Strona główna » Obyczajowe i romanse » Następnego roku w Warszawie

Następnego roku w Warszawie

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66460-25-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Następnego roku w Warszawie

W 1946 roku do Warszawy powraca żydowski krawiec Moryc Wajman. Miasto nie jest już jednak takie jak wcześniej – większość jego bliskich zginęła, nie istnieje reprezentacyjna ulica Nalewki, Niemcy wysadzili w powietrze Wielką Synagogę. Zgliszcza wypełniają obcy i cienie, które nadciągają nocami, aby budować własną stolicę. Powracają też wyrzuty sumienia i historie – zarówno te z czasów wojny, jak i te zdecydowanie wcześniejsze. W mieście zaczyna tlić się życie, pojawiają się w nim piękne kobiety, ale nic nie może być już takie samo. Następnego roku w Warszawie to wstrząsająca opowieść o świecie, który odszedł na zawsze i literacka próba zmierzenia się z okrutną historią, której świadectwa wciąż kształtują otaczająca nas rzeczywistość.

Polecane książki

Książka oparta jest na analizie teoretycznej i badaniach praktycznych. Zasadniczym atutem tej publikacji jest nowatorski charakter opracowania. Autorzy przedstawili w sposób systematyczny procedurę od pomysłu wejścia na rynki zagraniczne do jego realizacji. Oparcie książki na wynikach przeprowadzony...
Książka najwybitniejszego polskiego taternika lat 50. i 60., przez blisko pół wieku uchodząca za kultową. Jan Długosz, ginąc w 33. roku życia na grani Zadniego Kościelca, pozostawił po sobie legendę oraz trzynaście opowiadań, których akcja rozrzucona jest pomiędzy Tatrami, Alpami i Kaukazem. Wyd...
Cash Grier, świeżo mianowany na komendanta policji, uważa za swoją osobistą misję pilnowanie prawa i porządku. Nauczył się nie wierzyć w nic na słowo. Cash spotyka na swej drodze Tippy Moore. Na pozór rozpieszczona gwiazdka z Hollywood jest naprawdę skromną, bezpretensjonalną i wrażliwą dziewczyną. ...
  Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, niezależnie od tego, czy masz sentyment do tej postaci, czy też nie, zapewne nieco znużona/znużony jesteś nieustannym odmienianiem przez wszystkie przypadki imienia Jana Pawła Drugiego i tytułu Ojca Świętego. Rozumiem Cię doskonale. Ja też mam tego dosyć, do t...
W Skandii ludzie znają tylko jeden sposób na to, by młody mężczyzna stał się wojownikiem. Nastoletni chłopcy są dzieleni na grupy i wysyłani na trzymiesięczną wyprawę. Uczą się żeglarstwa, walki, taktyki, sztuki przetrwania... Drużyna przeciwko drużynie, wyzwanie za wyzwaniem. Tylko jedna grupa odni...
On - przewlekle chory neurotyk. Ona - bezinteresownie zakochana idiotka, dająca z siebie wszystko. Toksyczny związek i układ, który oboje wyniszcza. Prawdziwe życie, bez happy endu....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Joanna Chojnacka

Następnego roku w WarszawieCopyright © 2019 by Joanna Chojnacka
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Copyright © 2019 for this edition by Wydawnictwo Sonia DragaProjekt graficzny i wykonanie okładki: Elżbieta GrzelczakRedakcja: Justyna ChmielewskaKorekta: Maria Buczkowska, Paweł ŁaniewskiISBN: 978-83-66460-25-6Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba KsiążkiWięcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.plWYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28e-mail: info@soniadraga.plwww.soniadraga.plwww.facebook.com/WydawnictwoSoniaDragaE-wydanie 2019Konwersja:eLitera s.c.

CZĘŚĆ 1

WARSZE

[Warszawa]

Świat nie może umrzeć.

Wielu pokoleniom zdawało się, że świat umiera.Ale to tylko ich własny świat umierał.

Tadeusz Konwicki, Mała apokalipsa

.

Trzy cienie tańczyły na ścianie tej chłodnej październikowej nocy. Trzy cienie piły wódkę i któryś z nich zapytał, co zrobią, gdy nadejdzie t e n dzień. Teraz dwa z nich chodzą za mną często, odkąd wróciłem do miasta.

Tylko jeden z nich, ten, który należał do mnie, pozostaje wciąż na ścianie, oświetlony słabym światłem starej karbidówki.

1

[1946]

MOJE MIASTO UMARŁO. Chodzę po ulicach tego truchła, zgniłego i nadszarpniętego przez czas. Moje miasto kiedyś śpiewało. Miało szczęście nie być Paryżem ani Rzymem, i chyba tylko dzięki temu znalazłem w nim swoje miejsce. Moje miasto tańczyło. Moje miasto gdzieś goniło, ale nikt nie wiedział dokąd. Było kolorowe, duszne, może nawet trochę prowincjonalne. Wszystko się tu mieszało: smaki, zapachy, ludzka mowa i gwar ulic z pierwszym porannym śpiewem ptaków.

Moje miasto przypominało kobietę. Tak. Kobietę. Było kapryśne i słodkie i wszyscy żeśmy je kochali i go nienawidzili.

W moim mieście można było się zgubić. Nawet trzeba było. A potem złapać jakiś tramwaj i śmiać się ze swojej przygody.

Gdy tylko zbliżałem się do mieszkania, miałem wrażenie, że opuszczam pokoje gościnne eleganckich rezydencji, a wchodzę do sieni. Ciasnej, zatłoczonej, wypełnionej zapachem bobu i grochu. Czułem też słodką woń nadgnitych owoców sprzedawanych na pobliskim targu. Czasem słyszałem ciche zawodzenie kobiet wyśpiewujących przy pracy starą piosenkę. Jeśli gdzieś tam śpiewali w kabaretach, tu kabaretem było samo nasze życie.

Nagle robiło się gęsto od szyldów. Czasem przystawałem, by się im przyjrzeć. Uczyłem się ich na pamięć. Uczyłem się mego miasta na pamięć. Czytałem jego historię, sunąc dłońmi po murach jak niewidomy. Łapałem w pierś zapachy. Kochałem je, a ono odwzajemniało się tym samym. Myślę, że to była moja Ziemia Obiecana.

Ale moje miasto umarło, a ja chodzę po jego ulicach jak wesz, która nie może już karmić się krwią swojego żywiciela.

Moje miasto to trup o pobladłej twarzy, z wielkimi, rozwartymi w niemym przerażeniu oczami. Marzę o kimś, kogo mógłbym jeszcze spotkać w dawnym zaułku, lecz nie ma już nawet gdzie się schować przed tym, co nieuniknione. Moje miasto nie żyje.

Chowam twarz za postawionym kołnierzem płaszcza. Chronię zbyt duży nos i chronię usta, które wypowiadały inne słowa. Chciałbym też schronić głowę, wszystkie te myśli w narzeczu, którego nigdzie już nie usłyszę. Ten język wyziera mi z oczu, przechodzi mi przez palce, i idę sam, z moim martwym językiem po moim martwym mieście, nosząc imiona martwych ludzi. Stąpam po bruku nasiąkniętym krwią wszystkich tych, którzy chronili swoje niewinne twarze w budynkach, co się rozpadły jak domki z kart, zmieniły się w popiół, w dym, w proch, zostało z nich tyle, co z tych ludzi, którzy tu czy tam przemienili się w nicość

W marność nad marnościami.

I ja jestem marnością, i moje martwe miasto, i wzrok też już martwy, i tylko jakaś wola życia, też zresztą już przygasła, każe mi iść dalej i patrzeć na ruiny mojego miasta, które kiedyś tańczyło. Boli mnie cisza. Nie jest uroczysta, jak przy święcie. Gdybym powiedział, że krzyczy, popadłbym w banał. Bo ona nie krzyczy. Ta cisza zaległa nad moimi ulicami, nad moim miastem, nad miejscem, gdzie kiedyś sprzedawano nadgnite owoce.

I boli mnie ta cisza, bo bardzo chciałbym coś powiedzieć, ale nie mogę znaleźć słów. Słowa rozproszyły się, wsiąkły w bruk razem z krwią, uleciały z tym dymem. To przecież taki namolny krajobraz, taki zdarty, już dawno przez wszystkich wypisany, wymalowany. A on płynie w moich żyłach, we mnie. Dudni jak krew w uszach na chwilę przed omdleniem.

I dziwię się, i nie wierzę. Nie wierzę jak w śmierć kogoś bliskiego, nie wierzę, że znów muszę się uczyć mojego miasta na pamięć. Obcych słów, obcych spojrzeń, obcych kroków i obcego dotyku cudzego płaszcza w zatłoczonym tramwaju. Już jeżdżą. Wszyscy mówili, że znów jeżdżą tramwaje. Wożą upiory przez martwe miasto.

Chowam twarz w kołnierz, bo jeszcze palcami wytkną, a może już się tylko tak wydaje, bo człowiek przywykł, że ludzie patrzą inaczej, że oceniają. Strach się odezwać, do sklepu pójść. Czasem chciałbym umrzeć. Jak to miasto. I połączyć się z nim w jedność, w nicość. Chciałbym, by w moich martwych już żyłach zaczęła płynąć Wisła. Gdy wróciłem tu po raz pierwszy, naprawdę bardzo pragnąłem się utopić.

Mógłbym powiedzieć, że ścigają mnie duchy, że tropią mnie ślady przeszłości, że muszę przed nimi uciekać. Ale to nieprawda. To ja stoję przed gruzami i mam nadzieję, że usłyszę, jak ktoś mnie woła. Że matka wykrzyknie moje imię, że bracia przy obiedzie będą mnie szturchać, żebym się odwrócił, by mogli uszczknąć coś z mojego talerza. Nic takiego się jednak nie dzieje.

Moje miasto nie żyje, a ja jestem na jego pogrzebie. Ciche sylwetki żałobników przesuwają się w pośmiertnym kondukcie. Nawet ta zieleń, karłowata i pobladła, układa się w wieńce z napisami z rozrzuconych kawałków dzisiejszej gazety. Idę powoli, z walizką w ręku. Mam w niej cały mój dobytek: to, co zabrałem z martwego miasta i włożyłem do stęchłego bagażu. To, co udało mi się ocalić, zachować, mieć dla siebie. A przecież już nic nie można mieć dla siebie, bo wszystko należy do mojego miasta. Spiszą testament i te okaleczone mury dostaną w spadku przechodnie. A rzekę otrzymają topielcy.

Gdyby moje miasto nie umarło, byłoby teraz najpiękniejszym miejscem na ziemi.

– Czego chcesz?

Mały chłystek wyszczerza pożółkłe i niepełne uzębienie. Drwi ze mnie, obracając w ręku miękką paczkę.

– Papierosy.

– Jakie?

– Obojętnie, najtańsze.

Sięgam do kieszeni, on uśmiecha się złośliwie. Wyciągam rękę z odliczoną kwotą, ostrożnie, trochę dlatego, że drży mi z zimna, a trochę dlatego, że boję się przez przypadek dotknąć jego skóry.

Wyjmuję papierosa i wsuwam go sobie do ust. Opieram się o chłodny mur podniszczonej kamienicy. Jak daleko jeszcze? Wydaje mi się, że droga nie ma końca. Nie wiem, gdzie jestem, bo nie poznaję już tych miejsc. Nazwy ulic już tylko gdzieniegdzie trzymają się ścian budynków.

– Czy mógłby mnie pan poratować dulcem?

Żebrak z osmoloną twarzą kolibie się powoli. Wygląda jak z obrazka, brzydki i marny. Oto najlepszy przedstawiciel nowych mieszkańców mojego zmarłego miasta. Wyciągam ku niemu paczkę. Bierze, trochę nie wierząc, że tak mu się poszczęściło. Odpalam mu. Dziękuje, ale nie idzie dalej. Nie chce mnie zostawić samego w mojej żałobie.

– Nie stąd? – zagaduje.

– Nie – mruczę.

– Przyjechał odbudowywać stolicę? A niech nie mówi, nie. Ja wiem, że nie. Pan jesteś szpagat, ja widzę. No, to się wróciła nasza inteligencja. Facjata ładna i kapota nowiutka, to pewno się za granicą było, co?

– Nie. Nie było.

A płaszcz nie jest mój.

Z tym płaszczem to nawet zabawna historia. Postanowiłem się do niego nie przywiązywać, więc tylko zarzucam go na siebie, żeby się trochę chronić przed ostatnimi mroźnymi powiewami zimowego wiatru. Wtedy czuję się lepiej. Jakbym go tylko pożyczał, nie pretendując do bycia jego właścicielem. Z tą myślą jest mi jakoś raźniej. Nie czuję, że okradam kogoś z życia. Bo ten płaszcz to właściwie życie. Nie chcę się go pozbywać, ale nie mogę też go zatrzymać. Przylega więc do moich ramion trochę tak, jak moje stopy przylegają teraz do bruku tego miasta.

– Nie gadatliwyś. Patrz pan. – Macha dłonią, wskazując mi jakiś nieokreślony punkt. – Tam była kiedyś moja chawira. Dalej jest. Jak bomba spadła, to zostały tylko ściany, landszaft mamuńci i tych kilka rozwalonych mebli. Tam była moja rodzina.

– Przykro mi.

– Co pan możesz wiedzieć o smutku? Ale za dulca dziękuję. Miłego pobytu w stolicy.

Wzdycha głęboko i rusza przed siebie.

Wciąż myślę o tym płaszczu. Unoszę nawet delikatnie kołnierz i przypatruję mu się, jakbym mógł zobaczyć coś, czego dotychczas nie widziałem. Jakbym się upewniał, czy nie zrobiłem w nim przez przypadek dziury. Dla krawca i płaszcz może być życiem.

Cóż ja mogę wiedzieć o smutku? Moje miasto umarło. Oddycham żalem.

2

JAKIŚ ROBOTNIK TŁUMACZY mi, jak dojść nad rzekę. Mówi wolno, jakby delektował się każdym słowem, a potem próbuje mnie zagadnąć. Gdy chcę się odwrócić, widzę rozczarowanie w jego oczach. Opiera się o łopatę i wzrusza ramionami.

– Pana też to czeka. Ja przed wojną byłem aptekarzem. Ale gdzie mam teraz robić? Może jak sobie aptekę odgruzuję – rzuca, jakby się bał, że będę czuł wyższość nad nim. – Tam, dokąd pan idzie, nie ma luksusów. Ale podobno podziemia w Europejskim mają się nieźle. I hotel Polonia.

Nie chciałem pytać. Niczego nie poznaję. Wydaje mi się, że jestem starszy, że przeżyłem więcej, niż mogłem, i zapomniałem o wszystkim tym, co było mi drogie. Albo że wciąż to rozpamiętuję i dlatego nie mogę nic zrozumieć. Drażni mnie, że wszyscy patrzą łakomie na mój płaszcz, mam wrażenie, że przylepia mi się do skóry, że się z nim scalam i nigdy już się z niego nie uwolnię.

Woda jest mętna. Za rzeką ma być mój nowy dom. Wyjmuję z walizki kartkę i ściskam ją w dłoni. Niestaranne szlaczki, tyle chociaż, że bez błędów. Czasem zapominam wszystkie języki, jakie znałem. Ach, więc teraz będę mieszkał na Pradze. Mam dokładny adres i kilka wskazówek, jak tam trafić.

Tańczę na ruinach mojego miasta frenetyczny taniec. Gdyby tak wszystkie kości zakopane pod gruzami, kości moich braci i sióstr, gdyby wszystkie wstały, moglibyśmy świętować śmierć mojego miasta i tańczyć razem, trzymając się za ręce. Danse macabre, trupi taniec.

Czasem wydaje mi się, że nie powiedzieliśmy sobie wszystkiego. Że to, co pozostało tajemnicą, czai się w tych ruinach, na tym placu. Chciałbym tam pójść i ci wykrzyczeć, że ten twój pomysł był przecież idiotyczny, że mówiłem ci od początku, że będzie lepiej. Kłamałem. Ale lepsze takie kłamstwo od naszej prawdy.

Drzewa nie mają liści, są pokaleczone i martwe. Chciałbym móc tego nie widzieć. Tylko gdzieniegdzie szarość przełamują kawałki brunatnej jak krew cegły, bezradnie leżącej na chodnikach.

Ale gdyby moje miasto żyło, choćby resztką życia, byle jaką i bolesną, to usiadłbym tam, gdzie kiedyś stał nasz dom. Położyłbym dłonie na spękanej ziemi i zaśpiewałbym mu kołysankę, żeby zapadło w cichy sen. I żeby już nigdy się nie obudziło. Żeby spało, jak śpią jego dzieci, jak śpią moi bracia i moje siostry. Potem i ja zamknąłbym oczy i marzył o tym, że zniknąłem razem z moim miastem. To by była bardzo smutna kołysanka, i pod powiekami miałbym pełno łez.

Nie mogę być sentymentalny, to przecież nie wypada. Nie jestem już dzieckiem, swoje w życiu widziałem, a teraz wracam i zachowuję się tak, jakbym miał pięć lat i jakby mi było przykro, że matka poskąpiła mi kolacji przez psoty z sąsiadami. To po prostu nie na miejscu.

Mama miała włosy czarne jak smoła i oczy ciemne jak węgle. Urodziła się niedaleko, nie tu. Pewnego dnia jej ojciec spakował na wóz wszystkie ich rzeczy i poszli przed siebie. Do miasta. Powiedziała, że gdy się tu znaleźli, poczuła się jak w bajce. Tak, moje miasto było kiedyś jak baśniowe królestwo.

To nieważne, że nie byłem w nim księciem, ani nawet możnym. Ileż przyjemniej jest byle komu czyścić złoto niż zamiatać zakurzony bruk? Mama mówiła, że nigdy nie powinienem go opuszczać, bo jestem tu bezpieczny i nie stanie mi się żadna krzywda. Mówiła, żebym nawet nie marzył o dalekich podróżach, bo to nie dla mnie. Nie jestem do nich stworzony. Mama zawsze znajdowała dobre argumenty, żebym został w domu, i wierzę, że miała rację. Ale mamy już nie ma i nie ma też mojego miasta.

Chciałbym zakrzyczeć wszystkie te myśli, lecz mój język stracił giętkość. Stoi mi kołkiem w gardle, czyniąc mnie prawie niemową. Nie mogę wyartykułować żadnej myśli, nie potrafię znaleźć słów, nie jestem w stanie nic wyrazić. Nie da się wyrazić tego, co się wydarzyło. Nie da się tego nawet spisać. Mówią już tylko moje oczy.

Czasem w ten sposób rozpoznaję ludzi: po oczach. I nieznajomi nagle stają mi się bliżsi. Mają różne twarze, młode lub przedwcześnie postarzałe. Nasze oczy są stare. Nasze oczy były jak lustra i odbiło się w nich całe to zło i nienawiść, jakie przetoczyły się przez świat. Nasze oczy widziały zbyt wiele. Nie ma w nich ani wiary, ani nadziei. Spojrzenie niektórych jest puste, jakby zginęli już wiele lat temu. Ci, którzy tak jak ja opuścili miasto i snują się po świecie, płaczą tęsknotą. Mają ją pod powiekami, w nerwach ją mają.

Jeszcze gorzej od okrucieństwa jest pamiętać spokój.

Moje miasto kiedyś tańczyło i śpiewało. Moje miasto upijało się Wisłą i oddychało naszymi oddechami. Zabrakło mu tlenu, więc musiało umrzeć.

3

W MOICH KAMIENICACH ZALĘGLI się ludzie. Stłoczeni, mali i czarni jak pchły. Niszczą od środka sfatygowane już budynki, poranione od kul i od pobliskich wybuchów. Mają szare twarze, bez kropli krwi. Wszyscy są jednakowi: brzydcy i nieprzyjemni.

Ja jestem taki sam.

W moich kamienicach mieszkały kiedyś kobiety, które miały kolorowe stroje i oczy pełne życia. Żwawe i gadatliwe. Spotykały się przy praniu, chodziły razem na targ i plotły córkom przyjaciółek warkocze. Moja matka nie miała córki, więc nigdy nie nauczyła się czesać dziewczynek. Bardzo liczyła na to, że któryś z moich braci da jej upragnioną wnuczkę, ale i oni mieli samych męskich potomków.

W moich kamienicach mieszkali kiedyś mężczyźni, którzy chodzili na wódkę do baru starego Cajmera. Przekazywali sobie z rąk do rąk dzienniki pełne pustych artykułów o życiu, które nie do końca nas dotyczyło. Mój ojciec nie lubił czytać. Był dumny z faktu posiadania aż pięciu synów i wszystkim zawsze mówił, że jego ród wywodzi się z samej Ziemi Świętej, a Wszechmogący we własnej osobie obiecał najstarszemu z naszej rodziny, iż wszystkie żony wydadzą na świat chłopców, abyśmy nigdy nie zginęli. Bujda. Może On zmienił zdanie? Może stwierdził, że znudzili mu się Wajmanowie, w nieskończoność tacy sami. Butni i roszczeniowi.

A teraz w moich kamienicach zalęgli się obcy, wzięci skądkolwiek, z każdego kawałka tej części świata. Poupychani na siłę, zmęczeni i złośliwi. Ja też jestem zmęczony.

Kobieta wiesza pranie. Ma zaczerwienione dłonie, na dworze ziąb, a ona w sukience, przykryta tylko starą chustką. Patrzę jeszcze raz na list, sprawdzam nazwę ulicy. Zagaduję ją. Podnosi leniwie wzrok, ale nic nie odpowiada, jakby nie dotarło do niej moje pytanie.

– Pokaż pan – mówi w końcu, wyciągając dłoń.

Czerwienię się, gniotę papier. Nie, nie. Tam nic nie ma. Nic nie ma.

Wzrusza ramionami. Nie może pomóc, nie wie. Przyjezdna. Czy tu jeszcze w ogóle można być swoim?

Sam znajduję ulicę i numer. Jestem zmęczony, jakbym szedł czterdzieści lat. Jakbym nie mógł dojść do mojej Ziemi. Zaniedbane podwórko, narożna kapliczka z figurką Najświętszej Panienki. Przez bramę wchodzą jakieś dzieci.

Mocniej zgniatam list. Mam iść pod piątkę.

W mroku klatki schodowej zawsze czai się jakieś ciekawskie oko, zatopione w szkle judasza. Prześlizguje się powoli, oczekując na zdobycz, na którą naprowadził je odgłos kroków. Im starsza kamienica i im więcej w niej mieszkań, tym więcej potencjalnych łowców.

Jeśli jakiś lokal staje się bezpański i czeka na kolejnego mieszkańca, każdy szmer rozbudza sąsiedzką wyobraźnię. Nowego przybysza otacza szpaler wizjerów. Każde piętro wydaje się twierdzą obserwowaną przez dyskretnych strażników, czekających na swoich pozycjach i gotowych do ewentualnego ataku.

Jeśli przybysz zauważy takiego ciekawskiego, oko znika za mosiężną klapką, speszone, że dało się przyłapać.

Kamienice rządzą się swoimi prawami. Każdy mieszkaniec żyje jednocześnie także życiem sąsiadów. To pocieszające, jeśli nie ma się już w życiu żadnego celu.

A jaki ja jeszcze mógłbym mieć cel?

Naciskam dzwonek, ale nie słyszę żadnego odgłosu. Chyba nie działa. Pukam. Otwiera mi mężczyzna o ciemnych włosach. Ma niedbały zarost, jasne oczy i coś, co sprawia, że przywodzi mi na myśl psa.

– Czego dusza pragnie? – pyta, trochę zaskoczony, jakby już od dawna nikt go nie odwiedzał.

– Czy zastałem Jonasza?

– Nie. Nie wiem, gdzie jest. I nie wiem, kiedy będzie. On zawsze gdzieś lata, ja naprawdę nie rozumiem, co on tam załatwia na mieście, ale już nic nie mówię… Pan do niego?

– Tak, dlatego o niego pytam – odpowiadam, trochę zażenowany.

– No, to go nie ma. Naprawdę nie mogę panu pomóc, ja nie wiem, gdzie on się szlaja, miasto dzień w dzień schodzi, tylko sobie buty niszczy po próżnicy.

– W takim razie poczekam na niego.

– Ja pana bardzo przepraszam, ale ja do mieszkania obcych nie wpuszczam, pan chyba rozumiesz? W dzisiejszych czasach niczego nie można być pewnym. Trzeba uważać, komu się drzwi otwiera, a ja przecież pana wcale nie znam. Nie wiem nawet, czy naprawdę pan znasz Jonasza, więc się pan na mnie nie gniewaj. Wiem, że to wbrew dobrym obyczajom, ale pan musisz na niego poczekać gdzieś indziej.

– Nie szkodzi. Posiedzę na klatce.

– Aż się włos na głowie jeży, ze dwa tygodnie temu sąsiadkę chowaliśmy. A może to minął tylko tydzień? Człowiek już się gubi… Niby ze starości umarła, ale wiesz pan, jak jest, gdyby tak sobie człowiek pomyślał, że ktoś mu wejdzie do domu i potem… No, ale… Nic już nie mówię. Nie. Wszyscy zawsze chcą, żebym ja mówił o śmierci…

– Dobrze, ja naprawdę poczekam. Proszę sobie nie przeszkadzać.

– A skąd pan zna Jonasza?

– To było dawno… A może coś dla mnie zostawił?

Mężczyzna rozgląda się bezradnie po mieszkaniu, a potem kręci głową i wiem, że jest mu naprawdę przykro, ale Jonasz o mnie zapomniał.

– Ja jestem Tadek. Niech pan wchodzi.

Zgłupiałem. Przed momentem mówił przecież, że nie wpuszcza obcych do domu. Ja to rozumiem, naprawdę nie miałbym nic przeciwko temu, nie czułbym się urażony.

– Niech pan wchodzi, nigdy nie wiadomo, kto przyjdzie do kamienicy. Będzie pan tu siedział i czekał, przyjdzie jakiś włóczęga i będę pana miał na sumieniu.

Wchodzę do mieszkania. Młody chłopak wygląda ciekawie z pokoju. Syn Jonasza. Uśmiecham się trochę bezradnie. Nie poznaje mnie. Jest taki podobny do swojego wuja. Mam wrażenie, że ledwie wczoraj wypaliłem papierosem dziurę w materiale i tak potwornie się zdenerwowałem, że wyrzuci mnie z pracy, że gotów byłem sam z niej zrezygnować. A on tylko uśmiechnął się głupio i powiedział, że chyba w tym roku będzie moda na krótsze sukienki.

– Ten pan mówi, że zna twojego ojca – odzywa się ten śmieszny człowieczek o twarzy psa, który przedstawił mi się jako Tadek. Nie wiem, Tadek czy Tadeusz?

– To pan? – pyta, a ja czuję mdłą falę głupiego wzruszenia, że może jednak mnie pamięta, że wie, kim jestem. – Ojciec zostawił klucze dla jakiegoś pana.

„J a k i ś”. „Jakiś” to wszystko, na co mogę liczyć w moim martwym mieście. Znika w pokoju i wraca z pordzewiałym metalowym pękiem. Wciska mi je do dłoni i tłumaczy, do którego są mieszkania.

– To jest numer sześć. Nie wiem, który jest od czego, babka trzymała ich tyle, że cholera wie, co ona chciała otwierać. No, ale nic już nie otworzy, bo nie żyje.

W tym domu panuje niezdrowa atmosfera. Zupełnie nie rozumiem, czemu oni wszyscy plotą o zmarłych. Tadek krzywi się, chyba naprawdę nie znosi tego tematu. Szybko zaciera ręce i próbuje też zatrzeć negatywne wrażenie, więc proponuje mi herbatę. Gada już coś o tym, że przeprasza, że nie wiedział, że będziemy teraz sąsiadami, i to nie wypada z sąsiadami złych stosunków utrzymywać.

Pokazuje mi swoje mieszkanie. Dwa pokoje. Luksus. Nie rozumiem, jak zdołał zatrzymać je dla siebie. W ogóle to on wie, że to lokum nie jest może najpiękniejsze, ale jak dwóch chłopów w domu z trzecim na dostawce, to co się dziwić. Kobiecej ręki brakuje.

– A do pana sprowadzi się jeszcze jakaś kobieta? – rzuca, a potem chyba mu głupio, że tak palnął bez zastanowienia, bo w sumie to przecież nie jego sprawa.

– Nie.

– Wszyscy tu żyją sami – mruczy syn Jonasza. – Teraz taka moda.

– Wszyscy?

– Wszyscy. Pan i ten z naprzeciwka. Ta kamienica jest pełna samotnych ludzi. Nie znajdziesz pan tu niczego poza naszą samotnością. Ja bym się tu nie wprowadzał.

– Ależ Szymek! Jak możesz tak panu mówić? Gdzie się podziały twoje maniery, chłopcze?

– Umarły.

– Znałem twojego wuja. – Nie wiem, po co to mówię, ale chyba mam nadzieję, że załagodzę sytuację.

– A ja nie. Wszyscy macie swoje historie. Nic, tylko historie. Wszyscy się powołujecie na święte świętości zmarłych krewnych. Nieżywych, trupów, umarlaków, nieboszczyków! – Teraz dopiero rozumiem, że to rodzaj sadystycznej zabawy. Każdym słowem pastwi się nad biednym Tadkiem, który robi się coraz bledszy, jego twarz przybiera barwę bielonych wapnem ścian. – A teraz was zostawię, żebyście mogli sobie o nich porozmawiać!

– Ja nie wiem, co w niego wstąpiło… To jest taki dobry i miły chłopak, a dziś taka przemowa… Godna jego ojca. O tak, jego ojciec, pan go już zna, to jest taki niemiły człowiek. No, ale ja już nic nie mówię, mnie nie wypada… Pan go znasz, potem będę miał problem… Nie chciałem tak za plecami… To już pan lepiej idź do siebie, mieszkanie czeka. Pewnie wysprzątać trzeba… Jakby pan chciał, to znam miłą dziewczynę, która panu pomoże za drobne grosze.

– Nie, dziękuję. Nie lubię miłych dziewczyn. – Podrzucam plik kluczy w ręku i zbieram się do wyjścia.

Przez chwilę siłuję się z zamkiem. Czuję się jak włamywacz. To uczucie nie mija nawet w środku. Jakbym okradał kogoś z życia. Nie zamykam się. Zawsze lepiej zostawić otwarte drzwi, na wypadek, gdyby śmierć przyszła niespodziewanie. Przynajmniej szybko mnie znajdą i mieszkanie nie będzie śmierdziało trupem.

Odkładam walizkę. Jonasz zostawił mi jakiś koc i poduszkę. Pokój jest niewielki: łóżko, regał, szafa, kotara, która oddziela go od prowizorycznej kuchni. W niej fajerka, miednica i stolik z dwoma krzesłami. To wszystko. Chowam ubrania, odwieszam płaszcz.

W moich kamienicach zalęgli się ludzie. Tacy jak ja, brzydcy i karykaturalni. Gnieżdżą się w pokojach, korzystają ze wspólnych łazienek, palą na klatkach schodowych, na maleńkich piecykach gotują cienkie zupki. Potem czyszczą dywany na trzepakach oblazłych z farby i znów znikają w swoich mieszkaniach, jak myszy, które wyściubiły nosy ze swych nor, żeby podroczyć się z kotem.

Nikt do mnie nie przyjdzie, bo ci ludzie nie lubią się odwiedzać. Nie są dla siebie uprzejmi i nie pozdrawiają się rano miłym słowem. Nikt od nikogo nic nie pożycza, bo i co można pożyczać, skoro się nic nie ma?

4

JUŻ WIECZÓR, NIE wypada nigdzie iść. Patrzę na ciemne podwórko. Została mi resztka samogonu, więc sięgam do walizki i wyciągam napoczętą butelkę. Chciałbym mieć gości, ale nikt mnie tu nie poznaje, choć ja znam ich wszystkich. Czy aż tak bardzo się zmieniłem?

Może Jonasz przyjdzie się przywitać? A może zapomniał o tym, że pomógł mi z tym mieszkaniem? Już od dawna pytałem o lokum, każdego dnia czekałem na jakąś odpowiedź. Nie chciałem tu wracać, ale w tej sytuacji nie mogę się kierować dziecinnymi sentymentami.

Ludzie przychodzą i odchodzą. Szkoda czasu. Na koniec i tak każdy zostaje sam. Zrobi się swoje, zrobi się dla innych i zostaje się z niczym. Zapomnianym przez Stwórcę, zapomnianym przez ludzi, którzy nie wiedzą, co to wdzięczność. A ja jestem wdzięczny, nawet za bardzo. Dlatego nigdy nie wychodzę na swoje.

Jonaszowi zależało na tym, żebym tu był. Znam go już zbyt dobrze: wysłuży się mną i potem wytnie mi jakiś numer. Ale wiele mu zawdzięczam i muszę teraz spłacać dług. Nie wiem, czy w tej kwestii istnieje jakakolwiek granica, czy kiedykolwiek będziemy kwita. Nie lubię zasypiać, wiedząc, że mam niedokończone sprawy. Nie, ja po prostu nie lubię zasypiać.

Mam wrażenie, że się zapożyczyłem. Że całe moje życie jest jednym wielkim kredytem wobec innych. Uciekałem dostatecznie długo, teraz muszę się zmierzyć z wdzięcznością.

Wdzięczność jest cierpka jak zły tytoń.

Chciałbym powiedzieć, że w snach nękają mnie znajome twarze, ale co najgorsze, nic takiego mi się nie śni. Nikt nie odwiedza mnie w marzeniach, jestem w nich tak samo samotny jak teraz w mieszkaniu. Czasem tylko, bardzo rzadko, wydaje mi się, że jestem w pracowni, że próbuję zszywać tkaninę, ale rwie się na kawałki jak stare prześcieradło.

Zasypiam. Nikt nie przychodzi. Kto miałby przyjść? Umarli śpią na cmentarzach, a na mnie czeka puste łóżko, lodowate i cuchnące nieobecnością. Zanim złożę głowę do snu, myślę jeszcze o tym, że wcale nie chciałem tu wracać.

Kiedyś moje łóżko pachniało jej ciałem. Ale to było dawno. To było jeszcze wtedy, gdy moje miasto żyło, gdy mieliśmy to mieszkanie, które opłacałem z myślą o tym, że zapełnimy je naszym potomstwem, że nigdy nie będzie już ciszy ani chłodu. Teraz nie ma już mieszkania. Nie ma i nie będzie naszych dzieci. Czy u Stwórcy jest miejsce dla wszystkich nienarodzonych?

Nie wyobrażam sobie, jak by wyglądały. Gdybym próbował to sobie wyobrazić, chyba do reszty postradałbym rozum. Waliłbym głową w ścianę, żeby poczuć ból większy od tego, który zjadałby mnie od środka. Wbrew pozorom pragnę przeżyć resztę życia bez większych uniesień. Obiecałem to sobie. Obiecałbym to jej, ale ona by nie chciała, żebym przysięgał. Problem polega na tym, że nie wiem, czego by sobie życzyła. Im dłużej żyję samotnie, tym bardziej zdaję sobie sprawę z tego, że może nie znałem jej aż tak dobrze. Może na to trzeba czasu? A może nigdy nie wystarcza czasu, żeby w pełni poznać drugą osobę?

We śnie widzę pracownię, tekstylia, moją maszynę. Szyję dla niej sukienkę ze skrawków. Gdy robię ostatnie poprawki, budzę się. Wita mnie blady świt, słyszę już sąsiadów. Krzątają się po mieszkaniach, rozpoczynają życie. Stawiają bardzo głośne kroki. Jak to się stało, że przespałem całą noc? Jak to się stało, że otworzyłem oczy? Paraliżuje mnie chłód ostatnich zimowych dni. Znałem wielu ludzi, dziś znam wielu obcych. To wystarczy, wiem o nich wszystko.

Następny dzień mija mi na niczym. Obserwuję sąsiadów przez okno. Mieszka tu jakaś kobieta, która wychodzi z psem, brzydkim kundlem. Wychodzi Tadek, który z twarzy przypomina tego kundla. Potem mury opuszcza syn Jonasza i idzie takim krokiem, jakim chadzał jego wuj, kiedy przemierzał swoją małą pracownię, wydeptując klepkę. A potem przyjeżdża listonosz, który nie ma dla mnie żadnego listu. Nikt inny, bo nikogo innego nie obchodzi to miejsce ani dramaty jego mieszkańców.

Koło południa postanawiam sprawdzić, czy Jonasz jest u siebie. Otwiera mi zaspany, a potem nagle rzuca się, by mnie objąć. Stoję sztywno, nie przywykłem do takiej wylewności.

– Kogóż widzą moje oczy? Majn chawer! No, wchodź, wchodź! W końcu dotarłeś!

– Byłem tu już wczoraj, ale… – zaczynam.

– Wiem, powiedzieli mi, ale wróciłem późno – przerywa mi. – Zbyt późno. Zresztą Tadek mnie zdenerwował i nie miałem już ochoty na przyjacielskie spotkania. – Ziewa. – Ten człowiek psuje mi krew, wiesz? Och, tobie pewnie też już zepsuł. Oj wej – jęczy.

– Nie mogłem tu wczoraj trafić. Nie umiesz nawet porządnie nazwy ulicy zapisać.

– Nie może być! Gadanie! Zepsuło cię i rozbestwiło to miasto, w którym byłeś. Trzeba było od razu wrócić do domu. Wszyscy czekaliśmy!

– Kto?

– Ja.

– Twój dzieciak mnie nawet nie pamięta. Nikt oprócz ciebie mnie nie pamięta. Nie zostanę tu długo, Jonasz. Nie spędzę tu ani dnia ponad to, do czego będę zmuszony, rozumiesz? – mówię spokojnie.

Siadam przy stole. Parzy kawę, a po mieszkaniu rozchodzi się osobliwy zapach. Zaczesuje swoje jasne włosy do tyłu. Trochę mu się przerzedziły. Poprawia opadające portki. Mógłbym mu je zwęzić. Takim go zapamiętałem. Niechlujny i roztrzepany, ale przystojny. Albo nawet ładny. Dziewczyny się w nim kochały. Wszystkie z wyjątkiem jego żony.

– Gadanie – mruczy do siebie. – Teraz, gdy w końcu mam z kim porozmawiać po ludzku, to już tak łatwo cię nie puszczę.

Nie odzywam się. Podaje mi kawę, więc zaczynam ją sączyć. Jest obrzydliwa, kwaśna. Ale lepsza ta erzac-kawa niż czcze pogawędki. Ciągle mi o czymś opowiada. O Tadeuszku, że jest głupi i że robi trumny. Że to obrzydliwe, ale do niego przywykł i co zrobić, jak już się do kogoś przyzwyczaisz? Potem o Szymku, że nie chciał się dać zapisać do szkoły. O starych planach, o miejscach, których nie znam, i o sąsiadach.

Nagle poważnieje. Odchrząkuje. Odpala papierosa i patrzy na mnie wymownie, jakby oczekiwał, że zrewanżuję mu się równie szczegółową opowieścią. Ale ja nie mam co opowiadać. Moja opowieść zaczyna się i kończy w tym mieście. Reszta to złudzenie, reszty nigdy nie było, a to życie, którym żyję, jest pożyczone i bardzo spokojne. Ten człowiek, którym jestem, nie jest tym, którego znał, choć nie jest też nikim innym.

Nikim. Jestem nikim.

– Rochel naprawdę chciała, żebym cię znalazł.

– Nie musiałeś mnie szukać – mruczę.

– Powinieneś był do nas wrócić. Jesteśmy jak rodzina, zaopiekowalibyśmy się tobą. Nie musisz się niczego bać.

Tyle że ja prawie niczego się już nie boję. Nie boję się ciemności ani ciszy. Nie boję się krwi ani zmarłych. Nie boję się obcych ani znajomych, ani nawet tego, co sobie o mnie ludzie pomyślą. Nawet złych spojrzeń się nie boję, ani chłodnych dłoni, choć bardzo ich nie lubię. Nie lubię dotyku i zapewnień. Troski też nie lubię, bo przypomina mi o mamie.

– Wiesz… – Wstaje i zaczyna czegoś szukać w szafkach.

Wszystkie meble w tym mieszkaniu są przypadkowe. Niektóre pewnie były robione na zamówienie, inne są byle jak sklecone. Nie należą do niego, pewnie nie należą do nikogo. Poznajdował je i poznosił, ktoś wytarł z nich kurze i od tamtej pory nikt już ich nie dotykał.

– Znalazłem to tam… gdzie było mieszkanie… – mruczy, wciąż grzebiąc w szufladach. – Pomyślałem, że się ucieszysz, bo to zawsze miło mieć coś swojego… – Wyciąga zawiniątko i kładzie je przede mną. Spod brudnej chusteczki wystaje kawałek plastiku.

To igielnik. Igielnik, który był prezentem od cioci. Tak, już pamiętam. Prezent od cioci dla małego Moryca.

– Dzięki. – Chowam go do kieszeni.

– Tylko tyle? Myślałem, że się ucieszysz! Och, mógłbyś choć raz okazać radość! Tyle się naszukałem, by cokolwiek znaleźć. Wszystko rozkradzione, ale zobacz! Znalazłem to puzderko! Nie wiem, do czego ono służy, ale zawsze je ze sobą nosiłeś, bawiłeś się nim przy kuchennym stole. Och, kawał z ciebie niewdzięcznika!

– Nie znalazłeś czegoś Joszki?

– Nie, dlaczego pytasz? Książki pewnie wzięli do palenia. Jeżeli zostawiła jakąś biżuterię, to pewnie jeszcze Niemcy zgarnęli. Ale co ona mogła tam mieć?

– Pierścionek. Ślubny pierścionek – powtarzam głucho.

– Obrączka? Pewnie miała ją na sobie, przykro mi…

– Nie miała.

– Biżuterii szuka, dobre sobie – mruczy. – O coś innego byś zapytał, a nie o pierścionki Joszki. Nie znalazłem nic, co należałoby do twojej żony, rozumiesz? Przykro mi.

Nie wiem, czy naprawdę jest mu przykro. Nie mam ochoty na dalszą rozmowę. Dziękuję mu za kawę i wstaję. Minęło tyle czasu, a my mamy sobie tak mało do powiedzenia. Albo tak wiele.

Chcę wrócić do siebie.

– Budzą mnie – mówię jeszcze na odchodnym. – Ci sąsiedzi z góry. Są bardzo głośni.

W moich kamienicach zalęgli się ludzie. Czuję się samotny jak bezpański pies, zmęczony tropieniem pcheł chodzących po moim ciele jak kondukty pogrzebowe.

– Przecież tam nikt nie mieszka!

Dobranoc. Moje miasto nie żyje. Dobranoc.

5

PO MOIM MIEŚCIE snują się trupy w ludzkiej skórze. Siedzą w mieszkaniach, a ich szklane oczy obserwują resztę nijakiej masy na ulicach. Albo stawiają ciężkie, wymuszone kroki w miejscach, gdzie ostały się jakieś resztki zieleni.

Trupy wymagają uwagi. Ostrożności, może nawet jakiejś empatii. Ale jak znaleźć współczucie na tym wielkim cmentarzu? Więc idą, idą przed siebie, ciągnąc swoje sztywne nogi. Ich głos wydobywa się z głębi. Z najodleglejszego miejsca w ich wątłych, słabych ciałach.

Wydaje mi się, że w ruinach mojego miasta tliło się więcej życia niż w nowych, wznoszonych szybko budynkach. Ale już dobrze, już mogę oddychać głębiej, gdy tylko w oddali majaczą peryferie uśpione sprawiedliwym snem dziejów. Jestem tu obcy i tylko dlatego czuję się bezpiecznie. Bo nigdy tych przedmieść nie znałem, bo nie muszę szukać ich w pamięci i z przerażeniem odkrywać, że to, co widzę, nie jest tym samym, co zapamiętałem.

Jeszcze palę papierosa, choć nie jestem przecież umówiony na żadną konkretną godzinę. Ale dzień już się zaczął. Robotnicy wylegli z domów i szukają choćby chwili spokoju w podmiejskiej kolejce. Ja nie sypiam w pociągach. Pociągi źle mi się kojarzą. Zawsze się boję, że stacja, do której dotrę, będzie tą ostateczną. Boję się miejsc, w których kończą się tory.

Ale tu musi skończyć się moja droga. Tu skończy się wszystko. Dojdę do kresu, do celu mojej podróży.

– Dziękuję, że w końcu przyjechałeś. – Żebym mógł wejść, musi unieść kawał szmaty, która osłania drzwi. Odsuwa ją nonszalanckim gestem, nie jest ani trochę zażenowana. Wchodzę do środka i przyglądam się jej uważnie.

Jest zbyt ładna, żeby tu być. Nie wiem, skąd wzięła się pośrodku niczego.

– Gdzie on jest? – pytam cicho.

– Śpi.

Kiwam głową. W mieszkaniu jest tak zimno, że chodzi w starym, chyba męskim płaszczu. Żeby się ogrzać, pali papierosy. Pyta, czy się poczęstuję, ale nie mam ochoty. Już przecież paliłem. Siadam w kuchni i pogrążamy się w milczeniu, bo wiemy o sobie wszystko i nie znamy się wcale.

– Przywiozłem pieniądze, ale nie mam ich za dużo. Nie znalazłem jeszcze pracy.

– To nie jest trudne – odpowiada spokojnie i sięga po zapalniczkę. Chwilę obraca ją w dłoniach.

Myli się.

– Jeśli coś znajdę, dam więcej. Dotrzymuję obietnic, ale rozumiem, jeśli mi nie ufasz… – Wzruszam ramionami. Bo w sumie dlaczego miałaby mi wierzyć?

– Znalazła go moja ciotka, ale ona poszła na północ, a ja zostałam. Więc teraz ja się nim zajmuję. Gdy umrze, a to stanie się niedługo, pewnie dołączę do rodziny.

Nie wiem dlaczego, ale czuję, że to kłamstwo. Więc i ja kłamię.

– Gdybym mógł, wziąłbym go do siebie.

Tłumaczę sobie, że u mnie, w tym jednym pokoju nie byłoby mu wygodnie. Ale tam jest cieplej. Tu musi marznąć. Chyba że już tego nie czuje.

– On mnie lubi. Opowiada mi różne historie. Myślę, że połowę zmyśla. Zostaniesz tu do końca?

– Tak, jestem mu to winien.

– Przykro mi. Jeśli chcesz, możesz tu zamieszkać, musiałbyś tylko trochę się dołożyć. Sama nie daję sobie rady.

– Dziękuję, znalazłem już mieszkanie. Zresztą on nie będzie zachwycony moją obecnością.

Znów pogrążamy się w milczeniu.

– Maurycy? Przepraszam, nie wiem, jak właściwie mam się do ciebie zwracać.

– Moryc. Albo Maurycy. Zresztą nieważne, wszyscy zwracają się do mnie po nazwisku.

– On nie wie, że to ty go utrzymujesz.

– Tak będzie lepiej. Czy mógłbym do niego zajrzeć? Pobędę chwilę, póki śpi, i pójdę. Mam jeszcze dużo spraw do załatwienia.

To też kłamstwo. Nie mam żadnej roboty. Gdy stąd wyjdę, pójdę od razu do tego pustego mieszkania. Ale nie mogę jej powiedzieć, że on nie może się zbudzić, że ja nie jestem jeszcze gotów na rozmowę. I nie wiem, czy kiedykolwiek będę.

Staję w drzwiach. Śpi. Ma taką bladą twarz. Kurczowo zaciska dłonie na pościeli, już nawet sen nie daje mu wytchnienia. Ktoś powinien mu przystrzyc włosy, ogolić go. Ma niebieskie oczy mojego ojca. Choć teraz wydaje mi się, że to zmyśliłem.

Więc tak właśnie będzie. Umiera na raty. A ja przychodzę w bliżej nieokreślonym międzyczasie i nie wiem, ile jeszcze mu pozostało, nim spłaci swój dług cierpienia. Mam nadzieję, że ta dziewczyna jest dla niego miła. Ona tak ładnie pachnie. Jej skóra musi ładnie pachnieć. Chciałbym, żeby czuł ten zapach, żeby się nie bał, żeby trzymała go za rękę. Ja nie mogę tego zrobić. Mnie nie powinno tu nawet być.

Mój brat.

Może mogłem go uchronić przed losem wszystkich braci. Może mogłem go uratować przed losem pobożnego Abla. Może mogłem zrobić cokolwiek, ale gdy odchodziłem, nie patrzyłem za siebie. Nie myślałem ani o ojcach, ani o synach, myślałem tylko o sobie. Gdyby go już nie było, nie poczułbym nic. Teraz muszę się czuć winny. Mam wrażenie, że wszyscy pragną tylko mojego wstydu.

Nie golę twarzy, bo denerwuje mnie patrzenie w lustro. Myślę wtedy, że może nie powinienem był przeżyć, bo na co komu taka gęba w nowych czasach? A potem się denerwuję, bo przecież nie zamierzam do końca mojego i tak nędznego życia chodzić ze spuszczoną głową.

– On czasem o niej mówi. – Staje za moimi plecami.

– A o mnie?

– Używa wtedy dziwnych słów. Myślę, że przeklina. Zostań jeszcze na chwilę. Zrobię ci śniadanie.

– To nie ma sensu. Przyjdę niedługo. Innym razem. To jeszcze potrwa.

Wkładam dłonie w kieszenie płaszcza. Domy ledwie majaczą, tonąc w porannej mgle. Nie chciałem go zawieść, on musi to w końcu zrozumieć. Jedyną osobą, którą skrzywdziłem, byłem ja sam. Czy gdyby znał całą prawdę, czułby się szczęśliwszy? Czy miałby chociaż po co umierać? Może serce pękłoby mu z rozpaczy. Nie mogę ci nawet powiedzieć, jak bardzo mi przykro. Ale nie czuję się winny. Ja przecież miałem dobre intencje. Wybrukowałem nimi swoje osobiste piekło.

6

KLATKA SCHODOWA SKĄPANA jest w mroku. Nie zauważyłem jej. A może po prostu jej nie rozpoznałem? Przez te wszystkie lata chciałem udawać, że jej nie znam, że nigdy jej nie znałem. Tak było wygodniej, to mniej bolało. Wyrosła. Nie wiem, czybym ją poznał, gdyby nie te rude włosy.

– Co tu robisz? – Przystaję.

– Czekam na Mesjasza… Och, cóż mogę tu robić? Jonasz powiedział, że wróciłeś do miasta. Nie bądź na niego zły, wiesz, jaki ma długi język. – Uśmiecha się zalotnie.

– Więc przysłał cię, bo sam nie mógł się do mnie pofatygować? Nie ma daleko. Słyszę go przez ścianę, wczoraj nawet do niego poszedłem, bo inaczej chyba wcale bym go nie spotkał.

– Mówił, że zmieniłeś zdanie.

– W dodatku kłamał – mruczę.

– Myślałam, że może dlatego wróciłeś…

Nie wiem dlaczego, ale wygląda, jakby mimo wszystko poczuła ulgę. Jej twarz trochę się rozjaśnia.

– Nie, Joszka. Nie zmieniłem zdania. Przepraszam.

To zabawne, że wciąż nazywam ją tym męskim zdrobnieniem.

– Nie zaprosisz mnie na herbatę? Nie liczę na nic więcej.

Dlaczego jest taka namolna? Mogłaby sobie pójść. Rozkwitła. Nie chciałem jej widzieć. Nie chciałem się tego dowiadywać. Pozwalałem sobie myśleć o niej tylko wówczas, gdy było to konieczne. Chciałbym, żeby się rozmyśliła, żeby zapomniała ten adres, wyrzuciła go z pamięci. Razem ze mną. Obojgu nam żyłoby się lepiej.

– Nie mam herbaty.

– To na kawę. – Nie daje za wygraną.

– Kawy też nie mam. Niepotrzebnie się fatygowałaś.

– Miło cię widzieć po takim czasie. Wciąż jesteś bardzo przystojnym mężczyzną.

Otwieram drzwi i wpuszczam ją do środka. Rozgląda się ciekawie, a potem siada na moim łóżku i zaczyna się bawić złotym łańcuszkiem.

– Gdzie byłeś?

– U brata.

– Wciąż o niej myślisz?

Gdy się budzę, gdy pracuję, gdy idę ulicą, gdy się golę, nawet wówczas, gdy próbuję się modlić, stale o niej myślę. O jej warkoczach. O tych kolczykach od matki. O kołysance, którą nuciła przed snem.

Pamiętam suknię, którą na sobie miała, i welon. I pamiętam jeszcze kolejne kieliszki koszernej wódki, i kapelę, która nam przygrywała. Pamiętam też, jaki byłem szczęśliwy, choć teraz wydaje mi się to niewłaściwe i absurdalne.

– Wiesz, przeprowadziłam się. Miałam szczęście. Zwolnił się pokój w takiej pięknej kamienicy, zaraz go najęłam. To mieszkanie starego lekarza. Dziwak, niezbyt go lubię. Wczoraj był u niego syn, ale nie wszedł do środka. Wyszłam akurat na papierosa i chwilę z nim rozmawiałam. Był dla mnie miły, choć chyba wziął mnie za kogoś innego.

– Czy ciebie jeszcze można brać za kogoś innego?