Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Neger, Neger… Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech

Neger, Neger… Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64476-66-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Neger, Neger… Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech

Czarnoskóry wnuk króla afrykańskiego ludu Vai, a zarazem syn Niemki, dorasta w Hamburgu w czasach rosnącego w siłę nazizmu. Czując się niemieckim pa­triotą, stopniowo odkrywa, że to właśnie on określany jest przez ideologię jako wróg i podczłowiek.

Heil Hitler! Czym mogę służyć? – spytał matkę zza biurka przystojny dwudzie­stolatek [...].

– Czy tu składa się podania o przyjęcie do Hitlerjugend?

Młody człowiek spojrzał na nią z niedowierzaniem.

– O przyjęcie kogo? Jego? – świdrował mnie wzrokiem, jakby wypatrzył jakiegoś paskudnego robala.

– Tak, mojego syna – odpowiedziała bez zmrużenia oka.

Mężczyzna aż się cofnął.

– Proszę natychmiast wyjść! Jeśli jeszcze to do pani nie dotarło, zmuszony jestem przypomnieć, że dla pani syna nie ma miejsca ani w naszej organizacji, ani w Niem­czech, które budujemy. Heil Hitler! [...]

Kiedy znaleźliśmy się w domu, matka tylko mnie przytuliła i się rozpłakała.

– Tak mi przykro, tak bardzo mi przykro – powtarzała raz po raz. [...]

– Mutti, proszę cię, nie płacz – błagałem, ale i mnie łzy spływały po policzkach.

Rzadki widok, bo zwykle prześcigaliśmy się w zachowywaniu swoich smutków dla siebie. W końcu byliśmy Niemcami.

(Hans-Jürgen Massaquoi)

Polecane książki

Mówią o nim „współczesny Sherlock Holmes”, bo ma nosa do rozwiązywania najbardziej zagmatwanych spraw, chadza swoimi ścieżkami i jest mistrzem dedukcji. Aloysius Pendergast żyje w XXI wieku, mieszka w Nowym Jorku i jest bardzo nietypowym agentem FBI. Mieszka w luksusowej re...
  Ostatnimi czasy zauważyć można niewątpliwe wzrost zainteresowania problematyką arteterapii. Nie brak jej entuzjastów wśród pedagogów, psychologów i innych specjalistów zajmujących się diagnozą, terapią i profilaktyką zaburzeń. Liczne doświadczenia kliniczne przemawiają za potrzebą jej stosowania, ...
Dwie mikropowieści: "Bitwa na miarę jednego życia" i "Mrs Wheelon-Jones ma zwidy" prowadzą Czytelników do dwóch, bardzo różnych światów. Jeden jest czymś w rodzaju starożytnego Rzymu, drugi może być nawet i na Ziemi. Co łączy oba te światy, to ich dystopijny charakter. W...
„Kadry i Płace w oświacie” to jedyne czasopismo dla osób prowadzących sprawy kadrowe w placówkach oświatowych, w którym znajdziesz zgodne z prawem rozwiązania rzeczywistych problemów kadrowych. Dzięki miesięcznikowi zyskasz gotowe argumenty do wykorzystania w trakcie kontroli organu prowadzącego, ku...
Kolejna książka z serii „Byłem Pastorem Adwentystów” tym razem nie omawia nauk Adwentystów. Jest analizą Biblijnej Księgi Daniela....
Łowiectwo jest elementem porządku świata ożywionego, tak jak istnienie drapieżników i ofiar jest naturalnym ogniwem łańcucha pokarmowego. W tym łańcuchu pokarmowym znalazł się również człowiek, który bardzo szybko zdobył dominującą pozycję, wykorzystując swoje umiejętności na polowaniu. "Łowiectwo" ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Hans-Jurgen Massaquoi

Hans-Jürgen Massaquoi, Destined to Witness: Growing Up Black in Nazi Germany,

Perennial, an Imprint of HarperCollins Publishers, New York 2001

© Copyright by Katharine Massaquoi, 2016

© Copyright for this edition by Ośrodek KARTA, 2016

© Copyright for the Polish translation by Anna Bańkowska, 2016

TŁUMACZENIE Z ANGIELSKIEGO Anna Bańkowska

REDAKCJA I KOORDYNACJA PROJEKTU Maria Krawczyk

WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA Hanna Antos

POSŁOWIE prof. dr hab. Anna Wolff-Powęska

OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII rzeczyobrazkowe

SKŁAD tandem studio

ZDJĘCIE NA OKŁADCE

Hamburg, 1933. Hans-Jürgen Massaquoi na dziedzińcu szkolnym.

Fot. z kolekcji H.-J. Massaquoia

DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW

Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Fundacji im. Róży Luksemburg

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (+48) 22 848-07-12, faks (48) 22 646-65-11

e-mail:ok@karta.org.pl, kolportaz@karta.org.pl

www.karta.org.pl, ksiegarnia.karta.org.pl

Wydanie I

Warszawa 2016

ISBN 978-83-64476-49-5

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ

Tomasz Szymański

konwersja.virtualo.pl

OD WYDAWCY

Historia życia Hansa-Jürgena Massaquoia (1926–2013) nie różniłaby się zapewne zbytnio od życiorysów innych chłopców urodzonych w Niemczech u progu objęcia władzy przez Adolfa Hitlera, gdyby nie jeden szczegół – miał on czarną skórę.

Massaquoi był synem niemieckiej pielęgniarki Berthy Baetz i liberyjskiego studenta prawa Al-Haj Massaquoia. Pierwsze lata życia chłopiec spędził otoczony miłością i przepychem we wspaniałym domu swego dziadka – dawnego króla afrykańskiego ludu Vai, konsula generalnego Liberii w Niemczech – Momolu Massaquoia. Cudowne dzieciństwo Hansa-Jürgena skończyło się nagle w 1929 roku, gdy afrykańska rodzina z powodów politycznych musiała wrócić do Liberii. Ze względu na słabe zdrowie syna, Bertha postanowiła zostać w Niemczech. Z braku pieniędzy, przeniosła się do robotniczej dzielnicy Hamburga – Barmbek, gdzie chłopiec po raz pierwszy zetknął się z biedą i szykanami.

Hans-Jürgen dorastał wśród nazistowskich defilad i porywających mów Führera. Jako prawdziwy patriota, starał się z całą dziecięcą żarliwością włączyć w budowanie III Rzeszy. Niemcy były jednak jego nieosiągalnym marzeniem – im gorliwiej chciał służyć swojemu krajowi, tym brutalniej był wykluczany ze wspólnoty. Jednoznacznie utożsamiał się z ojczyzną matki – był niemieckim obywatelem, a język, kulturę i historię kraju uważał za swoje – szybko jednak został sklasyfikowany jako wróg. Jego sytuacja diametralnie pogorszyła się w 1935 roku, po wprowadzeniu Ustaw norymberskich, ograniczających prawa nie-Aryjczyków. A być nie-Aryjczykiem w kraju owładniętym nazistowską ideą czystości rasy oznaczało zostać pozbawionym praw obywatelskich i żyć w ciągłym zagrożeniu sterylizacją, eksperymentami paramedycznymi, więzieniem czy obozem koncentracyjnym, wreszcie śmiercią. Przez te wszystkie lata zmagań Hansowi-Jürgenowi towarzyszyła matka – osoba pełna dobroci, mądrości i życiowej zaradności.

Bohater przeżył koszmar nazizmu oraz blisko dwustu alianckich nalotów na Hamburg. Niedługo po zakończeniu wojny wyruszył z Niemiec do Liberii – ojczyzny swego ojca, gdzie zetknął się z egzotyczną kulturą, ale i postkolonialnym rasizmem. Jednak krajem, w którym znalazł spełnienie, były dopiero Stany Zjednoczone. To tam zdobył wykształcenie, studiując na University of Illinois, założył rodzinę oraz zrobił karierę dziennikarską, zostając redaktorem naczelnym miesięcznika „Ebony” (Heban) – amerykańskiego pisma skierowanego do Afroamerykanów i współtworzonego przez nich. Jako wzięty dziennikarz miał okazję przeprowadzać wywiady z wieloma czarnoskórymi sławami świata polityki, sztuki czy sportu, tym samym włączając się w wielki ruch na rzecz zniesienia dyskryminacji rasowej w Stanach Zjednoczonych.

Autor pisał swe wspomnienia w języku nowej ojczyzny – po angielsku. Wyszły one nakładem wydawnictwa HarperCollins pod tytułem Destined to Witness: Growing Up Black in Nazi Germany (Powołany na świadka: Dorastanie czarnoskórego w nazistowskich Niemczech) w 1999 roku. Książka została zauważona w Stanach Zjednoczonych, jednak prawdziwy sukces odniosła w Niemczech. Tłumaczenie, wydane jeszcze w tym samym roku, zatytułowane słowami z dziecięcej piosenki Neger, Neger, Schornsteinfeger (dosł. Murzynie, Murzynie, kominiarzu) trafiło na listę bestsellerów „Der Spiegel”, na której utrzymywało się przez kilka miesięcy. Na podstawie historii Hansa-Jürgena Massaquoia nakręcono w 2005 roku film fabularny emitowany przez kanał ZDF niemieckiej telewizji publicznej.

Książka Neger, Neger… ukazuje się po polsku w wielotomowej serii „Świadectwa”, prezentującej najważniejsze zapisy XX wieku. Wyjątkowość tej opowieści tkwi w opisie unikatowego doświadczenia bycia obcym wśród swoich. Poprzez wspomnienia, Autor chciał przekazać nie tylko swoje zakorzenione w historii XX wieku spotkanie z nazizmem. Podkreślał, że rasizm jest złem, które w każdym momencie może przybrać gwałtownie na sile – niezależnie od miejsca czy okoliczności – a jego doświadczenie ma stanowić uniwersalne memento.

Choć Massaquoi opisuje skrajnie trudne czasy, nie epatuje cierpieniem, nie ma w nim nienawiści. I mimo że Niemcy były krajem, w którym przeżył pasmo upokorzeń i gdzie funkcjonował w stanie ciągłego zagrożenia życia, do końca mówił o nich jako o swej ojczyźnie. W jego opowieści nie brak za to pełnych życia i humoru scen, z których przebija obraz człowieka o wielkiej inteligencji, otwartości i dobroci.

Maria Krawczyk

PODZIĘKOWANIA

W  odróżnieniu od spłodzenia dziecka, aby wydać na świat książkę, potrzeba zwykle całej „wioski” życzliwych krewnych, przyjaciół oraz profesjonalistów. Neger, Neger… bynajmniej nie jest wyjątkiem. Bez pomocy nielicznej, lecz oddanej kadry pomocników, pozostałaby tylko niedościgłym marzeniem w odległych zakamarkach mojego umysłu.

Za wsparcie w przekształceniu pomysłu w książkę wiele uznania należy się mojej żonie i najlepszej przyjaciółce Katharine, która podczas kolejnych etapów powstawania tekstu znosiła kaprysy „geniusza przy pracy”, biorąc na siebie liczne obowiązki muzy, pierwszej czytelniczki, znakomitej kucharki, kierowcy, krytyczki i tak dalej. Wielokrotnie ratowała sytuację, stając w szranki z moim wyjątkowo upartym komputerem i nieodmiennie naginając go do swojej woli, kiedy zachciało mu się strajku.

Takie same pochwały kieruję do moich synów – doktora nauk medycznych Steve’a G. Massaquoia, profesora w Massachusetts Institute of Technology (MIT) oraz mecenasa Hansa J. Massaquoia jr., wspólnika w kancelarii prawniczej Lewis and Munday w Detroit. Pomimo obciążeń zawodowych znaleźli czas, aby zaangażować się w mój projekt, począwszy od krytycznej lektury tekstu aż do (w przypadku mecenasa Hansa jr.) darmowej (jak sądzę) porady prawnej przy sporządzaniu umów z wydawcami i agentami oraz zabezpieczaniu praw autorskich.

W identycznym stopniu na moją wdzięczność zasłużyli sobie brat i siostra mojej żony, Numa Rousseve z White Plains w stanie Nowy Jork i Elaine Thompson z San Jose w Kalifornii oraz mój przyjaciel Ed Morris, profesor Columbia College w Chicago. Każde z nich wzięło na siebie trud przeczytania i redakcji tekstu, traktując to jako dzieło miłości i dzieląc się ze mną cennymi uwagami.

Spóźnione wyrazy wielkiego uznania kieruję do mojego zmarłego przyjaciela, Alexa Haleya. Zaledwie kilka miesięcy przed swoją przedwczesną śmiercią 10 lutego 1992 zwrócił mi niedokończony jeszcze tekst, który uprzejmie zgodził się zrecenzować i opatrzyć bezcennymi sugestiami.

Nie mógłbym zakończyć tych podziękowań bez wzmianki o moim przyjacielu na całe życie Ralphie Giordano z Kolonii, od którego zaczął się „cały ten bal”, że się tak wyrażę. Najpierw przez wiele lat namawiał mnie na spisanie wspomnień, aż wreszcie pewnego dnia oznajmił mi przez telefon, że jest umówiony z ważnymi niemieckimi wydawcami, więc jeżeli szybko dostarczę mu egzemplarz książki (która wciąż była w trakcie pisania!), to postara się, aby trafiła do odpowiednich ludzi. Wkrótce po spełnieniu jego życzenia otrzymałem wiadomość, że wydawcy wyrazili zainteresowanie Neger, Neger… i praca nad publikacją ruszyła pełną parą.

Przy okazji chciałbym podziękować za cenne informacje profesorowi Raymondowi J. Smyke’owi z Morges w Szwajcarii, autorowi biografii mojego dziadka, czcigodnego Momolu Massaquoia (1870–1938).

Za wprowadzenie w arkana sztuki wydawniczej składam podziękowanie mojej agentce literackiej Sarah Lazin z Sarah Lazin Books w Nowym Jorku, która przekonała mnie, że pisanie książki to łatwizna, a następnie niestrudzenie pilnowała moich interesów zarówno w Europie, jak w Stanach. Jestem też głęboko wdzięczny Claire Wachtel, naczelnej redaktorce w wydawnictwie William Morrow, za wiarę, że moje dzieło ujrzy światło dzienne. Czuję się dłużnikiem redaktora Grega Villepique’a, którego czujne oko i wprawne palce nadały mojej książce ostateczny szlif.

Ostatnie, ale niepoślednie miejsce na tej liście zajmują moi wierni towarzysze: teriery walijskie (Don) Kichot i Sancho (Pansa). Dziękuję im za cierpliwe czuwanie wraz ze mną w długie, samotne noce, które są udziałem każdego, kto porywa się na przygodę z pisaniem.

Hans-Jürgen Massaquoi

Mojej matce Bercie Nikodijevic (1903–1986)

z głęboką wdzięcznością

PROLOG

Pisać o sobie tak, aby nie narazić się na zarzut słabości, próżności i egotyzmu, to zadanie, któremu podołają tylko nieliczni; niewiele mam podstaw, by i siebie zaliczyć do tej garstki szczęśliwców.

Frederick Douglass

Mógłbym podpisać się oburącz pod powyższymi odczuciami, wyrażonymi tak trafnie ponad wiek temu przez wielkiego abolicjonistę we wstępie do własnej autobiografii pod tytułem My Bondage, My Freedom. Jeżeli jednak, podobnie jak pan Douglass, postanowiłem opublikować historię mojego życia, ryzykując, że narażę się na opinię słabeusza i próżnego egocentryka, to postąpiłem tak wskutek usilnych nacisków ze strony osób, których smak literacki zawsze uważałem za nieskazitelny. Mam na myśli Alexa Haleya, autora Korzeni, Ralpha Giordano z Kolonii, autora Die Bertinis, oraz mojego dawnego zwierzchnika i mentora, wydawcę magazynu „Ebony” Johna H. Johnsona. Każdy z nich potrafił mnie przekonać, że doświadczenia czarnoskórego chłopaka, który dorastał i wkraczał w wiek męski w nazistowskich Niemczech, naocznego świadka i ofiary zarówno prześladowań na tle rasowym, jak alianckiego bombardowania, który następnie spędził kilka lat w Afryce, są tak niezwykłe, że jako dziennikarz mam obowiązek podzielić się swym specyficznym spojrzeniem na Holokaust. Alex uważał, że jako niemiecki obywatel, a jednocześnie – paradoksalnie – zagrożony niebezpieczeństwem outsider, patrzyłem na pewne tragiczne wydarzenia w Trzeciej Rzeszy pod szczególnym kątem. Nalegał też, abym zapisał moje równie niezwykłe przygody, związane z poszukiwaniem afrykańskich korzeni.

Obok pogromów moich żydowskich współobywateli w Niemczech oraz prześladowań na tle rasowym afroamerykańskich braci i sióstr w Stanach Zjednoczonych, istniało też moje osobiste piekło, na które złożyły się cztery podstawowe aspekty:

Jako czarnoskóry osobnik w „białych” Niemczech wyraźnie rzucałem się w oczy, nie mogłem więc ani uciec, ani się ukryć, że sparafrazuję idola mojego dzieciństwa Joego Louisa1.

W przeciwieństwie do Afroamerykanów, nigdy nie korzystałem z dziedzicznych technik przetrwania, stworzonych i wciąż ulepszanych przez kolejne pokolenia uciskanych ludzi. Musiałem jednak z konieczności kluczyć po polu minowym potencjalnych katastrof i rozwijać moje własne instynkty. Im to bowiem zawdzięczam fizyczne i psychiczne przetrwanie w kraju, w którym nienawiść rasowa jawnie zmierzała do likwidacji wszystkich nie-Aryjczyków.

Nazistowscy rasiści, inaczej niż amerykańscy, nie popełniali swoich okrucieństw anonimowo, pod osłoną nocy i białych prześcieradeł. Nie realizowali, jak tamci, swoich rasistowskich programów za pomocą chytrze zaszyfrowanych słów w rodzaju „niesprawiedliwe kontyngenty”, „dyskryminacja pozytywna” i „prawa stanowe”. Rasiści z hitlerowskich Niemiec wykonywali swoją brudną robotę jawnie i bezwstydnie, we współpracy i z pełnym błogosławieństwem rządu, który skażenie aryjskiej krwi domieszką innej, „gorszej”, uważał za kardynalny grzech przeciwko narodowi.

Na dobrą sprawę – pomimo odważnego i niezłomnego wsparcia mojej matki, Niemki, która nie tylko nie straciła wiary w moje możliwości, ale potrafiła mi ją wpoić – przez cały czas żyłem w obliczu zagrożenia czystką etniczną. Zmagałem się z nim samotnie, bez poczucia bezpieczeństwa i przynależności, jakie ludzka istota otrzymuje zwykle od członków swojej grupy, nawet tej osaczonej przez wroga. Z powodu braku czarnoskórych kobiet oraz narzuconego przez rząd zakazu mieszania się ras, po osiągnięciu dojrzałości nie miałem możliwości legalnego nawiązania stosunków towarzyskich. Dziś w Republice Federalnej Niemiec żyją tysiące Afrykanów i tak zwanych Mischlingskind (ze związków amerykańskich czarnoskórych żołnierzy z Niemkami), ale za panowania Hitlera populacja czarnych po prostu nie istniała, przynajmniej ja na nikogo takiego nie trafiłem. Dopiero długo po wojnie dowiedziałem się, że niewielka liczba czarnych Niemców – tak zwanych bękartów Nadrenii, spłodzonych pod francuską i belgijską okupacją w czasie I wojny światowej – została poddana eksterminacji w hitlerowskich obozach śmierci.

Ponieważ po Niemcach mojego pokolenia oczekiwano jasnej skóry i aryjskiego pochodzenia, musiałem do znudzenia wyjaśniać, dlaczego ktoś o brązowej karnacji i czarnych, kędzierzawych włosach mówi po niemiecku bez obcego akcentu i podaje Niemcy jako swoje miejsce urodzenia. Niech mi więc będzie wolno powtórzyć, że urodziłem się w roku 1926 w Hamburgu, ponieważ mój dziadek, ówczesny konsul generalny Liberii w tym drugim co do wielkości mieście Niemiec, przywiózł ze sobą swoją liczną rodzinę. Moim ojcem, wskutek intensywnych zalotów do niemieckiej pielęgniarki, został jego najstarszy syn. Krótko przed dojściem Hitlera do władzy dziadek wraz z ojcem wrócili do Liberii, zostawiając moją matkę i mnie własnemu losowi w coraz bardziej wrogim, rasistowskim społeczeństwie.

Koszmar naszego życia w ciągłym strachu zarówno przed gestapowskimi oprawcami, jak i alianckimi bombami dobiegł końca wiosną 1945, kiedy nazistowski gauleiter Karl Kaufmann poddał aliantom niemal doszczętnie zburzone miasto, wbrew rozkazom Hitlera, aby bronić Hamburga „do ostatniego człowieka”. To, co Studs Terkel2 w swojej mówionej historii II wojny światowej nazywa the Good War [dobrą wojną], było wszystkim, tylko nie tym, zwłaszcza dla mojej matki i dla mnie. Tylko cudem bowiem uniknęliśmy śmierci w hamburskim piekle, przeżywszy około dwustu brytyjsko-amerykańskich nalotów, w których zginęło ponad czterdzieści jeden tysięcy cywilów, a ponad połowa budynków, w tym nasz, uległa zniszczeniu.

Trzy lata po wojnie, w roku 1948, wyjechałem do Liberii, gdzie mieszkał mój ojciec. Podczas pobytu w Afryce zapoznałem się nie tylko z jej cenną kulturą, ale także z rasizmem kolonialnym, w wydaniu zarówno francuskim, jak i brytyjskim. W roku 1950, dzięki rocznej wizie studenckiej, otrzymałem zgodę na wjazd do Stanów Zjednoczonych. Niecałych dziewięć miesięcy później, w trakcie „konfliktu” koreańskiego, ja, bezpaństwowiec, wskutek ewidentnej pomyłki urzędnika zostałem wcielony do wojska i odsłużyłem dwa lata jako spadochroniarz w 82. dywizji powietrznej.

Zarówno w wojsku, jak w cywilu miałem liczne okazje, by przyjrzeć się mrocznej stronie Stanów Zjednoczonych, doświadczyć rasizmu w wydaniu amerykańskim i porównać go z nazistowskim. Zwłaszcza jeden incydent jasno pokazuje, że rasizm nie sprowadza się do praw Jima Crowa3, jak się to często głosi. W roku 1966 wziąłem udział w marszu przeciwko segregacji rasowej pod wodzą Martina Luthera Kinga w typowej chicagowskiej „białej” dzielnicy Gage Park. Podczas tej pokojowej, modlitewnej demonstracji zostaliśmy obrzuceni kamieniami i przekleństwami przez rozwścieczoną białą społeczność, którą ledwie udało się utrzymać w ryzach policji.

Drugi incydent miał miejsce, kiedy w mundurze wojskowym jechałem pociągiem z Chicago do Fayetteville w Karolinie Północnej, wracając na mój posterunek w Fort Bragg. Biały konduktor zaatakował mnie, ponieważ zasnąłem i nie zauważyłem, że pociąg minął linię Masona–Dixona, kiedy to powinienem przenieść się do wagonu dla kolorowych. „Bierz swoją czarną dupę w troki i wynoś się do innych czarnuchów!” – wrzeszczał za mną biały, wysuszony mężczyzna, wyganiając mnie kopniakami z przedziału. Wolałem nie ryzykować linczu za pobicie białego, na co miałem wielką ochotę, więc powściągnąłem gniew, zabrałem swój worek i spełniłem jego żądanie.

Takie zniewagi niemal przekraczały moją wytrzymałość, ale dość wcześnie nauczyłem się, że nazwa tej gry brzmi „przetrwanie”. Nagrodą za cierpliwość stał się G.I. Bill4, który zachęcił mnie do nauki w college’u, do czego w nazistowskich Niemczech nie miałem prawa. W trakcie studiów udało mi się zdobyć serce i rękę młodej pracownicy socjalnej z St. Louis. Chociaż po czternastu latach małżeństwo zakończyło się rozwodem, zdążyło pobłogosławić nas dwoma wspaniałymi synami, którzy dodali mi wielu bodźców do osiągnięcia skromnego sukcesu i związanej z tym satysfakcji.

Uzbrojony w dyplom dziennikarstwa i komunikacji społecznej University of Illinois, pracowałem na podrzędnych stanowiskach w branży wydawniczej, aż wreszcie przystąpiłem do Johnson Publishing Company jako współwydawca tygodnika dla czarnych „Jet”. Niecały rok później przeniesiono mnie na podobne stanowisko w ilustrowanym miesięczniku „Ebony” – okręcie flagowym spółki.

W ciągu jednej nocy stałem się aktywnym uczestnikiem, obserwatorem i reporterem największego społeczno-politycznego ruchu stulecia – walki czarnych o równość rasową w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych na terenie Stanów Zjednoczonych, kolonialnej Afryki i Indii Zachodnich. Podczas mojej blisko czterdziestoletniej pracy w „Ebony” awansowałem na stanowisko redaktora naczelnego i zostałem członkiem kolegium redakcyjnego. Dzięki temu śledziłem z pierwszego rzędu najważniejsze wydarzenia historyczne, a podczas licznych wyjazdów w Stanach, Afryce, Europie, Azji i na Karaibach miałem możność rozmawiać z najbardziej znanymi osobistościami naszych czasów, w tym z trzema prezydentami Stanów Zjednoczonych (Carterem, Reaganem i Bushem). Szeroki wachlarz moich zadań obejmował wywiady na wyłączność z politykami, w tym z prezydentami Nigerii (Nnamdi Azikiwe), Botswany (Seretse Khama), Liberii (William Tolbert) i Namibii (Sam Nujoma), premierami Jamajki (Michael Manley i Edward Seaga), działaczami walki o prawa obywatelskie (dr Martin Luther King, wielebny Jesse Jackson i Malcolm X), a także znaczną liczbą „żywych legend”, takich jak Lena Horne, Diana Ross, Shirley Temple, Joe Louis, Max Schmeling i Muhammad Ali.

Dokumentując i relacjonując przez tak długi czas osiągnięcia czarnoskórych osób, otrzymuje się wiele nagród. Dla mnie tą najważniejszą jest możliwość odnalezienia własnej psychologicznej przystani po dwunastu latach odczłowieczającego i poniżającego maltretowania pod rządami nazistów. Było to rozwiązanie konfliktu, którego doświadcza tak wiele dzieci z mieszanych par w związku ze swoją rasową tożsamością. Nie mógłbym stać się żywym świadkiem ciągłej heroicznej walki czarnych o przetrwanie i równość w rasistowskiej Ameryce, dokumentować w kolejnych artykułach niezliczonych osiągnięć czarnych w obliczu ogromnych przeciwności, gdybym sam nie czuł dumy z mojej przynależności rasowej. Moim najcenniejszym, najbardziej zaszczytnym wspomnieniem z czasów walki o prawa obywatelskie dla czarnych jest marsz na Waszyngton w roku 1963, podczas którego stałem przy pomniku Lincolna, słuchając niezapomnianego przemówienia dr. Kinga Mam marzenie.

Jako młody chłopak, dorastający wśród zwykłych niemieckich robotników, byłem świadkiem powstania jednego z najbardziej opresyjnych rządów wymyślonych przez człowieka, a także – po dwunastu mijających boleśnie wolno latach – jego zasłużonego, katastroficznego upadku. Ze swojej dogodnej pozycji obserwowałem, jak nazistowska trucizna, przygotowana przez Hitlera i wciskana ludziom przez sprytnego manipulatora Josepha Goebbelsa, ministra oświecenia publicznego Trzeciej Rzeszy, wolno, lecz skutecznie dokonuje swego haniebnego dzieła. Jak zmienia uczciwych i wrażliwych obywateli w fanatycznych rasistów, dążących do unicestwienia każdego, kto nie pasuje do ich wizji nowego porządku światowego i nie bierze dosłownie ich narodowego hymnu Deutschland, Deutschland über alles. Fakt, że Niemcy z najwyższą skwapliwością wykonywali rozkazy bandy pozbawionych skrupułów politycznych oportunistów pod wodzą żądnego krwi szaleńca, często wymienia się jako dowód skażenia winą całego narodu. Ja się z tym nie zgadzam. Wiem, że mimo presji przywódców i wbrew obowiązującym trendom znaczna liczba Niemców – niestety niewystarczająca, by miała znaczący wpływ na rzeczywistość – pozostała uczciwymi ludzkimi istotami. To dzięki tym jednostkom, które oparły się pokusie pójścia z prądem rasowego szaleństwa i nigdy nie uważały mnie za mniej wartościowego z racji koloru skóry, przetrwałem ten ciężki okres niemal bez szwanku.

Jeżeli ja, autentyczny nie-Aryjczyk, uniknąłem eksterminacji, sterylizacji czy medycznych eksperymentów w którymś z hitlerowskich obozów śmierci, to stało się tak głównie dzięki dwóm szczęśliwym przypadkom. Po pierwsze – małej, w stosunku do Żydów, liczbie czarnych, których przesunięto na dalsze miejsce w kolejce do eksterminacji. Po drugie – nieoczekiwanie szybkim postępom wojsk alianckich, które wymusiły na Niemcach skupienie się na walce o przetrwanie. W wielu przypadkach hitlerowscy kaci zostali zlikwidowani, zanim zdążyli zakończyć czystki rasowe. Tak oto przedostałem się przez sito najszerzej zakrojonego i najbardziej metodycznego systemu masowych morderstw w nowoczesnej historii, dzięki czemu nadal żyję i jestem w stanie opisać koleje mojego losu.

Cofając się o ponad siedem dekad, polegałem przede wszystkim na własnej pamięci i osobistych zapiskach, a w przypadku wydarzeń poprzedzających moje narodziny czy wykraczających poza zdolność zapamiętywania – na wspomnieniach mojej matki i innych członków rodziny w Niemczech, Stanach Zjednoczonych i Liberii. Ponieważ nie wszystkie opisywane fakty są pochlebne, zmieniłem niektóre nazwiska, aby zainteresowanym oszczędzić zakłopotania.

Jeden taki moment

Pewnego pięknego letniego poranka 1934 roku Herr Grimmelshäuser, nasz wychowawca w trzeciej klasie podstawówki, poinformował nas, że na polecenie dyrektora, Herr Wriedego, wszyscy uczniowie i nauczyciele mają zgromadzić się na dziedzińcu szkolnym. Tam, ubrany w brunatny nazistowski mundur, jak zawsze na specjalne okazje, Herr Wriede obwieścił nam, że oto nadszedł „najważniejszy moment naszego młodego życia”, ponieważ los wybrał nas na szczęśliwców, którzy dostąpią przywileju oglądania na własne oczy „naszego ukochanego Führera Adolfa Hitlera”. Zaszczytu tego, jak nas zapewnił Herr Wriede, będą nam kiedyś zazdrościć nasze dzieci i wnuki. Miałem wtedy osiem lat i w głowie mi nie postało, że zwracając się do niemal sześciuset uczniów, dyrektor ma na myśli wszystkich, oprócz mnie jednego.

Cała szkoła aż wrzała z radosnego oczekiwania na ten wolny od zajęć dzień. Od dawna uporczywie wbijano nam do głów, jak bohatersko Führer dążył do władzy i jak nadludzkie wysiłki podejmował, aby wyprowadzić Niemcy ze stanu zniewolenia, w który popadły po klęsce w I wojnie światowej, a następnie przywrócić im dawną chwałę. Wszechobecność Führera zdążyliśmy już odczuć, ponieważ wszędzie widywaliśmy jego podobizny – w szkołach, budynkach publicznych, na plakatach i znaczkach pocztowych, nie wspominając o gazetach i kolorowych magazynach. Jeszcze bardziej frapował nas jego – teraz już dobrze znany – głos w radiu i na ekranie dzielnicowego kina, gdzie przemawiał do nas w cotygodniowych kronikach filmowych. I oto teraz mieliśmy ujrzeć na własne oczy owego legendarnego zbawcę i dobroczyńcę Vaterlandu! Większość uczniów, w tym ja, na samą myśl o tym była wprost nieprzytomna z emocji.

Na fali entuzjazmu, maszerowaliśmy pod okiem nauczycieli przez niemal godzinę do miejsca zbiórki przy Alsterkrugchaussee, głównej arterii prowadzącej do hamburskiego portu lotniczego na przedmieściu Fuhlsbüttel. Wzdłuż całej trasy przejazdu kolumny samochodów – z lotniska do szacownego hamburskiego Rathausu w centrum – tłoczyły się tysiące ludzi w stanie bliskim histerii. Od wtargnięcia na jezdnię powstrzymywał ich nieskończenie długi, żywy łańcuch połączonych rąk „brunatnych koszul”. Usadzeni wzdłuż krawężnika za oddziałami SS i SA, czekaliśmy przez długie godziny, aż wreszcie, kiedy nasza niecierpliwość sięgnęła szczytu, ryk tłumu wzniósł się nagle do ogłuszającego crescendo. Fanfary orkiestry SS zaintonowały Badenweiler Marsch, ulubiony utwór Hitlera, oficjalny sygnał jego przybycia. Moment, na który wszyscy czekali, nastąpił. Wyprostowany jak struna obok kierowcy czarnego otwartego mercedesa, z prawą ręką wyciągniętą w znanym nazistowskim salucie, Führer przejechał koło nas w tempie zbliżonym do marszu z oczami bez wyrazu, utkwionymi w przestrzeni.

„Najważniejszy moment naszego życia”, do którego dyrektor Wriede tak starannie nas przygotowywał, trwał zaledwie kilka sekund, ale mnie wydały się one wiecznością. Ja, ośmioletni chłopiec o kędzierzawych włosach i brązowej skórze, wśród morza niebieskookich blond dzieci, stałem tam, przepełniony dziecięcym patriotyzmem, wciąż jeszcze pod osłoną parasola błogiej nieświadomości. Razem ze wszystkimi wiwatowałem na cześć człowieka, który każdą godziną swego życia dążył do destrukcji „parszywych nie-Aryjczyków”, takich jak ja. Człowiek ten, zaledwie kilka lat później, miał doprowadzić swój naród do największej katastrofy w jego długiej historii, a cały świat niemal na skraj zagłady.

Momolu Massaquoi

Opowieść o tym, jak znalazłem się w tym fanatycznie wiwatującym tłumie, bynajmniej nie zaczęła się w dniu moich narodzin 19 stycznia 1926. Ani – jak można by się spodziewać – w Hamburgu, mieście, gdzie przyszedłem na świat. Stało się to pięć lat wcześniej w odległym o prawie 5 tysięcy kilometrów mieście Monrovia, stolicy Liberii, kiedy prezydent tego zachodnioafrykańskiego państwa sprytnie postanowił pozbyć się potencjalnego rywala politycznego Momolu Massaquoia, mojego przyszłego dziadka.

Charles Dunbar King, czternasty prezydent Liberii, już od dłuższego czasu uważał rosnącą popularność ambitnego Massaquoia za potencjalne zagrożenie. Wykształcony w Ameryce rywal był dawniej dziedzicznym władcą narodu Vai, który zamieszkiwał tereny graniczące z Liberią oraz przyległą kolonią brytyjską, Sierra Leone. Kiedy w wieku trzydziestu lat, po dziesięciu latach panowania jako Momolu IV, został w plemiennej dyspucie zmuszony do abdykacji i złożenia odziedziczonej po rodzicach – królu Lahai i królowej Sandimannie – korony, zaczął szukać szczęścia jako polityk w Monrovii. Niemało mu w tym pomogło pozbycie się pięciu plemiennych żon i ślub z młodą pięknością Rachel Johnson, która – szczęśliwym zbiegiem okoliczności – okazała się panną o świetnych koneksjach politycznych i finansowych, była bowiem wnuczką Hilary’ego W.R. Johnsona, pierwszego urodzonego w Liberii prezydenta tego kraju. Małżeństwo spełniło nie tylko bezgraniczne oczekiwania Massaquoia wobec kobiecej urody, ale także jego ambicje, dało mu bowiem coś, bez czego nikt w Liberii nie mógł liczyć na polityczny sukces – towarzyską akceptację „amerykanoliberyjskiej” klasy rządzącej. „Amerykanoliberyjczyk” to ulubione określenie stosowane przez potomków amerykańskich niewolników. To oni w roku 1847 założyli republikę Liberii, po czym wprowadzili tam ścisły system kastowy, który narzucono autochtonom w celu utrzymywania ich w stanie ciągłej impotencji politycznej i ekonomicznej.

Dzięki swej smykałce do polityki, urokowi osobistemu i surowej, męskiej powierzchowności, Massaquoi szybko awansował na kolejne rządowe stanowiska, w tym ministra do spraw interioru. To ostatnie wiązało się z odpowiedzialnością za zbliżenie wodzów plemiennych z rządem liberyjskim, rozpatrywanie plemiennych skarg i organizację międzyplemiennych dysput. Przy szerokim poparciu ze strony zarówno swojej nowej amerykanoliberyjskiej klasy, jak i współplemieńców z ościennego terytorium, Massaquoi wyrósł na polityczną, powszechnie uznaną potęgę. Stał się też przedmiotem zainteresowania wyższych kręgów władzy, które widziały w nim kolejnego rezydenta pałacu prezydenckiego. Niektóre z owych pogłosek dotarły do prezydenta Kinga, ten zaś uznał, że najwyższa pora położyć im kres, pytanie tylko – jak? Na odpowiedź nie musiał długo czekać. Nasunęła się sama w formie pierwszej po wojnie oficjalnej wizyty przedstawiciela rządu niemieckiego, za prezydentury Friedricha Eberta. Niejaki doktor Bussing, poseł nadzwyczajny i minister pełnomocny Niemiec, spotkał się z prezydentem Kingiem w jego siedzibie, aby przedyskutować ściślejszą współpracę obu państw. W rozmowie wziął udział minister do spraw interioru Momolu Massaquoi.

Kiedy niski, lekko otyły poseł wkroczył do gabinetu Kinga, na jego powitanie podnieśli się z miejsc prezydent i Massaquoi. Niemiec miał na sobie wygnieciony, biały garnitur z lnu i cały czas wachlował się kaskiem tropikalnym, bezskutecznie próbując zaznać odrobiny ulgi od dusznej, afrykańskiej spiekoty.

W odróżnieniu od gościa, na Liberyjczykach upał zdawał się nie robić wrażenia. Zarówno wysoki, elegancki King z sumiastym wąsem, jak i mocno zbudowany, gładko wygolony Massaquoi, prezentowali się nienagannie w swoich grafitowych garniturach od londyńskiego krawca i modnych wysokich kołnierzykach, których niepokalana biel ostro kontrastowała z ciemnymi twarzami.

Zaraz po zapaleniu cygar i zajęciu miejsc Niemiec przeszedł do sedna. Płynną, lecz naznaczoną ciężkim, germańskim akcentem angielszczyzną wyjaśnił, że prezydent Ebert i minister spraw zagranicznych Walther Rathenau poprosili go o przekazanie prezydentowi Kingowi wyrazów wdzięczności za gotowość wysłuchania ich propozycji. Jego rząd uznał, iż nadszedł czas, aby Niemcy i Liberia ustanowiły stosunki dyplomatyczne poprzez wymianę konsulów generalnych. Wymiana taka, dowodził doktor Bussing, przyniesie obopólne korzyści. Ułatwi otwarcie bardzo pożądanego rynku zbytu dla liberyjskich surowców i produktów takich jak guma, kakao i olej palmowy, Niemcom zaś zapewni nieskrępowany dostęp do tych dóbr, który utracili wskutek przegrania wojny i ogołocenia przez aliantów ich afrykańskich kolonii.

Prezydent King nie tylko wyraził zainteresowanie propozycją, ale uznał, że należy ją jak najszybciej wprowadzić w życie. Na to poseł zauważył, że sukces całego planu zależeć będzie w znacznej mierze od wyboru właściwej osoby na owo eksponowane stanowisko. Musi to być człowiek o wyjątkowych kwalifikacjach – wybitnie inteligentny, elokwentny i doskonale wykształcony. Powinien też posiadać dużą wiedzę o Afryce w ogólności, a o Liberii i jej kulturze w szczególności. Wreszcie – aby osiągnąć sukces w Niemczech, kraju o wysokim stopniu świadomości klasowej – musi wykazywać się doskonałymi manierami i obyciem towarzyskim. „Chyba znam człowieka, który odpowiada ściśle pańskim wymaganiom – odpowiedział prezydent, obrzucając swojego ministra znaczącym spojrzeniem. – Właściwie z całą pewnością go znam.”

Sześć miesięcy po wizycie niemieckiego emisariusza, 12 czerwca 1922, Momolu Massaquoi, nowo mianowany liberyjski konsul generalny w Niemczech, objął swoją misję w Hamburgu, dokąd przybył z żoną Rachel, synami – siedemnastoletnim Nathanielem i rocznym Arthurem – oraz dziesięcioletnią córką Fatimą na pokładzie SS „Wigbert”, należącym do niemieckiego Woermann-Linie. Pięciu jego synów z poprzednich małżeństw: Jaiah, Manna, Jawa, Bei James i Abraham zostało w Afryce. Najstarszy syn Al-Haj studiował już wtedy w Dublinie.

Hermann Baetz

W słoneczny, lecz wyjątkowo mroźny niedzielny poranek w lutym 1905 majster w kamieniołomie Hermann Baetz przedzierał się jak wiele razy przedtem przez zimową scenerię lesistych gór Harzu w pobliżu miasteczka Uftrungen. Zmierzał do magazynku z prochem, gdzie składowano duże ilości dynamitu, aby pobrać kilka lasek do eksplozji zaplanowanych na następny dzień. Wyrobisko od magazynku dzieliła nieduża odległość, ale teraz, przy śniegu po kolana, Baetz posuwał się bardzo powoli. Krzepkiej budowy i średniego wzrostu, jak większość szanujących się Niemców swojej epoki, nosił gęste wąsy uważane za symbol męskości.

Tego szczególnego ranka nękały go złe przeczucia i to nie bez powodu. W ciągu ostatniego miesiąca dwukrotnie otarł się o śmierć. Za pierwszym razem wspinał się po sznurkowej drabinie w kamieniołomie, aby zaznaczyć w stromej ścianie miejsca do wywiercenia otworów na ładunki wybuchowe, gdy nagle pękła jedna z dwóch głównych lin. Na szczęście miał dość siły, by uchwycić się szczebla i poczekać, aż robotnicy go wyciągną. Kilka dni później, kiedy spadający głaz minął go zaledwie o centymetry, Baetz doszedł do wniosku, że to nie mógł być przypadek. Staranne badanie zarówno pękniętej liny, jak i głazu potwierdziło jego podejrzenie: ktoś wyraźnie przy nich majstrował. Ktoś chciał jego śmierci.

Jeszcze przed tymi incydentami żona Martha przestrzegała go, by miał się na baczności. Odkąd zwolnił z pracy sześciu włoskich robotników, aby przyjąć na ich miejsce bezrobotnych Niemców, bała się o jego bezpieczeństwo. Chociaż nie czuł niechęci do cudzoziemców, był niemieckim patriotą o prostych zasadach, w tym takiej, że dobroczynność zaczyna się od własnych ziomków. Włosi pracowali w kamieniołomie od lat, bo wtedy jeszcze roboty starczało dla wszystkich. Ale – zgodnie z niepisaną zasadą – w kolejce do zatrudnienia cudzoziemcy zajmowali ostatnie miejsce, a w miarę ubywania miejsc pracy wylatywali jako pierwsi. Czując się niepożądanymi albo w najlepszym razie tylko tolerowanymi jako zło konieczne, Włosi mieli pretensje do Niemców, chociaż sprytnie zachowywali swoje uczucia dla siebie. Mieszkali w najgorszych domach na przedmieściach, a kontakty z miejscowymi ograniczali do niezbędnego minimum, co odpowiadało obydwu nacjom.

Pamiętając o żoninej przestrodze, majster Baetz zbliżał się do magazynku z wielką ostrożnością. Ledwie wszedł do środka, leśną ciszę rozdarł huk ogłuszającej eksplozji, od której zatrzęsła się ziemia, a wielokrotne echo dało się słyszeć w promieniu kilku kilometrów przez wszystkich… z wyjątkiem majstra Baetza.

Martha, słysząc wybuch, natychmiast zrozumiała, że coś strasznego stało się z jej mężem. Mimo że była w ósmym miesiącu ciąży, zgarnęła trójkę najmłodszych z ośmiorga dzieci – dwuletnią Berthę, pięcioletnią Friedę i siedmioletniego Karla – po czym wszyscy co sił w nogach pobiegli do miasteczka po pomoc. Tam okazało się, że robotnicy zdążyli już zorganizować niewielką ekspedycję ratunkową. Martha chciała się do nich przyłączyć, ale zatrzymały ją współczujące kobiety. Ich mężowie wrócili późną nocą, twarze mieli posępne, a wieści jeszcze gorsze od tego, czego spodziewała się Martha. Na miejscu magazynku znaleźli jedynie gigantyczny lej, kilka kawałków bali, z których zbudowano chatę, oraz część przepiłowanego łańcucha. Po majstrze Baetzu nie pozostał żaden ślad, z wyjątkiem perłowego guzika od kamizelki i makabrycznych szczątków palucha prawej stopy.

Jak wykazało przeprowadzone nazajutrz śledztwo, Hermann Baetz padł ofiarą jednego lub kilku morderców, którzy za pomocą nieznanych środków spowodowali eksplozję, w momencie gdy majster wszedł do magazynu. Istniało silne podejrzenie, iż był to akt zemsty ze strony zwolnionych robotników włoskich, ale nie znaleziono żadnego wiarygodnego dowodu, toteż nikogo nie oskarżono.

Po kilku tygodniach szok po katastrofie osłabł i życie w Uftrungen wróciło do normy. Jednakże Marcie i jej dzieciom eksplozja w ten lutowy poranek 1905 roku zniszczyła całe życie. Dzień po pogrzebie nikłych szczątków męża kazano jej opuścić należący do firmy domek, ponieważ miał się tam wprowadzić nowy majster z rodziną. Na dodatek liczna gromadka dzieci powiększyła się wkrótce o jeszcze jedną malutką dziewczynkę – Clarę, co w sumie dawało dziewiątkę. A jednak mimo tylu przeszkód, zdawałoby się nie do pokonania, czterdziestoletnia Martha zacisnęła zęby i wychowała swoje dzieci najlepiej, jak potrafiła. Przenosząc się z miasta do miasta, gdzie tylko mogła znaleźć pracę i mieszkanie, na które było ją stać, sprzątała domy, przyjmowała pranie, pomagała przy chrzcinach, weselach i stypach. Wreszcie osiadła wraz z dziećmi w Nordhausen, malowniczym średniowiecznym miasteczku, gdzie wróciwszy do dawnego zawodu położnej, sprowadziła na świat wielu małych mieszkańców, dzięki czemu mogła zapewnić rodzinie wygodne życie.

Kiedy w lipcu 1914 wybuchła I wojna światowa, blisko pięćdziesięcioletnia Martha prawie osiągnęła swój cel: wychowała dzieci na uczciwych, samowystarczalnych ludzi. Najstarsza Anna, lat trzydzieści jeden, była szczęśliwą żoną zamożnego rzeźnika i miała własne dzieci. Hermann, lat dwadzieścia osiem, pracował jako brygadzista na dużej farmie. Martha, lat dwadzieścia pięć, została wykwalifikowaną krawcową. Hedwig, lat dwadzieścia cztery, zarabiała na życie jako kucharka w bogatym domu. Osiemnastoletni Paul właśnie zdał egzamin na czeladnika w branży cukierniczej, a szesnastoletni Karl terminował u krawca. Z Marthą mieszkały jeszcze tylko trzy najmłodsze: czternastoletnia Frieda, jedenastoletnia Bertha (która w swoim czasie zostanie moją matką) i dziewięcioletnia Clara. Chociaż dzieci różniły się upodobaniami, temperamentem i podejściem do życia, wszystkie odziedziczyły nieuleczalną podejrzliwość swojej matki wobec Włochów.

W miarę trwania wojny młodzi Baetzowie jeden po drugim zasilili szeregi armii jego cesarskiej mości Wilhelma II. Hermann wstąpił do artylerii, Paul do piechoty, a Karl został kawalerzystą. Wszyscy trzej służyli dzielnie, odznaczając się na polach bitewnych Francji, tak jakby sobie tego życzył ich ojciec. Hermann za swe zasługi otrzymał Krzyż Żelazny I klasy, ale stracił prawe oko.

Kiedy w 1918 roku Niemcy skapitulowały, a Kaiser znalazł azyl w Holandii, bracia wrócili do cywila. W kraju szalało wtedy bezrobocie, przyszłość rysowała się ponuro, toteż najbardziej przedsiębiorczy Hermann postanowił poszukać szczęścia w Stanach Zjednoczonych, kraju nieograniczonych możliwości. Tam, jak słyszał, robota „sama pcha się w ręce”. Plan zakładał, że gdy tylko zaczepi się w Nowym Świecie, sprowadzi resztę rodziny.

Na początku 1920 roku Hermann odpłynął do Nowego Jorku, skąd przeniósł się do Chicago, gdzie obiecano mu pracę „człowieka do wszystkiego” w niemieckiej restauracji. Po trzech latach odkładania każdego wolnego centa zaoszczędził dość pieniędzy, by wywiązać się z obietnicy i sprowadzić Paula, Marthę, Hedwig i Clarę. Karl i Frieda mieli jechać jako następni, ale założyli rodziny i zdecydowali się zostać w Nordhausen z matką, której dolegliwości cukrzycowe tak się ostatnio nasiliły, że emigracja do Stanów nie wchodziła w rachubę.

Bertha, która dopiero co ukończyła praktykę jako pomoc pielęgniarska w miejscowym szpitalu i także zamierzała przyłączyć się do rodzeństwa w Ameryce, nagle zmieniła zdanie. Usłyszawszy, że w Hamburgu otwiera się mały prywatny szpital, oznajmiła, że to nadmorskie miasto zawsze ją fascynowało, spakowała więc walizkę, pożegnała matkę i swoje małomiasteczkowe życie, po czym wskoczyła do pierwszego pociągu do Hamburga.

Pierwszy afrykański „Ambasador”

Utworzona po I wojnie Republika Weimarska, w której nowo mianowany konsul generalny Massaquoi zadebiutował jako dyplomata wiosną 1922, była nieprzewidywalnym wulkanem na granicy erupcji. Do codzienności należały zamieszki uliczne spowodowane wysokim bezrobociem i galopującą inflacją. Wciąż powtarzały się utarczki między politykami opozycyjnych partii, od skrajnej lewicy po skrajną prawicę. Nacjonaliści, rozwścieczeni karnymi warunkami traktatu wersalskiego, dawali upust swojemu gniewowi, atakując Żydów, których piętnowali jako zdrajców i konspiratorów.

Niecałe dwa tygodnie po objęciu przez Massaquoia misji w Hamburgu ofiarą antysemickich fanatyków padł Walther Rathenau, Żyd z pochodzenia, który jako minister spraw zagranicznych odegrał kluczową rolę przy wypłatach reparacyjnych narzuconych przez traktat. Zginął od kuli podczas przejazdu otwartym samochodem do ministerstwa. W tym samym roku, w listopadzie, nikomu nieznany Austriak nazwiskiem Adolf Hitler usiłował obalić rząd Bawarii i rząd centralny w Berlinie, inicjując „pucz piwiarniany” – jedną z wielu prób destabilizacji i tak słabnącej Republiki Weimarskiej.

Mimo tak trudnych warunków, świeżo upieczony liberyjski dyplomata czuł się w kwitnącej hanzeatyckiej metropolii jak ryba w wodzie. Jako pierwszy oficjalny reprezentant Afryki od czasu utraty przez Niemcy około 2 milionów kilometrów kwadratowych tamtejszych terytoriów z ponad czternastoma milionami mieszkańców, Momolu Massaquoi stał się najbardziej wyrazistą osobistością na kontynencie europejskim. W ciągu kilku lat utwierdził się na pozycji jednego z najpopularniejszych członków hamburskiego korpusu konsularnego i najbardziej pożądanego gospodarza dla wielu prominentnych rezydentów i gości tego nadmorskiego miasta. Przyjazną atmosferę willi Massaquoia przy Johnsallee 22, w ekskluzywnej dzielnicy Rotherbaum, nieopodal rzeki Alster, szczególnie upodobali sobie na tajne strategiczne spotkania afrykańscy nacjonaliści, którzy – jak na przykład Jomo Kenyatta z Kenii – zwalczali kolonializm na uchodźstwie w Europie. Gościnę liberyjskiego dyplomaty chwalili sobie także działacze na rzecz praw obywatelskich, artyści, intelektualiści i sportowcy ze Stanów Zjednoczonych. Do najwybitniejszych należeli: śpiewak, aktor i działacz Paul Robeson, współzałożyciel NAACP5 W.E.B. Du Bois, poeta Langston Hughes, gwiazda jazzu Louis Armstrong, były mistrz świata wagi ciężkiej Jack Johnson, śpiewak koncertowy Roland Hayes i uczony Alain Locke. Niektórych z nich Momolu poznał jeszcze za swoich studenckich czasów w Stanach Zjednoczonych.

Niezależnie od licznych obowiązków konsularnych, Massaquoi znajdował czas na pisanie, nauczanie i wykłady na temat języków afrykańskich (zwłaszcza vai), w różnych uczelniach, między innymi na prestiżowym Uniwersytecie Hamburskim, oraz na tłumaczenie Biblii na vai. Wyprzedziwszy znacznie swą epokę w dziedzinie public relations, napisał i opublikował ładnie zilustrowaną broszurę pod tytułem Republika Liberii, która zapewniła jego państwu trwałe miejsce w świadomości Niemców. Dwujęzyczna, angielsko-niemiecka książeczka, w przejrzysty sposób wyrażała cel autora: „Wyjaśnić, jakim krajem jest Liberia, jakimi ideałami się kieruje i co może zaproponować rynkowi światowemu dla utrzymania postępu cywilizacji i rozwoju rasy ludzkiej”. Oprócz zjednywania Liberii przyjaciół i wpływania na opinię czytelników, broszura ujawnia niewątpliwy zmysł autora do polityki i dyplomacji. Całą stronę tytułową zajmuje portret prezydenta Kinga we wspaniałym fraku i przy orderach, podczas gdy skromną fotografię Momolu w zwykłym garniturze można obejrzeć dopiero na stronie 25.

W tym samym czasie sprawy związane z moim rychłym przyjściem na świat zmierzały powoli do finału. Aby jednak doszło do czegoś tak dziwacznego, jak moje narodziny w Niemczech, przeznaczenie potrzebowało jeszcze kilku lekkich kuksańców. Jeden z nich objawił się w formie zapalenia migdałków, na jakie zapadł mój przyszły dziadek. Podczas krótkiego pobytu w szpitalu celem ich usunięcia, szarmancki VIP zawojował z kretesem lekarzy i pielęgniarki, szybko zyskując status faworyta oddziału, a co za tym idzie, najczulej hołubionego pacjenta. Po wyjściu ze szpitala ekskról uznał, iż królewska opieka wymaga takiego samego rewanżu i zaprosił na wystawny jubel w swej willi cały personel medyczny.

Na przyjęciu znalazł się też – i to był kolejny kuksaniec losu – najstarszy syn Momolu, dwudziestosześcioletni Al-Haj, mający chwilową przerwę w studiach na Trinity College w Dublinie. Rozpieszczany od niemowlęctwa przez oboje rodziców, wykształcony w Londynie piękny „Amerykanoliberyjczyk” wyrósł na zepsutego, egocentrycznego młodzieńca, który przywykł do stawiania na swoim. Miał jednak to szczęście, że – jako dodatek do raczej negatywnych cech nabytych – odziedziczył sporo intelektualnych zdolności swego ojca, a także jego urok osobisty, dzięki któremu zjednywał sobie ludzi, szczególnie płeć przeciwną. Krążąc wśród zaproszonych gości, wypatrzył ładną panienkę o brązowych oczach, ledwie u progu dorosłości, podpierającą samotnie ścianę w kącie zatłoczonego salonu.

– Jestem Al-Haj Massaquoi – przedstawił się, ubawiony skrępowaniem dziewczyny, wyraźnie nienawykłej do zaczepiania przez obcych. – Mówi pani po angielsku?

Pokręciła przecząco głową.

– Es tut mir leid. Ich verstehe nicht. [Przykro mi, nic nie rozumiem.]

– W takim razie będzie nam musiał wystarczyć mój kulawy niemiecki – odrzekł płynną niemczyzną z mocnym akcentem. – Jak pani na imię?

– Bertha – wykrztusiła, przyglądając się nieśmiało wytwornemu Afrykaninowi w nieskazitelnie skrojonym garniturze z Savile Row.

Miał przystojną twarz koloru czarnego aksamitu, czarne, ostrzyżone przy samej skórze włosy i wypielęgnowane wąsy. Szczególną uwagę Berthy zwróciły ładnie ukształtowane, wyraźnie silne dłonie i oślepiająco białe zęby. Jakże się różnił od tych topornych, nieokrzesanych chłopaków z jej rodzinnego Nordhausen! Większość tych, z którymi chodziła na tańce, trudniła się pracą na roli albo handlem.

– Nie musisz się mnie bać – przekonywał Al-Haj. – Ja nie gryzę. Nie wiem, co ci naopowiadano o Afrykanach, ale zapewniam cię, że nie jestem ludożercą.

Zakłopotana, że wziął jej powściągliwość za strach, zapewniła go pospiesznie, że nic takiego nie przeszło jej nawet przez myśl. I dlatego od razu się zgodziła, kiedy zapytał, czy nie przejechałaby się z nim jutro jego nowym samochodem – prezentem od dobrego tatusia. Przejażdżka ta, po której nastąpiło wiele innych, stała się zaczątkiem błyskawicznych zalotów, podczas których Al-Haj kompletnie zawrócił w głowie prostodusznej Bercie.

Kursując między Dublinem a Hamburgiem tak często, jak tylko studia mu na to pozwalały, zabierał ją do wszystkich popularnych nocnych knajp przy Reeperbahn w St. Pauli, na wyścigi konne, do teatru, opery, a nawet na mecze bokserskie. Od czasu do czasu podróżowali też do innych miast, w tym do Berlina. W ferworze tych frapujących zajęć Al-Haj ciągle odkładał dawno obiecaną wyprawę do ołtarza, tłumacząc Bercie, ilekroć wracała do tego tematu, że z powodu przygotowań do egzaminów brakuje mu czasu, aby zorganizować wesele godne syna konsula generalnego Liberii.

Los jednak miał w zanadrzu jeszcze jeden kuksaniec. Na debiut bez fanfar i heroldów, w dodatku o dwa miesiące za wcześnie, zdecydowałem się we wtorek 19 stycznia 1926, w Krankenhausie w dzielnicy Eppendorf. Matka nazwała mnie Hans-Jürgen, zgodnie z panującą wówczas modą na podwójne imiona, ja zaś – w stosownym czasie, jak większość niemieckich dzieci – zacząłem mówić do niej Mutti. Niezwykłym zbiegiem okoliczności, zaledwie sześć miesięcy później, 31 lipca, żona Momolu Rachel powiła mu kolejnego syna, mojego malutkiego stryjka imieniem Fritz.

Tymczasem moja babka ze strony matki, poważnie chora na cukrzycę Martha Baetz, wybrała się jednak do Stanów Zjednoczonych na swoją „ostatnią wizytę” u dzieci, które zdążyły się już osiedlić w Chicago i okolicach. Zanim wiadomość o moich narodzinach dotarła za ocean, Mutti otrzymała od jednej z sióstr list w czarnych ramkach, z informacją, że ich matka zmarła i została pochowana w Chicago.

Jedwabne życie nad Alsterem

Momolu, który zdążył już polubić moją matkę, dość szybko namówił ją, aby przeniosła się ze mną do willi przy Johnsallee, jako że ojciec większość czasu spędzał w Irlandii, kontynuując swoje studia prawnicze i zapewne nie tylko. W jednej chwili rezydencja podzieliła się pod względem językowym: z matką i ze mną wszyscy rozmawiali po niemiecku, ale między sobą po angielsku. Wkrótce dom trząsł się od wrzasków dwóch rozwydrzonych maluchów, a matka, która ze względu na mnie rzuciła pracę w szpitalu, starała się łagodzić ciągłe awantury między „wujkiem” Fritzem a mną i trzymać nas z daleka od Momolu. Ponieważ Fatimę oddano do jakiejś ekskluzywnej szkoły z internatem za miastem, a Nat i Arthur chodzili jeden do gimnazjum, a drugi do przedszkola, Fritz i ja mieliśmy dom dla siebie. Trwało to do czasu, kiedy po ukończeniu przez nas dwóch lat rodzina powiększyła się o siostrę Fritza, a moją „ciocię” imieniem Fasia – nowe oczko w głowie Momolu.

Jeśli zaraz po wyrośnięciu z pieluch nabrałem przekonania, że świat kręci się wokół niezwykle rzadkiego klejnotu, czyli mojej bezcennej osoby, to doszedłem do tego wniosku w zupełnie uczciwy sposób. Nie było bowiem dnia, żeby ktoś nie wykrzyknął na mój widok: „Ist der nicht süss?” [Czyż on nie jest słodki?] albo: „Wie niedlich!” [Jaki uroczy!]. Czasem podczas spacerów z Mutti te pochlebstwa przybierały namacalną formę, gdyż przechodnie dawali mi cukierki, owoce, a nawet pieniądze. Matka jednak, ku memu rozżaleniu, absolutnie nie pozwalała mi niczego przyjmować. Szybko do mnie dotarło, że skupiam na sobie znacznie więcej uwagi niż inne dzieci w moim wieku, zapytałem więc Mutti, dlaczego tak się dzieje. W odpowiedzi usłyszałem, że po prostu wszyscy podziwiają moją „piękną brązową skórę i czarne kręcone włosy”. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że są to cechy, które odróżniają mnie od innych, w tym od własnej matki. Nagle uświadomiłem sobie z całą ostrością różnice między rasą europejską a afrykańską. Ponieważ centralne miejsce w moim świecie zajmował zdecydowanie czarny dziadek, wszyscy zaś biali grali w nim podrzędne lub neutralne role, uznałem czarną karnację i kędzierzawe włosy za atrybuty ważnych osób, a fakt, że składano mi publiczne hołdy, za coś, co mi się naturalnie należy.

Dziadek Momolu uwielbiał dzieci i spędzał z nami tyle czasu, na ile pozwalały mu obowiązki konsula. W gruncie rzeczy widywałem go znacznie częściej niż ojca, który kończył studia w Dublinie, a jednocześnie pracował w różnych hamburskich firmach, w tym w Woermann-Linie, aby nabrać doświadczenia w branży eksport–import.

Ponieważ zarówno Momolu, jak my z Fritzem lubiliśmy wcześnie wstawać, zaczynaliśmy każdy dzień od śniadania (melony i owsianka) na oszklonej werandzie z widokiem na zadrzewione podwórze. Przy jedzeniu zabawiałem dziadka niemieckimi wierszykami dla dzieci, w tym przerażającym Struwwelpeterem6. Matka tak często czytywała mi je z ilustrowanej książki, że wiele umiałem już na pamięć. Największe wrażenie wywierał na dziadku wierszyk Die Drei Tintenjungen [Trzej atramentowi chłopcy], o białych dzieciach, które z czasem sczerniały. Za to, że drwili z przechodzącego w pobliżu młodego „czarnucha” w przepasce na biodrach, Święty Mikołaj wrzucił ich do ogromnej butli z atramentem, przez co stali się jeszcze czarniejsi od obiektu swych kpin. Za każdym razem, kiedy recytowałem ów obrzydliwie rasistowski wierszyk, mój dziadek ryczał ze śmiechu na cały dom. W rewanżu za moje wysiłki opowiadał mi historie o starych afrykańskich królestwach. Raz nawet wyznał, że sam był kiedyś królem, co wydało mi się czymś absolutnie nie do uwierzenia, dopóki nie pokazał mi swojej fotografii z lat młodości w królewskiej szacie i koronie. Wyjaśnił mi, że zostawił koronę w Liberii i jak kiedyś pojedziemy tam razem, to będę mógł ją zobaczyć. I chociaż tłumaczył mi bez końca, że przekazał swój tytuł i koronę młodszemu kuzynowi, bo znudziło mu się panowanie, nigdy nie pojąłem, jak ktoś przy zdrowych zmysłach może nie chcieć być królem.

W każdą niedzielę po południu Momolu zabierał Arthura, Fritza i mnie na przechadzkę do parku nad Alsterem. Stanowiliśmy imponującą grupę – dziadek w homburgu, palcie z futrzanym kołnierzem i modnych getrach, my w marynarskich granatowych ubrankach i kapelusikach, które wówczas były ostatnim krzykiem mody. Te spacery często kończyły się w jakiejś małej, ekskluzywnej kafejce czy cukierni, gdzie powietrze przesycał zniewalający aromat gorącej czekolady, świeżo parzonej kawy oraz ciastek i gdzie przy obowiązkowych dźwiękach walców wiedeńskich, granych na skrzypcach i pianinie, chłonęliśmy ową wyjątkową atmosferę, którą Niemcy określali słowem „Gemütlichkeit”. Ledwie zdążyliśmy wejść, wyrastał jak spod ziemi usłużny, wyfraczony maître d’ i, kłaniając się w pas, sadowił nas przy jednym z „lepszych” stolików, specjalnie zarezerwowanym dla Seine Excellenz. Goście przy sąsiednich stolikach dyskretnie się nam przyglądali, a dziadek nieodmiennie prosił mnie o zamawianie różnych smakołyków, aby zaprezentować moją nieskazitelną niemczyznę. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż śledzenie zdumionych min innych gości, ja zaś, w pełni świadom ważności swojej osoby, zawsze entuzjastycznie stawałem na wysokości zadania.

Czasem zdarzało się nawet, że Momolu kazał matce budzić mnie ze snu, aby móc się popisać moją lingwistyczną sprawnością przed jakimiś zaproszonymi na kolację Niemcami czy Afrykanami. Przy takich okazjach prosił mnie zwykle o zaśpiewanie piosenki, na przykład Hänschen Klein Ging Allein [Mały Hans chodzi sam], co spełniałem z największą przyjemnością. W nagrodę mogłem się pławić w pochlebstwach gości, którzy nigdy nie omieszkali wyrazić swego zachwytu nie tylko dla mojej pozbawionej obcego akcentu niemczyzny, ale także dla nieomylnie hamburskiej wymowy.

Dla mnie Momolu był po prostu nieskończenie dobrym i pobłażliwym Opa [dziadziem], którego jedynym celem w życiu zdawało się spełnianie każdej mojej zachcianki. Dopiero znacznie później przekonałem się, jak wybitnym był mężem stanu i jak niezwykle ważną, pionierską rolę odegrał jako rzecznik Afryki w ogóle, a Liberii w szczególności.

Niestety międzynarodowy skandal dotyczący Liberii, jaki wydarzył się w tym czasie, pociągnął za sobą dalekosiężne konsekwencje dla mojego dziadka, a w końcu dla wszystkich członków rodziny Massaquoi, ze mną włącznie. Już pod koniec lat dwudziestych napływały raporty, które na całym świecie wywołały falę oburzenia i zagroziły istnieniu pierwszej w historii współczesnej republiki afrykańskiej pod rządami jej rdzennych mieszkańców. Utrzymywano, że liberyjski rząd z prezydentem Kingiem na czele nie tylko akceptował, ale aktywnie uczestniczył w skrajnie lukratywnym eksporcie ludzi z liberyjskich plemion do hiszpańskiej kolonii na wyspie Fernando Po nieopodal wybrzeży Kamerunu w charakterze przymusowej siły roboczej. Liberia, państwo założone przez oswobodzonych niewolników jako ich azyl, państwo, którego motto brzmiało „Sprowadziło nas tu umiłowanie wolności”, zostało oskarżone o praktykowanie niewolnictwa.

Dążąc do oczyszczenia swego nazwiska i honoru kraju, prezydent King zażądał powołania bezstronnej komisji Ligi Narodów i skrupulatnego zbadania wszystkich zarzutów. W rezultacie intensywnego śledztwa komisja doszła do wniosku, że zarzut niewolnictwa – tak jak je określa Konwencja w sprawie niewolnictwa – jest nieuzasadniony. Mimo to potępiła Liberię za praktykę „zastawiania ludzi”, która polegała na tym, że rodziny oddawały swoich członków, a zwłaszcza dzieci, do pracy w domach zamożnych Amerykanoliberyjczyków pod pretekstem „edukacji”. Dzieci te pracowały bez żadnego wynagrodzenia, jedynie za najbardziej prymitywne zakwaterowanie i wyżywienie. Chociaż „zastawianie” szeroko praktykowano i akceptowano w całej Afryce Zachodniej, włącznie z ogromnymi koloniami brytyjskimi, francuskimi i portugalskimi, to tylko Liberia, malutka republika czarnych, została wyróżniona międzynarodowym potępieniem. W rezultacie pojawiły się naciski (zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii), aby prezydent King i wiceprezydent Allen Yancy ustąpili ze stanowisk.

Zaczęły się wówczas w Monrovii dzikie przepychanki zmierzające do wypełnienia politycznej próżni po ewentualnej rezygnacji Kinga. Wiele z tych zakulisowych gier toczyło się daleko od Liberii, w jej hamburskim konsulacie generalnym, tuż pod moim kilkuletnim nosem. Z kraju non stop przyjeżdżali do nas czołowi członkowie opozycyjnej Partii Ludowej, którzy próbowali wmówić mojemu dziadkowi, że jest jedynym sensownym kandydatem do przeprowadzenia Liberii przez jedną z najczarniejszych godzin jej historii. Dopiero po pewnym czasie zdołali go przekonać do kandydowania na prezydenta, zwłaszcza że oznaczało to wypowiedzenie politycznej lojalności rządzącej Prawdziwej Partii Wigów i podjęcie walki z wieloletnim przyjacielem i sojusznikiem politycznym, sekretarzem stanu Edwinem Barclayem. Kiedy jednak prezydent King poprosił Momolu o powrót do Liberii i objęcie stanowiska generalnego naczelnika poczty, dziadek uznał to za szczęśliwy omen i wyraził zgodę, gotów stawić czoło wszelkim ewentualnym wyzwaniom politycznym. Ósmego grudnia 1929 roku Momolu Massaquoi wypłynął na pokładzie SS „Livadia” linii Hamburg–Afrika do Monrovii na spotkanie z niepewną przyszłością.

Po moim ojcu, jako jego najstarszym synu, spodziewano się, że w tym ciągle jeszcze tajnym wyścigu dziadka do prezydentury odegra aktywną rolę. Oznaczało to koniec studiów w Dublinie i powrót do Liberii, co posłużyło mu później za kolejny pretekst do odłożenia ślubu. Kiedy dziadek poprosił, abyśmy wyjechali z Niemiec wraz z resztą rodziny, matka odmówiła. Chociaż wcześniej snuła plany naszego przyszłego życia w Afryce, szybko zmieniła zdanie, gdyż nasz lekarz rodzinny surowo przestrzegł ją przed tak drastyczną zmianą klimatu dla chorowitego dziecka. Rzeczywiście w krótkim czasie przeszedłem całą serię chorób: dyfteryt, koklusz, szkarlatynę, otarłem się też o zapalenie płuc i ledwie uszedłem z życiem. Doktor przekonał matkę, że w najbardziej niezdrowym z klimatów, w kraju, gdzie panuje malaria i inne choroby tropikalne, a opieka medyczna jest jeszcze w powijakach, narazi mnie na pewną śmierć. To jej wystarczyło. Nie zasięgając drugiej opinii, oznajmiła dziadkowi, że przynajmniej na razie zostanie razem ze mną w Niemczech, a jej decyzja jest nieodwołalna. Nie chcąc ryzykować moim życiem, rozstała się bez wahania ze swym długo hołubionym marzeniem o przyszłości w Liberii, mimo niekorzystnych konsekwencji dla naszej sytuacji finansowej, a także jej stanu cywilnego.

Nowy kolo na dzielni7

Wraz z odjazdem dziadka, ojca i innych członków rodziny, nasze jedwabne życie w jednej z najelegantszych rezydencyjnych dzielnic Hamburga gwałtownie się urwało. Z rodu Massaquoi pozostała w Europie jeszcze tylko moja ciotka Fatima, w owym czasie uczennica szkoły z internatem w Bernie.

Mutti, zdana praktycznie na własne siły, musiała jakoś sobie poradzić, czyli znaleźć pracę i takie mieszkanie, na które mogłaby sobie pozwolić. Na szczęście miejsce dla pomocy pielęgniarskiej znalazło się w klinice laryngologicznej dużego rządowego szpitala St. Georg blisko centrum Hamburga. Z polecenia szpitalnej koleżanki matce udało się wynająć malutkie, jednopokojowe mieszkanko (bez ciepłej wody) na poddaszu trzypiętrowej kamienicy czynszowej w Barmbek, rozwijającej się robotniczej dzielnicy w północno-wschodniej części miasta. Wchodziło się tam po najbardziej stromych i skrzypiących schodach, jakie w życiu widziałem. Nasz nowy adres brzmiał: Stückenstrasse 3. Oprócz znośnego czynszu matkę skusił także fakt, że piętro niżej mieszkała starsza wdowa, Frau Elizabeth Möller, która za skromną tygodniową opłatą zgodziła się zapewnić mi opiekę i wyżywienie w godzinach pracy matki, pod warunkiem, że będę ją nazywał Tante [ciotka].

Życie „nowego na dzielni” nigdy nie jest łatwe, ale ja w swojej byłem nie tylko nowy: wyróżniałem się dodatkowo najbardziej egzotycznym wyglądem. W związku z tym musiało upłynąć sporo czasu, zanim moi sąsiedzi do mnie przywykli i – co równie ważne – ja przywykłem do nich. W ekskluzywnym kosmopolitycznym środowisku mojego dziadka czarnoskórych ludzi traktowano z najwyższym szacunkiem, toteż nauczyłem się uważać moje rasowe cechy za powód do zazdrości. Tymczasem tutaj odnoszono się do mnie tak drastycznie inaczej, jakby były one raczej powodem do wstydu. Zamiast przyjaznych spojrzeń i pochlebnych uwag pojawiła się niezdrowa ciekawość i obraźliwe komentarze. Najgłębiej dotykały mnie zwłaszcza dwa dotąd zupełnie nieznane słowa, które – jak szybko odkryłem – dotyczyły wyłącznie mojej aparycji. Pierwsze z nich to Mischling. Przyparta do muru Mutti wyjaśniła mi, że oznacza ono kogoś, kto – tak jak ja – ma rasowo różnych rodziców. To drugie, Neger, według Mutti, nie odnosiło się do mnie, bo określano nim tylko czarnoskórych Amerykanów. Ale uliczne łobuziaki, moi najwięksi dręczyciele, najwyraźniej o tym nie wiedzieli, a jeśli nawet, to nie bawili się w takie subtelności. Na mój widok zaraz zaczynali swoją stałą śpiewkę: „Neger, Neger, Schornsteinfeger” (Murzynie, Murzynie, idź grzebać w kominie) i z sadystycznym uporem nie przestawali, dopóki nie zniknąłem im z oczu.

Na szczęście z czasem dziwne spojrzenia i kpiny zdarzały się coraz rzadziej, bo i mój egzotyczny wygląd wyraźnie się opatrzył. Ci sami chłopcy, którzy krzyczeli najgłośniej, stali się nagle moimi najlepszymi kumplami. Ku mojej wielkiej uldze, zupełnie przestali dostrzegać różnice, które dotąd tak nas dzieliły.

Wciąż jeszcze zdarzało mi się tęsknić za dawnym życiem pod kloszem w Rotherbaum – za codziennym śniadaniowym rytuałem w towarzystwie dziadka, za spacerami nad Alsterem i poczuciem, że jestem pępkiem świata. Ale jeśli nawet został mi jakiś ślad nostalgii, to nie miał nic wspólnego z naszym drastycznie obniżonym standardem życia, bo prawie nie zdawałem sobie z tego sprawy. Z mojego punktu widzenia nasze nowe środowisko wiązało się z odmiennym, ale nie gorszym stylem życia.

Zamiast ciepłej i zimnej wody w kranie mieliśmy tylko zimną, co oznaczało brak codziennych pryszniców i kąpieli w wannie. Teraz musiałem czekać do sobotniego wieczoru, kiedy matka grzała na węglowej kuchni ogromny gar wody i wlewała ją do cynkowej balii, namiastki wanny. Najpierw pozwalała mi się przez kilka minut odmoczyć, potem namydlała mnie starannie gąbką, a na koniec – i to lubiłem najbardziej – urządzała mi zaimprowizowany prysznic za pomocą kilku dzbanków ciepłej wody. W ciągu tygodnia musiałem poprzestać na „myciu jak ptaszek” zimną wodą w kuchennym zlewie.

Oprócz tego bardzo brakowało nam telefonu i lodówki. Tej ostatniej zresztą nie posiadała większość niemieckich gospodarstw domowych w okresie przed II wojną, toteż do codziennych obowiązków należały wyprawy na zakupy. Prywatne telefony także widywało się tylko w zamożnych domach. Natomiast tym, co wyróżniało nasze poddasze wśród wszystkich mieszkań w budynku, był brak instalacji elektrycznej, przez co musieliśmy korzystać z oświetlenia gazowego. Nie było to dla mnie problemem, przeciwnie, z przyjemnością obserwowałem, jak matka co wieczór przykładała zapaloną zapałkę do lampy na suficie, odkręcała gaz i czekała, aż rozbłyśnie jasne światło.

Uważałem moje nowe życie za znacznie bardziej frapujące niż stateczną ciszę rodzinnej willi w spokojnej, parkowej okolicy. W naszym obecnym sąsiedztwie przeważały głównie stare, obskurne czynszówki, czasem z balkonami albo małymi podwórkami na zapleczu, oraz ustawione tarasowo piętrowe segmenty. Dopiero znacznie później przyjął się zwyczaj malowania fasad na różne kolory, co w powojennych Niemczech nadało miastom charakterystyczny posmak zamożności i „cudu gospodarczego”. W robotniczych dzielnicach przedwojennego Hamburga budynki pokrywała gruba patyna brudu, dzięki której wszystkie wyglądały jednakowo szaro. Ale mimo odpychających murów, mieszkania w Barmbeku lśniły nieskazitelną czystością, gdyż niepracujące żony przez cały dzień zajmowały się wyłącznie czyszczeniem, zamiataniem, odkurzaniem, polerowaniem i praniem.

Tu, w przeciwieństwie do cichych bulwarów Rotherbaumu, ulice tętniły życiem ludzi zajmujących się różnymi fascynującymi sprawami, które rozpalały do czerwoności ciekawość pięcioletniego chłopca. Większość wycieczek po najbliższych okolicach odbyłem, wlokąc się codziennie za moją opiekunką, Tante Möller, na zakupy – do nabiałowego, spożywczego, mięsnego i zieleniaka, a raz w tygodniu – do rybnego. W każdym z tych, przeważnie rodzinnych, sklepów Tante Möller wiodła długie dyskusje z właścicielami praktycznie na każdy temat – od pogody po reumatyzm i od wysokich kosztów utrzymania po „stare dobre czasy” sprzed I wojny. W każdym sklepie uprzejmi sprzedawcy mieli dla mnie jakiś drobny poczęstunek w postaci kawałka sera, cukierka, kiełbaski czy owocu. Ta szczodrość jeszcze bardziej wzrosła, kiedy Tante Möller poinformowała właścicieli, że mimo mojego wyglądu jestem rodowitym hamburczykiem, a nie jak przypuszczali, jakimś Quiddje, co było pogardliwym, slangowym określeniem pechowców, którzy nie mieli szczęścia urodzić się w naszym mieście.

W typowy poranek na zakupach z Tante Möller patrzyłem zafascynowany przez okno wystawowe, jak krawiec szył garnitur, siedząc na stole z nogą na nogę, jak kowal w zadymionej kuźni przybijał ogromnemu gniadoszowi nowe podkowy, jak lodziarz wyładowywał z ciężarówki przed tawerną olbrzymie bryły lodu, jak pokryty sadzą kominiarz w cylindrze balansował niebezpiecznie na dachu, opuszczając obciążoną szczotkę do otworu komina. Od czasu do czasu dźwięki klaksonu i dzwonków sygnalizowały zbliżanie się flotylli wozów straży pożarnej z załogą w błyszczących hełmach. Z naszą Stückenstrasse sąsiadowała główna arteria Am Markt z piszczącymi przy hamowaniu tramwajami, górą przejeżdżały ze szczękiem kół wagony kolei nadziemnej, zwanej Hochbahn. Nienawykli do całonocnych hałasów, budziliśmy się z matką za każdym przejazdem pociągu, ale już po kilku tygodniach przestało to robić na nas wrażenie.

Do najbardziej intrygujących wydarzeń należał widok pędzącego na syrenie wozu policyjnego, na który z powodu zielonego koloru mówiono Grüner August. Tante Möller, zawsze skłonna do przesady, tłumaczyła mi, że ich zadaniem jest łapanie przestępców i wtrącanie ich do więzienia. W rzeczywistości ci okoliczni „przestępcy” byli przeważnie praworządnymi, ciężko pracującymi obywatelami, którzy po kilku piwach w gospodzie zachowywali się zbyt głośno.

Dokładnie naprzeciwko naszego domu znajdowało się tylne wyjście Europa Palast, dzielnicowego kinoteatru, który szybko stał się moim ulubionym miejscem dzięki niedzielnym porankom. Nieco dalej stał czteropiętrowy ceglany budynek Waffelfabrik. Pomimo paskudnego wyglądu wszystkie okoliczne dzieciaki darzyły go wielką estymą. Ja też wkrótce się dowiedziałem, że wystarczy pokonać kilka schodków i nacisnąć dzwonek, żeby otworzyło się okienko, przez które starsza pani wydawała za 5 fenigów ogromną torbę z pysznymi skrawkami wafli.

Ponieważ na zakupy musieliśmy chodzić codziennie, nie tylko przywykłem do przeważnie zimnej, dżdżystej i mglistej aury Hamburga, ale nawet ją polubiłem. Jest to cecha, która wyróżnia hamburczyków od olbrzymiej większości ludzi i zwierząt na całej kuli ziemskiej. Dzięki Tante Möller stałem się smakoszem takich miejscowych rarytasów jak wędzony węgorz, ryż z cukrem i cynamonem, zupa gruszkowa, wieprzowe ryje i nóżki, flądra smażona na boczku, smażone, surowe i wędzone śledzie oraz Rote Grütze, czyli deser z czerwonych owoców. Przy niej zacząłem też myśleć i czuć jak hamburczyk, a jeśli czegoś mnie nauczyła, to tego, że urodzeni tu ludzie mają szczęście mieszkać w najpiękniejszym, najbardziej interesującym i pożądanym mieście na świecie.

Mniej więcej raz w miesiącu jeździliśmy na zakupy do centrum tramwajem linii numer 6. Odwiedzaliśmy wtedy duże domy towarowe, takie jak Karstadt, Toedt, Epa i Woolworth – najnowszy import ze Stanów Zjednoczonych – i oglądaliśmy kolorowe witryny i wystawy wewnątrz sklepów. Nasze wycieczki nieodmiennie kończyliśmy w eleganckim Alsterpavillon przy Jungfernstieg (hamburski odpowiednik nowojorskiej Piątej Alei) albo w ogrodzie na dachu domu towarowego Karstadt, gdzie próbowaliśmy przeróżnych wyrobów cukierniczych. Czasem zamiast tramwajem wracaliśmy promem przez Alster, a potem w domu składałem matce obszerne sprawozdanie ze wszystkiego, co widziałem i słyszałem. Niestety te wyprawy urwały się, kiedy pewnego dnia starzejąca się wyraźnie Tante Möller upadła przy wysiadaniu z tramwaju. Wypadek wywołał wielkie zamieszanie, od razu zebrał się przy nas tłumek gapiów, znalazł się też policjant, który pomógł Tante Möller się podnieść. Chociaż nic poważnego jej się nie stało, straciła zapał do wędrówek po mieście i już nigdy nie wsiadła do tramwaju.

Raz w pobliżu domu natknęliśmy się na trzy kobiety o śniadej cerze i ostrych rysach. Miały czarne rozwiane wiatrem włosy i długie do ziemi kolorowe spódnice. Biegły za nimi dzieciaki, które wyśmiewały je tak samo, jak jeszcze niedawno mnie, ale zamiast o czarnym kominiarzu wykrzykiwały coś o „Cyganie, co sra w gacie”. Kiedy zapytałem Tante Möller, kim są te dziwne panie, odpowiedziała szeptem, że to Cyganki. Ona wprawdzie nie pochwala tego, co robią te dzieci, ale – jak mówiła – Cyganie sami są temu winni. To bardzo niebezpieczni ludzie: nigdzie nie zagrzeją miejsca, nie pracują i kradną wszystko, co nie jest przybite do podłogi, a zwłaszcza małe dzieci.

Patrzyłem ze zgrozą na trzy zbliżające się kobiety, gdy nagle jedna z nich odwzajemniła moje spojrzenie ciemnymi, przenikliwymi oczami. O mało nie umarłem ze strachu. Ja także głęboko wierzyłem w germański przesąd, że Cyganie kradną dzieci – szczególnie te jasnowłose – i wychowują je jak własne, aby wnieść „świeżą krew” do swych „plemion”. Chociaż uświadomiłem sobie, że przy moich czarnych włosach nie stanowię szczególnie pożądanego łupu dla cygańskich kidnaperów, wolałem nie ryzykować i zawsze trzymałem się od nich w bezpiecznej odległości.

Wkrótce Tante Möller zaczęła mnie wypuszczać samego na ulicę, gdzie mogłem bawić się z innymi dziećmi, ale z surowym poleceniem, że mam pozostawać w zasięgu jej głosu, który niósł się przez całą okolicę pomiędzy Stückenstrasse, Am Markt, Haferkamp i Langenrehm. Znaczyło to, że mam być w domu w ciągu kilku minut od wezwania z okna. Jeśli zdarzyło mi się znaleźć poza zasięgiem głosu albo zabawa tak mnie pochłonęła, że nie odpowiedziałem na jej donośne wołanie: „Haaans-Jüüürgen!”, uznawała to za ucieczkę i przychodziła po mnie osobiście. W takich przypadkach czekała mnie nieunikniona kara w postaci zakazu wyjścia następnego dnia – wyrok, od którego nie było odwołania.

Tante Möller ostrzegała mnie też zawsze, bym miał się na baczności przed Mitschnackerem, specjalną hamburską odmianą porywaczy dzieci. Nazwę tę zawdzięczali swojemu modus operandi: zwabianiem dzieci w odludne miejsca. Czując jeszcze ciarki na plecach po spotkaniu z trzema Cygankami, przyrzekłem solennie nie przyjmować żadnych zaproszeń od obcych, a od Mitschnackera w szczególności.

Tym, czego musiałem się nauczyć w przyspieszonym tempie, był respekt wobec rzeczowego stosunku Tante Möller do dyscypliny. Po śmierci męża w słynnej bitwie pod Verdun wychowała samotnie trzech synów i córkę na szanowanych ludzi, mogła więc uważać się za eksperta od kształtowania dziecięcych charakterów. Dla mojego własnego dobra szybko wybiła mi z głowy przekonanie, że jestem pępkiem świata. Jednocześnie była osobą o miękkim sercu i mimo pewnej szorstkości w obejściu, nigdy nie spuściła mi lania ani nie ukarała fizycznie, nawet jeśli przekroczyłem wyznaczoną granicę. Zresztą nie musiała, gdyż na tego rodzaju – wcale nierzadkie – okazje miała w zanadrzu niezawodny środek. Cytując stare niemieckie przysłowie: „Kto nie słucha, musi poczuć”, sięgała do schowka po swoją słynną Rute, czyli rózgę z pęku cienkich witek, którą ponoć specjalnie na ten cel zostawił jej Święty Mikołaj. Wystarczyło, że pomachała mi nią przed nosem, bym natychmiast wrócił w podskokach na prostą i wąską ścieżkę grzeczności.

Dobre czasy

Chociaż naprawdę lubiłem Tante Möller i nie miałem nic przeciwko spędzaniu z nią czasu w dni robocze, zawsze z niecierpliwością wyczekiwałem wieczornego powrotu Mutti z pracy, a jeszcze bardziej niedzieli, kiedy mieliśmy dla siebie cały dzień (przed II wojną w Niemczech obowiązywał sześciodniowy tydzień pracy). Zgodnie z niemieckim obyczajem, matka stroiła mnie wtedy obowiązkowo w Sonntagsanzug (niedzielne ubranko) i wychodziliśmy na miasto. Często wybieraliśmy się do parku miejskiego na obrzeżach miasta, gdzie w weekendy zbierały się tłumy hamburczyków spragnionych świeżego powietrza. Do dyspozycji mieli różnego rodzaju łódki, boiska do piłki nożnej, korty tenisowe, można było puszczać latawce, urządzać pikniki, jeździć na koniach i na rowerach, a nawet pływać w wielkim otwartym basenie. Ale większość bywalców robiła dokładnie to, co my – po prostu spacerowała i przyglądała się zabawom innych.

Kiedy zmęczyło nas chodzenie i zgłodnieliśmy, siadaliśmy na jednej z wielu drewnianych ławek przy stoliku i raczyliśmy się pysznymi kanapkami, które matka przygotowywała w domu. W ramach deseru pozwalała mi kupować lody w rożku u obwoźnego sprzedawcy z trzykołowym wózkiem – ogromna podwójna porcja waniliowo-truskawkowych kosztowała grosze.

Do innych popularnych miejsc rozrywki w letnie niedziele należało Blankenese – z ciągnącymi się kilometrami piaszczystymi plażami i tłocznymi kafejkami nad Łabą – odległe o niecałą godzinę jazdy pociągiem. Wraz z innymi miłośnikami słońca przebieraliśmy się w kostiumy kąpielowe, budowaliśmy zamki z piasku, obserwowaliśmy majestatyczne liniowce, które pojawiały się i znikały za horyzontem, albo po prostu leżeliśmy brzuchami do góry, gapiąc się na niebo i przesuwające się chmurki. Przed rozpoczęciem podróży z powrotem wspinaliśmy się po niezliczonych zygzakowatych schodkach na górny poziom Blankenese i podziwialiśmy urocze domki na zboczach.

Od czasu do czasu uczestniczyliśmy też w specjalnych imprezach, jak popularne pokazy lotnicze w pobliżu hamburskiego lotniska w dzielnicy Fuhlsbüttel. Tysiące widzów obserwowało tam legendarnego asa przestworzy z czasów I wojny, Ernsta Udeta, który ryzykował życie w akrobacjach powietrznych i skokach spadochronowych. Zaledwie kilka lat później Udet objawił się jako jeden z głównych twórców sławnej Luftwaffe, która ośmieliła Hitlera do wyruszenia na podbój świata. Często wracałem wtedy myślą do owych beztroskich czasów w Fuhlsbüttel pod bezchmurnym niebem, gdy z zapartym tchem śledziłem wyczyny jednego z pierwszych idoli moich młodych lat.

„Pokaz kulturowy”

Jedną z najpopularniejszych atrakcji zarówno dla młodych, jak starych mieszkańców Hamburga był światowej sławy Tierpark (park zoologiczny) Hagenbecków na przedmieściu Stellingen. Nazwa pochodziła od nowatorskiego założyciela Carla Hagenbecka, który jako pierwszy na świecie wprowadził zwyczaj trzymania dzikich zwierząt na przestronnych wybiegach, naśladujących ich naturalne środowisko, a nie w ciasnych klatkach i za kratami. Jako zdeklarowany fan Hagenbecka, skwapliwie przyklasnąłem Mutti, gdy ta pewnego dnia zaproponowała kolejną wizytę w zoo. Tym razem miała z nami jechać córka jej koleżanki ze szpitala, trochę smarkata, ale milutka Ingeborg.

Gdy tylko przybyliśmy na miejsce po dość długiej jeździe tramwajem, Ingeborg zaczęła się domagać, byśmy poszli obejrzeć Indianer (rdzennych Amerykanów). Ani matka, ani ja nigdy nie słyszeliśmy, aby w zoo wystawiano ludzi tak jak zwierzęta, ale Ingeborg zapewniała, że ostatnim razem widziała tam prawdziwych, żywych Indian. Matka zapytała więc o nich przewodnika, na co ten odpowiedział, że Indian na razie nie mają, ale nieco dalej jest równie interesująca wystawa afrykańska. Wyjaśnił przy tym, że ekspozycje „prymitywnych ludów” stanowią część słynnych „pokazów kulturowych” Hagenbecka.

Ingeborg i ja czuliśmy się zawiedzeni, bo spodziewaliśmy się zobaczyć Indian we wspaniałych pióropuszach, ale ostatecznie zgodziliśmy się na wystawę afrykańską, chociaż żadne z nas nie wiedziało, czego się spodziewać. Po obejrzeniu małp, żyraf, lwów, słoni i innych dzikich zwierząt, doszliśmy do „afrykańskiej wioski”, złożonej z kilkunastu glinianych, krytych strzechą chat i zaludnionej przez „autentycznych Afrykanów”. Podobnie jak wybiegi zwierząt, „wioskę” ogrodzono wysokim do ramienia drewnianym płotem, aby oglądający nie mogli tam wejść, a oglądani wyjść. Od wybiegów zwierzęcych różnił ją tylko brak głębokiej fosy.

Poza kolorem skóry i włosami Afrykanie na wystawie w niczym nie przypominali moich krewnych ani żadnych innych mieszkańców tego kontynentu, znanych mi z domu dziadka. Wszyscy byli bosi i mieli na sobie jakieś znoszone łachy. Dwie kobiety rytmicznie tłukły coś w moździerzu drewnianą pałką. Przewodnik wyjaśnił nam, że ucierają mąkę kukurydzianą, potrzebną do przygotowania posiłku. Mężczyźni siedzieli w małych grupkach, pilnie obserwując widzów. Gwarzyli między sobą w jakimś niezrozumiałym języku między jednym a drugim pyknięciem z prymitywnych fajek. Trudno powiedzieć, kto kogo bardziej ciekawił – Afrykanie Europejczyków czy odwrotnie. Każda grupa uważnie przyglądała się przez płot tej drugiej z takim samym nieskrywanym zainteresowaniem.