Narzeczeni mimo woli
- Wydawca:
- Wydawnictwo BIS
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7551-295-3
- Rok wydania:
- 2012
- Słowa kluczowe:
- babcia
- butterfield
- hallstead
- maria
- mieli
- narzeczeni
- oliver
- poprzysięgła
- spełnić
- wiódł
- żywot
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Narzeczeni mimo woli”
Pierwsza książka z cyklu "Diablęta Hallstead Hall" o rodzeństwie po tragicznej śmierci rodziców wychowywanym przez babcię. Babcia rozpieszcza wnuki ale stawia ultimatum, że dostęp do majątku będą mieli dopiero, jak się ożenią lub wyjdą za mąż
Oliver Sharpe, markiz Stonville, wiódł żywot zatwardziałego kawalera i hulaki. A gdy babka poprzysięgła wydziedziczyć niepoprawnego wnuka, jeśli ten nie ustatkuje się i nie ożeni, Oliver postanawia spełnić warunki umowy, sprowadzając do domu fałszywą narzeczoną znalezioną w burdelu! Jednak plany markiza krzyżuje spotkanie z amerykańską pieknością Marią Butterfield, którą ratuje z poważnych tarapatów... i od tej pory nie przestaje jej pragnąć.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sabrina Jeffries
Tytuł oryginału: The Truth about Lord Stoneville
Projekt okładki: Iza Szewczyk
Zdjęcie na okładce: Istockphoto/Kovalvs
Copyright © 2010 by Sabrina Jeffries, LLC
All rights reserved including the right to reproduce this book or portions thereof in any forms whatsoever. For information address Pocket Books subsidiary Rights Department, 1230 Avenue of the Americas, New York NY 10020.
Copyright © for the Polish translation Wydawnictwo BIS 2012
Wszystkie prawa zastrzeżone, w tym prawo do powielania całości lub części w jakiejkolwiek formie. Prosimy o nienaruszanie praw autorskich.
ISBN 978-83-7551-295-3
Wydawnictwo BIS
ul. Lędzka 44a
01-446 Warszawa
tel. (22) 877-27-05, 877-40-33; fax (22) 837-10-84
e-mail:bisbis@wydawnictwobis.com.pl
www.wydawnictwobis.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Tą powieścią dziękuję Jean Devlin za wszystko, co robi.
Dedykuję ją także wszystkim czytelniczkom, które pokochały Stoneville – wreszcie doczekałyście się opowieści o głowie rodu Sharpe’ów!
Drogi Czytelniku
Nazywam się Hester Plumtree, ale prawie wszyscy mówią na mnie Hetty. Od śmierci męża sama zarządzam rodzinnym browarem. I choć niektórzy stale z tego powodu narzekają, ja zawsze powtarzam, że jeśli masz czas na komentowanie życia innych i zrzędzenie, znaczy to, że ktoś czym prędzej powinien znaleźć ci zajęcie.
Oczywiście, gdy tylko w grę wchodzą moje wnuki, mnie ta zasada nie dotyczy. W końcu jako babcia wiem najlepiej, co jest dla nich dobre, nieprawdaż? To ja wychowywałam te dzieci po tym, jak ich ojciec – markiz, oraz matka, a moja córka, zginęli w tragicznym wypadku. Ale nie będę się nad tym rozwodzić, ludzie wystarczająco dużo o tym plotkują.
Tak po prawdzie pragnę jedynie prawnuków. Chyba nie proszę o zbyt wiele? Jednak moje wnuki przynoszą mi tylko same kłopoty. Weźmy, na ten przykład, Olivera. Rozumiem, że każdy sztubak musi się wyszumieć z jedną czy dwiema tancerkami lub śpiewaczkami operowymi, ale Oliver postanowił zamienić hulaszczy tryb życia w swego rodzaju naukę, której nie przestaje zgłębiać. Nawet gdy przez chwilę nie jest pochłonięty piciem lub łajdaczeniem się, szmatławce i tak się prześcigają w podsuwaniu plotek na jego temat – z reguły tyczących się frywolnych igraszek z tą czy inną półnagą kobietą w wannie pełnej przemycanej brandy. Winię za ten stan rzeczy ojca Olivera, którego styl życia chłopak przejął po śmierci rodziców.
A o pozostałą czwórkę też lepiej nie pytać: Jarreta z jego hazardem, Minervę z jej gotyckimi powieściami, o Gabriela i wyścigi oraz o Celię, która nie przepuści żadnej okazji, by chwycić za pistolet i strzelać do celu. Nie bez kozery w towarzystwie zwą ich Diablętami z Halstead Hall. Nie zrozum mnie źle – to dobre wnuki. Dopytują się o moje zdrowie, towarzyszą mi podczas różnych wyjść i wizyt; a także pilnują, żebym się nie przepracowywała. Jednak stanowczo odmawiają porzucenia swych skandalicznych nawyków, a ja mam tego dosyć!
Dlatego obmyśliłam sposób na zmuszenie ich do ustatkowania się i zachowywania jak na dziedziców przystało. Nie spodoba mi się to, ale trudne sytuacje wymagają stosowania radykalnych środków. Bóg mi świadkiem, że doczekam się prawnuków… i to już niedługo!
Szczerze oddana
Hetty Plumtree
Prolog
Ealing, Anglia1806 rok
Oliver Sharpe, szesnastoletni dziedzic tytułu markiza Stoneville, z sercem w gardle wyjechał ze stajni w Halstead Hall. Jego matka dopiero co popędziła w furii do domku myśliwskiego. Rzadko widywał ją w takim stanie, zazwyczaj była po prostu smutna… Chyba że wytrąciło ją z równowagi coś monumentalnego.
Jak na przykład przyłapanie własnego syna na całkowicie niegodnym zachowaniu. Oliver czuł, jak zalewa go fala upokorzenia.
„Jesteś zakałą rodziny! – krzyczała głosem słabym z oburzenia i pełnym bólu. – Zachowujesz się identycznie jak ojciec. Niech mnie piekło pochłonie, jeśli pozwolę mu cię zmienić w taką samą nikczemną, samolubną kreaturę! Nie bacząc na nic i na nikogo, goni jedynie za własną przyjemnością!”.
Oliver nigdy wcześniej nie słyszał przekleństw z ust matki i zmroził go fakt, że w tej chwili złorzeczyła właśnie przez niego. Czy właściwie go oceniła? Czy naprawdę zaczynał upodabniać się do lekkomyślnego rozpustnika, który go spłodził? Mdliło go na samą myśl.
Co gorsza, matka jechała teraz z zamiarem wyliczenia mężowi wszystkich grzechów, a Oliver nie mógł temu zapobiec, albowiem nakazała mu nie pokazywać jej się na oczy. Ktoś jednak musiał ruszyć za nią. Oliver widział matkę równie wzburzoną jedynie wtedy, gdy po raz pierwszy dowiedziała się o niewierności męża. Spaliła wtedy na dziedzińcu kolekcję erotycznych książek ojca.
Chłopiec miał wówczas siedem lat. Bóg jeden wiedział, do jak drastycznych czynów mogła się posunąć teraz, gdy wierzyła, że syn podążał w ślady ojca. W dodatku w tym samym momencie, gdy podejmowali gości.
Obchodząc mury częściowo ufortyfikowanego dworu, który służył im za wiejską rezydencję, Oliver dostrzegł na podjeździe znajomy powóz i serce podskoczyło mu w piersi. Babcia! Dzięki Bogu, że przyjechała; może zdoła przemówić do swej córki.
Oliver dotarł przed dom, gdy powóz stanął, i pospiesznie otworzył babce drzwi.
– Proszę, cóż za miła niespodzianka – powiedziała z ciepłym uśmiechem i wysiadła. – Cieszę się, widząc, że nie zapomniałeś wytwornych manier, jak wielu młokosów w twoim wieku.
Zazwyczaj znalazłby błyskotliwą ripostę na taką uwagę i posprzeczał się z babcią dobrotliwie przez chwilę. Tego dnia jednak nie był w stanie. Nie, gdy przepełniał go strach.
– Matka jest zła na ojca – rzekł cicho, podając kobiecie ramię i prowadząc do domu. Służący nie mogli tego usłyszeć. I tak pół świata plotkowało o zdradach ojca – wszelka niedyskrecja byłaby wodą na młyn plotkarzy.
– To nic nowego, nieprawdaż? – odparła oschle.
– Tym razem to co innego. Wpadła w szał. Pokłóciliśmy się, po czym matka ruszyła sama do domku myśliwskiego.
– Pewnie pojechała odszukać męża.
– Tego się właśnie obawiam. Wiesz, jak on lubi ją prowokować. Jeśli go tam znajdzie, nie wiem, co zrobi.
– I dobrze. – Babcia posłała wnukowi figlarny uśmiech. – Może zrówna tę chałupę z ziemią. Wtedy Lewis nie będzie miał dokąd sprowadzać swoich latawic.
– A niech to, babciu, mówię poważnie! – Gdy uniosła brew na takie słownictwo, chłopiec przełknął prawdziwe przekleństwo, które cisnęło mu się na usta. – Wybacz, ale tym razem to całkiem inna historia. Musisz jechać za nią, porozmawiać, uspokoić ją. To ważne. Mnie nie posłucha.
Kobieta spojrzała na wnuka podejrzliwie.
– Czy jest coś, o czym mi nie mówisz?
– Oczywiście, że nie – odparł, czerwieniąc się.
– Nie kłam własnej babce. O co się z matką pokłóciliście?
Jak miał wszystko wyznać, skoro skręcało go na każdą myśl o tym, co zaszło.
– To nie ma znaczenia. Po prostu wierz mi, że ona cię potrzebuje.
Babcia prychnęła.
– Twoja matka nigdy mnie nie potrzebowała.
– Ale, babciu…
– Posłuchaj, Oliverze – rzekła, poklepując go po ręku, jakby był dzieckiem – wiem, że jesteście z matką zżyci i to dla ciebie trudne widzieć ją wzburzoną. Ale jeśli dasz jej trochę czasu, by zdołała ochłonąć, przyrzekam, że nic jej nie będzie.
– Nie, musisz…
– Dość! – ucięła. – To była długa, trudna podróż i jestem zmęczona. Potrzebne mi filiżanka gorącej herbaty i porządna drzemka. Nie jestem w nastroju do mieszania się w kłótnie twoich rodziców. – Na widok desperacji wymalowanej na jego twarzy złagodziła nieco ton. – Jeśli do zmroku nie wróci, obiecuję że pojadę za nią. Zobaczysz, z pewnością niedługo będzie tu z przeprosinami i oboje o wszystkim zapomnicie.
Nigdy jednak nie wróciła. Tej nocy, w domku myśliwskim, zastrzeliła męża, a potem siebie.
A życie Olivera już nigdy nie było takie samo.
Rozdział I
Ealing1825
Oliver wpatrywał się w widok za oknem biblioteki w Halstead Hall. Szary, zimowy dzień jedynie potęgował jego ponury nastrój, gdy starał się przegnać precz bolesne wspomnienia, zamknąć je, jak zawsze, w najgłębszych zakamarkach umysłu. Tu, w domu rodzinnym, było to o wiele trudniejsze niż w mieście, gdzie mógł zatracać się w ramionach kurtyzan i mocnych trunkach.
Zapomnienie jednak nigdy nie trwało długo. Choć skandal związany z jego nazwiskiem wybuchł już dziewiętnaście lat temu, wciąż szeptano za plecami Olivera, gdziekolwiek się pojawiał.
Tamtej nocy babka powiedziała gościom, że jej córka, szukając odosobnienia, udała się do domku myśliwskiego, gdzie zasnęła. Obudzona przez podejrzane odgłosy, przekonana, że naszedł ją intruz, w panice zastrzeliła mężczyznę. Chwilę później odkryła, że był to jej mąż. Zszokowana i pogrążona w żalu użyła tej samej broni, by odebrać sobie życie.
To była mało przekonująca historia, jak na próbę zatuszowania morderstwa i samobójstwa, a szepty i plotki nigdy na dobre nie ucichły. Szczególnie że przebywający wtedy w rezydencji goście żywo spekulowali na temat całego zdarzenia. Tamtego dnia babcia zabroniła Oliverowi i jego rodzeństwu mówić o tej sprawie z kimkolwiek, nawet ze sobą nawzajem.
Twierdziła, że miało to uciszyć plotki, lecz Oliver często zastanawiał się, czy tak naprawdę nie jego obarczała winą za wszystko. Inaczej, dlaczego teraz miałaby przerywać milczenie i wypytywać go o kłótnię z matką? Oczywiście nie odpowiedział. Na samą myśl, że miałby wyznać prawdę, czuł bolesny ucisk żołądka.
Odwrócił się od okna, by kroczyć po pokoju wzdłuż stołu, przy którym jego rodzeństwo oczekiwało na pojawienie się seniorki rodu. Właśnie dlatego unikał Halstead Hall – dom zawsze wprawiał go w sentymentalny nastrój.
Dlaczego babka zwołała to przeklęte spotkanie akurat tutaj? Oliver przez lata trzymał dom zamknięty. Pomieszczenia przesiąkły zapachem wilgoci i pleśni, a do tego były zimne niczym lody Arktyki. Jedynie gabinetu nie zakryto przed kurzem, gdyż pracował w nim zarządca majątku. Trzeba było wysprzątać bibliotekę tylko z powodu spotkania, które babcia mogła przecież bez trudu zaaranżować we własnym domu, w mieście.
Zwyczajowo odmówiłby jej wizyty w zaniedbanym majątku, jednak po wypadku brata – Gabriela – rodzeństwo stąpało po cienkim lodzie. Nietypowe milczenie seniorki na ten temat potwierdzało niezbicie, że zaleźli jej za skórę. Coś było na rzeczy… i z pewnością im się nie spodoba.
– Jak twoje ramię? – spytała Gabe’a ich siostra, Minerva.
– A jak sądzisz? – odburknął. Temblak przewieszony miał na pomiętym, czarnym płaszczu do konnej jazdy, a jasnobrązowe włosy jak zwykle w nieładzie. – Boli jak diabli.
– Nie warcz na mnie. To nie ja omal się nie zabiłam.
Minerva miała dwadzieścia osiem lat. Była dwa lata starsza od Gabriela, a o cztery lata młodsza od drugiego w kolejności syna, Jarreta, i o cztery starsza od Celii, najmłodszej z rodzeństwa. Jednak jako najstarsza z dziewcząt upierała się, by im wszystkim matkować. Nawet wyglądała jak ich matka, ze swą jasną, gładką cerą, brązowymi włosami, przetykanymi jasnymi pasmami niczym złotem, i z ciemnozielonymi, jak u Gabe’a, oczami. Praktycznie nie było choćby cienia podobieństwa pomiędzy nimi a Oliverem, który odziedziczył urodę ojca, pół-Włocha – ciemne oczy, ciemne włosy, ciemną karnację. A do kompletu – mroczne serce.
– Masz szczęście, że porucznik Chetwin na czas się wycofał – zwróciła bratu uwagę Celia. Była nieco bledszym wizerunkiem Olivera, oczy miała piwne. – Ponoć odznacza się większą odwagą niż rozsądkiem.
– W takim razie dobrali się z Gabe’em znakomicie – warknął Oliver.
– Daj mu już spokój – rzekł Jarret. Najbardziej z nich wszystkich przypominał oboje rodziców, miał czarne włosy, ale niebieskozielone oczy i w żadnym razie nie mógłby, tak jak Oliver, uchodzić za Włocha. – Od tego głupiego wyścigu powozów besztasz go bez przerwy. Był pijany. Ten stan, zdaje się, nie jest ci obcy.
Oliver odwrócił się do Jarreta.
– Zgadza się, jednakże ty nie byłeś pijany, a mimo to pozwoliłeś mu…
– Nie obwiniaj Jarreta – wtrącił Gabe. – Chetwin rzucił mi wyzwanie. Gdybym odmówił, wyszedłbym na tchórza.
– Lepiej być tchórzem niż martwym. – Oliver nie tolerował tego typu idioctw. Nic nie było warte, by ryzykować własne życie – ani kobieta, ani honor, a z pewnością nie reputacja. Wielka szkoda, że do tej pory nie udało mu się wbić tego swoim zidiociałym braciom do głów.
Kto jak kto, ale Gabe powinien był wiedzieć lepiej. Ścigali się najniebezpieczniejszą trasą w całym Londynie. Dwa wielkie głazy okalały drogę tak ciasno, że tylko jeden powóz mógł między nimi przejechać. Zmuszało to jednego z powożących do wycofania się w ostatniej chwili, by nie rozbić pojazdu o kamienie. Wielu śmiałków nie zdołało w porę zareagować.
Nazywano to „nawlekaniem igły”. Oliver zwał to szaleństwem. Fakt, Chetwin wstrzymał konie, lecz powóz Gabe’a zahaczył bokiem o jeden z głazów. Odłamał koło i chwilę później stał się plątaniną potrzaskanego drewna, rozdartej skóry i poskręcanego metalu. Dzięki Bogu konie przeżyły katastrofę, a Gabriel wywinął się z niej jedynie ze złamanym obojczykiem.
– Powinieneś wiedzieć, że Chetwin znieważył nie tylko mnie. – Gabe spojrzał prowokująco. – Powiedział, że nie zdecyduję się z nim ścigać, ponieważ jestem takim samym tchórzem, jak nasza strzelająca do cieni matka.
– W jego głosie słychać było gniew. – Nazwał ją morderczynią z Halstead Hall.
Wszyscy zesztywnieli, słysząc znajome oszczerstwo, a Oliver zazgrzytał zębami.
– Matka nie żyje od lat. Nie potrzebuje, byś bronił jej honoru.
– Ktoś musi to robić – odparł Gabe z kamiennym obliczem – skoro ty nie masz zamiaru.
Do licha, nie miał najmniejszego zamiaru bronić jej po tym, co zrobiła. Nigdy nie zdoła jej wybaczyć. Ani sobie, że do tego dopuścił.
Drzwi otworzyły się i do pokoju weszła ich babcia, a za nią adwokat rodziny, Elias Bogg. Wszyscy zebrani zamarli. Obecność urzędnika nie wróżyła niczego dobrego.
Gdy Bogg zajął swoje miejsce, babcia stanęła u szczytu stołu z wyrazem prawdziwego zmęczenia wymalowanym na naznaczonej zmarszczkami twarzy. Olivera zalała nowa fala poczucia winy. Ostatnimi czasy siedemdziesięciojednoletnia kobieta wyglądała jeszcze starzej, jak gdyby ugięła się pod ciężarem obowiązków i nieco skurczyła.
Próbował ją przekonać, by zrezygnowała z prowadzenia założonego przez ich dziadka browaru. Powinna zatrudnić zarządcę. Jednak odmówiła. Jak twierdziła, lubiła pracować. Czyżby zamiast tego miała pozostać na wsi i zająć się haftowaniem? Taki pomysł budził jedynie jej szczery śmiech.
Być może miała powody do śmiechu. Wielu nazwałoby Hester „Hetty” Plumtree prostą. Jej rodzice prowadzili gospodę. Poznała tam swojego przyszłego męża i razem zmienili Browar Plumtree w imperium wystarczająco wielkie, by stać ich było na najlepsze szkoły dla matki Olivera, Prudence. Wystarczające również, by Prudence usidliła zubożałego markiza.
Babcia zawsze upajała się faktem, iż jej córka zdobyła tak dobrą partię, przedstawiciela jednego z najstarszych rodów wśród angielskiej arystokracji. Nigdy jednak nie potrafiła zetrzeć piętna parweniuszki ze swych spódnic. Świadectwo jej pochodzenia dawało o sobie znać w dziwnych momentach, na przykład gdy cieszyła się szklaneczką piwa przy obiedzie lub gdy śmiała się z rubasznych dowcipów.
Mimo tego była zdeterminowana dopilnować, by jej wnuki stały się tym, kim ona sama być nie mogła: prawdziwymi arystokratami. Babcia nie znosiła ich tendencji do szokowania towarzystwa, przez którą w oczach ludzi uchodzili za diabelskie pomioty okrytej hańbą pary. Usilnie starała się podnieść status rodziny, uważała więc, że ma prawo widzieć rezultaty swych wysiłków w dobrych małżeństwach i prawnukach. Złościło ją, że żadne z wnuków nie spieszyło zadowolić jej w tej materii.
Oliver przypuszczał, że miała podstawy, by tak się czuć. Choć często nieobecna, gdy dorastali, zajęta zarządzaniem Browarem Plumtree po śmierci męża, była jedynym rodzicem, jakiego jego młodsze rodzeństwo kiedykolwiek miało. Dlatego ją uwielbiali.
Oliver czuł wobec babci to samo, z wyjątkiem momentów, gdy kłócił się z nią o finanse.
– Spocznij, Oliverze. – Babka przeszyła go ostrym spojrzeniem niebieskich oczu. – Zaczynam się denerwować, gdy tak chodzisz tam i z powrotem.
Lord przystanął, lecz nie zamierzał usiąść. Staruszka wyprostowała się i zmarszczyła brwi.
– Moi drodzy, podjęłam co do was ostateczną decyzję – powiedziała, jak gdyby wciąż byli dziećmi. Powiodła wzrokiem po zebranych i kontynuowała głosem nieznoszącym sprzeciwu: – Najwyższy czas, żebyście się ustatkowali. Daję wam więc rok, w czasie którego sprawy mieć się będą po staremu, lecz po upływie wyznaczonego czasu każdemu z was odetnę fundusze. Ponadto wykluczę was z mojego testamentu. – Zignorowała pomruki oburzenia. – Chyba że… – Zawiesiła głos, by uzyskać lepszy efekt.
– Co masz na myśli? – spytał Oliver przez zaciśnięte zęby.
Babcia spojrzała mu w oczy.
– Chyba że przyszedł wreszcie czas na małżeństwo.
Powinien był się tego spodziewać. Jako trzydziesto – pięciolatek był w wieku, w którym większość mężczyzn o jego pozycji społecznej znajdowało dla siebie małżonki. Babka często ubolewała nad tym, że nadal nie narodził się spadkobierca tytułu, ale kto przy zdrowych zmysłach byłby na tyle szalony, żeby przedłużać ten ród? Rodzice pobrali się dla pieniędzy i zakończyło się to katastrofą. Niezależnie od tego, jak skąpe stałyby się finanse, Oliver nie miał zamiaru powtarzać tego błędu.
Babcia wiedziała o jego uczuciach, dlatego to, że uciekała się do gróźb wobec reszty rodzeństwa, by zmusić go do posłuszeństwa, odebrał jako bolesną zdradę.
– Pozbawisz moich braci i siostry środków do życia tylko po to, żeby zakuć mnie w okowy małżeństwa? – warknął.
– Źle mnie zrozumiałeś – odparła chłodno. – Miałam na myśli to, że oczekuję zawarcia związków małżeńskich od całej waszej piątki. – Spojrzała na resztę wnuków.
– Nim upłynie rok, wszyscy musicie znaleźć sobie małżonków albo pożegnacie się ze spadkiem. Co więcej, nie będę dalej wynajmować miejskiej rezydencji, skoro zatrzymywałam się tam jedynie ze względu na dziewczęta. Nie będzie dla nich posagów, nie będę też utrzymywać londyńskich kawalerskich mieszkań Gabe’a i Jarreta ani stajni dla ich koni. Jeśli wy, chłopcy, się nie pożenicie, a dziewczęta nie wyjdą za mąż, będzie to koniec mojego wsparcia. Oliver, i tylko on, stanie się za was odpowiedzialny.
Oliver jęknął. Odziedziczona przez niego kłopotliwa posiadłość jakoś sobie radziła, ale daleko jej było do samowystarczalności.
Gabe gwałtownie wstał od stołu.
– Babciu, nie wolno ci! Gdzie dziewczęta się podzieją? Gdzie będziemy mieszkać ja i Jarret?
– Tu, w Halstead Hall, jak mniemam – powiedziała bez cienia skruchy.
Oliver spojrzał na nią spode łba.
– Wiesz doskonale, że to niemożliwe. Musiałbym otworzyć dom i odświeżyć go.
– Niech go ręka boska broni – skomentował sarkastycznie Jarret. – Poza tym Oliver ma dochody z posiadłości, dzięki którym jest w stanie się utrzymać. Nawet jeśli reszta z nas zastosuje się do twojej prośby, on nie musi, więc gdy odmówi, kara spadnie tylko na nas.
– Takie są moje warunki – odparła chłodno. – Nie podlegają negocjacji, chłopcze.
Niezależnie od obaw Jarreta babcia z pewnością wiedziała, że Oliver nie pozwoliłby rodzeństwu cierpieć. Wreszcie znalazła jedyny sposób na to, by przywołać ich do porządku – wystarczyło posłużyć się uczuciami, którymi nawzajem się darzyli i które były jedyną stałą wartością w ich życiu.
To był plan genialny i zarazem diaboliczny. Jarret mógłby posłać kobietę do wszystkich diabłów, gdyby chodziło jedynie o niego, lecz nie skazałby sióstr na staropanieństwo lub żywot guwernantek. Minerva, która zarabiała nieco na swoich książkach, mogłaby zbagatelizować babcine przykazania i spróbować samodzielnie się utrzymać, lecz także nie potrafiłaby skazać pozostałych na życie w ubóstwie.
Każde z nich będzie się martwić o pozostałych, co oznaczało, że wszyscy, nawet Oliver, poczują się zmuszeni przystać na postawione im warunki.
– Gdybyście zechcieli, moglibyście doprowadzić do tego, żeby ta posiadłość przynosiła dochód – zwróciła im uwagę babcia. – Może gdyby cała wasza piątka podzieliła między siebie obowiązki… – Urwała, by spojrzeć na Olivera wymownie. – Albo gdyby wasz brat bardziej interesował się majątkiem, zamiast pozostawiać go swemu zarządcy i spędzać dnie na łajdaczeniu się i piciu, może zdołałby utrzymać was wszystkich na całkiem wygodnym poziomie.
Oliver zdusił cisnącą mu się na usta ripostę. Dobrze wiedziała, dlaczego z trudem znosił sam widok tego miejsca. Ojciec poślubił matkę dla pieniędzy, by zachować pozycję rodu, na której tak mu zależało, a Olivera prędzej piekło pochłonie, nim pozwoli na to, by ten przeklęty majątek i wszystko, co sobą reprezentuje, zniszczyło go tak jak rodziców.
– Tak się składa, że wiem – ciągnęła babcia – iż Oliver sprzedał ostatnią niezapisaną część rodzinnych włości w ramach spłaty kilku długów, które wspólnymi siłami nagromadziliście, a ja odmówiłam ich pokrycia. Niewiele już zostało majątku, który moglibyście spieniężyć.
Do dalszego wygodnego i dostatniego życia niezbędne wam są środki, które ja mogę zapewnić.
A niech ją licho porwie za to, że miała rację. Pozbawione miejskiej rezydencji i kawalerskich mieszkań rodzeństwo nie miałoby innego wyboru, jak tylko przenieść się tutaj. Obecnie nawet sam Oliver nie miał własnego domu – do niedawna mieszkał we wspomnianym przez babcię Acton. Musiał zatrzymać się u braci, nim wymyśli, co począć dalej. Jednak nie planował zagospodarowania rodzinnej posiadłości tak, by utrzymywała ich wszystkich, jak również przyszłych bratanków i siostrzeńców.
Nic dziwnego, że przez ostatnie dwadzieścia dwa lata babcia z takim powodzeniem zarządzała browarem. Była Machiavellim w spódnicy.
– Kto w takim razie miałby odziedziczyć Browar Plumtree? – spytał. – Chcesz powiedzieć, że nie przekażesz go Jarretowi, tak jak chciał tego nasz dziadek?
– Mogłabym zostawić interesy twojemu kuzynowi Desmondowi.
Jarret jęknął, a Minerva zawołała:
– Nie możesz oddać browaru Desmondowi. Całkiem go zrujnuje!
Staruszka wzruszyła ramionami.
– A co mnie do tego? Będę martwa. A jeśli wy nie zamierzacie podejmować stosownych kroków, koniecznych do tego, by majątek pozostał w rodzinie, nie ma większego znaczenia, w czyje ręce trafi całe imperium, nieprawdaż?
Celia poderwała się z miejsca.
– Babciu, wiesz przecież, co zrobi Desmond. Pozatrudnia dzieci i zaharuje je na śmierć – protestowała z troską i pasją, z jakimi angażowała się na co dzień w walkę o poprawę warunków pracy dzieci. – Wystarczy spojrzeć, jak zarządza swoimi młynami. W żadnym wypadku nie wolno ci dopuszczać do rodzinnej fabryki człowieka tego pokroju.
– Mogę zostawić interes, komu tylko sobie życzę.
– Starsza pani spojrzała na wnuki oczami zimnymi jak stal.
To musiał być blef. Przecież równie mocno nienawidziła Desmonda. A jednak nie należała do osób stosujących tego typu sztuczki.
– Przypuszczam, że życiowych partnerów dla nas też już wybrałaś? – zapytał gorzko Oliver.
– Nie. Tę kwestię pozostawiam wam. Nie ustatkujecie się jednak nigdy, jeśli ja was do tego nie zmuszę. Zbyt długo już wam pobłażałam. Czas, byście przysłużyli się tej rodzinie, a co za tym idzie – zapewnili rodowi spadkobierców stworzonego przeze mnie dziedzictwa.
Celia ciężko opadła na krzesło.
– Przecież nie możemy z Minervą, ot tak, wybrać sobie na mężów pierwszych lepszych kawalerów. To mężczyzna musi się oświadczyć. A jeśli żaden się o to nie pokusi?
Babka przewróciła oczami.
– Obie jesteście uroczymi pannami, za którymi wszędzie ogląda się mnóstwo mężczyzn. Gdybyś, droga Celio, przestała bić na głowę wszystkich kolegów twoich braci w zawodach strzeleckich, jeden z nich z pewnością poprosiłby o twoją rękę. A gdyby Minerva skończyła z pisaniem tych okropnych, gotyckich powieści…
– Tego nie zrobię – zaprotestowała Minerva.
– Przynajmniej pisz pod pseudonimem. Nie rozumiem, dlaczego koniecznie masz obwieszczać wszem wobec, że to ty jesteś autorką tych osławionych powieści, i gorszyć każdego, kogo spotkasz.
Babcia spojrzała na Jarreta i Gabriela.
– A wy dwaj moglibyście czasem faktycznie pojawić się na balu. Jarret nie musi spędzać każdej nocy na horyzoncie, a Gabe… – Westchnęła ciężko. – Gdybyś tylko przestał ścigać się z każdym głupcem, który rzuci ci wyzwanie, miałbyś czas na znalezienie narzeczonej. Z całą pewnością potraficie oczarować szanowane kobiety na tyle, by skłonić je do małżeństwa. Zdaje się, że wabienie kurtyzan i aktorek do własnego łoża nie sprawia wam najmniejszych kłopotów.
– O Boże – mruknął Gabe, a uszy zaczęły mu się czerwienić. Sypiać z prostytutką to jedno, ale wysłuchiwać na ten temat uwag własnej babki to już zupełnie inna sprawa.
Wpatrując się w Olivera, staruszka dodała:
– A wszyscy wiemy, że wasz brat ma nad wami znacząca przewagę w postaci swojego tytułu.
– Tak, wymiana „tytuł za pieniądze” w przypadku naszych rodziców skończyła się niezwykle korzystnie – stwierdził sarkastycznie. – Widzę, że z niecierpliwością oczekujesz, bym powtórzył taką transakcję.
Oliver zignorował wyrzuty sumienia, które zaczęły go kąsać, gdy dostrzegł ból, jaki się odmalował na twarzy babci. Jeśli zamierzała ich zmusić do tego wszystkiego, powinna także liczyć się z konsekwencjami.
Po głowie kołatały mu się ostatnie usłyszane od matki słowa: „Jesteś zakałą rodziny…”. Aż zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Ruszył do drzwi i je otworzył.
– Babciu, zechcesz zamienić ze mną parę słów na osobności?
– Jeśli sobie tego życzysz – odparła, unosząc siwą brew.
Gdy tylko znaleźli się w holu, Oliver zwrócił się do starszej damy.
– Narzucenie jakiejś niewinnej kobiecie mojej osoby w roli męża niczego nie zmieni.
– Jesteś pewien? – Babcine spojrzenie tym razem było łagodniejsze. – Stać cię w życiu na o wiele więcej niż takie błądzenie bez celu, Oliverze.
Boże, gdyby tylko wiedziała.
– Taki właśnie jestem. Czas, byś się z tym pogodziła. Tak, jak to uczyniła moja matka.
Na te słowa kobieta pobladła.
– Wiem, że nie lubisz mówić o wydarzeniach tamtego dnia…
– Zgadza się – przerwał jej. – I to się nie zmieni.
Nie opowie o tym nikomu.
– Nie chcesz o tym rozmawiać, bo to mnie uważasz za wszystkiemu winną.
– A niech to, wcale nie! – Winił jedynie siebie. Gdyby tylko od razu pojechał za matką. Gdyby tylko bardziej nalegał na ingerencję babci. Gdyby tylko, gdyby… – Nie winię cię za przeszłość. Ale za to, co robisz teraz, tak.
– Z pewnością sam też widzisz, że coś musi się zmienić.
– Dlaczego? Minerva i Celia prędzej czy później wyjdą za mąż, a Gabe i Jarret starają się wyszumieć. Z czasem się ustatkują.
– Tobie to się nie udało.
– To co innego.
– Dlaczegóż to?
– Skąd ta nagła potrzeba przymuszenia nas do małżeństw?
– Odpowiem na twoje pytanie, jeśli i ty dasz mi odpowiedź.
To tego oczekiwała od wnuka – odpowiedzi. Cóż, tego nigdy się nie doczeka.
– Pewnego dnia, Oliverze – stwierdziła, gdy nadal milczał – będziesz musiał opowiedzieć o tym, co się wtedy wydarzyło, choćby po to, by w końcu zamknąć ten rozdział.
– Już go zamknąłem. – Oliver odwrócił się na pięcie i ruszył do drzwi.
Gdy je otworzył, kobieta zawołała za nim:
– Nie zmienię zdania co do swoich warunków. Ożeń się albo wszystko stracisz.
Gdy Oliver zamarł z dłonią na klamce, stanęła w progu i popatrzyła na wnuki.
– Dość mam już słuchania o tym, że brukowce nazywają was Diablętami z Halstead Hall. O tym, jak to moja najmłodsza wnuczka po raz kolejny zgorszyła i przeraziła wszystkich, gdy pojawiła się na jakichś zawodach strzeleckich. – Przeniosła spojrzenie na Gabe’a. – Albo o tym, że mój wnuk niemal stracił życie w wyścigu. Ma się to wszystko natychmiast skończyć.
– A gdybyśmy obiecali zachowywać więcej dyskrecji? – warknął Oliver.
– To nie wystarczy. Być może jeśli każde z was będzie mieć kogoś, kto jest od was zależny, małżonka lub dzieci, wreszcie nauczycie się cenić to, co posiadacie.
– Babciu, do cholery…
– Nie przeklinaj mi tu. To koniec tej dyskusji. Pan Bogg wyłoży wam szczegóły moich roszczeń, i to jemu zadawajcie pytania. Ja muszę udać się na spotkanie w browarze.
Odeszła korytarzem, postukując żywo laską.
Gdy tylko Oliver wrócił do pokoju, rodzeństwo zwróciło się do pana Bogga.
– Ona chyba nie mówiła poważnie?
– Jak mogła?
– Musi jej pan to wyperswadować.
Bogg rozsiadł się na zabytkowym krześle, które zaskrzypiało w odpowiedzi.
– Przykro mi, ale nic nie mogę zrobić. Po wypadku lorda Gabriela wasza babka powzięła postanowienie, iż nie będzie przyglądać się, jak umieracie, nie wypełniwszy swych obowiązków wobec rodu Sharpe’ów.
– Widzisz co narobiłeś, Gabe? – krzyknęła Celia. – Wszystko zepsułeś!
– Nie o niego chodzi – rzekł ze znużeniem Oliver – lecz o mnie. Ona nie chce utracić tytułu i pozycji, które z takim trudem dla swej rodziny wywalczyła. Chce się upewnić, że jeden z nas przedłuży ród.
– Dlaczego więc wplątuje w to także mnie i Celię? – spytała Minerva.
– Za pozwoleniem – wtrącił pan Bogg – wasza lordowska mość jest w błędzie. Babka martwi się o was wszystkich. Nim sama uda się na wieczny spoczynek, chce mieć pewność, że przyszłość wszystkich wnuków jest zapewniona.
Oliver odwrócił się gwałtownie.
– Spoczynek? Babka jest chora? – Na samą myśl ścisnęło go w żołądku. – Czy jest coś, czego nam nie mówi? – Tłumaczyłoby to, dlaczego wystąpiła ze swoim ultimatum tak nagle.
Bogg po chwili pokręcił głową.
– Jest po prostu zmęczona czekaniem, aż wasza piątka zdecyduje się dać jej prawnuki.
W to Oliver mógł bez trudu uwierzyć. Bogg odchrząknął: – Czy są jeszcze jakieś pytania?
– Tylko jedno – odparł Oliver. – Czy naprawdę nie zastrzegła, z kim wolno nam wejść w związki małżeńskie? – Przyszedł mu do głowy pomysł, jak przerwać tę farsę.
– W tej kwestii nie postawiono żadnych warunków. Są jednak inne zasady.
Oliver słuchał kolejno wymienianych punktów: na przykład śluby muszą odbyć się w Anglii, a wybryki w stylu ucieczek na szybki ślub do Gretna Green są całkowicie wykluczone. Najwyraźniej babcia martwiła się, że tego typu małżeństwo mogłoby zostać prawnie podważone. Na szczęście żadne z wymienionych przez adwokata wymagań nie stawało na drodze planowanego przez Olivera przedsięwzięcia.
Wypełniwszy swój obowiązek, Bogg pozostawił zebranych ich niedoli. Minerva zwróciła się do Olivera:
– Musisz przekonać babcię, że to niedorzeczne. Nie widzę powodu, dla którego miałabym znosić męża, gdy jestem w zupełności pogodzona z obecnym, satysfakcjonującym mnie stylem życia.
– Mnie także nie spieszy się do małżeństwa, zapewniam cię – warknął Jarret. – Ani się obejrzymy, a będę zmuszony zarządzać tym cholernym browarem. A to ostatnie, na co mam ochotę.
– Powinniśmy się wszyscy przenieść tutaj i udowodnić, że nie potrzebujemy jej pieniędzy – stwierdziła Celia. – Zrobić tak, jak zasugerowała, dbać o interesy wspólnie…
– Tak, szczególnie że ty tak dobrze znasz się na zarządzaniu majątkiem – uciął Gabe.
– Uwaga Celii była słuszna – wtrąciła Minerva. – Gdybyśmy pokazali babci, że świetnie poradzimy sobie sami, może jeszcze przemyślałaby swoje plany. Poza tym, jeśli i tak prędzej czy później wszyscy skończymy tutaj, równie dobrze możemy zacząć się do tego przyzwyczajać.
– Boże, dopomóż. – Jarret posłał Oliverowi harde spojrzenie. – Chyba nie chcesz, żebyśmy się tu wprowadzili?
Oliver westchnął.
– Najchętniej nigdy więcej bym tego miejsca nie oglądał. Niestety, Celia ma rację. Jeśli tu zamieszkamy, zmusimy babcię, by się poddała. Możemy ją zaprosić, żeby wpadła z wizytą i przekonała się, jakie rezultaty dadzą jej niedorzeczne knowania, jeśli będzie przy nich obstawać.
Oliver z trudem panował nad falą obrzydzenia, jaka zalewała go na myśl o powrocie do Halstead Hall. Jednak gdyby udało mu się wcielić w życie plan, wkrótce znów mógłby puścić przeszłość w niepamięć.
– Tymczasem mam jeszcze jednego asa w rękawie. To ryzykowne posunięcie, ale może zmusi staruszkę do zdradzenia się ze wszystkimi planami. Nie przemyślała całej sprawy wystarczająco dokładnie, co zamierzam jej uzmysłowić. Nadal jestem w posiadaniu pewnych funduszy po sprzedaży ostatniej nieruchomości, a oto, co proponuję…
Rozdział II
Na litość boską, Freddy, nie ociągaj się – mruknęła Maria Butterfield do swego tyczkowatego kuzyna, idąc ubłoconą ulicą. Urzędnik, za którym podążali, narzucał całkiem żwawe tempo. Wystarczyło, że musieli znosić tę nieszczęsną angielską pogodę, a jeśli do tego zgubili trop, nigdy nie odnajdą Nathana Hyatta. Nie mogła do tego dopuścić po tym, jak przybyli aż z Dartmouth w Massachussetts, by odszukać jej narzeczonego.
– Jesteś pewna, że torba tego człowieka należy do Nathana? – sapnął Freddy.
– Po obu stronach widnieją inicjały, jak te, które specjalnie dla niego zamówiłam. A człowiek, który miał przy sobie torbę, znajdował się w tej samej części miasta co London Maritime, gdzie trzy miesiące temu po raz ostatni widziano Nathana. Muszę jej się bliżej przyjrzeć, żeby zyskać całkowitą pewność.
– Niby jak? I nie myśl, że ja to zrobię. Nie zamierzam na twoje życzenie potykać się z jakimś angielskim czortem.
– Myślałam, że szablę u boku nosisz po to, by mnie chronić.
Odkąd znaleźli się w Londynie, Freddy codziennie przypinał do pasa pochwę ze starą szablą jej ojca. Przykuwał tym uwagę gapiów, albowiem w tych czasach nikt już nie nosił przy sobie tego typu broni.
– To żelastwo ma chronić mnie – odparł Freddy. – Słyszałem, że pojedynkują się tu dla zabawy. Nie po to przybyłem taki szmat drogi, żeby wyszczerbić w bójce ulubioną szablę.
Maria prychnęła.
– Przyjechałeś ze mną dlatego, że twoi starsi bracia są zajęci swoimi rodzinami, a ciotka Rose natarłaby ci uszu, gdybyś tego nie zrobił. – Zobaczyła, że chłopak się rumieni, więc łagodniej dodała: – Poza tym nie ma powodów do potyczek. Przekonamy tego jegomościa pokojowo, żeby pozwolił nam przyjrzeć się torbie, gdy już się przekonamy, dokąd zmierza. Mam nadzieję, że doprowadzi nas do Nathana.
– Wolałbym piekarnię. Minęły blisko trzy godziny od ostatniego posiłku. – Jakby na dowód: zaburczało mu w brzuchu. – Nie sądziłem, że spróbujesz mnie zagłodzić.
Maria westchnęła. Freddy żył w stanie permanentnego głodu. Ciocia Rose mawiała, że wszyscy dwudziestojednoletni młodzieńcy mają wilczy apetyt, jednak teraz lepiej byłoby, gdyby chłopak jadł jak ptaszek, za to był groźny niczym wilk. Patrząc na to, w jakim tempie Freddy przejadał ich fundusze, musiała go uznać za kosztownego obrońcę.
Jakże żałowała, że Nathan nie pozostał w Ameryce, gdzie było jego miejsce. Gdyby tylko papa nie umarł, pomyślała z żalem. Wciąż nie mogła w to uwierzyć. Mijając kolejne zmrożone kałuże, wspominała minione miesiące. Od jakiegoś czasu papa nie był tak czerstwy jak zwykle, lecz nie spodziewała się, że jego serce zawiedzie i mężczyzna umrze w swoim gabinecie w wieku sześćdziesięciu pięciu lat.
Nagle naszła ją niepokojąca myśl. Jeśli Nathan nie otrzymał jej ostatnich listów, mógł nawet nie wiedzieć o śmierci jej ojca. Nie wiedział, że będzie teraz jedynym właścicielem stoczni New Bedford… Zakładając, że ożeni się z nią, tak jak planowali.
A jeśli jej nie poślubi? Czy to dlatego od miesięcy nie miała od niego żadnych wieści? Czyżby postanowił skorzystać z okazji, by uciec przed małżeństwem?
Na miejscu Nathana każdego zmęczyłyby ciągłe wymagania, by się sprawdzić, nim poślubi dziedziczkę i przejmie firmę. To właśnie dlatego udał się do Anglii, by wynegocjować intratną sprzedaż kliprowych statków przedstawicielom London Maritime. Może po dotarciu na miejsce zmienił zdanie względem narzeczeństwa.
Oczy Marii zaczęły się napełniać łzami. Nie, on by tak nie postąpił. Był honorowym mężczyzną. Ich związek mógł być mniej płomienny niż innych zaręczonych par, ale z pewnością zależało im na sobie. Musiało mu się przydarzyć coś strasznego – w żadnym wypadku nie próbowałby uciec od obowiązków. Musiała go odnaleźć. Szczególnie teraz, gdy straciła najważniejszego mężczyznę w swym życiu.
Jednak widok torby Nathana w rękach innego człowieka nie wróżył niczego dobrego. Nathan sam nigdy by się z nią nie rozstał, a zatem ten mężczyzna musiał ją ukraść. Serce Marii waliło w rytm jej pospiesznych kroków. Nathan pewnie leżał martwy pośród jakichś pustkowi, zgładzony przez zdradzieckich Anglików. A jeśli tak, to…
Nie, nie wolno jej było tak myśleć, bo całkiem się załamie.
– Mopsy… – odezwał się ściszonym głosem Freddy.
– Nie nazywaj mnie tak. Nie jesteśmy już dziećmi.
– Poza tym Nathan uważał, że to niestosowne wobec damy. Zwracał na tego typu sprawy szczególną uwagę, jako że wychował się w Baltimore pośród wyższych sfer, nim sześć lat temu przeniósł się do prowincjonalnego Dartmouth, by współpracować z jej ojcem.
– Wybacz, Mop… Mario – wymamrotał Freddy.
– Ciągle się zapominam. – Przysunął się bliżej. – Tak sobie myślę, że nie powinniśmy błąkać się po mieście po zmroku. Ta dzielnica nie wydaje się zbyt sympatyczna. A te panie tam, nieopodal, wyglądają na nieco… roznegliżowane.
Maria była tak skupiona na śledzeniu mężczyzny przed sobą, że nie zwracała uwagi na otoczenie. Gdy rozejrzała się dokoła, na moment serce zamarło jej w piersi. Skąpo odziane kobiety wyglądały z okien ponad ich głowami, chwaląc się wdziękami wprost wypływającymi z obfitych dekoltów. Musiało im być okropnie zimno, ale najwyraźniej nie miało to większego znaczenia.
Maria stawała się coraz bardziej spięta, w miarę jak jej myśli zaczęły zaprzątać wspomnienia o tym, jak to musiała wyciągać papę z tego typu miejsc.
– Kawalerze – zawołała do Freddy’ego jedna z kobiet, a jej oddech wnet zamienił się w widoczną mgiełkę – moja kizia-mizia wnet nastroszy piórka twego kogucika.
– Z takim mieczem mógłbyś wypróbować moją pochwę za jedyne pół funcika, kochaneczku – dodała kolejna.
Maria nie rozumiała, o czym mówią, jednak sądząc po rumieńcach na piegowatych policzkach Freddy’ego, chodziło o coś raczej… lubieżnego.
– Wracajmy do pensjonatu – rzekł.
– Jeszcze nie. Nasza zdobycz jest tuż przed nami, musimy przyjrzeć się tej torbie. Druga okazja może się już nie trafić.
Zaczekali, aż mężczyzna wejdzie do środka, po czym zbliżyli się do wejścia budynku. Dobywał się stamtąd gromki śmiech, wraz ze skoczną melodią wygrywanego na skrzypcach jiga. Przez otwarte drzwi Maria dostrzegła tańczące lub grzesznie zachowujące się pary.
Freddy przyglądał się budynkowi, gdy tymczasem dokoła zapalano uliczne latarnie.
– Nie możesz tam wejść. To nie miejsce dla szanowanych kobiet.
– Widzę – Maria zadrżała, gdy zimny wiatr na moment rozwiał jej czarny redignot1. – Wygląda na to, że to burdel.
– Mopsy! – Policzki kuzyna płonęły czerwienią równie mocno co jego potargane włosy. – Nie powinnaś mówić takich rzeczy.
– Dlaczego? Oboje wiemy, że papa uczęszczał do takich miejsc co sobotę. Za to ty mógłbyś wejść. Nie zwrócą uwagi na kolejnego mężczyznę. Po prostu znajdź tę sakwę i sprawdź, czy należy do Nathana.
– A jeśli tak? Co wtedy?
– Wywab tego jegomościa na ulicę, żebym mogła z nim pomówić. Powiedz mu, że stoi tu jego matka, która wejdzie po niego, jeśli odmówi wyjścia na zewnątrz. Żaden młodzieniec nie chciałby tego.
Freddy zdawał się powątpiewać, więc Maria westchnęła.
– Jeśli zrobisz, o co proszę, kupię ci tyle ciastek, ile tylko zechcesz.
– W porządku. – Odpiął broń. – Lepiej go weź. Nie powinnaś stać bezbronna na ulicy.
Marię wzruszyło, że gotów był choć na chwilę rozstać się z cennym orężem.
– Dziękuję. A teraz idź się przekonać, czy mieliśmy rację – dodała, popychając go lekko ku drzwiom.
Freddy westchnął ciężko i poczłapał po schodach. Starając się nie wzbudzać podejrzeń, Maria stanęła w cieniu i z rozbawieniem obserwowała wahanie kuzyna. Każdy młodzieniec na miejscu Freddy’ego byłby gotów na wszystko w zamian za możliwość wejścia do domu uciech, lecz on jak zwykle potrafił myśleć tylko o jedzeniu. Co dziwniejsze, niezależnie od ilości i obfitości pochłanianych potraw był stale chudy jak patyk. Ona zaś, jeśli choćby przez tydzień dodawała cukru do herbaty, przestawała mieścić się w swoje gorsety. Jawna niesprawiedliwość.
Ale przecież życie z zasady było dla kobiet surowsze. Gdyby była mężczyzną, sama odziedziczyłaby po ojcu firmę i nie byłby im potrzebny udział osób trzecich.
Nie, żeby nie lubiła Nathana. Był zmyślny i całkiem przystojny – narzeczony, za jakiego niejedna wiele by dała. A w Dartmouth miała niewielkie szanse na znalezienie innego dobrego kandydata na męża. To było małe, rybackie miasteczko, zamieszkane przez zaledwie garstkę wykształconych, nieżonatych mężczyzn, a barwna przeszłość papy czyniła z Marii pannę niegodną poślubienia prawdziwego dżentelmena. Czasem zastanawiała się, czy Nathan w ogóle rozważałby małżeństwo z nią, gdyby w grę nie wchodziły powiązania ze stocznią New Bedford.
Ale nie, nie powinna tak myśleć. Nathan zawsze był dla niej uroczy. To nie była jego wina, że tych kilka pocałunków, do których między nimi doszło, nie było zbyt porywających – to ona musiała zrobić coś nie tak. Może zbyt wiele po nich sobie obiecywała.
Może papa miał rację i jednak czytała za dużo powieści pióra Minervy Sharpe? W końcu żaden mężczyzna nie mógł być tak pełen fantazji i dziarski jak wicehrabia Churchgrove lub bohaterski niczym książę Wolfplain. Ani nawet tak fascynujący jak nikczemny markiz Rockton.
Maria się skrzywiła. Jak w takiej chwili mogła myśleć o Rocktonie? Wystarczyło, że w duchu cieszyła się z jego ucieczki przed karą pod koniec powieści. Wdzieranie się takiego nikczemnika do jej myśli, gdy powinna myśleć jedynie o Nathanie, było dalece niepokojące.
Może nie była normalną kobietą. Z pewnością uchodziła za bardziej zdeklarowaną, szczerą i pewną siebie niż inne znane jej dziewczęta. I tak bardzo lubiła czytać o morderstwach i awanturach. Papa nazywał tę skłonność nienaturalną.
Dziewczyna westchnęła. To prawda, że inne panny nie wsłuchiwały się z zapartym tchem w męskie opowieści o walkach rewolucyjnych, ani nie wczytywały się we wszelkie zamieszczane w gazetach doniesienia o przestępstwach. Nie marzyły, by pewnego dnia rozwikłać zagadkę morderstwa.
Nagłe okrzyki: „Zatrzymać go! Złodziej!”, dochodzące z wewnątrz budynku, gwałtownie przerwały jej rozmyślania. Och, nie, czyżby Freddy… Ale przecież nie zrobiłby tego…
Oczywiście, że tak. Freddy nie myślał, nim coś zrobił.
Pokonawszy schody z szablą w dłoni, Maria wdarła się do środka, gdy akurat jakiś mężczyzna zablokował Freddy’emu drogę ucieczki. Chłopak przyciskał do piersi sakwę niczym tarczę.
– Mamy cię, złodzieju – rzekł mężczyzna.
Serce podskoczyło Marii do gardła. Na schodach, kilka stopni nad Freddym, stał śledzony przez nich wcześniej mężczyzna, czerwony na twarzy, do połowy rozebrany. Za nim zaś tłoczyła się grupa gapiów, w tym kobiety o różnym stopniu dezabilu.
– Polly, wezwij konstabla – zawołał do jednej z nich.
O, nie! To istna katastrofa! Mężczyźni zbliżali się do Freddy’ego, który jąkał się, że „chciał tylko rzucić okiem”.
Maria skierowała miecz w stronę najbliższego z jegomościów.
– Puść go! Albo przysięgam, że rozpłatam cię jak pomarańczę!
– Jak pomarańczę? – wycedził ktoś obok. – Moja droga, to jest ta pani straszna groźba?
Marię zalała fala paniki na widok wysokiego mężczyzny, który zmierzał w ich kierunku z jednego z głównych pokoi. Był bez marynarki, kamizelki czy krawata, a koszulę miał rozchełstaną do połowy torsu, jednak władczy sposób, w jaki się nosił, mówił wyraźnie, że – niezależnie od stroju – ten człowiek jest zawsze panem sytuacji. Stał teraz o wiele za blisko.
– Cofnij się! – Maria zwróciła ostrze ku niemu, modląc się, żeby nie musiała go naprawdę użyć. Nie zdawała sobie sprawy z tego że broń jest taka ciężka. – Chcę jedynie zabrać stąd mego kuzyna, sir.
– Jej k u z y n usiłował skraść moją sakwę, milordzie – zawołał poszkodowany.
Milordzie? Serce dziewczyny zamarło na ułamek chwili. Ten wysoki jegomość nie wyglądał jak eleganccy mężczyźni, których wyobrażała sobie, bazując na opisach z powieści panny Sharpe, chociaż zdawał się odznaczać tą samą arogancją. Jednak skórę miał ciemniejszą, niż mogła się spodziewać, a w oczach śmiertelnie niebezpieczny błysk, aż ciarki przebiegły jej po plecach. Jeśli rzeczywiście był lordem, to oboje z Freddym znaleźli się w jeszcze większych tarapatach.
– Proszę zabrać tę kobietę, lordzie Stoneville – rzekł drugi z mężczyzn – a my zajmiemy się tym tutaj. Zatrzymamy złodziei do przybycia konstabla.
– Nie jesteśmy złodziejami! – zawołała Maria, machając szablą to w tę, to w tamtą stronę. Wzrokiem ciskała pioruny w stronę oskarżyciela, nie bacząc na ból w omdlewającej pod ciężarem oręża ręce. – To pan jest złodziejem. Ta sakwa należy do mego narzeczonego. Prawda, Freddy?
– Nie jestem pewien – pisnął chłopak. – Musiałem wynieść ją na korytarz, żeby móc się lepiej przyjrzeć. Wtedy ten jegomość podniósł raban. Nie wiedziałem, co robić, rzuciłem się do ucieczki.
– Też bajeczka – prychnął rzekomy właściciel torby.
– Zróbmy tak, Tate – rzekł lord Stoneville. – Jeśli panna…
Gdy spojrzał na nią, unosząc czarną brew, bez namysłu odpowiedziała:
– Butterfield. Maria Butterfield.
– Jeśli panna Butterfield odda mi broń, obiecuję rozstrzygnąć ten niewielki spór ku zadowoleniu wszystkich zainteresowanych.
Akurat mogła zaufać roznegliżowanemu pośrodku burdelu lordowi, że rozstrzygnie cokolwiek sprawiedliwie. W powieściach angielscy lordowie dzielili się na dwie kategorie – honorowych dżentelmenów i rozpustnych łajdaków. Ten człowiek zdawał się pasować raczej do typu nikczemnika i hulaki, a Maria nie była na tyle głupia, by oddać się w ręce kogoś takiego.
– Mam lepszy plan. – Z dziko bijącym sercem ruszyła naprzód, by przyłożyć czubek ostrza do szyi lorda Stoneville. – Albo rozkaże im pan nas puścić, albo skończy pan z tą szablą miast krawata.
Na tę groźbę mężczyzna ani drgnął. Wtem ujął ostrze w dłoń, a jego twarz rozjaśniło rozbawienie.
– W żadnym wypadku, moja droga.
Maria zamarła, bojąc się, że skaleczy mu palce.
– Proszę posłuchać uważnie, panno Butterfield – ciągnął przerażająco spokojnym tonem. – Już jest panna winna usiłowania kradzieży, nie mówiąc o ataku na szlachcica. Za obie zbrodnie czeka stryczek. Gotów jestem potraktować napaść na mnie pobłażliwie, ale tylko pod warunkiem, że odda pani broń. W zamian pozwolę pani bronić siebie i k u z y n a względem kradzieży. – Słowo „kuzyn” wypowiedział z wyraźnym powątpiewaniem i sarkazmem. – Ustalimy fakty i jeśli uznam was za niewinnych kradzieży, będzie pani mogła wraz z towarzyszem odejść wolno. Zrozumiano?
Miał ją w garści i był tego w pełni świadom. Jeśli go zrani, jej życie straci wszelką wartość.
Starając się nie okazywać strachu, Maria rzekła:
– Czy przysięga pan na honor dżentelmena, że puści nas, jeśli wyjaśnimy to nieporozumienie? – Gdyby się zgodził zachowywać rozsądnie, wskazywałoby to, że może nie jest łajdakiem. Poza tym pozostawiał jej niewielki wybór.
Lord Stoneville uśmiechnął się nieznacznie.
– Przysięgam. Na honor dżentelmena.
Maria zerknęła na Freddy’ego, który wyglądał, jakby miał za moment zemdleć.
– W porządku – powiedziała, patrząc szlachcicowi prosto w oczy. – Zatem zgadzamy się.
Rozdział III
Znakomicie – odetchnął Oliver. Do tej chwili nie był pewien, czy uda mu się wyjść zwycięsko z tej dyskusji. Kobieta odważna na tyle, by grozić mu bronią, była w najlepszym przypadku nieprzewidywalna, a w najgorszym: niebezpieczna. – Gdy doliczę do trzech, oboje puścimy szablę. Zgoda?
Maria skinęła głową, a spojrzenie niebieskich oczu utkwiła w miejscu, gdzie jej dłoń kurczowo trzymała rękojeść.
– Jeden. Dwa. Trzy – odliczył, a szabla ze szczękiem upadła na podłogę.
Porter i Tate natychmiast puścili wyrostka, którego zwała Freddym. Gdy krzyknął, dziewczyna wnet zwróciła się ku nim ze strachem. Oliver schylił się, by podnieść szablę, i oddał ją Polly, burdelmamie, która odłożyła broń w bezpieczne miejsce.
– Wprowadźcie go tutaj – rozkazał Oliver, wskazując pobliski salon i biorąc pannę Butterfield za ramię. Pociągnął ją w tamtym kierunku.
– Nie ma potrzeby używać siły – syknęła Maria, choć nie stawiała oporu.
– Proszę mi zaufać. Jeśli zdecyduję się użyć siły, od razu się pani zorientuje. – Zatrzymał się przy jednym z krzeseł. – Niech pani usiądzie – nakazał, popychając ją.
– I powstrzyma chęć atakowania ludzi choć na chwilę, dobrze?
– Ja wcale…
– Co się zaś tyczy ciebie, młodzieńcze – warknął do Freddy’ego – oddaj mi sakwę, przez którą rozpętała się ta awantura.
– Tak, sir… to znaczy, milordzie.
Oliver wziął torbę od pobladłego chłopca. Najwyraźniej brakło mu zaciekłości, którą odznaczała się jego towarzyszka.
Sakwa wyglądała raczej zwyczajnie – wykonano ją z przyzwoitej skóry, opatrzono zwyczajowymi mosiężnymi klamrami. Chociaż zawierała kilka banknotów, nie oznaczało to jeszcze, że chłopak zamierzał ją ukraść. Większość złodziei wzięłaby pieniądze, a torbę pozostawiła – choćby po to, by nie wzbudzić podejrzeń.
– Skąd to wziąłeś, Tate? – spytał Oliver.
– Z lombardu za rogiem. Kupiłem ją miesiące temu.
Gdy panna Butterfield prychnęła, Oliver posłał jej groźne spojrzenie.
– Twierdzi pani, że torba należy do jej narzeczonego?
– Jeśli spojrzy pan na inicjały – powiedziała wyniośle – jestem pewna, że przekona się pan, iż są to litery „NJH”, a z boku wyhaftowano nazwę stoczni New Bedford. Napis wykonano na moje zamówienie.
– Doprawdy? – Chociaż miała rację co do inicjałów, był to mało przekonujący dowód. Para przebiegłych ptaszków z Newgate z pewnością dokładnie obejrzała sobie przedmiot, który zamierzała ukraść. Wiedzieliby, jak go ozdobiono.
A jednak nie wyglądali na typowych dla tych okolic rzezimieszków. Byli na to zbyt przyzwoicie ubrani, stroje wskazywały na głęboką żałobę. Wnosząc z ich akcentu, pochodzili z Ameryki. New Bedford mieściło się w Ameryce.
To mogło tłumaczyć śmiałość dziewczyny. Stale słyszał, że Amerykanki są zadziorne. Ale zadziorność to jedno; odwaga pozwalająca wedrzeć się do burdelu i przystawić człowiekowi ostrze do gardła to zupełnie co innego. Może to złodzieje wyższej klasy. Jeśli tak, przyodzianie czerni było niezłym posunięciem. Któż podejrzewałby kobietę w żałobie o kryminalne inklinacje?
Szczególnie kobietę tak urodziwą. Pod rondem czepka z kruczoczarnego jedwabiu i krepy jej piękną twarz okalały kosmyki truskawkowoblond włosów. Miała uroczo zadarty nosek, piegowate policzki i usta stworzone, by uwodzić. Ocenił jej sylwetkę okiem znawcy nawykłego do rozbierania kobiet i dostrzegł, że pod ciężkimi warstwami materiału jej płaszcza z pewnością kryło się ciało pełne zmysłowości, z pełnymi biodrami i jeszcze obfitszym biustem. Dokładnie w jego typie.
Hmm…
Być może mógł obrócić wypadki na swoją korzyść. Przez cały tydzień nie zdołał znaleźć ladacznicy odpowiedniej, by pchnąć naprzód plan.
– Puśćcie chłopaka i zostawcie nas samych – rzekł do Portera i Tate’a.
– Hola, milordzie, nie sądzę, żeby… – zaczął Porter.
– Dostaną, co im się należy – zapewnił go Oliver. – Nie będziecie mieć powodów do narzekań.
– A co z moją sakwą? – nalegał Tate.
– Pańską? – Panna Butterfield poderwała się z krzesła. – Jak pan śmie…
– Proszę usiąść, panno Butterfield – rozkazał Oliver i spojrzał na nią surowo. – Na pani miejscu na razie trzymałbym język za zębami.
Dziewczyna aż poczerwieniała, ale zrobiła, jak powiedział. Oliver rzucił torbę Tate’owi.
– Weź ją i odejdź. Wkrótce dam znać, co zdecydowałem w sprawie tych dwojga.
Kątem oka dostrzegł, że Amerykanka zaczęła się wiercić, jednak nic nie powiedziała, póki mężczyzna nie wyszedł i nie zamknął za sobą drzwi. Wtedy zerwała się na równe nogi, żeby spiorunować go wzrokiem.
– Ta torba należy do mego narzeczonego i dobrze pan to wie! Pan Tate najwyraźniej ukradł ją…
– Znam Tate’a od lat, madame. Ma swoje wady, ale nie jest złodziejem. Jeśli twierdzi, że kupił ją w lombardzie, najprawdopodobniej tak było.
– Uwierzy pan jemu, a nie damie?
– Damie. A jest nią pani? – Posłał jej lekceważące spojrzenie i zapiął koszulę. – Wpada pani do burdelu z tym młokosem jako jedynym obrońcą. Przystawia mi ostrze szabli do gardła i usiłuje wyrwać stąd chłopaka siłą. A potem oczekuje, że uwierzę na słowo w pani wersję wydarzeń jedynie dlatego, że mam do czynienia z kobietą? – Gestem wskazał nieszczęsnego Freddy’ego, który stał struchlały z przerażenia. – Musisz mnie pani uważać za równie głupiego co twój rzekomy kuzyn.
Maria podeszła do niego z rękami na biodrach.
– Niech pan przestanie wreszcie szydzić z naszego pokrewieństwa. Freddy nie jest jakimś wspólnikiem w zbrodni.
– W takim razie, dlaczego to on, a nie narzeczony, pani towarzyszy?
– Mój narzeczony zaginął! – Maria wzięła głęboki oddech, by się uspokoić. – Nazywa się Nathan Hyatt i jest partnerem w interesach mego ojca. Przybyliśmy do Londynu, by go odnaleźć. Papa zmarł po wyjeździe Nathana, dlatego on musi wrócić do domu i przejąć zarządzanie New Bedford Ships. Napisałam do niego kilka listów, lecz od miesięcy nie odpowiada. Rozpoznałam torbę Nathana, gdy zobaczyłam ją w rękach pańskiego znajomego w pobliżu miejsca, w którym po raz ostatni widziano mojego narzeczonego. Podążyliśmy więc za tym człowiekiem w nadziei, że doprowadzi nas do Nathana.
– Aha. – Lord Stoneville podszedł do krzesła, przez które przewieszony był jego krawat, po czym zaczął wiązać go sobie wokół szyi. – A ja mam uwierzyć w tę bajkę, ponieważ…
– Ponieważ to prawda! Proszę spytać ludzi w London Maritime! Nathan przybył tu cztery miesiące temu, aby negocjować z nimi w sprawie kilku okrętów, ale ponoć pertraktacje zakończono w ciągu miesiąca. Od tamtej pory nikt go nie widział. Założyli, że wrócił do Ameryki. Właściciel pensjonatu, w którym się zatrzymał, twierdzi podobnie.
Dziewczyna z nerwów zaczęła krążyć po pokoju.
– Nie ma jednakże żadnych dowodów na to, że Nathan podróżował którymś z tych statków, a co gorsze, gospodarz miał wszystkie moje listy, wciąż nieotwarte. – Odwróciła się gwałtownie, a jej oczy przepełniał niepokój. – Musiało mu się przydarzyć coś okropnego, a pański znajomy pewnie wie co. Nathan nigdy nie zastawiłby tej sakwy. Podarowałam mu ją na Gwiazdkę… Nie rozstałby się z nią!
Jej rozpacz była całkiem przekonująca. Oliver całe życie mieszkał w Londynie lub jego okolicach i widział wielu krętaczy i naciągaczy. Nigdy nie potrafili do końca ukryć hardości pod gładką fasadą granych przez siebie ról. Ona zaś…
Zauważył jej przyspieszony oddech i zmartwiony wyraz twarzy. Zdawała się istotą niewinną w każdym znaczeniu tego słowa. Zaletą jego mrocznego serca było to, że z daleka potrafił wyczuć niewiniątko.