Niczemu winne
- Wydawca:
- Szara Godzina
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-65684-53-0
- Rok wydania:
- 2017
- Słowa kluczowe:
- dorosłość
- emocjonalną
- mężatką
- miłości
- niczemu
- pochować
- prawdziwe
- pustkę
- szczęście
- ukryć
- wejście
- winne
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Niczemu winne”
Szczęście nie zawsze można urodzić. Bywa, że trzeba je pochować.
Laura od lat jest mężatką. Na pozór spełniona i szczęśliwa, z dnia na dzień coraz silniej odczuwa emocjonalną pustkę. Ma wrażenie, że wszystkie prawdziwe uczucia zatrzasnęła wiekiem białej trumny niewielkich rozmiarów. Mimo to uśmiecha się i zawodowo doradza innym, jak się podnieść po upadku.
Strata, rozczarowanie, bolesne wejście w dorosłość, wulkan miłości, namiętności, nadzieje i walki ulokowane w krainie smutku, którą należy ukryć przed światem. Jak się w tym odnaleźć?
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Anna Krzyczkowska
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Redakcja
Justyna Nosal-Bartniczuk
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Barbara Kaszubowska
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydanie I poprawione, Katowice2017
Kupując tę książkę, przekazujesz 1 PLN na rzecz Fundacji SOS Bokserom – www.sosbokserom.pl
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
biuro@szaragodzina.pl
www.szaragodzina.pl
Dystrybucja: DICTUM Sp. z o.o.
ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
dystrybucja@dictum.pl
www.dictum.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, 2017
ISBN 978-83-65684-53-0
Mojej Mamie
za czterdzieści kilogramów psiej Miłości
Zazdrość rodzi się z pożądania cudzej własności. Natomiast smutek – z utraty tego, co się już raz posiadało.
Jodi Picoult, W imię miłości
Nie ma niewinnych. Chociaż można być w różnym stopniu odpowiedzialnym.
Stieg Larsson, Dziewczyna, która igrała z ogniem
PROLOG
Krew, sperma, łzy i kropla moczu pod woalką miłości i okruszków szczęścia. Plama mleka na bluzce, ślad szminki i jedna kreska pod okrywą nadziei. Zasadniczo dwa jajniki i zwykle drożne jajowody, choć nie zawsze. Zwoje istoty szarej mocno pofałdowane, kryjące w każdej szczelinie emocje i wspomnienia. Pompa ssąco-tłocząca. Silna, niezwyciężona. Ulokowana za przyciągającą spojrzenia bronią bądź przynętą, zależnie od okoliczności. Niemniej – ku rozpaczy ogółu – nie zawsze owa broń ma pokaźny kaliber. Instynkt, przeczucie, empatia. Gniazdo rozpusty i bólu. Wabik w podbrzuszu. Lep na trutnie. Pułapka za koronkową bielizną. Wulkan. Wulkan emocji spoczywający na nierównym podłożu wspomnień. Przesunięta granica bólu – za horyzont, za morze, za las. Ta, co jest przed, w trakcie albo po, więc albo już krwawi, albo zaraz zacznie. Ta, co nie sika na stojąco i za często wybacza. Ta, co chce wiele, ale wciąż za dużo daje, a zbyt mało przyjmuje. Ta, co ma kompleksy i nocne napady demonów. Kobieta, która chce tylko kochać i być kochana. Niedoceniana, nieszczęśliwa, niemądrze naiwna. Ty, ja i ona. Płacząca i ze szczęścia, i ze smutku. Płacząca na widok szczeniaków w reklamie, ceny przy bluzce i dziecka stawiającego pierwsze kroki.
Kobieta.
Czy to nie brzmi dumnie? A obok psia łapa. Cztery. Wszystkie w górze. Kobieta, pies i jej marzenia. Przy nich facet – wierny bądź nie, prawdziwy bądź nierealny, wyimaginowany. W łonie dziecko – wymarzone, znienawidzone lub nieistniejące. W piersiach mleko, silikon lub kompleksy. W głowie burza, która piorunem razi i powala na ziemię. Na twarzy maska. Perfekcyjnie wymalowana.
Kobieta.Superhero.
Synu!
Świat to niebezpieczne miejsce rządzące się swoimi prawami. Nie mieszkają w nim ani spokój, ani sprawiedliwość. Pewność i zaufanie straciły dach nad głową. Z głodu tu nie umrzesz. Owoce życia nakarmią Cię smutkiem i żalem. Napoją Cię zdradą. Nieraz do twoich drzwi zapuka bezsilność. Nie odejdzie, jeśli udasz, że nie słyszysz jej odgłosów. Będzie warować pod Twoim domem nawet wtedy, gdy będziesz dzielić go ze szczerą miłością. Żadne psy jej nie wystraszą, nie przegonią. Strażnicy snów nastroszą ogon, gdy poczują jej obecność.
Synu, to, co piękne z zewnątrz, może gnić od środka. To, co delikatne, może pokazać pazury. Plaster na duszę może Cię odparzyć. Serce będzie nieraz pękać. Ono jest jak pancerna szyba, na której smutek odciśnie się w postaci pajęczyny. Na tę sieć złapiesz emocje. Wyssiesz z nich siłę. Będziesz niezniszczalny, bo Twoją tarczą będę ja. Matka. Nie obiecam, że Cię obronię. Nie przyrzeknę, że nigdy nie zapłaczesz. Puszczę Cię wolno w świat. Nie zamknę Cię w złotej klatce, choć przyznam, że czasem bym chciała. Pozwolę Ci żyć, Kochanie. Rozwijać skrzydła i szybować ponad ludzką zawiścią. Z dumą spojrzę, jak się unosisz nad zwykłe przyziemne problemy i jak odrywasz się od nieuniknionego. I będę czekać na Ciebie.
Nigdy zbyt mocno nie zasnę. Nigdy nie zamknę drzwi. Nawet jeśli zechcesz wyrzucić klucz do mojego serca, ja o Tobie nie zapomnę. Kochać Cię nie przestanę. Usłyszę, jeśli na palcach przejdziesz pod moim oknem. Wstanę, by Cię wysłuchać, otrzeć łzy i z Twoich skrzydeł wyjąć wszystko, co przeszkodzi w lataniu. Oczyszczę piórka, w które pod moim okiem obrośniesz. Otulę Cię miłością, okryję przyjaźnią i spojrzę okiem belfra. Dam Ci po łapach, jeśli będzie trzeba, i zbyt często powiem „uważaj”. Bo jestem Twoją matką.
Wcale nie musiałam nosić Cię pod sercem, rodzić w bólach ani uczyć stawiać pierwsze kroki, by nią zostać. I bez tego jesteś moim synem. Będziesz nim na zawsze, nawet jeśli oddzielą nas dwa metry zimnej rozpaczy. Życie to śmiertelna choroba, na którą nie ma lekarstwa. Nie ma odtrutki dla żalu. Nie ma szczepień przed smutkiem. Nie ma nic na pewno i nic całkiem naprawdę, prócz tego, jak kocha Cię matka. Jak kochać Cię będzie już zawsze.
Znam Cię. Uczyłam się Ciebie na pamięć. Chłonęłam wiedzę o Tobie. I popełniałam błędy. Czekałam na Ciebie w okopach smutku. Szukałam Cię w świecie bez uczuć. Chcę, żebyś wiedział, gdzie byłam. Chcę, żebyś znał o mnie prawdę. Chcę, żebyś poznał swą matkę. Dlatego spiszę swoją historię. Tu, w tej sterylnej sali. Zamknięta w płaczących ścianach pachnących śmiertelnym smutkiem. Kawałek tej opowieści sam stworzyłeś. Postawiłeś autograf. Podpisałeś się łzą, krwią, ziemią i zieloną kredką nadziei.
Synu, muszę Cię prosić o jedno – żebyś nie bał się kochać i być kochanym. Żebyś swojej męskości szukał w ludzkich odruchach. W głowie i w sercu. Nigdy poniżej pasa. Żebyś wyciągał dłoń z ciemnego dołu, gdzie korzeni się smutek, i ze szczytu, który sięga nieba.
Synu, nic nie zerwie życiowej pępowiny. Nawet droga do innego świata nie pochłonie matczynej miłości. I nawet jeśli jesteś u Boga albo wyrosłeś pod sercem innej kobiety, będziesz moim synem. Jesteś nim.
PAŹDZIERNIK
Miałam sen. Szłam przez ciemny, smutny las, brodząc w śniegu po kolana. Byłam przerażona obecnością drzew, które próbowały chwycić swoimi kościstymi szponami mój największy skarb, delikatnie ruszający się pod sercem. Otulałam brzuch dłońmi, szepcząc: „Cichutko, kochanie… Jestem tu. Nie oddam cię nikomu”.
Tak bardzo chciałam go ochronić, otulić matczyną miłością, która będzie tarczą broniącą przed łzami. Te jednak napłynęły mi do oczu i spokojnym, powolnym ruchem poleciały w dół. Z policzków na brzuch, a później na ośnieżoną ziemię. Niewinną biel zabarwiła krwawa rozpacz. Kropelka, dwie, aż stałam w rażącej w oczy czerwieni. Nie miałam już kogo chronić, kogo otulać. Pod sercem to mniejsze już nie biło. Nie rozpychał się nikt. Krwawe łzy spływały szybciej, napędzane paniką, lękiem i bólem. Aż usłyszałam ciche wołanie: „Mamo! Mamusiu!”. Pierwszy raz się do mnie zwrócił. Biegłam za delikatnym głosikiem, szukając go między drzewami. Milcząc i przełykając łzy, składałam nieme obietnice, że go odnajdę.
I odnalazłam.
W małej białej trumience czekał na mnie całkiem sam. Nie usłyszał, jak wyszeptałam, że jestem, że będę już zawsze. Nie zobaczył mnie przez zamknięte powieki. Nie dał się ogrzać ani obudzić. Spał… A kiedy zatrzasnęło się wieko od jego wiecznego łóżeczka, obudziłam się jako mama aniołka. Otarłam łzy i ułożyłam dłonie na brzuchu. Pustym. Pozbawionym miłości.
Budzik. Czwarta dwadzieścia. Boże, jak obmyśliłeś dobę, skoro wstawać trzeba w środku nocy?! Wytykając Stwórcy jego błędy, leżałam w ciepłym, pachnącym snem łóżku i wsłuchiwałam się w taniec drzew za oknem. Za owe kojące duszę odgłosy ten na górze ma u mnie dużego plusa. Obliczałam w głowie, czy mogę sobie pozwolić na zamknięcie oczu choć na sekundkę… wypuszczenie psów, prysznic, makijaż, śniadanie… Jezu! Z matmy nigdy nie byłam orłem, ale ten rachunek jest prosty. Ułatwiłam go jeszcze bardziej, dotykając zimną stopą rozgrzanego ciała ukochanego. Kalkulowałam. Doliczyłam do moich porannych obowiązków wyprasowanie mu koszuli i zadbanie o to, by ze mną zjadł to, co przygotuję, żeby móc celebrować nasze siłą wyszarpane z pogoni za karierą dwanaście minut.
Każdego dnia tworzyłam nowy rachunek. Także sumienia. Patrzyłam jeszcze wtedy na męża, jak spokojnie śpi, uśmiechając się i krążąc po krainach marzeń. Zastanawiałam się, co ma teraz pod powiekami. Jakie obrazy przelatują mu przez głowę? Może ja? Może nie do końca ubrana, ale pomalowana, pachnąca i uśmiechnięta? Uwodzicielska? Jakby go kiedykolwiek uwodzić trzeba było… Minęło tyle lat. Tyle się wydarzyło. Czasem myślałam, że łez już nie mam. Że wszystkie wylałam. Tyle lat! A my wciąż byliśmy w siebie wpatrzeni. Zakochani. Szczęśliwi chyba.
Często słyszałam, że taki mąż to skarb. Że kocha mnie bardzo i to gołym okiem widać. Że Pana Boga za pięty złapałam. Jednak ja nie czułam, żebym go choć palcem dotknęła. Już wtedy miałam w głowie tyle myśli, a w sercu tyle emocji. I taką pustkę w podbrzuszu. Zwyczajnie się bałam, że pod tą przykrywką męskiego ideału tkwi coś niedobrego. Myślałam o tym często. Nigdy na głos tego nie mówiłam, jakby milczenie miało mnie ustrzec przed najgorszym, jakbym mogła przemilczeć całe zło. Może czułam, że nie zasłużyłam na szczęście? Może nadal tak czuję? Nie wiem. Może to jakiś przejaw intuicji?
Wciąż na niego patrzyłam. Po tym wszystkim, co się działo, bałam się, że go stracę. Kochałam go zbyt mocno. Lokowałam w nim wszystkie te uczucia, które powinnam przekazać komuś innemu. Komuś, kogo nie miałam, a za kim bardzo tęskniłam. Czułam, że tragedie zbliżyły nas do siebie. Ale czy niszczący domy huragan może scalić rodzinę? Czy brak żywego spoiwa może łączyć?
Z wojny między sercem a rozumem wyciągnął mnie sygnał w telefonie. Alarm ustawiony na cykliczne schodzenie na ziemię. Jak co rano założyłam uśmiech szczęśliwej żony na twarz i wycałowałam psie główki, myśląc o tym, dlaczego to właśnie ja nigdy nie będę mogła wstawać o świcie do płaczącego dziecka. Ja… spełniona kobieta sukcesu, zarabiająca więcej niż trzy przeciętne Polki razem wzięte, noszona przez przystojnego męża na rękach, rozsypywałam się na myśl o braku płaczu, krzyku i odgłosu grzechotki. Z tą myślą i z lodowatymi stopami zabrałam moje dzieci z ogonami do ogrodu. Otworzyłam im oszklone drewniane drzwi i zaparzyłam kawę, zachwycając się widokiem dwóch biegających psów. Po to właśnie było mi potrzebne wielkie okno w kuchni. I te tarasowe drzwi.
Otwierałam wszystko i pozwalałam na to, żeby zapach życia uderzał mnie swoim pięknem. Obraz prywatnego świata zielenią przełamywał czystą biel serca domu. Zawsze wtedy marzłam, ale i tak stałam w przeciągu i chłonęłam widoki.
Wzięłam szybki prysznic, który niebezpiecznie się przedłużył, nałożyłam makijaż i owinięta jedynie w gruby sweter założony na bieliznę, zeszłam do kuchni, by zrobić śniadanie. Kątem oka kontrolowałam zegarek. Zegar w zasadzie. Ogromny. Tykający prawie tak głośno, jak ten mój biologiczny. Kobiecy. Tik-tak, tik-tak… Maciek wciąż spał. Pokroiłam mozzarellę, malinowe pomidory, które już nie smakowały jak te prawdziwe latem, i szpinakowe bułki upieczone wieczorem. Kochałam zapach pieczenia w domu. Warunkował rodzinne ciepło. Domy, w których używa się piekarnika, pachną czułością i troską. Zupełnie jak ten mój – rodzinny – oddalony o ponad czterysta kilometrów. Chyba właśnie po zapachu trafiłabym do niego najszybciej. Rogaliki z różą i owsiany chleb. Taką wonną drogą mogłabym tam biec. Uśmiechnęłam się na samą myśl o tym. Swoje biało-czerwone danie skropiłam truflową oliwą i posypałam świeżą bazylią. Gotowe. Ponoć ta oliwa obok trufli nawet nie stała. Sto procent natury kłóci się ze słowem „aromatyzowana”. Przeszło mi przez myśl, że modyfikowane genetycznie pomidory popsikałam perfumami. A miało być szybko i zdrowo, cholera!
Zszedł. Wreszcie! Zapach kawy wymieszał się właśnie z jego wodą. Tę lubię najbardziej.
– Cześć, piękna – powiedział, wtulając się we mnie i drapiąc policzek męskim zarostem.
– Cześć… – odpowiedziałam przeciągle, siadając na kuchennym blacie z kubkiem kawy.
Luźny sweter zsunął się z ramienia, odsłaniając kawałek piersi. Udałam, że nie zauważam, i patrzyłam na niego tak, jak powinno się patrzeć wyłącznie na tego jedynego.
– Przestań! – mówił w charakterystyczny sposób, uśmiechając się.
Wiedziałam, co znaczy ten uśmiech. Popatrzyłam na zegarek. Cholera! Zapomnij, skarbie, pomyślałam.
– O co ci chodzi?
– Z chęcią bym cię uświadomił. – Lustrował mnie wzrokiem, wyraźnie zadowolony.
Lubiłam, gdy tak patrzył. Lubiłam, gdy widział więcej, niż ja sama dostrzegałam. Siadałam mu na kolanach, wtulałam się. Zwyczajnie cieszyłam się, że go mam.
– Nie idź nigdzie… – mruczał. – Zróbmy sobie wolne.
– A co powiem w pracy?
– Że jesteś chora. I musisz zostać w łóżku. Zostanę twoim pielęgniarzem.
– Kuszące. – Przeciągnęłam się, odsłaniając więcej ciała. – I nie wypuściłbyś mnie z tego łóżka?
– Może jedynie do kuchni po zastrzyk energii – przyznał.
– Ty chcesz chorą wykorzystywać?
– O tak! Zdrową też bym cię chciał wykorzystać. Pozwolisz? – Pocałował mnie.
Mówią, że szczęśliwi czasu nie liczą, więc w miłości wskazówki powinny stanąć w miejscu. Tymczasem tykają. Przepychają się na tarczy. Na przyjemności trzeba zapracować, a z życiem ciężko o korzystną umowę. Ja byłam na śmieciówce z bardzo zadowalającym wynagrodzeniem, ale bez możliwości skorzystania z pakietu rodzinnego. On przysługuje tylko parom, które prócz siebie mają jeszcze kogoś. Ten dodatek nie ma ani wielkich piersi, ani czterech łap, choć ponoć w Stanach można wziąć już urlop macierzyński na wychowanie szczeniaka. U nas od zawsze panuje bardziej „ty dzieci nie masz, to możesz się tym zająć”. Mogłam. Chciałam. Może ktoś z góry patrzył na moje ziemskie poczynania i stawiał mi plusiki. Wiedziałam już, jaką wybrałabym nagrodę.
– Kochanie – mruczałam – ale ja w tamtym tygodniu tak chorowałam.
– Pamiętam. Strasznie byłaś rozpalona. – Powoli zaczął zsuwać mój obszerny sweter.
– Później… Później zachoruję.
Dopiłam ostatni łyk kawy, patrząc w jego brązowe oczy, i z gracją pobiegłam się ubrać. Odprowadzał mnie wzrokiem. Pożądliwym. Patrzył tak od lat. Bez cienia wątpliwości, bez grama żalu. Zastanawiałam się jednak, jak długo w kobiecie można widzieć tylko kochankę, nawet jeśli nazywa się ją żoną. Czy nie nadejdzie taki czas, kiedy będzie chciał zobaczyć we mnie matkę? Może już chciał? A może, kiedy to nastąpi, powie mi: „Wybacz, nie widzę dla nas przyszłości”.
Ja już nieraz traciłam tę zdolność. Ślepłam na to, co może być. Co może być dobrego, bo złe strony widziałam bez przerwy. W lustrze już od jakiegoś czasu nie było tego, co chciałabym, co powinnam zobaczyć. Kobiety pragną mieć płaski brzuch. Ja miałam. W sumie chwilami wklęsły. A wolałam mieć wypukły. Kształtny. Zarysowany pod bluzką. Godzinami oglądałabym go w lustrze. Szukałabym jego odbicia nawet w sklepowych wystawach. Byłam pewna, że tak by było. Przecież parę lat temu, gdy się nam udało, na chwilę udało, szukałam go pod bluzką. Dotykałam. Gładziłam. Rosłam razem z nim. W siłę, w szczęście, w miłość. Wtedy czułam, że los spłaca dług, jaki u mnie zaciągnął. Że minimalne ruchy skarbu skrytego pod sercem wynagradzają mi te gwałtowne, niszczące mnie sprzed lat. Ale o nich później. Prawie sześć lat temu miałam w sobie tyle miłości. Tyle uczuć. Tyle ich było wokół. A potem… potem nic już nie miałam. I bałam się, że on to widzi. Bałam się, że nie mam nic.
Stałam w garderobie i przeglądałam się w lustrze. Pięknym, okutym w złote ramy. Ogromnym. Takim, w którym zmieściłabym się i ja, i mój brzuch, i Maciej. Jednak odbijałam się w nim sama. Widziałam szarą postać. Przegraną. Smutną, zmęczoną życiem i problemami. Miałam drogie ciuchy, skrapiałam się równie kosztownymi perfumami i mogłam każdego dnia przez co najmniej trzy miesiące zakładać inne buty. A może i dłużej. Kobiety butów nie liczą.
Przepych miał mi poprawić humor. Jakoś mnie dowartościować. Tymczasem metki będące oznaką luksusu odcinałam, bo mnie gryzły. O dziwo w szpilkach kupionych kiedyś na bazarze chodziło mi się wygodniej niż w tych z czerwonymi podeszwami, które są nieosiągalnym marzeniem wielu kobiet. Miałam pieniądze, by je wydawać, ale nie lubiłam tego robić. Bo po co? Nie przepadałam za tym, ale i tak to robiłam, bo w sumie co mi szkodziło?
Patrzyłam tak w swoje odbicie. Stawałam bokiem i kładłam dłonie na brzuchu. Kilka razy zdarzało mi się założyć większą koszulę i wsunąć pod nią poduszkę. Układałam wtedy palce na moim widocznym marzeniu i płakałam, bo czułam chłód pod materiałem. Może nie chłód, ale z pewnością brak ciepła. Brak życia tam w środku. Gładziłam tę poduszkę i płakałam. Nikt o tym nie wiedział, do czasu aż Maciek w takiej chwili stanął w drzwiach.
– Co ty robisz? – zapytał. Taki zniesmaczony. Taki oschły.
– Nic – ucięłam temat. Starałam się uciąć.
– Przecież widzę.
– To po co się głupio pytasz?
Wyciągnęłam tę poduszkę i rzuciłam mu ją w twarz, przełykając nerwowo ślinę, czując, że gardło mi się zaciska. Że powietrza zaczyna brakować. Rzuciłam, jakby to była jego wina. A przecież nie była. Wściekł się. Jeszcze chwilę przed tym, gdy przez kilka miesięcy pod koszulką czułam faktyczne, żywe, wymarzone ciepło, reagował inaczej na moje wybuchy, które wtedy miały nieco inne podłoże. Podobne, ale jednak inne. Wówczas, przed ciążą, jako para z długim stażem, kłóciliśmy się. Talerze latały. Godziliśmy się w sypialni, choć i o to czasem była wojna. Nie rozumiał mnie. Nie umiał pojąć moich blokad.
– Nie mogę płacić za cudze błędy! – krzyczał.
– A ja mogę? – wrzeszczałam na niego, płacząc.
Nie odpowiadał. Bo co miałby powiedzieć? Płaciłam od lat. Cena była słona. Zastanawiałam się, czy kiedyś uda mi się wyjść z tego na czysto. Na zero. Powiedzieć sobie: „Było, minęło. Łez już wystarczy”.
Nikt o tym nie wiedział, bo i mało kto znał moją przeszłość. Tę, którą ukrywałam, choćby obciągając koszulkę w dół, za pośladki. Albo chroniłam pod zbyt dużymi bluzami, gdy byłam młodsza. Albo… garbiąc się chociażby. Prawie nikt nie znał prawdy o mnie, a ja starałam się ze wszystkich sił zapomnieć o niej i odeprzeć świadomość, że właśnie pamięć o tym, co było, odbiera mi szansę na rozglądanie się za śpioszkami.
Dawniej, jeszcze przed moim… naszym aniołkiem, krzyczeliśmy dużo. Bywało głośno. Agresywnie. Przypominało to siłowanie się na wrzask. Na hałas. Starcie dwóch tytanów. A krzyk to przecież oznaka słabości. Miara jego. Więc byliśmy słabi. Zakochani i słabi. Słabsi niż to, co się stało, kiedy jeszcze się nie znaliśmy. Słabsi niż to, co stać się nie mogło, odkąd się poznaliśmy, mimo że marzyliśmy o tym oboje, mimo że się staraliśmy.
Potem przestaliśmy się wydzierać. Kakofonię emocji zapakowaliśmy w małą, białą trumienkę i pochowaliśmy wraz z naszą nadzieją. Z naszym przedwcześnie urodzonym szczęściem. Pokiereszowanym. W każdym razie kłótnie zakopaliśmy pod ziemią na miejskim cmentarzu mojego rodzinnego miasta. Bo to dobre miejsce na sen. Nawet wieczny. Cicho, spokojnie, magicznie. Tylko szum fal. Morska kołysanka…
Gdy w szafach została tylko głęboka czerń, nie miałam siły na sprzeczki. A Maciek? On chyba nie miał ochoty. Zmienił się. Jakby chciał mi to wynagrodzić.
– Laura, na którą idziesz do pracy? – Usłyszałam z dołu.
Jego głos wyciągnął mnie z letargu. Znów zapatrzyłam się w lustro. Poduszkę ściskałam w dłoniach i wbijałam w nią paznokcie. Zmierzyłam swoje odbicie nienawistnym spojrzeniem. Atłasowy jasiek cisnęłam w kąt.
– Na ósmą! – krzyknęłam.
– Jest już dwadzieścia po siódmej! Spóźnisz się!
– Biegnę!
Poprawiłam koszulę. Obciągnęłam ją. Wytarłam ślady słabości spod oczu i się uśmiechnęłam. Gdybym siebie nie znała, nabrałabym się na ten grymas. Inni się nabierali. Nie tylko obcy. Maciej też. Zresztą nawet wtedy. Zbliżyłam się do niego i wyszeptałam:
– Gorąca, pragnąca twojego ciała… koszula czeka na ciebie w garderobie. Wyprasowana i gotowa, żebyś ją wykorzystał. Bierz… ją!
– Laura… jak możesz? – odpowiedział z czarującym uśmiechem i diablikami w oczach, po czym uderzył mnie w opięty drogimi dżinsami tyłek. Tyłek, który zdecydowanie nie wyglądał jak pośladki mamuśki, ale to nie było pocieszające.
Przykleiłam do twarzy uśmiech numer pięć ściągnięty z półki podpisanej „szczęśliwa kobieta, która ma wszystko i nic już jej nie trzeba”. Nic, nawet dziecka.
Gówno prawda, pomyślałam wtedy.
– Lecę, a wieczorem zapraszasz mnie na randkę, kochanie. Możesz sobie poczytać Pięćdziesiąt twarzy Greya. Tak inspiracyjnie – rzuciłam na odchodnym, uśmiechając się.
Zamknęłam drzwi. Zatrzasnęłam je tak mocno, że zrzuciłam coś jeszcze prócz odrobiny tynku przy futrynie. Ten uśmiech. Ten fałszywy, sztuczny wyraz twarzy. Poczułam się taka pusta! Idąc na obcasach w stronę samochodu, trzymałam się za brzuch, żeby go ochronić, na wypadek gdybym się potknęła. Za pusty brzuch. Przepełniony jedynie żalem i niezagospodarowaną miłością.
Tata mi zawsze powtarzał, że grunt to dobra inwestycja – lokata, kapitał, nieruchomości, sztuka. Więc siłą rzeczy i te uczucia chciałam gdzieś umieścić. Dać tam, gdzie zaprocentują. Rozdałam je po kawałku, a miałam co dzielić. Przewiązane nitką żalu pakunki z uczuciami wręczałam tym, którzy mnie otaczali. Maciek chętnie brał. Jemu już zbyt wiele dałam. Inwestycje nie zawsze przynoszą pożądany zysk. Szczególnie jeśli gospodaruje się miłością.
W samochodzie włączyłam muzykę. Nie lubiłam ciszy, bo kiedy mnie otaczała, słyszałam w głowie smutne brzmienie przeszłości. Słyszałam niemy płacz mojego dziecka. Tego, które nie zdążyło wziąć pierwszego oddechu. Nie samodzielnie. Mój synek miał się nazywać Mikołaj. Z sentymentu. Bo był tak wyczekany jak ten grudniowy brodacz w czerwieni. Był moim darem od losu. W zasadzie miał nim być.
– Będziemy mieli syna… – powtarzał Maciej, kręcąc głową z niedowierzaniem i uśmiechając się. – Syna, rozumiesz? – pytał, a ja byłam najszczęśliwsza.
Właśnie z początkiem października dowiedziałam się, że od paru tygodni mam dwa serca. Miałam.
– I na nim się nie skończy – odpowiadałam pewna tego, że teraz już będzie dobrze.
Jednak nie było.
Cisza stawała się dla mnie zbyt głośna. Nie umiałam się skoncentrować. Wolałam wypełniać przestrzeń w głowie czymś innym, neutralnym, mniej osobistym. Od zawsze wolałam cudze problemy. Stąd psychologia.
– Nie rozumiem, jak możesz chcieć ciągle słuchać o smutnych rzeczach. Patrzeć na ludzkie łzy. Po co się katować, kochanie? – pytała mama przed moimi studiami, w trakcie i po. Pyta nadal, a ja wciąż odpowiadam półprawdą:
– Chcę im pomagać, mamo!
Tak naprawdę od dawna chciałam pomóc sobie. Chwytałam się brzytwy. Ostatniej deski ratunku. Łapałam ją kurczowo. Doradzałam innym, a potem przenosiłam te złote rady na siebie. Przynajmniej próbowałam. Wychodziło mi to… bokiem.
– Psychologia to bzdura – mówił ojciec.
– Więc będę zarabiać na cudzej głupocie – odpowiadałam.
No i zarabiałam. Ładnie. I co z tego, skoro nie mogłam tego wydać? To znaczy mogłam, robiłam to, ale nowa para butów zawsze okazywała się przejściową radością. Maleńkim okruszkiem szczęścia, który upychałam w pokoju przeznaczonym do wypełniania go słodkim kwileniem. Chciałam te małe powody do uśmiechu tam pozlepiać w jedną całość. W coś dużego. W coś, co wypełni pustkę i tę przeklętą ciszę, ale przecież buty nie umiały… gaworzyć. Nawet płakać nie mogły. Więc płakałam ja. Za siebie, za Maćka, za mamę, za Mikołaja. Płakałam, aż łzy się skończyły. Potem już rzadko ścierałam rozmazany tusz. Płakałam bez łez. Krzyczałam bezdźwięcznie. Jak moje dziecko, którego płaczu usłyszeć nie mogłam.
Dojechałam do pracy. Poprawiłam biust, żeby się lepiej układał w staniku. Pociągnęłam usta matową szminką i wyprostowałam naszyjnik, który założyłam. Dostałam go w piątek wieczorem od Maćka. Podobno bez okazji. Podobno z miłości. Z wdzięczności, że ma taką żonę. Dziwne, bo bezinteresowny mężczyzna jest tak prawdziwy jak ta truflowa oliwa z rana. I jak te pomidory, które mogą mieć gen ziemniaka.
– Za co, kochanie, masz mi być wdzięczny? – zapytałam go wtedy, szczerze nie rozumiejąc.
– Za całokształt – odpowiedział, uśmiechając się i gryząc mi płatek ucha.
Nie odezwałam się. Gładziłam palcem kamienie na nowej błyskotce.
– Za to, że mnie kochasz, mimo że na to nie zasłużyłem – dopowiedział.
– To chyba ja nie zasługuję na ciebie…
Przytulił mnie wtedy tak mocno. Tak dziwnie smutno.
– Nie, skarbie. Ty zasługujesz na więcej. Na kogoś lepszego.
Sądziłam, że lepszego nie ma. Że się taki jeszcze nie urodził albo w zasadzie, że zbyt krótko żył. W Maćku widziałam kumulację dowodów na jego wyjątkowość. Był mieszaniną czułości, romantyczności i bezinteresowności. Przynajmniej tak mi się wydawało. Był jedynym facetem, któremu bezgranicznie ufałam. Być może jedynym, któremu ufałam w ogóle po tym wszystkim, co się kiedyś wydarzyło. Dbał o mnie. Rozpieszczał mnie. To się każdemu rzucało w oczy. Tylko do mamy w pewnym momencie przestało trafiać.
– Jesteś zbyt dobra – mówiła.
– I mimo wszystko szczęśliwa – odpowiadałam. Bo do szczęścia nic mi nie brakowało. Nic, ale nie nikogo.
Nie wyobrażałam sobie siebie u boku kogoś innego, a jego przy innej kobiecie nawet przez moment zobaczyć nie chciałam. Nawet w myślach. Byłam w nim szaleńczo zakochana. Do tego stopnia, że regularnie musiałam toczyć nierówną walkę z zazdrością. Często bez powodu. Nawet gdy stał w rozciągniętych dresach w kolejce po karton mleka dla mnie. To właśnie dlatego później przez pół godziny krzyczałam, że miało być bez laktozy i nie UHT, choć w sumie zapominałam mu o tym powiedzieć, kiedy wychodził. Uważałam, że spokojnie mógłby być mniej przystojny i chwilami mnie denerwowały te jego pociągające rysy twarzy. Miałam w domu żywy lep na biuściaste muchy. Przynętę na złote rybki, które z chęcią spełnią wszystkie życzenia, byleby ich mój rybak z sieci nie wypuścił. Ja się dałam złowić. Nie zauważyłam nawet, kiedy wyjął mnie z wody i przełożył do szklanej kuli. A rybek się w kuli nie hoduje! I, cholera, przez lata myślałam, że to ja go trzymam na haczyku, karmiąc czosnkiem i cebulą, kiedy wychodził z kolegami późnym wieczorem. Która by się skusiła na taki aromat? Ponoć aż siedemdziesiąt dwie godziny można zionąć czosnkiem.
– Ale ja wychodzę, Laura. Przecież będę śmierdzieć – mówił.
– Zapomniałam, że się umówiłeś. Przepraszam. Mogę ci zrobić coś innego… – odpowiadałam ze smutną miną, pod którą krył się lekki triumf i nieme „o to chodziło”.
– Nie, nie. Zjem to. Bardzo smaczne.
I jadł. Jeszcze mu dokładkę serwowałam, a potem z uśmiechem patrzyłam, jak zamyka za sobą drzwi, bo wiedziałam, że jego zapach nie sprzyja romansom.
Piękny jest ten naszyjnik. Ma w sobie ułamkowy dowód na to, że na coś zasługuję. Nieraz o tym zapominałam. Zwykle zapominałam. Może byłam zbyt zajęta pamiętaniem o przeszłości? Może roztrząsanie tego, co było, zajmowało mi zbyt wiele czasu?
Wchodząc do budynku, uśmiechnęłam się przekonująco i sztucznie, tak jak to miałam w zwyczaju. Baśka siedziała w recepcji, podpierając brodę.
– Ty to masz szczęście – rzuciła, wypuszczając powietrze. Zmartwiona. Zazdrosna.
– Ja? Dlaczego? – Szczerze się zdziwiłam.
– Nowy naszyjnik, co? – odpowiedziała pytaniem i wskazała na moją miarę osobistej wartości.
– Nowy – przyznałam. – Ale od starego męża. – Mrugnęłam okiem.
– No właśnie. Czy ty nie masz czasem zbyt wiele? Przystojny mąż i taki zakochany! Dom piękny, samochód drogi, buty. Kurwa, no… – Faktycznie mi zazdrościła.
– Dom może cieszyć, kochana, gdy w nim mieszkają ci, którzy powinni. – Chciałam już odejść, zamknąć się w swoim gabinecie i poczekać na dawkę cudzych kłopotów. Chciałam się nimi nakarmić, nasycić. Przejeść się. Bo póki co strułam się własnymi.
– Daj spokój. Każda ci zazdrości. Mąż świata poza tobą nie widzi – wzdychając, skierowała wzrok na moje szpilki – i Louis Vuitton mieszka z tobą, i Isabel Marant. Szczęściara!
Uśmiechnęłam się i pogładziłam palcem oprawione zdjęcie jej córeczki stojące koło monitora.
– Szczęścia nie kupisz. Ty je urodziłaś. Masz żywy powód do dumy. Pomyśl o tym.
Weszłam do gabinetu i – zamiast za biurkiem – usiadłam na kozetce. Uświadomiłam sobie, że dotykając fotografii, bardzo uważałam, żeby robić to opuszkiem palca, a nie paznokciem.
Otworzyły się drzwi i moja beznadzieja skumulowana na kozetce ujrzała światło dzienne. Wstałam, żeby odsłonić okna. Uśmiechnęłam się jeszcze do Baśki, która pojawiła się w progu.
– Za dziesięć minut masz pacjentkę. W zasadzie dwie. Matka z córką.
– Okej.
– Potrzebujesz czegoś?
– Kawy! Błagam.
Po chwili wróciła z parującym kubkiem. Postawiła go przed moim nosem, szepcząc „Powodzenia” i przewracając oczami. Zawsze tak robiła, kiedy miał się pojawić ktoś trudny. Nie, że ciężki przypadek, tylko charakter ważący sporo. Zawsze mnie tym rozśmieszała i zwykle chwilę później do śmiechu mi nie było. W takich sytuacjach miałam ochotę otwierać pacjentom okno i proponować zabawę w samolot. Nigdy jednak tego nie zrobiłam. Otwierałam je szeroko, to prawda. Słuchając tego, co mówi człowiek leżący na kozetce bądź siedzący po drugiej stronie biurka, patrzyłam w stronę tego otworu w ścianie i uśmiechałam się na myśl, że faktycznie ten, który mi płaci, mógłby skorzystać. Czasem naprawdę powinien. Sprowadzałam ich na ziemię. Niestety nigdy nie dosłownie.
Nie cackałam się. Nie udawałam przejętej. W pracy nie miałam maski. I to się sprawdzało. Czułam, że kiedyś nastąpi przełomowy moment i za tę szczerość zapłacę. W moim zawodzie bardziej etyczne jest udawanie. Bycie biernym. Pozorowanie słuchania i branie za to pieniędzy. Ja wsłuchiwałam się naprawdę i przeżywałam to, co mówił do mnie inny człowiek. O ile miał się z czego wyżalić.
Kiedy weszły dwie kobiety, otaksowałam je z góry na dół. Jedna mniej więcej w moim wieku, druga starsza o jakieś trzydzieści lat. Młodsza zmęczona. Niewyspana o poranku. Smutna. O dziwo, do niej uśmiechnęłam się szczerze i wskazałam jej miejsce w fotelu. Ładne były te fotele. Śliwkowe, nieco w barokowym stylu. Druga miała zacięty wyraz twarzy i spojrzenie ciskające piorunami. Nosiła głowę wysoko. Patrzyła z góry, z zapisaną w rysach wyższością. Krzyżowała ręce na piersi.
Weszły. Młodsza usiadła na wskazanym miejscu, starsza stała i nie zwracała uwagi na moją sugestię, by i ona zajęła fotel. Wstałam więc i podałam jej dłoń.
– Dzień dobry. Laura Wilk, psycholog. Napiją się panie czegoś? – zapytałam najbardziej sympatycznie, jak umiałam.
– Nie, dziękuję! – odparła starsza zdecydowanym tonem. – Nie przyszłam tu, żeby pić.
– Mamo… – Młodsza złapała ją za rękę i patrząc w podłogę, przeszła do meritum: – Nazywam się Marta Wiśniewska, a to moja mama, Teresa. Od dłuższego czasu borykamy się z pewnym problemem. W zasadzie… od zawsze.
– No, mamy problem. To prawda – wtrąciła się starsza. Zrobiła to nerwowo. Chamsko. Jakoś tak z goryczą. – Wy macie problem, że ja żyję! Czyhacie tylko, żeby wszystko po mnie zabrać. Żeby mnie okraść. Ale ja się nie dam. Słyszysz? – Spojrzała na córkę. Smutną córkę. – Ja się na tamten świat nie wybieram!
– Mamo, proszę…
– Dziecko, posłuchaj uważnie – mówiła, cały czas stojąc i zaciskając pięści. – Ja już dłużej nie dam się wykorzystywać. Nikomu! Już nie!
– Może pani usiądzie – przerwałam i delikatnie skierowałam ją na miejsce.
Usiadła. Wyglądała, jakby się brzydziła. Bez przerwy pocierała dłonie. Rozglądała się po gabinecie, mrużąc oczy.
– Na początek musimy się na coś umówić. Chciałabym poznać obie strony, ale żebyśmy się dobrze zrozumiały, nie mogą sobie panie przerywać. Prościej będzie, jeśli będziemy mówić do siebie na ty, dobrze, Tereso? – Kobieta zatrzymała na mnie wzrok. – Marto? – upewniłam się.
– Oczywiście. Czy mogę prosić o wodę?
Podałam jej szklankę.
Miała spracowane dłonie. Zaniedbane. I smutne oczy. Nie wiem, co one widziały w życiu. Przypuszczałam, że zbyt wiele. I że ciężko mieć taką matkę. Tego byłam pewna.
Pacjentki opowiedziały mi historie. Każda inną, mimo że mówiły o tym samym. Wersja matki z córek robiła potwory – oprócz Marty miała jeszcze dwie, a w zasadzie trzy, ale jednej się wyrzekła. Twierdziła, że całe życie ludzie ją oszukują. Każdy bez wyjątku. Że ją okradają. Że czekają na jej śmierć, by resztę jej odebrać. W zasadzie nie czekają, a chcą ją zabić. Marta kręciła głową, zmęczona zaprzeczaniem i tłumaczeniem. Teresa opisywała swoje życie z maską męczennicy. Ja te maski zbierałam. Kolekcjonowałam. Rozpoznawałam. Tę tworzyła obłuda. Byłam jak Jaquen H’ghar i jak on wiedziałam, że za życie można zapłacić tylko śmiercią.
– A raz, proszę pani – zwróciła się do mnie, machając mi palcem przed nosem – gdy byłam sama w domu, dobijał się do mnie taki ogromny pan. On mnie chciał zabić. Ja patrzyłam przez wizjer i krzyczałam, żeby uciekał, bo po policję zadzwonię. Ale wie pani, co mi policja pomoże! To niedorajdy są. Oni mogli być z nim w zmowie. Ja nie wiem, co by się stało…
– Mamo, to był twój zięć. Jajka ci przyniósł. Wiejskie.
– No widzi pani? Mówiłam, że to zięć! To zięć mnie chciał zabić. Najpierw mnie okradł, a potem chciał dobić, żebym nie pisnęła słówkiem.
– Co on ci ukradł, Tereso?
– A on to się nakradł przez te wszystkie lata.
– Opowiedz mi o tym. Skąd wiesz, że to on ci coś zabrał? Złapałaś go na gorącym uczynku?
– Nie musiałam – prychnęła ze śmiechem. Z chamskim, szyderczym śmiechem. – To jest prostak, a do tego naciągacz. Siedzi pod tym krawatem i udaje, że pracuje. Marta, ja ci mówię, ty lepiej go zostaw. On cię oszukuje. Zarabia więcej, niż ci mówi. Okrada i ciebie.
– Widziałam umowę, mamo. Znam wysokość jego pensji.
– Dziecko, to jest spreparowane! Na jakim świecie żyjesz? Co ty myślisz, że umowy nie można podrobić? Że oszukać nie może? Przecież on pod stołem wypłatę dostaje. Boże, jaka ty jesteś głupia i naiwna. I widzi pani – spojrzała na mnie – to jest niby moja córka? Pani to rozumie? Taka durna. Ja pani powiem, że to i tak dobrze, że ona ma takiego męża, bo gdy była młodsza, to myślałam, że w najlepszym razie na kierowcę tira trafi, co ją będzie tłukł po mordzie.
Tak właśnie wyglądały moje dni w pracy. Tym razem okno otworzyłam szerzej i patrzyłam w jego stronę szczególnie zachęcająco. Podczas tej rozmowy łapałam się za pusty brzuch i myślałam o tym, jaki świat jest niesprawiedliwy. Kobiety przepełnione miłością bywają niezdolne do rozrodu. Te, które mogą i rodzą, często nie powinny. A aborcja? Lepiej jest zabić, kiedy inne nie mogą mieć dzieci, czy urodzić i tłamsić, niszczyć, życie demolować? Lepiej jest to życie odebrać maleństwu skrytemu w bezpiecznym gniazdku czy znikome poczucie bezpieczeństwa zabierać mu, gdy już jest po tej gorszej stronie brzucha? Kto bardziej krzywdzi? Kto robi więcej szkody? Bałam się takich myśli. Bałam się odpowiedzi. Nawet szukanie ich mnie przerażało. Miałam problem ze znalezieniem równowagi. Mało było żywych potwierdzeń na to, że rodzą te, które powinny. Te, które potrafią kochać, pielęgnować i wychować na mądrego, szczęśliwego człowieka. Wychowywać na orła, który rozkłada skrzydła i leci do celu, napawając się radością z szybowania. Kobiety rodziły nieloty. Podcinały im skrzydła. Czy nie lepiej byłoby, żeby to robiły, zanim pisklęta wyfruną z ich brzuchów?
Ze strachu przed ciszą, która dla mnie była za głośna, i przed takimi pytaniami uciekałam w pracę. Swoje obawy leczyłam cudzym lękiem, a ból zagryzałam cierpieniem kogoś innego. Pracowałam, żeby mieć mniej czasu na życie. Wolne chwile wypełniałam mężem lub Kacprem – synem siostry, moimi zwierzętami i mamą. Wciąż było go za dużo, więc zapychałam go pracami w domu, zakupami i fitnessem. Wymyślałam remonty, wyjścia i kursy. Wszystko, co wypełniłoby pustkę. Bezskutecznie. Ale próbowałam.
Dawniej doba była zbyt krótka. Czas uciekał mi za szybko. Za wcześnie się ściemniało. Potem doba miała aż dwadzieścia cztery godziny. Za wiele jak na jedną prawie kobietę. Prawie. Bo przecież w pełni nią nie byłam. Pracowałam również po to, by mnie było stać na moje życie. Na kupowane szczęście. Bóg sobie drwił. Ja czasu miałam za wiele, a matki marzą o chwili spokoju. Każdą gorącą kawę i ciepły obiad bym im oddała za nieprzespane noce i pełną pieluchę. Pracowałam, by nie mieć kiedy żyć. Inni – ci, co mają czas – nie mają za co żyć. Coś za coś. Coś kosztem czegoś. Myślałam o tym przy oknie. Tym otwartym, by pomóc selekcji naturalnej. By oczyścić atmosferę. Ziemię. Głowę.
W świecie pełnym pytań najlepszą odpowiedzią powinna być miłość. Moja właśnie się dobijała, wysyłając mi wiadomość. Nie tę ubraną w znaczek, a jedynie w wirtualną kopertę, na której w polu nadawcy podpisał się mój mąż.
Jakieś plany na wieczór, Kochanie?
Niespecjalnie – odpisałam.
To może dasz się zaprosić na randkę?
Nie wiem, co na to mój mąż – wystukałam z uśmiechem.
Sądzę, że nie miałby nic przeciwko.
W takim razie niemądrze byłoby nie skorzystać.
Cóż, faktycznie, kiedy po tylu latach związku mąż zaprasza własną żonę, to nie powinna odmawiać. Żyjemy w świecie, w którym kobieta musi się cieszyć, że nie skierował tego pytania do innej. Może niekoniecznie młodszej, bo to jeszcze nie ten moment, nie ten wiek, ale do płodnej. Szczęśliwszej i uśmiechniętej.
Starałam się uśmiechać. Bywało, że nie musiałam udawać. Maciej bardzo się starał, żeby tak było. W zasadzie śmialiśmy się każdego poranka i wieczora, a nocami najgłośniej. I nagle przychodził taki moment, kiedy przestawałam się śmiać. Zastygałam. Patrzyłam gdzieś na ścianę lub w podłogę. Gdzieś. Nie wiem, czego tam szukałam. Nie wiem, kogo chciałam dostrzec. Po prostu śmiejąc się, zatrzymywałam wzrok na źle zagospodarowanej przestrzeni. Na wnętrzu zbyt sterylnym. Zbyt bezpłciowym. Brakowało mi błękitu albo choćby różu na moim dywanie, który aż się prosił, żeby na nim poleżeć z małym stworzeniem, które chwilę wcześniej ugniatało mi pęcherz od środka. Po chwili znów się uśmiechałam. Już mniej prawdziwie. Wydawało mi się, że gdybyśmy mieli dziecko, bylibyśmy zbyt szczęśliwi, żeby świat mógł to znieść.
Kochaliśmy się. Dbaliśmy o ten związek. Po tylu latach czułam, że się dotarliśmy. Wiedziałam, że on wciąż na mnie poluje. Wciąż jestem jego zwierzyną, na którą ma ochotę. Staraliśmy się. Ja dbałam o naszą jaskinię, on znosił do niej pożywienie opakowane w płócienne torby. Bo i eko byliśmy. W ogóle takie świadome z nas małżeństwo. Z GMO mieliśmy zatargi. Pałaliśmy do niego nienawiścią. Z glutenem tylko czasem romansowaliśmy. Rzadko w zasadzie. Ciastka, pizza czy normalne, „ludzkie” pierogi – takie, że jak się robi ciasto, to nie trzeba po kuchni rzucać mięsem z kurwami w składzie – to były nasze grzechy. Małe grzeszki. Z genetycznymi modyfikacjami łączyła nas jedynie hipokryzja, bo przymykaliśmy oko na to, że pomidor nie smakuje pomidorem, choć kobieta na targu gwarantowała, że to owoc natury. Banany jedliśmy codziennie. Takie z plamkami. Bo to zdrowo. Przestaliśmy je kupować, kiedy razem z owocami przytaszczyliśmy do domu dodatkowych lokatorów. Nietypowi goście ukryli się pod pozostałością kokonu. Na szczęście żaden z nich nie wystawił swoich ośmiu kończyn, bo wtedy raczej ja bym z domu wyszła nogami do przodu. Nastraszono nas najgroźniejszym pająkiem – wałęsakiem brazylijskim – który w godzinę wysyła człowieka na tamten świat. Podobno powoduje cholernie bolesną erekcję. Cóż, jad ten mógłby być wstrzykiwany pedofilom i gwałcicielom. My na takie doznania ochoty nie mieliśmy, więc od tamtej pory banany nie były mile widziane. Zamiast nich w kuchni zawitały oleje kokosowy i lniany. Ryby – przynajmniej dwa razy w tygodniu. Z mięsa nie rezygnowaliśmy. Chciałam, bo mi zwierząt szkoda, ale właśnie z uwagi na nie zostaliśmy przy tej formie białka. Bo przecież swoje domowe stado karmiłam mięsem. Nawet bawoła w kuleczkach im do miski sypałam. Byleby były zdrowe i długo żyły, bo ich śmierci bałam się strasznie. Przeżyłam to wielokrotnie. Obcowałam ze śmiercią. Próbowałam się zaprzyjaźnić. Poznałam ją jako dziecko.
Pamiętam jak dziś, co czułam, gdy tuliłam się do zastygającego ciała mojej psiej przyjaciółki. Tej najlepszej. Najszczerszej. Łapczywie wtulałam się w nią, płacząc. Tak jakbym chciała zabrać kawałek jej ze sobą. Jakbym pragnęła ze śmiercią pójść na noże. Wojnę jej wypowiedzieć. Miałam może sześć lat. Leżałam z czworonożną przyjaciółką na podłodze, na jej kocyku. Zwykle spała na łóżku, ale wtedy, pod koniec, wolała być sama. Przygotować nas. Tak to pamiętam. W każdym razie na tym kocu w żaby leżałyśmy. Rodzice nazwali ją Wiza, bo widzieli w niej jakąś przepustkę do lepszego świata. Nie chodziło o pieniądze, bo nie po to zakładali hodowlę. Oni mieli misję. Chcieli udoskonalać rasę. Dbać o idealny kwadratowy kształt sylwetki i mordy. I żeby bruzda między oczami nie była zbyt głęboka. Mieli w głowie wszystko. Postawę, rozstaw uszu. No i zdrowie przede wszystkim. Chcieli wyeliminować choroby. Chociaż po części. Rak, chore serce, stawy. Walczyli z tym na drodze selekcji i doboru. Mama śmiała się, że i mnie mężczyznę będą dobierać takimi kategoriami. Mówiła, że go prześwietlą i pochodzenie sprawdzą, materiał genetyczny zbadają, a na ślub się zgodzą tylko wtedy, gdy znajdą odpowiedniego reproduktora. Sama go znalazłam. W zasadzie on mnie znalazł. Daleko szukać nie musiał, bo mieszkaliśmy całkiem blisko siebie.
Rok po tym, jak mój świat runął, pojawił się on. Maciej. To było szesnaście lat temu, więc dokładnie tyle samo przeżyłam z nim, ile przetrwałam bez niego. No, ale młodych z tego nie było. Jakbym ciche ruje miała.
Zabawne.
Kochałam rodzinny dom za to, że było w nim tyle miłości. Tej psiej, bezwarunkowej. Nie za te wszystkie medale i puchary z wystaw, choć dużo ich się zebrało. Mama nawet zmieniła wystrój, bo złote dowody na sukces źle wyglądały na tle brzoskwiniowych ścian. I dobrze, bo nie znosiłam tego koloru. Był taki mdły i depresyjny jak mydło na oddziale patologii ciąży.
Rodzice wyłożyli ściany klinkierem i postawili regały z litego drewna. Takie surowe. Piękne. Psy biegały po całym domu. Były wszędzie. One i ich sierść. Bo choć bardzo krótka, to i tak fruwała i ścieliła dywany szczęścia. Byliśmy bardzo szczęśliwi. Często wyciągaliśmy tę sierść z jedzenia czy z picia. Braliśmy mały włosek na dłoń i po kolorze, długości oraz twardości odgadywaliśmy, do kogo należy. Żółte, pręgowane i białe. Te białe uwielbiałam. Może dlatego, że oznaczały defekt. Takie umaszczenie dawało embargo na rozmnażanie. W Niemczech szczeniaki tej maści są od razu usypiane. Ślepy miot przegrywa z jedną strzykawką wypełnioną pentobarbitalem. Hitlerowska polityka je eliminuje, zanim wyrosną z nich głuche lub ślepe psy z alergią, a predyspozycje do chorób przekażą dalej. Zawsze uważałam, że one mogą żyć – jeść bezzbożową karmę z wysokiej półki, uczyć się funkcjonowania z wyłączonym którymś zmysłem – choć nie powinny być używane do rozrodu. Nie powinny mieć w sobie tego, co choćby za sprawą ciąż urojonych i ropomacicza może zrakowacieć. Dlatego białasy były u nas sterylizowane i kastrowane. Tak bardzo bym chciała zrobić to samo z tym, który pociągnął mnie ze sobą na strasznie smutną drogę prowadzącą w dół, ku samozagładzie. Przez cierpienie. Przez ból i wstyd. Starałam się go nie nazywać po imieniu.
Patryk – do dziś nie znoszę tego zlepku liter. W moim domu raczej nie wypowiadało się go. Czasem tylko, gdy ktoś bardzo potrzebował, żeby wyrzucić z siebie kawałek bólu, padało to imię. Cierpienie rodziców utkane było z domysłów i półprawdy. Moje – z niemożności uwolnienia się przed prawdą całkowitą. Szczegółową.
Miałam piętnaście lat, gdy się to zaczęło. Gdy mnie zniewoliło. Kiedy sama na tę niewolę pozwoliłam. Na więzienie. I nagle, cztery lata później, kiedy z białym bokserem byłam w lecznicy, zobaczyłam kluczyk potrzebny do tego, żeby otworzyć drzwi celi, by wyjść na słońce, na powietrze, na wolność. Przez chwilę miałam w dłoni skalpel. Ostry. Robiący takie rany, jak te, które mam w głowie i w sercu. Kastracja. To słowo stało się dla mnie synonimem gwałtownego zwrotu. Szansy. Kary. Zemsty. Zamiany miejsc. Nagle ja mogłam być wilkiem, a on potulną owieczką. Uśmiechałabym się tak, jak on wtedy. Skróciłabym go o jaja. Nie byłabym delikatna. Empatię zachowuję dla psów, dla kota, dla zwierząt w ogóle.
Patryk ponoć był zezwierzęcony. Ludzie mówili, że zszedł na psy. Gówno prawda. Żaden pies by tego nie zrobił. On był człowiekiem, bo tylko ludzie zdolni są tak ranić. Był człowiekiem pozbawionym człowieczeństwa. I serca. I skrupułów. Ja też bym ich nie miała, gdybym tylko mogła. Może wtedy uwolniłabym się od żalu i wstydu. Może wybaczyłabym sobie, zdjęłabym psychiczne blokady z jajników, które w wyniku zakorzenionego strachu nie chcą współpracować.
Czyli dziś masz wolne od garów – dopisał Maciej po godzinie od ostatniego esemesa.
Randka z własnym mężem. Trochę to zboczone.
Pragnęłam flirtu, śmiechu i namiętności. Średnio raz w tygodniu wychodziliśmy do knajpy. Najczęściej do drogiej i romantycznej. Piękny wystrój, świece, jedzenie – to ostatnie bogate w smaki i ubogie objętościowo. Ilościowo. Minimalne porcje przypominające dzieła sztuki oszczędnego artysty lądowały na dużych talerzach. Doprawione były idealnie. Mocno. Na koniec braliśmy dokładkę.
Rachunki były wysokie, ale dla mnie te chwile były bezcenne. Zakładaliśmy na siebie coś wyjątkowego i patrzyliśmy sobie w oczy w pięknym miejscu, które zamyka na moment drzwi do prozy życia. Trzymaliśmy poziom, choć Maćkowi czasem zdarzało się tracić fason. Odzywał się w nim prostak, idiota, który potrafiłby zapytać o keczup do kawioru w czterogwiazdkowej restauracji. Nie było mi wstyd. Może powinno? Bawiło mnie to. Przez lata dopatrywałam się w tym czegoś uroczego.
– Wieczny chłopiec! Może ci jeszcze mięsko pokroję? – żartowałam i wpatrywałam się w niego jak w obraz.
Głupia. Za bardzo go kochałam. Zdecydowanie za bardzo. Ta miłość mnie oślepiała. A może to wcale nie uczucie dawało mi po oczach? Może to strach? Paraliżująca obawa? Lęk przed samotnością? Żal do mężczyzn? Może zwyczajnie bałam się zaufać komuś innemu i dopuścić go do siebie? Kurczowo więc trzymałam się tego, którego odważyłam się poznać i nauczyłam się kochać. Dla własnego dobra i dla swojego bezpieczeństwa. Może nie widziałam jego dziecinności i labilności przez wdzięczność. Tak, ona mogła mi przysłonić oczy. Przecież mnie kiedyś zatrzymał. Złapał. Podniósł z ziemi. Wziął w ramiona i nie puścił. Przez te lata tak się wyrywałam, szarpałam się z nim jak ryba na haczyku. Raniło mnie to. Przynęta wbijała mi się w serce i przypominała o tym, żeby kochać tego, który zasługuje na zaufanie. Tylko czy ja mu tak naprawdę ufałam?
Jego dotyk mnie nie parzył. Nie paraliżował. Nie ograniczał. Cieszyłam się, że miałam go przy sobie, że go mogłam w nocy dotknąć, że przyjechałby, gdybym go potrzebowała. Ale czy ja bezgranicznie mu wierzyłam? Czy wierzyłam w niego? W sumie… nie pamiętam tak dobrze. Miałam z tyłu głowy komunikat „Uważaj!”, ale chyba nie słuchałam rozsądku, choć powinnam.
Dawniej, zanim przeprowadziliśmy się do stolicy, mieszkaliśmy nad morzem. Ja w Chłapowie, a on tam, gdzie zaczynały się większe sklepy – we Władysławowie. Razem spędziliśmy trzy lata po sąsiedzku jako para. Widywaliśmy się codziennie. Nie chcieliśmy się rozstawać. To było tak świeże. Tak dobre. Wstawałam wtedy z uśmiechem na ustach i zapominałam o tym, co mnie spotkało. Przykrywałam to długimi rozmowami na piasku, na trawie, na łóżku w moim pokoju. Wiedział o wszystkim. Prawie nic nie przemilczałam. Po pierwsze dlatego, że pytał, jak to było przed nim. Po drugie – nie chciałam mieć tajemnic. Po trzecie chyba pragnęłam zrzucić to z siebie. Czasem lepiej jest pozbyć się ciężaru, choćby się nim przyciskało kogoś do ziemi. Uderzył wtedy pięścią w ścianę i przepraszał, że nie było go przy mnie. Wyrzucał sobie, że nie odezwał się wcześniej. Że nie odwrócił losu.
– Wiesz, że nawet mały robaczek spotkany na drodze może uratować ci życie? – zapytał.
– Może je też odebrać – odpowiedziałam.
– Nie. Zobacz. Zatrzymujesz się przed przejściem, bo mucha wpadła ci do oka i unikasz wejścia wprost pod koła samochodu. Może gdybym wtedy…
– A jeśli ta mucha wleci do oka kierowcy? – przerwałam mu. – Przestań. To nie twoja wina!
Tamtego dnia, od momentu godziny szczerości, spletliśmy się mocniej. Trwalej. Przyrzekliśmy sobie permanentny brak kłamstw. Nawet tych malutkich. Miało być prawdziwie, czyli bez niedomówień i bez tajemnic. Pamiętam, jak to sobie obiecywaliśmy. Siedzieliśmy na klatce schodowej, na zimnych stopniach. Myślałam o tym, co te schody widziały. Co czuły. Ile szeptów słyszały. Ile takich spowiedzi jak ta moja. Ile takich wyrzutów jak te jego. Moje zresztą też. Gdzie prowadziły buty tych, którzy po nich chodzili? No i jak się w nich chodziło? Czy zbiegały tu radosne dzieci, czy cicho na palcach schodziły kobiety, które w zaciszu domu są głaskane pięścią pijanego męża? A może zbiegali po nich zakochani faceci, gubiąc róże na betonie?
Róże. Pamiętam tę pierwszą – czerwoną – od Maćka. Zasuszyłam ją. Podobno to przynosi pecha. Nie byłam przesądna. Teraz już sama nie wiem.
Wtedy było zupełnie inaczej. Nie chodziliśmy na randki. Po prostu ze sobą byliśmy. Jak zlepieni. Nierozłączni. Samo przebywanie razem było owiane jakąś magią. On był w tamtych czasach czarujący. A może widziałam go takim, jakim widzieć chciałam? Nieważne. Wolę pamiętać to tak, że mnie oczarowywał. Wówczas jeszcze nie chodziliśmy do knajp. Nie było gdzie ani za co. Na palcach jednej ręki zliczę ciastko w kawiarni lub pizzę. Do restauracji chodzimy teraz. To były nieliczne sytuacje, które na upartego pod randki podciągnę. Nie było kwiatów i świeczek. Kina nie było. Za to był sos czosnkowy, który nie przeszkadzał w całowaniu. Wcale nie przeszkadzał. Były tanie wino i papierosy. Śmiech, przyjaźń, rozmowy i wkraczanie w tę część dorosłości, do której kiedyś tak się zraziłam. Dałam mu się prowadzić tą drogą. Była dla mnie ciężka. I to też był powód, dla którego zaprosiłam go do swojego mrocznego świata. Nie chciałam, żeby pomyślał, że to jego wina, kiedy powiem „nie”. Nie mogłam zgodzić się na to, by myślał, że to przez niego płaczę, bo zrobił coś nie tak.
Później nie płakałam. O Patryku myślałam rzadziej i głównie nocą. Dnie spędzałam z Maciejem, a noce z przeszłością. To były długie, ciężkie i duszne godziny. Otwierałam okno na oścież, żeby złapać świeże powietrze, które nie miało jego zapachu. Siadałam na parapecie. Piękny miałam ten parapet. Tata mi go zrobił z litego drewna, tak jak chciałam. Powiększył i położył materac, a potem zarzucił go poduszkami, które uszyła mama. Zwykle siedziałam tam z psem, który mokrym nosem malował obrazy na szybie, i czytałam książkę. Przez to okna miałam zawsze umorusane sztuką miłości. Muzyki słuchałam. Rysowałam. Nawet nieźle mi to wychodziło. No i pisałam wiersze. Wiersze do Boga, do losu, do mamy, do Macieja i do Patryka. Wiersze do siostry, żeby nie była tak głupia jak ja. Do siebie. Potem te wiersze paliłam w umywalce. Śmierdziało w całym domu.
– Laura, co tak cuchnie? – pytała mama.
– Sztuka, mamuś. Urodziło się artystkę, to się teraz wdycha opary kreatywności – odpowiadałam.
Uśmiechałam się. To była moja sztuka przetrwania. Palenia za sobą mostów. A te mosty wyrastały znów spod ziemi i łączyły dwa lądy. Ziemię obiecaną i piekielną otchłań.
Jednak gdy tak nocą otwierałam okno, to wcale nie słuchałam muzyki. Nie rysowałam i nie czytałam. Nie zapraszałam psa do towarzystwa. Nie świeciłam światła. Patrzyłam w dal. W ciemność. Na drzewa, na kawałek morza w oddali, na światło latarni, na niebo. Szukałam czyjejś obecności. Może dziadzia, który odszedł? Chciałam, żeby był przy mnie ktoś, kogo nie mogę skrzywdzić prawdą o sobie. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że ta prawda pochłonie więcej za parę lat, że nie pozwoli mi się odrodzić, wydając na świat swoje szczęście. Nie myślałam o tym. Patrzyłam tylko w dal i w dół z okna na piętrze, na poddaszu. Chyba właśnie wtedy okno zaczęło mi się kojarzyć ze śmiercią. Ze skokiem. Myślałam o tym jako nastolatka, która straciła radość. Część mnie chciała zejść na ziemię, a część marzyła, by po niej twardo stąpać, a nie się o nią rozbić. Patrzyłam w dół. I w tym dole często zostawałam.
– Nie mogę patrzeć, gdy moje dziecko jest tak smutne – mówiła mama. – Pomyśl o Karolinie. Żyj. Ona bierze z ciebie przykład. Zamknij tamte drzwi.
Zamykałam te do swojego pokoju, by postać przy oknie albo zasnąć. Najlepiej na zawsze. Szłam do łazienki i przekręcałam kluczyk, by popatrzeć w lustro i zapytać odbicie, po co się tu pojawia. A potem przychodził Maciek. Nazywał mnie księżniczką, więc się uśmiechałam. Jak księżniczka. I zamykałam okno. Wpatrywałam się w sufit, śmiejąc się.
Tego wieczoru, kiedy umówiłam się na randkę z mężem, nie miałam już szesnastu lat. Nie miałam też wyliczonych pieniędzy, ograniczeń, jeśli chodzi o wybór lokalu. Nie miałam też tamtego okna. Miałam inne. Posiadałam sporo okien – wystarczająco, by wybierać, przy którym postać w duszną noc. Miałam też męża, a ponoć za mąż trzeba wyjść, kiedy nic innego w życiu nie wyjdzie. Marzyłam o miłym wieczorze we dwoje i o pięknej nocy. Gwieździstej.
Wróciłam do domu. Maćka nie było. Wyszłam z psami do ogrodu, a w zasadzie do mojego prywatnego lasku. Kwiatów przecież nie miałam. Wszędzie były iglaki. Rośliny przy psach to przeżytek. Jeszcze by któreś trujące były jak konwalia majowa, hiacynty, tulipany i bluszcz. Poza tym miejsce zajmują, owady wabią, a przecież zwierzęta mogą być uczulone. Raz już przeżyłam wstrząs anafilaktyczny mojego psa po kontakcie z pszczołą. Pamiętam jego blade śluzówki, płytki, przyspieszony oddech, puchnącą w oczach mordkę i ten ogon, który nagle przestał merdać. Nigdy więcej nie chciałam robić sztucznego oddychania, poić psa mocną kawą i drżącymi rękami otwierać ampułkostrzykawki z adrenaliną, która właśnie na taką sytuację czekała w lodówce. Wolałam ten lek wyrzucać niewykorzystany, gdy kończył się termin przydatności, i zastępować go nowym – z nadzieją, że i on się zmarnuje. Kwiatów więc nie było. I dobrze. Miałam sosny, srebrne świerki i jodły koreańskie. Modrzew rósł, bo mi się z dzieciństwem kojarzył. Z działką dziadzia. I tuje rosły. Lubiłam patrzeć, jak się kołyszą na wietrze. Dużo drzew sadziłam sama, gdy tylko się tu wprowadziliśmy. To było jakieś sześć lat temu. Tak, sześć. Chwilę przed tym, jak ciążowego testu nie wywaliłam do kosza, tylko tuliłam do piersi. Schowałam go. Położyłam w szkatułce na komodzie. Mam go przy sobie. I zdjęcia. Ale nie takie do albumu. Nie. Te się trzyma w ukryciu, bo nie ma dalszego ciągu.
W albumach upychałam skrawki dzieciństwa, historię z Maćkiem i zwierzęta. Ślubne fotografie na plaży i w lesie. To był piękny ślub! Cudowny. Idealny i dopieszczony. Zdjęcia z czasów, gdy wprowadziliśmy się do Warszawy. Studiowaliśmy i łapaliśmy lepsze, bo bogatsze życie – szaleństwo, za które pokochałam stolicę. Ale nie tak, jak Chłapowo. Nie jak Władysławowo. Wolałam morze. Było takie naturalne, dobre, niespokojnie piękne. Tam byłam syreną. Tu… oglądałam jej pomnik i tęskniłam za swoim ogonem. Łuskę – na szczęście – od zawsze miałam w portfelu.
Nigdy biedni nie byliśmy. Rodzice mieli co wydawać i mieli na kogo. Mnie tego drugiego brakowało.
– Kupilibyście coś sobie – mówiłam im jako dziecko i jako nastolatka.
– Wolę, żebyście wy, ty i Karolina, miały – odpowiadała mama.
Miała rację. Ona mogła ze wszystkiego zrezygnować, tylko nie z nas. Trwała przy dzieciach nawet wtedy, gdy Karolina zaczęła głupieć i się puszczać. Babcia nazywała ją latawicą. Mówiła, że z brzuchem przyjdzie. No i się nie pomyliła, z tym że kiedy moja siostra wpadła, nie miała już kilkunastu lat, chociaż umysłowo zbyt dojrzała nie była. Tego okresu dobrze nie pamiętam. Jak przez mgłę go widzę, bo wtedy ja swój brzuch straciłam.
Zaszła w ciążę zaraz po pogrzebie Mikołaja. Długo jej brzucha nie widziałam, bo przysłaniał mi go obraz białej trumienki. Chwil po narodzinach jej syna też zbyt dobrze nie pamiętam. Mam w głowie tylko taką scenę, jak zostawia Kacpra i wrzeszczy:
– Zajmijcie się nim! To jest wasz psi obowiązek!
– Jesteś matką! Dorośnij! Karolina, uspokój się! – krzyczała mama.
Odbierała ją z różnych miejsc – naćpaną, pijaną i brudną. Moja siostra uciekała z domu. Nie wracała. Mama opiekowała się Kacprem. Kacprem i mną. Bo ja wtedy potrzebowałam jej najbardziej na świecie. Potrzebowałam matki, bo właśnie sama przestałam nią być, zanim się nią w ogóle stałam. Chyba że matką się jest od momentu, kiedy się poczuje miłość do dziecka i kiedy się do niego zaczyna mówić. W takim układzie rzeczywiście byłam matką. Zawsze nią będę. Mówiłam do niego, obejmując go dłonią przez powłoki brzucha. Tylko że później już pustki dotykałam, a odzywałam się bez słów. Cicho. Bezdźwięcznie. Tylko w głowie prowadziłam z nim rozmowę.
– Chciałabym cię tu zabrać, synku – powiedziałam zbyt głośno, gdy byliśmy na safari dwa lata temu. Powiedziałam to na głos. Wyszeptałam.
– Co mówisz? – zapytał Maciek, poprawiając mi włosy.
– Nic takiego. Po prostu chciałabym tu być…
– No i jesteś – przerwał mi i pocałował mnie w czoło.
– Być z Mikołajem. Zabrać go tu. Pokazać mu te lwy. Tę żyrafę. – Rozmarzyłam się.
– Laura, proszę cię. – Chciał uciąć, zapomnieć. Nie wiem sama, co chciał. – On tu jest. Nie czujesz? Daj mi rękę. – Podałam. – Wyciągnij przed siebie i dotknij.
– Tu nic nie ma. – Pokręciłam głową.
– Nie ma? A co czujesz? – zapytał.
– Powietrze. – Wzruszyłam ramionami.
– To jest nasz syn. Jest powietrzem. Tlenem. Otacza nas. Jest przy nas.
Rozczulił mnie. Może wtedy nawet się w nim mocniej zakochałam?
– Jest – powiedziałam tylko i wtuliłam głowę w pierś męża.
– A tutaj – przyłożył moją dłoń do okolicy swojego serca – tutaj, kochanie, on ma swój dom. I tu. Tu ma najpiękniejszy. – Przykrył moją ręką zbyt mocno bijące serce przepełnione miłością do niego i do naszego syna. Do każdego przeszłego, ewentualnego, niedostępnego.
Dobiegły do mnie psy. Dotknęły zimnymi nosami. Wróciłam na ziemię. Znów byłam przed moim pustym domem i miałam mieć randkę z własnym mężem.
Wzięłam prysznic, zmywając z siebie ciężar dnia. Stałam naga przed tym, co się miało tego dnia wydarzyć. Owinęłam się ręcznikiem. Skropiłam perfumami nadgarstki, miejsce za uchem i między piersiami.
– Nieładnie pachnie? – zapytałam, śmiejąc się do prychających psów. – Nieładnie? Co? – Zaczęłam je czochrać, drapać i głaskać.
Siedziały przy mnie, gdy robiłam makijaż.
Kobieta na Ciebie czeka