni? – droczył się. – Za osiem dni jeden z nich zostanie twoim…

Patrzyłam na niego, ale w tle, za jego chłopięcą twarzą i wysoką, patykowatą postacią, widziałam wysuszony ogród, spragniony deszczu i drżący w powiewach lekkiej bryzy.

– Daj mi wreszcie te listy.

– Ale jeśli właśnie ten ma być ostatnim, jaki napiszę do Sibylle, to muszę coś w nim zmienić.

– Na Świętego LeGranda, Francisie, nie mam czasu na twoje gierki.

– Więc zgódź się na jeszcze jeden list – błagał. – Nie wiem nawet, gdzie Sibylle będzie za tydzień.

Powinnam mu współczuć – och, to cierpienie, gdy kochasz pasjankę, nie będąc pasjaninem. Ale powinnam też twardo trzymać się swojej decyzji. Niech sam zanosi jej swoje listy, tak jak powinien to robić od początku. W końcu jednak westchnęłam i się zgodziłam, głównie dlatego, że chciałam dostać list od dziadka.

Francis wreszcie oddał mi obie koperty. Ta od dziadka od razu powędrowała do mojej kieszeni, ale tę od Francisa zatrzymałam w dłoni.

– Dlaczego napisałeś to w dairine? – spytałam, zerkając na adres skreślony zamaszystym pismem. Był napisany w języku Maevany, północnego królestwa. Do Sibylle, która jest mym słońcem i księżycem, życiem i światłem. O mało nie wybuchłam śmiechem. Powstrzymałam się w ostatniej chwili.

– Nie czytaj tego! – wykrzyknął, a jego opalone policzki oblał rumieniec.

– Napisałeś to na kopercie, głupku. Jasne, że to przeczytam.

– Brienno…

Wyciągnął ku mnie rękę, a ja ucieszyłam się, że w końcu mu dopiekłam, kiedy usłyszałam, jak otwierają się drzwi biblioteki. Wiedziałam, że to Cartier, nie musiałam nawet odwracać głowy. Przez trzy lata spędzałam z nim niemal każdy dzień i zdążyłam przywyknąć, że gdy wchodził do pokoju, swoją obecnością przyćmiewał wszystko inne.

Rzuciłam Francisowi wymowne spojrzenie i wpychając jego list do kieszeni, w której już znajdował się list od dziadka, zaczęłam zamykać okno. Zrozumiał trochę za późno i przytrzasnęłam mu palce. Usłyszałam, jak jęknął z bólu, ale miałam nadzieję, że nie dotarło to do uszu Cartiera.

– Mistrzu Cartierze – przywitałam go zdyszana, odwracając się na pięcie.

Nie patrzył na mnie. Położył swoją skórzaną torbę na krześle i wyjąwszy z niej kilka tomów, umieścił je na stole.

– Dziś nie otworzysz okna? – spytał. Wciąż omijał mnie wzrokiem. Tym lepiej dla mnie, bo czułam, że twarz mi płonie, i to nie z powodu słońca.

– Trzmiele są wyjątkowo nieznośne – odparłam, a zerknąwszy dyskretnie przez ramię, ujrzałam, jak Francis biegnie żwirową ścieżką w stronę stajni. Znałam zasady Magnalii; wiedziałam, że adeptkom nie wolno się wdawać w żadne romantyczne związki. Albo, ujmując to bardziej realistycznie, że nie możemy dać się przyłapać. Przekazywanie listów Sibylle i Francisa nie było zbyt mądre z mojej strony.

Gdy znów spojrzałam na Cartiera, uważnie mi się przyglądał.

– Jak tam twoja znajomość valeńskich dynastii? – Gestem przywołał mnie do stołu.

– Bardzo dobrze, Mistrzu – odrzekłam, zajmując swoje zwykłe miejsce.

– Zacznijmy od wyliczenia rodowodów dynastii Renaudów, począwszy od pierworodnego syna – zarządził Cartier, zasiadając na krześle naprzeciwko.

– Dynastii Renaudów? – Święci pańscy, oczywiście zaczął od licznego rodu królewskiego, którego poszczególnych członków nie potrafiłam spamiętać.

– To rodowód naszego króla – przypomniał z tym swoim nieruchomym spojrzeniem. Widziałam je nieraz. Tak jak i wszystkie moje siostry adeptki, które w tajemnicy nieustannie narzekały na Cartiera. Był najprzystojniejszym, ale jednocześnie najsurowszym arialem w Magnalii – instruktorem wiedzy. Zdaniem mojej siostry adeptki Oriany miał kamień zamiast serca. Narysowała jego karykaturę jako człowieka, który wyłania się z kamienia.

– Brienno – zmełł w ustach moje imię, niecierpliwie pstrykając palcami.

– Wybacz, Mistrzu. – Próbowałam przypomnieć sobie początek królewskiego rodowodu, ale w głowie miałam tylko czekający w kieszeni list od dziadka. Dlaczego od tak dawna do mnie nie pisał?

– Rozumiesz, że wiedza jest najbardziej wymagającą ze wszystkich pasji? – zapytał Cartier, gdy moje milczenie się przeciągało.

Spojrzałam mu w oczy, zastanawiając się, czy próbuje mi taktownie zasugerować, że nie starcza mi hartu ducha, aby zgłębiać tę pasję. W niektóre poranki sama tak uważałam.

Przez pierwszy rok w Magnalii studiowałam pasję sztuki. A ponieważ nie miałam żadnych artystycznych zdolności, następny rok zmarnowałam na muzykę. Ale mój śpiew nie zachwycał, a wszelkie instrumenty brzmiały w moich rękach jak pomiaukujące koty. Przez trzeci rok próbowałam swych sił w sztukach dramatycznych, dopóki nie odkryłam, że w żaden sposób nie jestem w stanie pokonać swej tremy. Tak więc czwarty rok poświęciłam błyskotliwości i był to rok pełen drażliwości, o którym najchętniej bym zapomniała. I wreszcie, mając lat czternaście, stanęłam przed Cartierem i poprosiłam, aby przyjął mnie w poczet swoich adeptek i w ciągu tych trzech lat, które miałam jeszcze spędzić w Magnalii, uczynił mnie mistrzynią wiedzy.

Ale cały czas wiedziałam – i podejrzewałam, że wiedzą to również moi pozostali mistrzowie i mistrzynie – że znalazłam się tutaj z powodu tego czegoś, co siedem lat temu powiedział Wdowie mój dziadek. Nie przyjęto mnie dlatego, że na to zasługiwałam ze względu na talenty i uzdolnienia, jak pozostałe pięć adeptek, które kochałam jak rodzone siostry. Ale może właśnie z tego powodu jeszcze bardziej pragnęłam dowieść, że pasja nie jest czymś samorodnym, jak uważano, i że może ją w sobie rozwinąć każdy, plebejusz i szlachcic, nawet jeśli się z nią nie urodził.

– Może powinienem wrócić do naszej pierwszej lekcji – powiedział Cartier, przerywając moją zadumę. – Co jest twoją pasją, Brienno?

Katechizm pasji. W myślach usłyszałam jeden z pierwszych ustępów, jakich kiedykolwiek się nauczyłam – ten, który wszystkie adeptki znały na pamięć.

Cartier nie próbował mnie upokorzyć, zadając to pytanie teraz, osiem dni przed letnim przesileniem, ale i tak czułam się zażenowana, dopóki nie odważyłam się podnieść na niego wzroku i nie przekonałam się, że w jego pytaniu kryło się coś więcej.

Czego pragniesz, Brienno? – pytały utkwione we mnie oczy. Dlaczego chcesz być pasjonowana?

Odpowiedziałam, jak mnie uczono, bo zdawało mi się, że tak będzie najbezpieczniej.

– Pasja dzieli się na pięć serc – zaczęłam. – Pasją jest sztuka, muzyka, sztuki dramatyczne, błyskotliwość i wiedza. Pasja to całkowite oddanie; żarliwość i udręka; hart i zapał. Nie zna granic i naznacza mężczyznę bądź kobietę bez względu na ich klasę czy status, bez względu na ich dziedzictwo. Pasja staje się człowiekiem, a człowiek staje się pasją. Jest komunią zdolności i ciała, a jej świadectwem są: oddanie, poświęcenie i czyny.

Nie wiedziałam, czy Cartier był rozczarowany moją wyuczoną odpowiedzią. Jego twarz pozostała nieprzenikniona, jak zawsze – nigdy nie widziałam jego uśmiechu, nigdy nie słyszałam, aby się roześmiał. Czasem wydawało mi się, że jest niewiele starszy ode mnie, ale zaraz przypominałam sobie, że moja dusza jest młoda, w przeciwieństwie do duszy Cartiera. Był dużo bardziej doświadczony i wykształcony, najpewniej kosztem przedwcześnie zakończonego dzieciństwa. Niezależnie od wieku dysponował przeogromną wiedzą.

– Byłem twoją ostatnią szansą, Brienno – powiedział w końcu, ignorując moją odpowiedź. – Trzy lata temu przyszłaś do mnie, prosząc, abym przygotował cię do twojego siedemnastego przesilenia letniego. Jednak aby uczynić z ciebie mistrzynię wiedzy, nie miałem siedmiu lat, lecz zaledwie trzy.

Z ledwością zniosłam to przypomnienie. Pomyślałam o Ciri, jego drugiej adeptce, która chłonęła wiedzę z godną podziwu dociekliwością, ale przecież jej nauka trwała siedem lat. Nic dziwnego, że w porównaniu z nią czułam się gorsza.

– Wybacz, że nie jestem taka jak Ciri – powiedziałam, nim udało mi się stłumić sarkazm.

– Ciri zaczęła naukę, mając dziesięć lat – przypomniał spokojnie, zajęty leżącą na stoliku księgą. Podniósł ją i przekartkował kilka stron z oślimi uszami, a że serdecznie ich nie znosił, delikatnie wygładzał każde zagięcie.

– Żałujesz mojego wyboru, Mistrzu? – Tak naprawdę chciałam go spytać: Dlaczego nie odmówiłeś, kiedy trzy lata temu poprosiłam, abyś został moim mistrzem? Skoro ten czas nie mógł wystarczyć, żeby przygotować mnie do pasjonowania, to dlaczego się zgodziłeś? Ale może miałam to pytanie w oczach, bo Cartier spojrzał na mnie, po czym z wolna przeniósł wzrok z powrotem na księgi.

– Żałuję bardzo niewielu rzeczy, Brienno – odparł.

– A co będzie, jeśli podczas przesilenia nie wybierze mnie żaden patron? – spytałam, choć wiedziałam, co czeka te, które nie osiągną pasjonowania. Często takie adeptki nie nadawały się do niczego, nie pasowały do żadnej grupy, były odrzucane zarówno przez pasjonowanych, jak i zwykłych ludzi. Żeby poświęcać jakiejś pasji tyle lat i energii, a potem nie zostać pasjonowaną… taką dziewczynę uważano za nieudolną. Już nie adeptka, ale niezupełnie pasjanka nagle musiała wrócić do społeczeństwa i stać się użyteczną.

Czekając na jego odpowiedź, przypomniałam sobie prostą metaforę, której nauczyła mnie Mistrzyni Solene w pierwszym roku studiowania sztuki (gdy zrozumiała, że nie ma we mnie nic z artystki). Rozwijanie pasji następuje etapami. Zaczyna się od poziomu adeptki, czyli swoistej gąsienicy. Na tym etapie pochłania się i doskonali tyle pasji, ile tylko się zdoła. Może to zająć zaledwie dwa lata, jeśli jest się obdarzonym wyjątkowym talentem, albo aż dziesięć lat, jeżeli ktoś się uczy powoli. W Magnalii cały program trwał siedem lat i był dość rygorystycznie przestrzegany w porównaniu z innym valeńskimi domami pasji, w których nauka trwała często osiem lub dziewięć lat. Potem odbywało się pasjonowanie, podczas którego otrzymywało się pelerynę i tytuł, a po nim następowała faza patrona, którą można by przyrównać do kokonu, czyli etapu dojrzewania pasji i przygotowywania jej do ostatniej fazy – fazy motyla – aby mogła się w pełni zaprezentować światu.

Myślałam jeszcze o motylach, gdy Cartier odparł:

– Przypuszczam, że będziesz pierwszą i jedyną w swoim rodzaju, mała adeptko.

Nie spodobała mi się jego odpowiedź i wcisnęłam się głębiej w brokat krzesła pachnącego starymi księgami i samotnością.

– Jeśli uważasz, że ci się nie powiedzie, to najprawdopodobniej tak się stanie – ciągnął, a jego niebieskie oczy mierzyły się z moimi brązowymi. W powietrzu między nami unosiły się i wirowały drobinki kurzu. – Zgadzasz się?

– Oczywiście, Mistrzu.

– Twoje oczy nie zdołają mnie oszukać, Brienno. Powinnaś się nauczyć lepiej nad sobą panować, kiedy zaczynasz bujać.

– Wezmę sobie tę radę do serca.

Przechylił głowę na bok, ani na chwilę nie spuszczając ze mnie wzroku.

– Powiesz mi, co naprawdę zaprząta ci głowę?

– Myślę o przesileniu – odparłam nieco zbyt pospiesznie. Było w tym trochę prawdy, ale nie miałam zamiaru mówić Cartierowi o liście od dziadka, bo mógłby kazać mi odczytać go na głos.

– Cóż, dzisiejsza lekcja okazała się jałowa – oświadczył, wstając.

Byłam zawiedziona, że już skończyliśmy, ponieważ potrzebowałam każdej lekcji, jakiej chciał mi udzielić, ale poczułam też ulgę, bo i tak nie mogłam się skupić na niczym poza listem, który ciążył mi w kieszeni jak kamień.

– Przez resztę popołudnia możesz się pouczyć sama – zaproponował, machnąwszy ręką w kierunku ksiąg leżących na stole. – Weź je, jeśli chcesz.

– Tak, dziękuję, Mistrzu Cartierze. – Również wstałam, aby dygnąć na pożegnanie. Nie patrząc na niego, zgarnęłam księgi i wymaszerowałam z biblioteki, czując jakiś niepokój.

Poszłam do ogrodu, gdzie ukryłam się wśród żywopłotów, aby Cartier nie mógł mnie dostrzec z okien biblioteki. Poszarzałe niebo ostrzegało przed burzą, więc usiadłam na pierwszej ławeczce, na którą się natknęłam, a księgi ostrożnie położyłam obok.

Wyjęłam list z kieszeni i spojrzałam na swoje imię, które – wypisane zawiłym charakterem pisma dziadka – wyglądało na pergaminie jak jakiś grymas. Złamałam woskową czerwoną pieczęć i drżącymi rękami rozłożyłam list.

7 czerwca 1566 roku

Moja Najdroższa Brienno,

wybacz mi, że tak długo nie odpisywałem. Niestety ból w dłoniach się nasilił, a lekarz poradził mi pisać krótko albo zatrudnić skrybę. Muszę przyznać, że jestem z Ciebie bardzo dumny, a Twoja matka – moja słodka Rosalie – byłaby równie dumna, wiedząc, że już za kilka dni zostaniesz pasjonowana. Proszę, napisz mi po przesileniu, którego patrona wybrałaś.

Co do Twojego pytania… Obawiam się, że znasz moją odpowiedź. Nazwisko Twojego ojca nie jest warte wzmianki. Twoja matka dała się zwieść jego przystojnej twarzy i słodkim słówkom, a żywię obawy, że poznanie jego tożsamości nie przyniesie Ci nic dobrego. Owszem, masz podwójne pochodzenie, co oznacza, że po części jesteś Maevanką. Ale nie chcę, abyś próbowała go odnaleźć. Zapewniam Cię, że dostrzegłabyś w nim te same skazy, które ja ujrzałem. I nie, moja droga, on o Ciebie nie pyta i nigdy Cię nie szukał. Musisz pamiętać, że jesteś nieślubnym dzieckiem, a na dźwięk tego słowa większość mężczyzn czym prędzej umyka.

Pamiętaj, że bardzo Cię kocham i zastępuję Ci ojca.

Kochający Dziadek

Zgniotłam list palcami białymi jak papier, oczy wezbrały mi łzami. Głupotą było płakać nad takim listem; nieraz odmawiano mi podania nazwiska człowieka, który był moim ojcem. Wiele tygodni zbierałam się na odwagę, aby napisać do dziadka i ponowić swoje pytanie.

Postanowiłam, że nigdy więcej o to nie zapytam. Nazwisko ojca nie miało znaczenia.

Co powiedziałaby o nim moja matka, gdyby żyła? Czy by go poślubiła? A może już miał żonę i to dlatego dziadek czuł się zażenowany na samą myśl o nim? Wstydliwy romans Valenianki z żonatym Maevańczykiem.

Moja matka. Czasem zdawało mi się, że pamiętam jej barwę głosu, dotyk ramion, gdy mnie tuliła, i jej zapach. Pachniała lawendą i koniczyną, słońcem i różami. Zmarła na angielskie poty, kiedy miałam trzy lata, a Cartier powiedział mi kiedyś, że tak wczesne wspomnienia zdarzają się bardzo rzadko. Więc może po prostu wyobraziłam sobie to wszystko, bo właśnie tak chciałabym ją pamiętać?

Ale w takim razie, dlaczego tak bardzo bolała mnie myśl o kimś, kogo tak naprawdę nie znałam?

Wpychając list do kieszeni, odchyliłam się do tyłu i poczułam, że postrzępione liście żywopłotu gładzą mnie po włosach, jakby próbowały mnie pocieszyć. Nie powinnam rozpamiętywać strzępków przeszłości, okruchów bez znaczenia. Powinnam myśleć o tym, co się wydarzy za osiem dni, kiedy nastąpi przesilenie, gdy w pełni opanuję swoją pasję i w końcu otrzymam pelerynę.

Powinnam czytać księgi Cartiera, odciskać w pamięci zapisane w nich słowa.

Ale zanim zdążyłam choćby zbliżyć do nich rękę, usłyszałam lekkie kroki na trawie i na ścieżce pojawiła się Oriana.

– Brienno! – wykrzyknęła na powitanie. Czarne włosy miała splecione w warkocz sięgający do pasa, a jej ciemna skóra i sukienka adeptki były upstrzone farbą wskutek niezliczonych godzin spędzanych w pracowni malarskiej. Jej strój świadczył o niezwykłych, barwnych dziełach, a mój był nieciekawie czysty i pognieciony. Wszystkie sześć adeptek Magnalii nosiło te ponure szare sukienki i wszystkie zgodnie ich nienawidziłyśmy: wysokich kołnierzyków, długich, gładkich rękawów i prostego kroju. Z wielką chęcią wkrótce się ich pozbędziemy.

– Co robisz? – spytała moja siostra adeptka, podchodząc bliżej. – Czyżby Mistrz Cartier już cię doprowadził do pasji?

– Nie, tym razem było chyba odwrotnie. – Wstałam i trzymając księgi w jednej ręce, drugą wzięłam Orianę pod ramię. Szłyśmy obok siebie. Przy moim wzroście i długich nogach Oriana wydawała się drobna i szczupła. Musiałam zwolnić, aby mogła dotrzymać mi kroku. – Jak ci idzie z ostatnimi obrazami?

Prychnęła i rzuciła mi krzywy uśmiech, zrywając przy tym różę z krzaka.

– Chyba jakoś tam idzie.

– Wybrałaś już te, które pokażesz podczas przesilenia?

– Właściwie tak. – Zaczęła mi opowiadać o malowidłach, które postanowiła zaprezentować patronom, a ja przyglądałam się, jak nerwowo bawi się różą.

– Nie martw się – uspokoiłam ją i zatrzymałam się, abyśmy mogły spojrzeć sobie w oczy. W oddali rozległ się odgłos grzmotu, w powietrzu unosił się zapach deszczu. – Twoje obrazy są olśniewające. I już to widzę.

– Co widzisz? – Oriana łagodnym ruchem zatknęła mi różę za ucho.

– Że patroni będą się o ciebie bić. Zapłacą najwyższą cenę.

– Rety, nie! Nie jestem tak czarująca jak Abree, piękna jak Sibylle, słodka jak Merei ani mądra jak ty i Ciri.

– Ale twoja sztuka otwiera okno do innego świata – stwierdziłam, uśmiechając się do niej. – To prawdziwy dar umieć pokazać ludziom świat w inny sposób.

– Odkąd to jesteś poetką, koleżanko?

Roześmiałam się, ale grzmot zagłuszył mój śmiech. Gdy tylko ucichła ta burzowa skarga, Oriana powiedziała:

– Chcę ci się z czegoś zwierzyć.

Pociągnęła mnie ścieżką do tyłu, a ja ruszyłam za nią zdumiona, bo Oriana była tą adeptką, która nigdy nie łamała zasad. Z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu.

– Więc…? – ponagliłam ją.

– Wiedziałam, że jesteś w ogrodzie, więc przyszłam cię o coś prosić. Pamiętasz, jak narysowałam portrety pozostałych dziewcząt? Żebym mogła każdą z was zapamiętać, gdy rozstaniemy się w przyszłym tygodniu? – Oriana zerknęła na mnie, a jej bursztynowe oczy zalśniły niecierpliwym wyczekiwaniem.

Starałam się nie jęknąć.

– Ori, ja nie wysiedzę tak długo bez ruchu.

– Abree dała radę. A wiesz, jaka jest żywiołowa. I co to niby ma znaczyć, że nie wysiedzisz tak długo bez ruchu? Siedzisz tak całymi dniami z Ciri i Mistrzem Cartierem, czytając księgi!

Zmusiłam się do uśmiechu. Przez cały rok pytała, czy może mnie narysować, a mnie za bardzo przytłaczała nauka, żebym mogła sobie pozwolić na odpoczynek i pozować do jakiegoś portretu. Rano uczyłam się z Cartierem i Ciri, ale po południu zazwyczaj miałam jeszcze prywatną lekcję, aby opanować całą wiedzę, którą powinnam znać. A gdy ja siedziałam na wyczerpujących zajęciach, obserwując, jak mięknie zalewające pokój światło, moje siostry adeptki miały popołudnia dla siebie. Przez wiele dni słuchałam ich wesołego śmiechu wypełniającego dom, a sama katowałam własną pamięć pod surowym nadzorem Cartiera.

– No nie wiem. – Zawahałam się, poprawiając trzymane w objęciach tomy. – Powinnam się uczyć.

Skręciłyśmy za róg żywopłotu i wpadłyśmy na Abree.

– Przekonałaś ją? – zwróciła się do Oriany i zrozumiałam, że to ukartowały. – A ty nie patrz tak na nas, Brienno.

– To znaczy jak? – odparowałam. – Obie doskonale wiecie, że jeśli za osiem dni mam otrzymać pelerynę i wyjechać z patronem, to każdą minutę muszę poświęcać…

– Na zapamiętywanie nudnych rodowodów, tak, wiemy – przerwała mi Abree. Na ramiona spływały jej gęste kasztanowe loki, w które zaplątało się kilka liści, jakby tarzała się w jakichś chaszczach. Lubiła wychodzić z Mistrzem Xavierem na dwór, by ćwiczyć na świeżym powietrzu, i kilka razy widziałam ją z okien biblioteki, jak turlała się na trawie, przyciskając do piersi jagody, które miały udawać krew, i wygłaszała swoje kwestie, zwracając twarz ku niebu. Teraz też miała na sukience błoto i plamy z jagód – znak, że jeszcze przed chwilą była w ferworze swoich prób.

– Proszę, Brienno – błagała Oriana. – Narysowałam już wszystkie portrety, oprócz twojego…

– A będziesz chciała, aby cię narysowała, gdy zobaczysz, jakie rekwizyty dla ciebie znalazłam – dodała Abree, szelmowsko się do mnie uśmiechając. Była z nas najwyższa, mnie przewyższała o całą dłoń*.

– Rekwizyty! – wykrzyknęłam. – Posłuchajcie, ja nie… – Ale rozległ się kolejny grzmot, który zagłuszył moje słabe protesty, a wtedy Oriana, zanim zdążyłam ją powstrzymać, wyjęła mi z rąk wszystkie księgi.

– Pójdę przodem i wszystko przygotuję – oznajmiła, odskakując ode mnie na trzy kroki, jakby wystarczyło się nieco oddalić, abym zmieniła zdanie. – Abree, przyprowadź ją do pracowni.

– Tak, milady. – Abree ukłoniła się żartobliwie.

Oriana przebiegła przez trawnik i wpadła do domu tylnymi drzwiami.

– Och, daj spokój, Brienno – powiedziała Abree i w tej samej chwili lunął deszcz, pokrywając nasze sukienki mokrymi cętkami. – Musisz się nacieszyć tymi ostatnimi dniami.

– Jak mam się cieszyć, skoro się martwię, że uznają mnie za nieudolną. – Ruszyłam w stronę domu, zrywając wstążkę, którą miałam związany warkocz. Wiatr rozwiewał moje długie włosy, a ja niespokojnie przeczesywałam je palcami.

– Na pewno nie uznają cię za nieudolną! – zauważyła Abree. Ale po chwili milczenia dodała: – Czy tak uważa Mistrz Cartier?

Byłam w połowie trawnika, przemoczona i przytłoczona oczekiwaniami, kiedy Abree mnie dogoniła, złapała za ramię i obróciła ku sobie.

– Proszę, Brienno. Zgódź się na ten portret, zrób to dla mnie. I dla Oriany.

Westchnęłam, ale w kącikach ust zaczął mi drgać lekki uśmiech.

– No dobrze. Ale to nie może zająć mi całego dnia.

– Naprawdę będziesz zachwycona, kiedy ujrzysz, jakie znalazłam rekwizyty! – wykrzyknęła zdyszana Abree, ciągnąc mnie przez resztę trawnika.

– Ile to może potrwać? – wydyszałam, gdy przemoknięte i dygoczące otworzyłyśmy drzwi prowadzące do zacienionego korytarza w tylnej części domu.

– Niedługo – odparła Abree. – Och! Pamiętasz, jak pomagałaś mi wymyślić drugą połowę mojej sztuki? Tę, w której wtrącają Lady Pumpernikiel do lochu za kradzież diademu?

– Mhm. – Choć już nie studiowałam dramatu, Abree prosiła mnie o pomoc przy tworzeniu fabuły swoich sztuk. – Wymyśliłaś już, jak ją stamtąd wyciągnąć?

Zarumieniła się zakłopotana.

– Nie. I zanim coś powiesz… Nie chcę jej uśmiercać.

Roześmiałam się.

– To było wiele lat temu, Abree.

Byłam wówczas adeptką sztuk dramatycznych, a Mistrz Xavier polecił każdej z nas napisać krótką krotochwilę. Abree wymyśliła zabawną scenkę waśni dwóch sióstr o jednego kawalera, a ja krwawą tragedię o córce, która strąciła z tronu własnego ojca. Na końcu uśmierciłam wszystkie postacie poza jedną, a Mistrz Xavier był wyraźnie wstrząśnięty moimi mrocznymi pomysłami.

– Jeśli nie chcesz jej uśmiercać – poradziłam, idąc korytarzem – to niech znajdzie tajne przejście za jakimś szkieletem albo przekona strażnika, by jej pomógł, jeżeli spełni jakiś jego pokrętny, nieoczekiwany warunek.

– Ach, tajne przejście! – wykrzyknęła Abree, ujmując mnie pod ramię. – Wymyślasz takie szczegóły jak natchniona, Bri! Szkoda, że ja tak nie potrafię. – Posłała mi uśmiech, a mnie zrobiło się żal, że miałam za dużą tremę, aby zostać mistrzynią sztuk dramatycznych.

Abree pewnie poczuła to samo, bo ścisnęła mocniej moje ramię i wymamrotała:

– Wiesz, jeszcze nie jest za późno. W osiem dni możesz napisać jakąś dwuaktówkę, która zaimponuje Mistrzowi Xavierowi i…

– Abree – uciszyłam ją żartobliwie.

– Czy tak zachowują się dwie adeptki Magnalii na tydzień przed swoim przesileniem losu? – rozległ się nieoczekiwanie czyjś głos. Zatrzymałyśmy się zaskoczone widokiem Mistrzyni Therese, arialki błyskotliwości, która stała w korytarzu z rękami założonymi na piersiach i wyrazem dezaprobaty na twarzy. Patrzyła na nas z góry, zadzierając swój cienki, spiczasty nos i unosząc brwi, zniesmaczona naszym przemoczonym ubraniem. – Zachowujecie się jak dzieci, a nie kobiety, które lada dzień mają otrzymać peleryny.

– Bardzo przepraszamy, Mistrzyni Therese – wymamrotałam, dygając z szacunkiem. Abree zrobiła to samo, choć jej ukłon był dość niedbały.

– Natychmiast doprowadźcie się do porządku, zanim Madame was zobaczy.

Czym prędzej czmychnęłyśmy, prawie wpadając jedna na drugą. Dotarłyśmy do holu i zatrzymałyśmy się u podnóża schodów.

– Prawdziwy demon z krwi i kości – wyszeptała Abree o wiele za głośno i pobiegła na górę.

– Abree! – zbeształam ją i potknęłam się o rąbek sukienki, słysząc za sobą głos Cartiera:

– Brienno?

Balustrada uchroniła mnie przed upadkiem. Odzyskałam równowagę, obróciłam się na schodku i spojrzałam w dół.

Stał w holu, odziany w nieskazitelnie białą tunikę przewiązaną w pasie i szare bryczesy, których odcień do złudzenia przypominał kolor mojej sukienki. Właśnie zawiązywał wokół szyi swoją pelerynę pasji, przygotowując się do wyjścia na deszcz.

– Mistrzu?

– Spodziewam się, że poprosisz o kolejną prywatną lekcję w poniedziałek po porannych zajęciach z Ciri. – Patrzył na mnie, zadzierając głowę i czekając na odpowiedź, choć wiedział, jak będzie brzmiała.

Czułam, jak dłoń ześlizguje mi się z poręczy. Rozpuszczone włosy opadały mi na twarz, tworząc wokół niej niesforny brązowy kołtun, a kapiące z rąbka przemoczonej sukienki krople wygrywały cichą melodię na marmurowym schodku. Wiedziałam, że jestem rozchełstana, że w niczym nie przypominam Valenianki, która wkrótce ma być pasjonowana, ani uczonej, którą próbował ze mnie zrobić. Mimo to uniosłam podbródek i odparłam:

– Tak, dziękuję, Mistrzu Cartierze.

– I może tym razem nie będzie cię już rozpraszał żaden list? – spytał, a ja wytrzeszczyłam na niego oczy, próbując odgadnąć, co się kryje za nieporuszonym wyrazem jego twarzy.

Mógł mnie ukarać za przekazywanie listów Francisa i Sibylle. Mógł wyciągnąć konsekwencje, bo złamałam obowiązującą zasadę. Czekałam więc, czego zażąda.

Ale on tylko uniósł lewy kącik ust, zbyt subtelnie jak na prawdziwy uśmiech – choć chciałabym wierzyć, że się mylę – i pożegnał mnie szorstkim ukłonem. Patrzyłam, jak wychodzi z domu i znika wśród burzy. Niepewna, czy właśnie zaznałam jego litości, czy figlarności, jednocześnie pragnęłam, by został, i czułam ulgę, że się oddalił.

Ruszyłam dalej na górę, zostawiając za sobą ślad z deszczu i rozmyślając… Jakie to dziwne, że przy Cartierze zawsze chcę dwóch sprzecznych rzeczy.

* Dłoń – dawna jednostka miary długości, równa ok. 7,44 cm (przyp. tłum.).

2

MAEVAŃSKI PORTRET

Od pierwszego roku w Magnalii, który zakończył się dla mnie porażką, unikałam pracowni malarskiej. Ale kiedy tego deszczowego popołudnia weszłam niepewnym krokiem do środka, zwinąwszy mokre włosy w kok, wróciły do mnie dobre wspomnienia wiążące się z tą komnatą. Przypomniałam sobie poranki, które spędzałam, siedząc u boku Oriany, gdy obie coś szkicowałyśmy pod uważnym okiem Mistrzyni Solene. I ten pierwszy raz, gdy próbowałam malować, pierwszy raz, gdy próbowałam iluminować stronę manuskryptu, pierwszy raz, gdy próbowałam wykonać akwafortę. A potem dopadły mnie przykre wspomnienia, które wciąż tkwiły w pamięci jak siniaki, na przykład ta chwila, kiedy uświadomiłam sobie, że Oriana potrafi ożywić każdy ze swoich obrazów, a moje pozostają niezmiennie płaskie. Albo dzień, w którym Mistrzyni Solene wzięła mnie na bok i delikatnie zasugerowała: Brienno, być może powinnaś spróbować swoich sił w muzyce.

– Przyszłaś!

Oriana przygotowywała dla mnie miejsce po drugiej stronie pokoju, a na policzku miała świeżą smugę czerwonej farby. Pracownia zawsze przytłaczała mnie panującym w niej rozgardiaszem, ale wiedziałam, że Oriana i Mistrzyni Solene same wyrabiają swoje farby. Najdłuższy stół w całym pomieszczeniu był całkowicie zastawiony słojami z ołowiem i pigmentami, tygielkami i ceramicznymi miseczkami, dzbankami wody, kawałkami wapienia, stertami welinu* i pergaminu, kartonem jajek i dużą misą sproszkowanej kredy. Pachniało tu terpentyną, rozmarynem i tym gotowanym zielskiem, z którego w tajemniczy sposób wytwarzały różową farbę.

Ostrożnie lawirowałam między stołem, krzesłami, kartonami i sztalugami. Oriana ustawiła taboret pod ścianą z oknami, gdzie miałam usiąść i pozować jej na tle burzowej poświaty.

– Czy mam się martwić tymi… rekwizytami, którymi Abree tak się ekscytuje? – spytałam.

Oriana właśnie zamierzała mi odpowiedzieć, kiedy do komnaty weszła Ciri.

– Znalazłam. O to ci chodziło, prawda, Oriano? – spytała, kartkując księgę, którą trzymała w ręku. Idąc w naszą stronę, prawie się potknęła o sztalugę. Podała Orianie książkę i spojrzała na mnie. – Wyglądasz na zmęczoną, Brienno. Czy Mistrz Cartier za wiele od ciebie wymaga?

Teraz ja nie miałam czasu odpowiedzieć, bo Oriana wydała okrzyk zachwytu, przyciągając mój wzrok do stronicy, którą właśnie podziwiała.

– Jest doskonała, Ciri!

– Chwileczkę – powiedziałam i sięgnęłam po księgę. Wyrwałam ją Orianie z rąk. – To jedna z ksiąg Mistrza Cartiera, o historii Maevany. – Przesunęłam wzrokiem po ilustracji i odebrało mi mowę. Ujrzałam przepiękną podobiznę królowej. Rozpoznałam ją, bo Cartier uczył nas historii tego królestwa. Była to Liadan Kavanagh, pierwsza królowa Maevany. Co oznaczało też, że władała magią.

Stała wyprostowana i dumna, a spoczywająca na jej skroniach korona z plecionego srebra wysadzanego diamentami przypominała wieniec z gwiazd. Długie brązowe włosy, rozpuszczone i niesforne, okalały jej twarz, przez którą biegła pręga o barwie nazywanej przez Maevańczyków „indygo”. Na szyi nosiła kamień wielki jak pięść – legendarny Kamień Zmierzchania. Odziana była w zbroję, lśniącą złocistokrwistym blaskiem jak smocze łuski, a do boku miała przytroczony długi miecz. Jedną rękę opierała na biodrze, a w drugiej trzymała włócznię.

– Aż tęskno się robi za tamtymi czasami, prawda? – westchnęła Ciri, zaglądając mi przez ramię. – Za czasami, kiedy królowe władały północą.

– To nie czas na lekcję historii – ucięła Oriana, delikatnie odbierając mi księgę.

– Chyba nie zamierzasz mnie tak narysować? – spytałam, czując, jak serce zaczyna mi walić. – Ori… to byłoby aroganckie.

– Wcale nie – odparowała Ciri. Uwielbiała się kłócić. – Jesteś po części Maevanką, Brienno. Kto wie, czy nie wywodzisz się od królowych?

Chciałam zaprotestować, ale do pracowni wkroczyła Abree, niosąc naręcze rekwizytów.

– Oto one – oznajmiła i upuściła je u moich stóp.

Patrzyłam oszołomiona, jak Ciri i Oriana przeglądają te rupiecie, wśród których znalazły się: tania zbroja, tępy miecz i atramentowa jak niebo o północy peleryna. Były to rekwizyty teatralne, zapewne wyniesione po kryjomu z garderoby Mistrza Xaviera.

– Dobrze, Brienno – powiedziała Oriana, wyprostowując się z napierśnikiem w ręku. – Pozwól, że narysuję cię jako maevańską wojowniczkę.

Oriana dzierżyła zbroję, Abree miecz, a Ciri pelerynę i wszystkie trzy wpatrywały się we mnie, czekając z nadzieją na moją odpowiedź. A ja poczułam, że serce bije mi już spokojnie, że ogarnia mnie dreszcz podniecenia, że budzi się we mnie maevańska krew.

– Dobrze. Ale to nie może zająć całego dnia – zaznaczyłam, a wtedy Abree wydała zwycięski okrzyk, Oriana się uśmiechnęła, a Ciri przewróciła oczami.

Stałam nieruchomo i cierpliwie, kiedy mnie ubierały. Portret miał mnie ukazywać jedynie od pasa w górę, więc mogłam mieć na sobie sukienkę adeptki. Napierśnik okalał mi klatkę piersiową, a zarękawia – przedramiona. Granatowa peleryna na moich ramionach sprawiła, że żołądek podszedł mi do gardła, bo natychmiast pomyślałam o swojej pelerynie pasji, a Ciri musiała się tego domyślić.

Wstała i rozpuściwszy mi zwinięte w kok włosy, zaplotła je w mały warkocz.

– Kazałam Abree wybrać niebieską – powiedziała. – Powinnaś nosić swój kolor. Nasz kolor. – Cofnęła się o krok i z zadowoleniem spojrzała na moją fryzurę.

Po pasjonowaniu każda adeptka otrzymywała od swojego mistrza lub mistrzyni pelerynę, której kolor zależał od pasji. Barwą sztuki była czerwień, sztuk dramatycznych – czerń, muzyki – fiolet, błyskotliwości – zieleń, a wiedzy – błękit. Ale peleryna nie była zwykłym symbolem sukcesu i równości, oznaką, że od tej pory adeptka dorównuje swojemu mistrzowi lub swojej mistrzyni. Stanowiła wyjątkowe upamiętnienie, symbol więzi łączącej adeptkę z mistrzem. Zanim całkowicie pochłonęły mnie myśli o pelerynach, do pracowni wpadła przemoczona od deszczu Sibylle. Na twarzy miała radosny uśmiech, a w uniesionej dłoni trzymała wianek z białych kwiatów.

– Mam! – wykrzyknęła, otrząsając się i przyciągając naszą uwagę. – To najbardziej gwiaździsty wianek, jaki udało mi się upleść przed deszczem!

Najwyraźniej wszystkie moje siostry adeptki brały udział w tym portretowym spisku. Brakowało tylko Merei, mojej współlokatorki, a jej nieobecność sprawiła, że na całą komnatę padł jakiś cień.

– Gdzie jest Merei? – spytałam, gdy Sibylle, pełna wdzięku, dorodna i wstydliwa, podeszła, aby udekorować mi skronie.

– Wyglądasz, jakbyś miała uciąć komuś głowę – powiedziała i rozchyliła różane usta w szerokim, pełnym zadowolenia uśmiechu.

– Nie słyszysz jej? – odparła Abree, unosząc palec. Wszystkie umilkłyśmy, a wtedy oprócz bębnienia deszczu o szyby usłyszałyśmy ciche zawodzenie skrzypiec. – Merei powiedziała, że szaleńczo pracuje nad jakąś nową kompozycją, ale przyjdzie, gdy tylko będzie mogła.

– A zatem, Brienno, łap za miecz i siadaj na stołku – poprosiła Oriana, trzymając w ręku muszlę z niebieską farbą.

Patrzyłam na nią nieufnie, ostrożnie sadowiąc się na stołku. Na prawym udzie oparłam rękę, w której niezgrabnie ściskałam miecz, a jego tępy czubek prawie dotykał mojego lewego ucha. Zbroja była elastyczna, ale i tak dziwnie się w niej czułam, jakby moją klatkę piersiową obejmowały liczne, nieznajome ramiona.

– Ciri, przytrzymasz tę ilustrację obok twarzy Brienny? Chcę mieć pewność, że wyjdzie mi to idealnie. – Oriana gestem pokazała przyjaciółce, aby się przybliżyła.

– Że co wyjdzie idealnie? – wyjąkałam.

– Indygo. Nie ruszaj się, Bri.

Nie miałam wyboru; siedziałam nieruchomo, a Oriana na zmianę wpatrywała się w ilustrację i we mnie. Patrzyłam, jak zanurza koniuszki palców w niebieskiej farbie, a gdy przeciągnęła nimi po mojej twarzy – na ukos, od czoła do podbródka – zamknęłam oczy, czując, jakby coś się we mnie budziło. Jakaś głęboko ukryta cząstka, która powinna była pozostać w uśpieniu.

– Możesz otworzyć oczy.

Zamrugałam i z niepokojem spojrzałam na moje siostry, które wpatrywały się we mnie z dumą i aprobatą.

– Myślę, że jesteśmy gotowe. – Oriana sięgnęła po gałgan, aby wytrzeć farbę z palców.

– A co z tym kamieniem? – spytała Sibylle, zaplatając swoje miodowobrązowe włosy w warkocz, aby nie opadały jej na oczy.

– Jakim kamieniem? – Abree zmarszczyła brwi niezadowolona, że przeoczyła jakiś rekwizyt.

– Tym, który królowa ma na szyi.

– To chyba Kamień Wieczorny – powiedziała Ciri, przyglądając się ilustracji.

– Nie, to jest Kamień Zmierzchania – poprawiłam ją.

Mlecznobiałą twarz Ciri zalał rumieniec – nie znosiła być poprawiana – ale tylko odchrząknęła.

– Ach, tak. Oczywiście, ty lepiej znasz historię Maevany, Brienno. Nie bez powodu słuchasz Mistrza Cartiera wciąż ględzącego na ten temat.

Oriana przyciągnęła drugi taboret, który ustawiła przed moim, po czym sięgnęła po pergamin i ołówek.

– Postaraj się nie ruszać, Brienno.

Skinęłam głową, czując, że niebieska farba zaczyna zasychać mi na twarzy.

– Chciałabym być podwójnego pochodzenia – wymruczała Abree, przeciągając się. – Zamierzasz kiedyś wybrać się na drugą stronę kanału i zobaczyć Maevanę? Bo uważam, że powinnaś, Brienno. I zabierz mnie ze sobą.

– Może pewnego dnia – odparłam, a Oriana zaczęła mnie szkicować. – I bardzo bym chciała, żebyś ze mną pojechała, Abree.

– Mój ojciec twierdzi, że Maevana bardzo, ale to bardzo różni się od Valenii – zauważyła Ciri, a ja wyczułam w jej głosie uszczypliwość, jakby wciąż miała mi za złe, że ją poprawiłam. Odłożyła księgę Cartiera i oparłszy się o stół, spojrzała mi w oczy. Jej blond włosy wyglądały jak poświata księżycowa rozlewająca się na jej ramionach. – Niegdyś bywał tam co roku jesienią, kiedy część maevańskich lordów otwierała podwoje swoich zamków dla Valeńczyków przyjeżdżających polować na białe jelenie. Ojciec bardzo lubił te wyprawy, mawiał, że to kraina dobrego piwa i jedzenia, niezwykłych historii i rozrywek, ale oczywiście nigdy nie zabrał mnie ze sobą. Twierdził, że to kraj zbyt dziki i niebezpieczny dla valeńskiego dziewczęcia.

Sibylle prychnęła i rozpięła wysoki kołnierzyk sukienki, aby pomasować sobie szyję.

– Czy nie wszyscy ojcowie wmawiają to córkom, żeby tylko zostawić je „bezpiecznie” w domu?

– Cóż, wiesz przecież, co się mówi o Maevańczykach – powiedziałam, cytując dziadka.

– Co takiego się mówi? – Orzechowe oczy Sibylle nagle rozbłysły zaciekawieniem. Zapomniałam, że list Francisa do niej wciąż spoczywał w kieszeni mojej mokrej sukienki, którą rzuciłam na ziemię w swoim pokoju. Pewnie był kompletnie przemoczony, a pismo rozmazane.

– Że to wytrawni, podstępni kochankowie, którzy prawią słodkie słówka – odparłam, starając się jak najlepiej naśladować chropawy głos dziadka.

Sibylle parsknęła śmiechem – z nas wszystkich ona najlepiej radziła sobie z płcią przeciwną – Abree zaś zakryła usta, jakby sama nie wiedziała, czy ma się czuć zażenowana, czy nie. Ciri w ogóle nie zareagowała, choć widziałam, że stara się powstrzymać uśmiech.

– Dość tych rozmów – zrugała nas żartobliwie Oriana, machając ołówkiem w moją stronę. – Gdyby któraś z mistrzyń tędy przechodziła i cię usłyszała, to spędziłabyś ten ostatni tydzień w kuchni, Brienno.

– Muszą być wytrawnymi i podstępnymi kochankami, aby zasługiwać na kobiety, które tak wyglądają! – ciągnęła Sibylle, wskazując na podobiznę królowej. – Na Boga, co się stało z Maevaną? Dlaczego na tronie zasiada teraz król?

Wymieniłam spojrzenia z Ciri. Dwa lata temu obie przerabiałyśmy ten temat na lekcji. Była to długa i pogmatwana historia.

– Musiałabyś zapytać Mistrza Cartiera – odrzekła w końcu Ciri, wzruszając ramionami. – Mógłby ci to wyjaśnić, bo zna historię każdej krainy, jaka kiedykolwiek istniała.

– Jakie to nużące – narzekała Abree.

Ciri spojrzała na nią ostro, znów urażona.

– Nie zapominaj, Abree, że Brienna i ja mamy wkrótce zostać pasjankami wiedzy.

Abree cofnęła się o krok.

– Wybacz, Ciri. Oczywiście chciałam powiedzieć, że fascynuje mnie wasza zdolność do zapamiętywania tej całej wiedzy.

Ciri prychnęła, jeszcze nieudobruchana, ale na szczęście na tym poprzestała.

– Czy kiedykolwiek poznasz swojego ojca, Bri? – spytała Sibylle.

– Nie, nie sądzę – odparłam szczerze. Jak na ironię, w dniu, w którym poprzysięgłam nigdy więcej o niego nie zapytać, jestem ubrana jak maevańska królowa.

– To takie smutne – zauważyła Abree.

Oczywiście, że dla niej i dla pozostałych sióstr było to smutne. Wszystkie pochodziły ze szlacheckich rodzin, a ich rodzice byli w jakimś stopniu zaangażowani w ich życie.

I dlatego stwierdziłam:

– Dla mnie nie ma to większego znaczenia.

W pokoju zaległa cisza. Wsłuchiwałam się w odgłosy deszczu, dźwięki muzyki Merei niosące się po korytarzu i skrobanie ołówka Oriany na pergaminie.

– Cóż – rzuciła radośnie Sibylle, aby zatrzeć wszelkie ślady zakłopotania. Była adeptką błyskotliwości i znakomicie radziła sobie ze sztuką konwersacji. – Powinnaś zobaczyć mój portret, który narysowała Oriana. Jest całkowitym przeciwieństwem twojego. – Wyjęła go z teczki Oriany i uniosła wysoko, abym mogła mu się dobrze przyjrzeć.

Sibylle była upozowana na idealną valeńską szlachciankę. Ze zdumieniem zauważyłam rekwizyty, które wyszukała dla niej Abree. Sibylle nosiła śmiałą, wydekoltowaną czerwoną suknię wyszywaną perłami, naszyjnik z tanich klejnotów i zmysłową białą perukę. Na policzku miała nawet pieprzyk w kształcie gwiazdki – atrybut arystokratki. Prawdziwe wcielenie valeńskiego piękna. Dystynkcja, wytworność, gracja.

Z kolei mnie Oriana ukazała jako królową – władającą magią, w aurze głębokiego indygo i odzianą w zbroję – która na swego stałego towarzysza wybrała nie mężczyznę, lecz miecz i kamień.

Jakże jaskrawy był kontrast między Maevaną i Valenią, a ja byłam rozdarta między tymi dwiema krainami. Chciałabym się czuć swobodnie w tej wytwornej sukni i z pieprzykiem na policzku, ale jednocześnie pragnęłam odnaleźć swoje dziedzictwo, kryjące się za zbroją i indygo. Pragnęłam władać nie tylko pasją, ale także mieczem.

– Portrety Brienny i Sibylle powinnaś powiesić obok siebie – zasugerowała Abree. – Będą znakomitą lekcją historii dla przyszłych adeptek.

– Tak – zgodziła się Ciri. – Nauczą się, kogo nigdy nie wolno obrażać.

– Jeśli obrazisz Valeniankę, stracisz reputację – zaszczebiotała Sibylle, wydłubując brud spod paznokci. – Ale jeżeli obrazisz Maevankę… stracisz głowę.

* Welin – bardzo cienki pergamin z dokładnie wyprawionej skóry cielęcej, używany dawniej do pisania lub druku (przyp. tłum.).