Strona główna » Obyczajowe i romanse » Niczemu winne

Niczemu winne

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65684-53-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Niczemu winne

Szczęście nie zawsze można urodzić. Bywa, że trzeba je pochować.
Laura od lat jest mężatką. Na pozór spełniona i szczęśliwa, z dnia na dzień coraz silniej odczuwa emocjonalną pustkę. Ma wrażenie, że wszystkie prawdziwe uczucia zatrzasnęła wiekiem białej trumny niewielkich rozmiarów. Mimo to uśmiecha się i zawodowo doradza innym, jak się podnieść po upadku.
Strata, rozczarowanie, bolesne wejście w dorosłość, wulkan miłości, namiętności, nadzieje i walki ulokowane w krainie smutku, którą należy ukryć przed światem. Jak się w tym odnaleźć?

Polecane książki

Publikacja dotyczy przystosowania chorych do wybranych przewlekłych chorób somatycznych, takich jak cukrzyca, łuszczyca, reumatoidalne zapalenie stawów, przewlekła choroba nerek. Autorka wyodrębnia trzy grupy zmiennych konstytuujących proces przystosowania do choroby z uwzględnieniem jego uwarunkowa...
Anselm Grün i Ramona Robben jako doświadczeni kierownicy duchowi zauważyli, że aby nasze relacje z innymi ludźmi były udane, konieczne jest zachowanie równowagi między postawą otwartości a chronieniem siebie, między dystansem a poświęceniem. Niezbędny jest także szacunek wobec cudzej odmienności, po...
Wspomnienia rockowej młodości i artystycznego podziemia z czasów PRL, refleksje dotyczące przeczytanych książek, obejrzanych filmów i spektakli, rozważania o wierze i... wątpieniu. Ksiądz Andrzej Luter kieruje się zasadą, że najważniejszy jest człowiek, a dopiero w dalszej kolejności jego pogląd...
Poznań, początek 1924 roku. Mieszkańcami miasta wstrząsa fala brutalnych morderstw. Z rąk nieznanego sprawcy giną prostytutki. Śledztwo prowadzą komisarz Antoni Fischer oraz jego zastępca Albin Siewierski. Ten pierwszy to dystyngowany i elokwentny oficer najpierw pruskiej, a potem polskiej armii, pr...
W książce, składającej się z części biograficznej oraz części poświęconej twórczości szachowej Rubinsteina, przedstawiono koleje losu, przebieg kariery oraz 70 partii najlepiej ilustrujących dokonania wielkiego Akiby w rozwoju królewskiej gry. Akiba Rubinstein, najwybitniejszy do dziś ...
Liryczna i halucynacyjna mieszanka prozy, poezji, tekstów piosenek oraz autobiografii będąca poszukiwaniem źródła sensu, inspiracji i miłości.  Zarazem – jak to określa sam Cave – „poemat drogi i horror, gdzie Autostopowicz miesza się z Księgą Psalmów, z Johnem Berrymanem, z domieszką indygenizmu i ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Anna Krzyczkowska

Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej książ­ki nie może być re­pro­du­ko­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.

Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych

Ilo­na Go­styń­ska-Rym­kie­wicz

Redakcja

Ju­sty­na No­sal-Bart­ni­czuk

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, łamanie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bociek

Korekta

Bar­ba­ra Ka­szu­bow­ska

Ni­niej­sza po­wieść to fik­cja li­te­rac­ka. Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń rze­czy­wi­stych jest w tej książ­ce nie­za­mie­rzo­ne i przy­pad­ko­we.

Wy­da­nie I po­pra­wio­ne, Ka­to­wi­ce2017

Ku­pu­jąc tę książ­kę, prze­ka­zu­jesz 1 PLN na rzecz Fun­da­cji SOS Bok­se­rom – www.sos­bok­se­rom.pl

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 War­sza­wa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na, 2017

ISBN 978-83-65684-53-0

Mo­jej Ma­mie

za czter­dzie­ści ki­lo­gra­mów psiej Mi­ło­ści

Za­zdrość ro­dzi się z po­żą­da­nia cu­dzej wła­sno­ści. Na­to­miast smu­tek – z utra­ty tego, co się już raz po­sia­da­ło.

Jodi Pi­co­ult, W imię mi­ło­ści

Nie ma nie­win­nych. Cho­ciaż moż­na być w róż­nym stop­niu od­po­wie­dzial­nym.

Stieg Lars­son, Dziew­czy­na, któ­ra igra­ła z ogniem

PROLOG

Krew, sper­ma, łzy i kro­pla mo­czu pod wo­al­ką mi­ło­ści i okrusz­ków szczę­ścia. Pla­ma mle­ka na bluz­ce, ślad szmin­ki i jed­na kre­ska pod okry­wą na­dziei. Za­sad­ni­czo dwa jaj­ni­ki i zwy­kle droż­ne ja­jo­wo­dy, choć nie za­wsze. Zwo­je isto­ty sza­rej moc­no po­fał­do­wa­ne, kry­ją­ce w każ­dej szcze­li­nie emo­cje i wspo­mnie­nia. Pom­pa ssą­co-tło­czą­ca. Sil­na, nie­zwy­cię­żo­na. Ulo­ko­wa­na za przy­cią­ga­ją­cą spoj­rze­nia bro­nią bądź przy­nę­tą, za­leż­nie od oko­licz­no­ści. Nie­mniej – ku roz­pa­czy ogó­łu – nie za­wsze owa broń ma po­kaź­ny ka­li­ber. In­stynkt, prze­czu­cie, em­pa­tia. Gniaz­do roz­pu­sty i bólu. Wa­bik w pod­brzu­szu. Lep na trut­nie. Pu­łap­ka za ko­ron­ko­wą bie­li­zną. Wul­kan. Wul­kan emo­cji spo­czy­wa­ją­cy na nie­rów­nym pod­ło­żu wspo­mnień. Prze­su­nię­ta gra­ni­ca bólu – za ho­ry­zont, za mo­rze, za las. Ta, co jest przed, w trak­cie albo po, więc albo już krwa­wi, albo za­raz za­cznie. Ta, co nie sika na sto­ją­co i za czę­sto wy­ba­cza. Ta, co chce wie­le, ale wciąż za dużo daje, a zbyt mało przyj­mu­je. Ta, co ma kom­plek­sy i noc­ne na­pa­dy de­mo­nów. Ko­bie­ta, któ­ra chce tyl­ko ko­chać i być ko­cha­na. Nie­do­ce­nia­na, nie­szczę­śli­wa, nie­mą­drze na­iw­na. Ty, ja i ona. Pła­czą­ca i ze szczę­ścia, i ze smut­ku. Pła­czą­ca na wi­dok szcze­nia­ków w re­kla­mie, ceny przy bluz­ce i dziec­ka sta­wia­ją­ce­go pierw­sze kro­ki.

Ko­bie­ta.

Czy to nie brzmi dum­nie? A obok psia łapa. Czte­ry. Wszyst­kie w gó­rze. Ko­bie­ta, pies i jej ma­rze­nia. Przy nich fa­cet – wier­ny bądź nie, praw­dzi­wy bądź nie­re­al­ny, wy­ima­gi­no­wa­ny. W ło­nie dziec­ko – wy­ma­rzo­ne, znie­na­wi­dzo­ne lub nie­ist­nie­ją­ce. W pier­siach mle­ko, si­li­kon lub kom­plek­sy. W gło­wie bu­rza, któ­ra pio­ru­nem razi i po­wa­la na zie­mię. Na twa­rzy ma­ska. Per­fek­cyj­nie wy­ma­lo­wa­na.

Ko­bie­ta.Su­per­he­ro.

Synu!

Świat to nie­bez­piecz­ne miej­sce rzą­dzą­ce się swo­imi pra­wa­mi. Nie miesz­ka­ją w nim ani spo­kój, ani spra­wie­dli­wość. Pew­ność i za­ufa­nie stra­ci­ły dach nad gło­wą. Z gło­du tu nie umrzesz. Owo­ce ży­cia na­kar­mią Cię smut­kiem i ża­lem. Na­po­ją Cię zdra­dą. Nie­raz do two­ich drzwi za­pu­ka bez­sil­ność. Nie odej­dzie, je­śli udasz, że nie sły­szysz jej od­gło­sów. Bę­dzie wa­ro­wać pod Two­im do­mem na­wet wte­dy, gdy bę­dziesz dzie­lić go ze szcze­rą mi­ło­ścią. Żad­ne psy jej nie wy­stra­szą, nie prze­go­nią. Straż­ni­cy snów na­stro­szą ogon, gdy po­czu­ją jej obec­ność.

Synu, to, co pięk­ne z ze­wnątrz, może gnić od środ­ka. To, co de­li­kat­ne, może po­ka­zać pa­zu­ry. Pla­ster na du­szę może Cię od­pa­rzyć. Ser­ce bę­dzie nie­raz pę­kać. Ono jest jak pan­cer­na szy­ba, na któ­rej smu­tek od­ci­śnie się w po­sta­ci pa­ję­czy­ny. Na tę sieć zła­piesz emo­cje. Wy­ssiesz z nich siłę. Bę­dziesz nie­znisz­czal­ny, bo Two­ją tar­czą będę ja. Mat­ka. Nie obie­cam, że Cię obro­nię. Nie przy­rzek­nę, że ni­g­dy nie za­pła­czesz. Pusz­czę Cię wol­no w świat. Nie za­mknę Cię w zło­tej klat­ce, choć przy­znam, że cza­sem bym chcia­ła. Po­zwo­lę Ci żyć, Ko­cha­nie. Roz­wi­jać skrzy­dła i szy­bo­wać po­nad ludz­ką za­wi­ścią. Z dumą spoj­rzę, jak się uno­sisz nad zwy­kłe przy­ziem­ne pro­ble­my i jak od­ry­wasz się od nie­unik­nio­ne­go. I będę cze­kać na Cie­bie.

Ni­g­dy zbyt moc­no nie za­snę. Ni­g­dy nie za­mknę drzwi. Na­wet je­śli ze­chcesz wy­rzu­cić klucz do mo­je­go ser­ca, ja o To­bie nie za­po­mnę. Ko­chać Cię nie prze­sta­nę. Usły­szę, je­śli na pal­cach przej­dziesz pod moim oknem. Wsta­nę, by Cię wy­słu­chać, otrzeć łzy i z Two­ich skrzy­deł wy­jąć wszyst­ko, co prze­szko­dzi w la­ta­niu. Oczysz­czę piór­ka, w któ­re pod moim okiem ob­ro­śniesz. Otu­lę Cię mi­ło­ścią, okry­ję przy­jaź­nią i spoj­rzę okiem bel­fra. Dam Ci po ła­pach, je­śli bę­dzie trze­ba, i zbyt czę­sto po­wiem „uwa­żaj”. Bo je­stem Two­ją mat­ką.

Wca­le nie mu­sia­łam no­sić Cię pod ser­cem, ro­dzić w bó­lach ani uczyć sta­wiać pierw­sze kro­ki, by nią zo­stać. I bez tego je­steś moim sy­nem. Bę­dziesz nim na za­wsze, na­wet je­śli od­dzie­lą nas dwa me­try zim­nej roz­pa­czy. Ży­cie to śmier­tel­na cho­ro­ba, na któ­rą nie ma le­kar­stwa. Nie ma od­trut­ki dla żalu. Nie ma szcze­pień przed smut­kiem. Nie ma nic na pew­no i nic cał­kiem na­praw­dę, prócz tego, jak ko­cha Cię mat­ka. Jak ko­chać Cię bę­dzie już za­wsze.

Znam Cię. Uczy­łam się Cie­bie na pa­mięć. Chło­nę­łam wie­dzę o To­bie. I po­peł­nia­łam błę­dy. Cze­ka­łam na Cie­bie w oko­pach smut­ku. Szu­ka­łam Cię w świe­cie bez uczuć. Chcę, że­byś wie­dział, gdzie by­łam. Chcę, że­byś znał o mnie praw­dę. Chcę, że­byś po­znał swą mat­kę. Dla­te­go spi­szę swo­ją hi­sto­rię. Tu, w tej ste­ryl­nej sali. Za­mknię­ta w pła­czą­cych ścia­nach pach­ną­cych śmier­tel­nym smut­kiem. Ka­wa­łek tej opo­wie­ści sam stwo­rzy­łeś. Po­sta­wi­łeś au­to­graf. Pod­pi­sa­łeś się łzą, krwią, zie­mią i zie­lo­ną kred­ką na­dziei.

Synu, mu­szę Cię pro­sić o jed­no – że­byś nie bał się ko­chać i być ko­cha­nym. Że­byś swo­jej mę­sko­ści szu­kał w ludz­kich od­ru­chach. W gło­wie i w ser­cu. Ni­g­dy po­ni­żej pasa. Że­byś wy­cią­gał dłoń z ciem­ne­go dołu, gdzie ko­rze­ni się smu­tek, i ze szczy­tu, któ­ry się­ga nie­ba.

Synu, nic nie ze­rwie ży­cio­wej pę­po­wi­ny. Na­wet dro­ga do in­ne­go świa­ta nie po­chło­nie mat­czy­nej mi­ło­ści. I na­wet je­śli je­steś u Boga albo wy­ro­słeś pod ser­cem in­nej ko­bie­ty, bę­dziesz moim sy­nem. Je­steś nim.

PAŹDZIERNIK

Mia­łam sen. Szłam przez ciem­ny, smut­ny las, bro­dząc w śnie­gu po ko­la­na. By­łam prze­ra­żo­na obec­no­ścią drzew, któ­re pró­bo­wa­ły chwy­cić swo­imi ko­ści­sty­mi szpo­na­mi mój naj­więk­szy skarb, de­li­kat­nie ru­sza­ją­cy się pod ser­cem. Otu­la­łam brzuch dłoń­mi, szep­cząc: „Ci­chut­ko, ko­cha­nie… Je­stem tu. Nie od­dam cię ni­ko­mu”.

Tak bar­dzo chcia­łam go ochro­nić, otu­lić mat­czy­ną mi­ło­ścią, któ­ra bę­dzie tar­czą bro­nią­cą przed łza­mi. Te jed­nak na­pły­nę­ły mi do oczu i spo­koj­nym, po­wol­nym ru­chem po­le­cia­ły w dół. Z po­licz­ków na brzuch, a póź­niej na ośnie­żo­ną zie­mię. Nie­win­ną biel za­bar­wi­ła krwa­wa roz­pacz. Kro­pel­ka, dwie, aż sta­łam w ra­żą­cej w oczy czer­wie­ni. Nie mia­łam już kogo chro­nić, kogo otu­lać. Pod ser­cem to mniej­sze już nie biło. Nie roz­py­chał się nikt. Krwa­we łzy spły­wa­ły szyb­ciej, na­pę­dza­ne pa­ni­ką, lę­kiem i bó­lem. Aż usły­sza­łam ci­che wo­ła­nie: „Mamo! Ma­mu­siu!”. Pierw­szy raz się do mnie zwró­cił. Bie­głam za de­li­kat­nym gło­si­kiem, szu­ka­jąc go mię­dzy drze­wa­mi. Mil­cząc i prze­ły­ka­jąc łzy, skła­da­łam nie­me obiet­ni­ce, że go od­naj­dę.

I od­na­la­złam.

W ma­łej bia­łej tru­mien­ce cze­kał na mnie cał­kiem sam. Nie usły­szał, jak wy­szep­ta­łam, że je­stem, że będę już za­wsze. Nie zo­ba­czył mnie przez za­mknię­te po­wie­ki. Nie dał się ogrzać ani obu­dzić. Spał… A kie­dy za­trza­snę­ło się wie­ko od jego wiecz­ne­go łó­żecz­ka, obu­dzi­łam się jako mama anioł­ka. Otar­łam łzy i uło­ży­łam dło­nie na brzu­chu. Pu­stym. Po­zba­wio­nym mi­ło­ści.

Bu­dzik. Czwar­ta dwa­dzie­ścia. Boże, jak ob­my­śli­łeś dobę, sko­ro wsta­wać trze­ba w środ­ku nocy?! Wy­ty­ka­jąc Stwór­cy jego błę­dy, le­ża­łam w cie­płym, pach­ną­cym snem łóż­ku i wsłu­chi­wa­łam się w ta­niec drzew za oknem. Za owe ko­ją­ce du­szę od­gło­sy ten na gó­rze ma u mnie du­że­go plu­sa. Ob­li­cza­łam w gło­wie, czy mogę so­bie po­zwo­lić na za­mknię­cie oczu choć na se­kund­kę… wy­pusz­cze­nie psów, prysz­nic, ma­ki­jaż, śnia­da­nie… Jezu! Z mat­my ni­g­dy nie by­łam or­łem, ale ten ra­chu­nek jest pro­sty. Uła­twi­łam go jesz­cze bar­dziej, do­ty­ka­jąc zim­ną sto­pą roz­grza­ne­go cia­ła uko­cha­ne­go. Kal­ku­lo­wa­łam. Do­li­czy­łam do mo­ich po­ran­nych obo­wiąz­ków wy­pra­so­wa­nie mu ko­szu­li i za­dba­nie o to, by ze mną zjadł to, co przy­go­tu­ję, żeby móc ce­le­bro­wać na­sze siłą wy­szar­pa­ne z po­go­ni za ka­rie­rą dwa­na­ście mi­nut.

Każ­de­go dnia two­rzy­łam nowy ra­chu­nek. Tak­że su­mie­nia. Pa­trzy­łam jesz­cze wte­dy na męża, jak spo­koj­nie śpi, uśmie­cha­jąc się i krą­żąc po kra­inach ma­rzeń. Za­sta­na­wia­łam się, co ma te­raz pod po­wie­ka­mi. Ja­kie ob­ra­zy prze­la­tu­ją mu przez gło­wę? Może ja? Może nie do koń­ca ubra­na, ale po­ma­lo­wa­na, pach­ną­ca i uśmiech­nię­ta? Uwo­dzi­ciel­ska? Jak­by go kie­dy­kol­wiek uwo­dzić trze­ba było… Mi­nę­ło tyle lat. Tyle się wy­da­rzy­ło. Cza­sem my­śla­łam, że łez już nie mam. Że wszyst­kie wy­la­łam. Tyle lat! A my wciąż by­li­śmy w sie­bie wpa­trze­ni. Za­ko­cha­ni. Szczę­śli­wi chy­ba.

Czę­sto sły­sza­łam, że taki mąż to skarb. Że ko­cha mnie bar­dzo i to go­łym okiem wi­dać. Że Pana Boga za pię­ty zła­pa­łam. Jed­nak ja nie czu­łam, że­bym go choć pal­cem do­tknę­ła. Już wte­dy mia­łam w gło­wie tyle my­śli, a w ser­cu tyle emo­cji. I taką pust­kę w pod­brzu­szu. Zwy­czaj­nie się ba­łam, że pod tą przy­kryw­ką mę­skie­go ide­ału tkwi coś nie­do­bre­go. My­śla­łam o tym czę­sto. Ni­g­dy na głos tego nie mó­wi­łam, jak­by mil­cze­nie mia­ło mnie ustrzec przed naj­gor­szym, jak­bym mo­gła prze­mil­czeć całe zło. Może czu­łam, że nie za­słu­ży­łam na szczę­ście? Może na­dal tak czu­ję? Nie wiem. Może to ja­kiś prze­jaw in­tu­icji?

Wciąż na nie­go pa­trzy­łam. Po tym wszyst­kim, co się dzia­ło, ba­łam się, że go stra­cę. Ko­cha­łam go zbyt moc­no. Lo­ko­wa­łam w nim wszyst­kie te uczu­cia, któ­re po­win­nam prze­ka­zać ko­muś in­ne­mu. Ko­muś, kogo nie mia­łam, a za kim bar­dzo tę­sk­ni­łam. Czu­łam, że tra­ge­die zbli­ży­ły nas do sie­bie. Ale czy nisz­czą­cy domy hu­ra­gan może sca­lić ro­dzi­nę? Czy brak ży­we­go spo­iwa może łą­czyć?

Z woj­ny mię­dzy ser­cem a ro­zu­mem wy­cią­gnął mnie sy­gnał w te­le­fo­nie. Alarm usta­wio­ny na cy­klicz­ne scho­dze­nie na zie­mię. Jak co rano za­ło­ży­łam uśmiech szczę­śli­wej żony na twarz i wy­ca­ło­wa­łam psie głów­ki, my­śląc o tym, dla­cze­go to wła­śnie ja ni­g­dy nie będę mo­gła wsta­wać o świ­cie do pła­czą­ce­go dziec­ka. Ja… speł­nio­na ko­bie­ta suk­ce­su, za­ra­bia­ją­ca wię­cej niż trzy prze­cięt­ne Po­lki ra­zem wzię­te, no­szo­na przez przy­stoj­ne­go męża na rę­kach, roz­sy­py­wa­łam się na myśl o bra­ku pła­czu, krzy­ku i od­gło­su grze­chot­ki. Z tą my­ślą i z lo­do­wa­ty­mi sto­pa­mi za­bra­łam moje dzie­ci z ogo­na­mi do ogro­du. Otwo­rzy­łam im oszklo­ne drew­nia­ne drzwi i za­pa­rzy­łam kawę, za­chwy­ca­jąc się wi­do­kiem dwóch bie­ga­ją­cych psów. Po to wła­śnie było mi po­trzeb­ne wiel­kie okno w kuch­ni. I te ta­ra­so­we drzwi.

Otwie­ra­łam wszyst­ko i po­zwa­la­łam na to, żeby za­pach ży­cia ude­rzał mnie swo­im pięk­nem. Ob­raz pry­wat­ne­go świa­ta zie­le­nią prze­ła­my­wał czy­stą biel ser­ca domu. Za­wsze wte­dy mar­z­łam, ale i tak sta­łam w prze­cią­gu i chło­nę­łam wi­do­ki.

Wzię­łam szyb­ki prysz­nic, któ­ry nie­bez­piecz­nie się prze­dłu­żył, na­ło­ży­łam ma­ki­jaż i owi­nię­ta je­dy­nie w gru­by swe­ter za­ło­żo­ny na bie­li­znę, ze­szłam do kuch­ni, by zro­bić śnia­da­nie. Ką­tem oka kon­tro­lo­wa­łam ze­ga­rek. Ze­gar w za­sa­dzie. Ogrom­ny. Ty­ka­ją­cy pra­wie tak gło­śno, jak ten mój bio­lo­gicz­ny. Ko­bie­cy. Tik-tak, tik-tak… Ma­ciek wciąż spał. Po­kro­iłam moz­za­rel­lę, ma­li­no­we po­mi­do­ry, któ­re już nie sma­ko­wa­ły jak te praw­dzi­we la­tem, i szpi­na­ko­we buł­ki upie­czo­ne wie­czo­rem. Ko­cha­łam za­pach pie­cze­nia w domu. Wa­run­ko­wał ro­dzin­ne cie­pło. Domy, w któ­rych uży­wa się pie­kar­ni­ka, pach­ną czu­ło­ścią i tro­ską. Zu­peł­nie jak ten mój – ro­dzin­ny – od­da­lo­ny o po­nad czte­ry­sta ki­lo­me­trów. Chy­ba wła­śnie po za­pa­chu tra­fi­ła­bym do nie­go naj­szyb­ciej. Ro­ga­li­ki z różą i owsia­ny chleb. Taką won­ną dro­gą mo­gła­bym tam biec. Uśmiech­nę­łam się na samą myśl o tym. Swo­je bia­ło-czer­wo­ne da­nie skro­pi­łam tru­flo­wą oli­wą i po­sy­pa­łam świe­żą ba­zy­lią. Go­to­we. Po­noć ta oli­wa obok tru­fli na­wet nie sta­ła. Sto pro­cent na­tu­ry kłó­ci się ze sło­wem „aro­ma­ty­zo­wa­na”. Prze­szło mi przez myśl, że mo­dy­fi­ko­wa­ne ge­ne­tycz­nie po­mi­do­ry po­psi­ka­łam per­fu­ma­mi. A mia­ło być szyb­ko i zdro­wo, cho­le­ra!

Zszedł. Wresz­cie! Za­pach kawy wy­mie­szał się wła­śnie z jego wodą. Tę lu­bię naj­bar­dziej.

– Cześć, pięk­na – po­wie­dział, wtu­la­jąc się we mnie i dra­piąc po­li­czek mę­skim za­ro­stem.

– Cześć… – od­po­wie­dzia­łam prze­cią­gle, sia­da­jąc na ku­chen­nym bla­cie z kub­kiem kawy.

Luź­ny swe­ter zsu­nął się z ra­mie­nia, od­sła­nia­jąc ka­wa­łek pier­si. Uda­łam, że nie za­uwa­żam, i pa­trzy­łam na nie­go tak, jak po­win­no się pa­trzeć wy­łącz­nie na tego je­dy­ne­go.

– Prze­stań! – mó­wił w cha­rak­te­ry­stycz­ny spo­sób, uśmie­cha­jąc się.

Wie­dzia­łam, co zna­czy ten uśmiech. Po­pa­trzy­łam na ze­ga­rek. Cho­le­ra! Za­po­mnij, skar­bie, po­my­śla­łam.

– O co ci cho­dzi?

– Z chę­cią bym cię uświa­do­mił. – Lu­stro­wał mnie wzro­kiem, wy­raź­nie za­do­wo­lo­ny.

Lu­bi­łam, gdy tak pa­trzył. Lu­bi­łam, gdy wi­dział wię­cej, niż ja sama do­strze­ga­łam. Sia­da­łam mu na ko­la­nach, wtu­la­łam się. Zwy­czaj­nie cie­szy­łam się, że go mam.

– Nie idź ni­g­dzie… – mru­czał. – Zrób­my so­bie wol­ne.

– A co po­wiem w pra­cy?

– Że je­steś cho­ra. I mu­sisz zo­stać w łóż­ku. Zo­sta­nę two­im pie­lę­gnia­rzem.

– Ku­szą­ce. – Prze­cią­gnę­łam się, od­sła­nia­jąc wię­cej cia­ła. – I nie wy­pu­ścił­byś mnie z tego łóż­ka?

– Może je­dy­nie do kuch­ni po za­strzyk ener­gii – przy­znał.

– Ty chcesz cho­rą wy­ko­rzy­sty­wać?

– O tak! Zdro­wą też bym cię chciał wy­ko­rzy­stać. Po­zwo­lisz? – Po­ca­ło­wał mnie.

Mó­wią, że szczę­śli­wi cza­su nie li­czą, więc w mi­ło­ści wska­zów­ki po­win­ny sta­nąć w miej­scu. Tym­cza­sem ty­ka­ją. Prze­py­cha­ją się na tar­czy. Na przy­jem­no­ści trze­ba za­pra­co­wać, a z ży­ciem cięż­ko o ko­rzyst­ną umo­wę. Ja by­łam na śmie­ciów­ce z bar­dzo za­do­wa­la­ją­cym wy­na­gro­dze­niem, ale bez moż­li­wo­ści sko­rzy­sta­nia z pa­kie­tu ro­dzin­ne­go. On przy­słu­gu­je tyl­ko pa­rom, któ­re prócz sie­bie mają jesz­cze ko­goś. Ten do­da­tek nie ma ani wiel­kich pier­si, ani czte­rech łap, choć po­noć w Sta­nach moż­na wziąć już urlop ma­cie­rzyń­ski na wy­cho­wa­nie szcze­nia­ka. U nas od za­wsze pa­nu­je bar­dziej „ty dzie­ci nie masz, to mo­żesz się tym za­jąć”. Mo­głam. Chcia­łam. Może ktoś z góry pa­trzył na moje ziem­skie po­czy­na­nia i sta­wiał mi plu­si­ki. Wie­dzia­łam już, jaką wy­bra­ła­bym na­gro­dę.

– Ko­cha­nie – mru­cza­łam – ale ja w tam­tym ty­go­dniu tak cho­ro­wa­łam.

– Pa­mię­tam. Strasz­nie by­łaś roz­pa­lo­na. – Po­wo­li za­czął zsu­wać mój ob­szer­ny swe­ter.

– Póź­niej… Póź­niej za­cho­ru­ję.

Do­pi­łam ostat­ni łyk kawy, pa­trząc w jego brą­zo­we oczy, i z gra­cją po­bie­głam się ubrać. Od­pro­wa­dzał mnie wzro­kiem. Po­żą­dli­wym. Pa­trzył tak od lat. Bez cie­nia wąt­pli­wo­ści, bez gra­ma żalu. Za­sta­na­wia­łam się jed­nak, jak dłu­go w ko­bie­cie moż­na wi­dzieć tyl­ko ko­chan­kę, na­wet je­śli na­zy­wa się ją żoną. Czy nie na­dej­dzie taki czas, kie­dy bę­dzie chciał zo­ba­czyć we mnie mat­kę? Może już chciał? A może, kie­dy to na­stą­pi, po­wie mi: „Wy­bacz, nie wi­dzę dla nas przy­szło­ści”.

Ja już nie­raz tra­ci­łam tę zdol­ność. Śle­płam na to, co może być. Co może być do­bre­go, bo złe stro­ny wi­dzia­łam bez prze­rwy. W lu­strze już od ja­kie­goś cza­su nie było tego, co chcia­ła­bym, co po­win­nam zo­ba­czyć. Ko­bie­ty pra­gną mieć pła­ski brzuch. Ja mia­łam. W su­mie chwi­la­mi wklę­sły. A wo­la­łam mieć wy­pu­kły. Kształt­ny. Za­ry­so­wa­ny pod bluz­ką. Go­dzi­na­mi oglą­da­ła­bym go w lu­strze. Szu­ka­ła­bym jego od­bi­cia na­wet w skle­po­wych wy­sta­wach. By­łam pew­na, że tak by było. Prze­cież parę lat temu, gdy się nam uda­ło, na chwi­lę uda­ło, szu­ka­łam go pod bluz­ką. Do­ty­ka­łam. Gła­dzi­łam. Ro­słam ra­zem z nim. W siłę, w szczę­ście, w mi­łość. Wte­dy czu­łam, że los spła­ca dług, jaki u mnie za­cią­gnął. Że mi­ni­mal­ne ru­chy skar­bu skry­te­go pod ser­cem wy­na­gra­dza­ją mi te gwał­tow­ne, nisz­czą­ce mnie sprzed lat. Ale o nich póź­niej. Pra­wie sześć lat temu mia­łam w so­bie tyle mi­ło­ści. Tyle uczuć. Tyle ich było wo­kół. A po­tem… po­tem nic już nie mia­łam. I ba­łam się, że on to wi­dzi. Ba­łam się, że nie mam nic.

Sta­łam w gar­de­ro­bie i prze­glą­da­łam się w lu­strze. Pięk­nym, oku­tym w zło­te ramy. Ogrom­nym. Ta­kim, w któ­rym zmie­ści­ła­bym się i ja, i mój brzuch, i Ma­ciej. Jed­nak od­bi­ja­łam się w nim sama. Wi­dzia­łam sza­rą po­stać. Prze­gra­ną. Smut­ną, zmę­czo­ną ży­ciem i pro­ble­ma­mi. Mia­łam dro­gie ciu­chy, skra­pia­łam się rów­nie kosz­tow­ny­mi per­fu­ma­mi i mo­głam każ­de­go dnia przez co naj­mniej trzy mie­sią­ce za­kła­dać inne buty. A może i dłu­żej. Ko­bie­ty bu­tów nie li­czą.

Prze­pych miał mi po­pra­wić hu­mor. Ja­koś mnie do­war­to­ścio­wać. Tym­cza­sem met­ki bę­dą­ce ozna­ką luk­su­su od­ci­na­łam, bo mnie gry­zły. O dzi­wo w szpil­kach ku­pio­nych kie­dyś na ba­za­rze cho­dzi­ło mi się wy­god­niej niż w tych z czer­wo­ny­mi po­de­szwa­mi, któ­re są nie­osią­gal­nym ma­rze­niem wie­lu ko­biet. Mia­łam pie­nią­dze, by je wy­da­wać, ale nie lu­bi­łam tego ro­bić. Bo po co? Nie prze­pa­da­łam za tym, ale i tak to ro­bi­łam, bo w su­mie co mi szko­dzi­ło?

Pa­trzy­łam tak w swo­je od­bi­cie. Sta­wa­łam bo­kiem i kła­dłam dło­nie na brzu­chu. Kil­ka razy zda­rza­ło mi się za­ło­żyć więk­szą ko­szu­lę i wsu­nąć pod nią po­dusz­kę. Ukła­da­łam wte­dy pal­ce na moim wi­docz­nym ma­rze­niu i pła­ka­łam, bo czu­łam chłód pod ma­te­ria­łem. Może nie chłód, ale z pew­no­ścią brak cie­pła. Brak ży­cia tam w środ­ku. Gła­dzi­łam tę po­dusz­kę i pła­ka­łam. Nikt o tym nie wie­dział, do cza­su aż Ma­ciek w ta­kiej chwi­li sta­nął w drzwiach.

– Co ty ro­bisz? – za­py­tał. Taki znie­sma­czo­ny. Taki oschły.

– Nic – ucię­łam te­mat. Sta­ra­łam się uciąć.

– Prze­cież wi­dzę.

– To po co się głu­pio py­tasz?

Wy­cią­gnę­łam tę po­dusz­kę i rzu­ci­łam mu ją w twarz, prze­ły­ka­jąc ner­wo­wo śli­nę, czu­jąc, że gar­dło mi się za­ci­ska. Że po­wie­trza za­czy­na bra­ko­wać. Rzu­ci­łam, jak­by to była jego wina. A prze­cież nie była. Wściekł się. Jesz­cze chwi­lę przed tym, gdy przez kil­ka mie­się­cy pod ko­szul­ką czu­łam fak­tycz­ne, żywe, wy­ma­rzo­ne cie­pło, re­ago­wał ina­czej na moje wy­bu­chy, któ­re wte­dy mia­ły nie­co inne pod­ło­że. Po­dob­ne, ale jed­nak inne. Wów­czas, przed cią­żą, jako para z dłu­gim sta­żem, kłó­ci­li­śmy się. Ta­le­rze la­ta­ły. Go­dzi­li­śmy się w sy­pial­ni, choć i o to cza­sem była woj­na. Nie ro­zu­miał mnie. Nie umiał po­jąć mo­ich blo­kad.

– Nie mogę pła­cić za cu­dze błę­dy! – krzy­czał.

– A ja mogę? – wrzesz­cza­łam na nie­go, pła­cząc.

Nie od­po­wia­dał. Bo co miał­by po­wie­dzieć? Pła­ci­łam od lat. Cena była sło­na. Za­sta­na­wia­łam się, czy kie­dyś uda mi się wyjść z tego na czy­sto. Na zero. Po­wie­dzieć so­bie: „Było, mi­nę­ło. Łez już wy­star­czy”.

Nikt o tym nie wie­dział, bo i mało kto znał moją prze­szłość. Tę, któ­rą ukry­wa­łam, choć­by ob­cią­ga­jąc ko­szul­kę w dół, za po­ślad­ki. Albo chro­ni­łam pod zbyt du­ży­mi blu­za­mi, gdy by­łam młod­sza. Albo… gar­biąc się cho­ciaż­by. Pra­wie nikt nie znał praw­dy o mnie, a ja sta­ra­łam się ze wszyst­kich sił za­po­mnieć o niej i ode­przeć świa­do­mość, że wła­śnie pa­mięć o tym, co było, od­bie­ra mi szan­sę na roz­glą­da­nie się za śpiosz­ka­mi.

Daw­niej, jesz­cze przed moim… na­szym anioł­kiem, krzy­cze­li­śmy dużo. By­wa­ło gło­śno. Agre­syw­nie. Przy­po­mi­na­ło to si­ło­wa­nie się na wrzask. Na ha­łas. Star­cie dwóch ty­ta­nów. A krzyk to prze­cież ozna­ka sła­bo­ści. Mia­ra jego. Więc by­li­śmy sła­bi. Za­ko­cha­ni i sła­bi. Słab­si niż to, co się sta­ło, kie­dy jesz­cze się nie zna­li­śmy. Słab­si niż to, co stać się nie mo­gło, od­kąd się po­zna­li­śmy, mimo że ma­rzy­li­śmy o tym obo­je, mimo że się sta­ra­li­śmy.

Po­tem prze­sta­li­śmy się wy­dzie­rać. Ka­ko­fo­nię emo­cji za­pa­ko­wa­li­śmy w małą, bia­łą tru­mien­kę i po­cho­wa­li­śmy wraz z na­szą na­dzie­ją. Z na­szym przed­wcze­śnie uro­dzo­nym szczę­ściem. Po­kie­re­szo­wa­nym. W każ­dym ra­zie kłót­nie za­ko­pa­li­śmy pod zie­mią na miej­skim cmen­ta­rzu mo­je­go ro­dzin­ne­go mia­sta. Bo to do­bre miej­sce na sen. Na­wet wiecz­ny. Ci­cho, spo­koj­nie, ma­gicz­nie. Tyl­ko szum fal. Mor­ska ko­ły­san­ka…

Gdy w sza­fach zo­sta­ła tyl­ko głę­bo­ka czerń, nie mia­łam siły na sprzecz­ki. A Ma­ciek? On chy­ba nie miał ocho­ty. Zmie­nił się. Jak­by chciał mi to wy­na­gro­dzić.

– Lau­ra, na któ­rą idziesz do pra­cy? – Usły­sza­łam z dołu.

Jego głos wy­cią­gnął mnie z le­tar­gu. Znów za­pa­trzy­łam się w lu­stro. Po­dusz­kę ści­ska­łam w dło­niach i wbi­ja­łam w nią pa­znok­cie. Zmie­rzy­łam swo­je od­bi­cie nie­na­wist­nym spoj­rze­niem. Atła­so­wy ja­siek ci­snę­łam w kąt.

– Na ósmą! – krzyk­nę­łam.

– Jest już dwa­dzie­ścia po siód­mej! Spóź­nisz się!

– Bie­gnę!

Po­pra­wi­łam ko­szu­lę. Ob­cią­gnę­łam ją. Wy­tar­łam śla­dy sła­bo­ści spod oczu i się uśmiech­nę­łam. Gdy­bym sie­bie nie zna­ła, na­bra­ła­bym się na ten gry­mas. Inni się na­bie­ra­li. Nie tyl­ko obcy. Ma­ciej też. Zresz­tą na­wet wte­dy. Zbli­ży­łam się do nie­go i wy­szep­ta­łam:

– Go­rą­ca, pra­gną­ca two­je­go cia­ła… ko­szu­la cze­ka na cie­bie w gar­de­ro­bie. Wy­pra­so­wa­na i go­to­wa, że­byś ją wy­ko­rzy­stał. Bierz… ją!

– Lau­ra… jak mo­żesz? – od­po­wie­dział z cza­ru­ją­cym uśmie­chem i dia­bli­ka­mi w oczach, po czym ude­rzył mnie w opię­ty dro­gi­mi dżin­sa­mi ty­łek. Ty­łek, któ­ry zde­cy­do­wa­nie nie wy­glą­dał jak po­ślad­ki ma­muś­ki, ale to nie było po­cie­sza­ją­ce.

Przy­kle­iłam do twa­rzy uśmiech nu­mer pięć ścią­gnię­ty z pół­ki pod­pi­sa­nej „szczę­śli­wa ko­bie­ta, któ­ra ma wszyst­ko i nic już jej nie trze­ba”. Nic, na­wet dziec­ka.

Gów­no praw­da, po­my­śla­łam wte­dy.

– Lecę, a wie­czo­rem za­pra­szasz mnie na rand­kę, ko­cha­nie. Mo­żesz so­bie po­czy­tać Pięć­dzie­siąt twa­rzy Greya. Tak in­spi­ra­cyj­nie – rzu­ci­łam na od­chod­nym, uśmie­cha­jąc się.

Za­mknę­łam drzwi. Za­trza­snę­łam je tak moc­no, że zrzu­ci­łam coś jesz­cze prócz odro­bi­ny tyn­ku przy fu­try­nie. Ten uśmiech. Ten fał­szy­wy, sztucz­ny wy­raz twa­rzy. Po­czu­łam się taka pu­sta! Idąc na ob­ca­sach w stro­nę sa­mo­cho­du, trzy­ma­łam się za brzuch, żeby go ochro­nić, na wy­pa­dek gdy­bym się po­tknę­ła. Za pu­sty brzuch. Prze­peł­nio­ny je­dy­nie ża­lem i nie­za­go­spo­da­ro­wa­ną mi­ło­ścią.

Tata mi za­wsze po­wta­rzał, że grunt to do­bra in­we­sty­cja – lo­ka­ta, ka­pi­tał, nie­ru­cho­mo­ści, sztu­ka. Więc siłą rze­czy i te uczu­cia chcia­łam gdzieś umie­ścić. Dać tam, gdzie za­pro­cen­tu­ją. Roz­da­łam je po ka­wał­ku, a mia­łam co dzie­lić. Prze­wią­za­ne nit­ką żalu pa­kun­ki z uczu­cia­mi wrę­cza­łam tym, któ­rzy mnie ota­cza­li. Ma­ciek chęt­nie brał. Jemu już zbyt wie­le da­łam. In­we­sty­cje nie za­wsze przy­no­szą po­żą­da­ny zysk. Szcze­gól­nie je­śli go­spo­da­ru­je się mi­ło­ścią.

W sa­mo­cho­dzie włą­czy­łam mu­zy­kę. Nie lu­bi­łam ci­szy, bo kie­dy mnie ota­cza­ła, sły­sza­łam w gło­wie smut­ne brzmie­nie prze­szło­ści. Sły­sza­łam nie­my płacz mo­je­go dziec­ka. Tego, któ­re nie zdą­ży­ło wziąć pierw­sze­go od­de­chu. Nie sa­mo­dziel­nie. Mój sy­nek miał się na­zy­wać Mi­ko­łaj. Z sen­ty­men­tu. Bo był tak wy­cze­ka­ny jak ten gru­dnio­wy bro­dacz w czer­wie­ni. Był moim da­rem od losu. W za­sa­dzie miał nim być.

– Bę­dzie­my mie­li syna… – po­wta­rzał Ma­ciej, krę­cąc gło­wą z nie­do­wie­rza­niem i uśmie­cha­jąc się. – Syna, ro­zu­miesz? – py­tał, a ja by­łam naj­szczę­śliw­sza.

Wła­śnie z po­cząt­kiem paź­dzier­ni­ka do­wie­dzia­łam się, że od paru ty­go­dni mam dwa ser­ca. Mia­łam.

– I na nim się nie skoń­czy – od­po­wia­da­łam pew­na tego, że te­raz już bę­dzie do­brze.

Jed­nak nie było.

Ci­sza sta­wa­ła się dla mnie zbyt gło­śna. Nie umia­łam się skon­cen­tro­wać. Wo­la­łam wy­peł­niać prze­strzeń w gło­wie czymś in­nym, neu­tral­nym, mniej oso­bi­stym. Od za­wsze wo­la­łam cu­dze pro­ble­my. Stąd psy­cho­lo­gia.

– Nie ro­zu­miem, jak mo­żesz chcieć cią­gle słu­chać o smut­nych rze­czach. Pa­trzeć na ludz­kie łzy. Po co się ka­to­wać, ko­cha­nie? – py­ta­ła mama przed mo­imi stu­dia­mi, w trak­cie i po. Pyta na­dal, a ja wciąż od­po­wia­dam pół­praw­dą:

– Chcę im po­ma­gać, mamo!

Tak na­praw­dę od daw­na chcia­łam po­móc so­bie. Chwy­ta­łam się brzy­twy. Ostat­niej de­ski ra­tun­ku. Ła­pa­łam ją kur­czo­wo. Do­ra­dza­łam in­nym, a po­tem prze­no­si­łam te zło­te rady na sie­bie. Przy­naj­mniej pró­bo­wa­łam. Wy­cho­dzi­ło mi to… bo­kiem.

– Psy­cho­lo­gia to bzdu­ra – mó­wił oj­ciec.

– Więc będę za­ra­biać na cu­dzej głu­po­cie – od­po­wia­da­łam.

No i za­ra­bia­łam. Ład­nie. I co z tego, sko­ro nie mo­głam tego wy­dać? To zna­czy mo­głam, ro­bi­łam to, ale nowa para bu­tów za­wsze oka­zy­wa­ła się przej­ścio­wą ra­do­ścią. Ma­leń­kim okrusz­kiem szczę­ścia, któ­ry upy­cha­łam w po­ko­ju prze­zna­czo­nym do wy­peł­nia­nia go słod­kim kwi­le­niem. Chcia­łam te małe po­wo­dy do uśmie­chu tam po­zle­piać w jed­ną ca­łość. W coś du­że­go. W coś, co wy­peł­ni pust­kę i tę prze­klę­tą ci­szę, ale prze­cież buty nie umia­ły… ga­wo­rzyć. Na­wet pła­kać nie mo­gły. Więc pła­ka­łam ja. Za sie­bie, za Mać­ka, za mamę, za Mi­ko­ła­ja. Pła­ka­łam, aż łzy się skoń­czy­ły. Po­tem już rzad­ko ście­ra­łam roz­ma­za­ny tusz. Pła­ka­łam bez łez. Krzy­cza­łam bez­dź­więcz­nie. Jak moje dziec­ko, któ­re­go pła­czu usły­szeć nie mo­głam.

Do­je­cha­łam do pra­cy. Po­pra­wi­łam biust, żeby się le­piej ukła­dał w sta­ni­ku. Po­cią­gnę­łam usta ma­to­wą szmin­ką i wy­pro­sto­wa­łam na­szyj­nik, któ­ry za­ło­ży­łam. Do­sta­łam go w pią­tek wie­czo­rem od Mać­ka. Po­dob­no bez oka­zji. Po­dob­no z mi­ło­ści. Z wdzięcz­no­ści, że ma taką żonę. Dziw­ne, bo bez­in­te­re­sow­ny męż­czy­zna jest tak praw­dzi­wy jak ta tru­flo­wa oli­wa z rana. I jak te po­mi­do­ry, któ­re mogą mieć gen ziem­nia­ka.

– Za co, ko­cha­nie, masz mi być wdzięcz­ny? – za­py­ta­łam go wte­dy, szcze­rze nie ro­zu­mie­jąc.

– Za ca­ło­kształt – od­po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się i gry­ząc mi pła­tek ucha.

Nie ode­zwa­łam się. Gła­dzi­łam pal­cem ka­mie­nie na no­wej bły­skot­ce.

– Za to, że mnie ko­chasz, mimo że na to nie za­słu­ży­łem – do­po­wie­dział.

– To chy­ba ja nie za­słu­gu­ję na cie­bie…

Przy­tu­lił mnie wte­dy tak moc­no. Tak dziw­nie smut­no.

– Nie, skar­bie. Ty za­słu­gu­jesz na wię­cej. Na ko­goś lep­sze­go.

Są­dzi­łam, że lep­sze­go nie ma. Że się taki jesz­cze nie uro­dził albo w za­sa­dzie, że zbyt krót­ko żył. W Mać­ku wi­dzia­łam ku­mu­la­cję do­wo­dów na jego wy­jąt­ko­wość. Był mie­sza­ni­ną czu­ło­ści, ro­man­tycz­no­ści i bez­in­te­re­sow­no­ści. Przy­naj­mniej tak mi się wy­da­wa­ło. Był je­dy­nym fa­ce­tem, któ­re­mu bez­gra­nicz­nie ufa­łam. Być może je­dy­nym, któ­re­mu ufa­łam w ogó­le po tym wszyst­kim, co się kie­dyś wy­da­rzy­ło. Dbał o mnie. Roz­piesz­czał mnie. To się każ­de­mu rzu­ca­ło w oczy. Tyl­ko do mamy w pew­nym mo­men­cie prze­sta­ło tra­fiać.

– Je­steś zbyt do­bra – mó­wi­ła.

– I mimo wszyst­ko szczę­śli­wa – od­po­wia­da­łam. Bo do szczę­ścia nic mi nie bra­ko­wa­ło. Nic, ale nie ni­ko­go.

Nie wy­obra­ża­łam so­bie sie­bie u boku ko­goś in­ne­go, a jego przy in­nej ko­bie­cie na­wet przez mo­ment zo­ba­czyć nie chcia­łam. Na­wet w my­ślach. By­łam w nim sza­leń­czo za­ko­cha­na. Do tego stop­nia, że re­gu­lar­nie mu­sia­łam to­czyć nie­rów­ną wal­kę z za­zdro­ścią. Czę­sto bez po­wo­du. Na­wet gdy stał w roz­cią­gnię­tych dre­sach w ko­lej­ce po kar­ton mle­ka dla mnie. To wła­śnie dla­te­go póź­niej przez pół go­dzi­ny krzy­cza­łam, że mia­ło być bez lak­to­zy i nie UHT, choć w su­mie za­po­mi­na­łam mu o tym po­wie­dzieć, kie­dy wy­cho­dził. Uwa­ża­łam, że spo­koj­nie mógł­by być mniej przy­stoj­ny i chwi­la­mi mnie de­ner­wo­wa­ły te jego po­cią­ga­ją­ce rysy twa­rzy. Mia­łam w domu żywy lep na biu­ścia­ste mu­chy. Przy­nę­tę na zło­te ryb­ki, któ­re z chę­cią speł­nią wszyst­kie ży­cze­nia, by­le­by ich mój ry­bak z sie­ci nie wy­pu­ścił. Ja się da­łam zło­wić. Nie za­uwa­ży­łam na­wet, kie­dy wy­jął mnie z wody i prze­ło­żył do szkla­nej kuli. A ry­bek się w kuli nie ho­du­je! I, cho­le­ra, przez lata my­śla­łam, że to ja go trzy­mam na ha­czy­ku, kar­miąc czosn­kiem i ce­bu­lą, kie­dy wy­cho­dził z ko­le­ga­mi póź­nym wie­czo­rem. Któ­ra by się sku­si­ła na taki aro­mat? Po­noć aż sie­dem­dzie­siąt dwie go­dzi­ny moż­na zio­nąć czosn­kiem.

– Ale ja wy­cho­dzę, Lau­ra. Prze­cież będę śmier­dzieć – mó­wił.

– Za­po­mnia­łam, że się umó­wi­łeś. Prze­pra­szam. Mogę ci zro­bić coś in­ne­go… – od­po­wia­da­łam ze smut­ną miną, pod któ­rą krył się lek­ki triumf i nie­me „o to cho­dzi­ło”.

– Nie, nie. Zjem to. Bar­dzo smacz­ne.

I jadł. Jesz­cze mu do­kład­kę ser­wo­wa­łam, a po­tem z uśmie­chem pa­trzy­łam, jak za­my­ka za sobą drzwi, bo wie­dzia­łam, że jego za­pach nie sprzy­ja ro­man­som.

Pięk­ny jest ten na­szyj­nik. Ma w so­bie ułam­ko­wy do­wód na to, że na coś za­słu­gu­ję. Nie­raz o tym za­po­mi­na­łam. Zwy­kle za­po­mi­na­łam. Może by­łam zbyt za­ję­ta pa­mię­ta­niem o prze­szło­ści? Może roz­trzą­sa­nie tego, co było, zaj­mo­wa­ło mi zbyt wie­le cza­su?

Wcho­dząc do bu­dyn­ku, uśmiech­nę­łam się prze­ko­nu­ją­co i sztucz­nie, tak jak to mia­łam w zwy­cza­ju. Baś­ka sie­dzia­ła w re­cep­cji, pod­pie­ra­jąc bro­dę.

– Ty to masz szczę­ście – rzu­ci­ła, wy­pusz­cza­jąc po­wie­trze. Zmar­twio­na. Za­zdro­sna.

– Ja? Dla­cze­go? – Szcze­rze się zdzi­wi­łam.

– Nowy na­szyj­nik, co? – od­po­wie­dzia­ła py­ta­niem i wska­za­ła na moją mia­rę oso­bi­stej war­to­ści.

– Nowy – przy­zna­łam. – Ale od sta­re­go męża. – Mru­gnę­łam okiem.

– No wła­śnie. Czy ty nie masz cza­sem zbyt wie­le? Przy­stoj­ny mąż i taki za­ko­cha­ny! Dom pięk­ny, sa­mo­chód dro­gi, buty. Kur­wa, no… – Fak­tycz­nie mi za­zdro­ści­ła.

– Dom może cie­szyć, ko­cha­na, gdy w nim miesz­ka­ją ci, któ­rzy po­win­ni. – Chcia­łam już odejść, za­mknąć się w swo­im ga­bi­ne­cie i po­cze­kać na daw­kę cu­dzych kło­po­tów. Chcia­łam się nimi na­kar­mić, na­sy­cić. Prze­jeść się. Bo póki co stru­łam się wła­sny­mi.

– Daj spo­kój. Każ­da ci za­zdro­ści. Mąż świa­ta poza tobą nie wi­dzi – wzdy­cha­jąc, skie­ro­wa­ła wzrok na moje szpil­ki – i Lo­uis Vu­it­ton miesz­ka z tobą, i Isa­bel Ma­rant. Szczę­ścia­ra!

Uśmiech­nę­łam się i po­gła­dzi­łam pal­cem opra­wio­ne zdję­cie jej có­recz­ki sto­ją­ce koło mo­ni­to­ra.

– Szczę­ścia nie ku­pisz. Ty je uro­dzi­łaś. Masz żywy po­wód do dumy. Po­myśl o tym.

We­szłam do ga­bi­ne­tu i – za­miast za biur­kiem – usia­dłam na ko­zet­ce. Uświa­do­mi­łam so­bie, że do­ty­ka­jąc fo­to­gra­fii, bar­dzo uwa­ża­łam, żeby ro­bić to opusz­kiem pal­ca, a nie pa­znok­ciem.

Otwo­rzy­ły się drzwi i moja bez­na­dzie­ja sku­mu­lo­wa­na na ko­zet­ce uj­rza­ła świa­tło dzien­ne. Wsta­łam, żeby od­sło­nić okna. Uśmiech­nę­łam się jesz­cze do Baś­ki, któ­ra po­ja­wi­ła się w pro­gu.

– Za dzie­sięć mi­nut masz pa­cjent­kę. W za­sa­dzie dwie. Mat­ka z cór­ką.

– Okej.

– Po­trze­bu­jesz cze­goś?

– Kawy! Bła­gam.

Po chwi­li wró­ci­ła z pa­ru­ją­cym kub­kiem. Po­sta­wi­ła go przed moim no­sem, szep­cząc „Po­wo­dze­nia” i prze­wra­ca­jąc ocza­mi. Za­wsze tak ro­bi­ła, kie­dy miał się po­ja­wić ktoś trud­ny. Nie, że cięż­ki przy­pa­dek, tyl­ko cha­rak­ter wa­żą­cy spo­ro. Za­wsze mnie tym roz­śmie­sza­ła i zwy­kle chwi­lę póź­niej do śmie­chu mi nie było. W ta­kich sy­tu­acjach mia­łam ocho­tę otwie­rać pa­cjen­tom okno i pro­po­no­wać za­ba­wę w sa­mo­lot. Ni­g­dy jed­nak tego nie zro­bi­łam. Otwie­ra­łam je sze­ro­ko, to praw­da. Słu­cha­jąc tego, co mówi czło­wiek le­żą­cy na ko­zet­ce bądź sie­dzą­cy po dru­giej stro­nie biur­ka, pa­trzy­łam w stro­nę tego otwo­ru w ścia­nie i uśmie­cha­łam się na myśl, że fak­tycz­nie ten, któ­ry mi pła­ci, mógł­by sko­rzy­stać. Cza­sem na­praw­dę po­wi­nien. Spro­wa­dza­łam ich na zie­mię. Nie­ste­ty ni­g­dy nie do­słow­nie.

Nie cac­ka­łam się. Nie uda­wa­łam prze­ję­tej. W pra­cy nie mia­łam ma­ski. I to się spraw­dza­ło. Czu­łam, że kie­dyś na­stą­pi prze­ło­mo­wy mo­ment i za tę szcze­rość za­pła­cę. W moim za­wo­dzie bar­dziej etycz­ne jest uda­wa­nie. By­cie bier­nym. Po­zo­ro­wa­nie słu­cha­nia i bra­nie za to pie­nię­dzy. Ja wsłu­chi­wa­łam się na­praw­dę i prze­ży­wa­łam to, co mó­wił do mnie inny czło­wiek. O ile miał się z cze­go wy­ża­lić.

Kie­dy we­szły dwie ko­bie­ty, otak­so­wa­łam je z góry na dół. Jed­na mniej wię­cej w moim wie­ku, dru­ga star­sza o ja­kieś trzy­dzie­ści lat. Młod­sza zmę­czo­na. Nie­wy­spa­na o po­ran­ku. Smut­na. O dzi­wo, do niej uśmiech­nę­łam się szcze­rze i wska­za­łam jej miej­sce w fo­te­lu. Ład­ne były te fo­te­le. Śliw­ko­we, nie­co w ba­ro­ko­wym sty­lu. Dru­ga mia­ła za­cię­ty wy­raz twa­rzy i spoj­rze­nie ci­ska­ją­ce pio­ru­na­mi. No­si­ła gło­wę wy­so­ko. Pa­trzy­ła z góry, z za­pi­sa­ną w ry­sach wyż­szo­ścią. Krzy­żo­wa­ła ręce na pier­si.

We­szły. Młod­sza usia­dła na wska­za­nym miej­scu, star­sza sta­ła i nie zwra­ca­ła uwa­gi na moją su­ge­stię, by i ona za­ję­ła fo­tel. Wsta­łam więc i po­da­łam jej dłoń.

– Dzień do­bry. Lau­ra Wilk, psy­cho­log. Na­pi­ją się pa­nie cze­goś? – za­py­ta­łam naj­bar­dziej sym­pa­tycz­nie, jak umia­łam.

– Nie, dzię­ku­ję! – od­par­ła star­sza zde­cy­do­wa­nym to­nem. – Nie przy­szłam tu, żeby pić.

– Mamo… – Młod­sza zła­pa­ła ją za rękę i pa­trząc w pod­ło­gę, prze­szła do me­ri­tum: – Na­zy­wam się Mar­ta Wi­śniew­ska, a to moja mama, Te­re­sa. Od dłuż­sze­go cza­su bo­ry­ka­my się z pew­nym pro­ble­mem. W za­sa­dzie… od za­wsze.

– No, mamy pro­blem. To praw­da – wtrą­ci­ła się star­sza. Zro­bi­ła to ner­wo­wo. Cham­sko. Ja­koś tak z go­ry­czą. – Wy ma­cie pro­blem, że ja żyję! Czy­ha­cie tyl­ko, żeby wszyst­ko po mnie za­brać. Żeby mnie okraść. Ale ja się nie dam. Sły­szysz? – Spoj­rza­ła na cór­kę. Smut­ną cór­kę. – Ja się na tam­ten świat nie wy­bie­ram!

– Mamo, pro­szę…

– Dziec­ko, po­słu­chaj uważ­nie – mó­wi­ła, cały czas sto­jąc i za­ci­ska­jąc pię­ści. – Ja już dłu­żej nie dam się wy­ko­rzy­sty­wać. Ni­ko­mu! Już nie!

– Może pani usią­dzie – prze­rwa­łam i de­li­kat­nie skie­ro­wa­łam ją na miej­sce.

Usia­dła. Wy­glą­da­ła, jak­by się brzy­dzi­ła. Bez prze­rwy po­cie­ra­ła dło­nie. Roz­glą­da­ła się po ga­bi­ne­cie, mru­żąc oczy.

– Na po­czą­tek mu­si­my się na coś umó­wić. Chcia­ła­bym po­znać obie stro­ny, ale że­by­śmy się do­brze zro­zu­mia­ły, nie mogą so­bie pa­nie prze­ry­wać. Pro­ściej bę­dzie, je­śli bę­dzie­my mó­wić do sie­bie na ty, do­brze, Te­re­so? – Ko­bie­ta za­trzy­ma­ła na mnie wzrok. – Mar­to? – upew­ni­łam się.

– Oczy­wi­ście. Czy mogę pro­sić o wodę?

Po­da­łam jej szklan­kę.

Mia­ła spra­co­wa­ne dło­nie. Za­nie­dba­ne. I smut­ne oczy. Nie wiem, co one wi­dzia­ły w ży­ciu. Przy­pusz­cza­łam, że zbyt wie­le. I że cięż­ko mieć taką mat­kę. Tego by­łam pew­na.

Pa­cjent­ki opo­wie­dzia­ły mi hi­sto­rie. Każ­da inną, mimo że mó­wi­ły o tym sa­mym. Wer­sja mat­ki z có­rek ro­bi­ła po­two­ry – oprócz Mar­ty mia­ła jesz­cze dwie, a w za­sa­dzie trzy, ale jed­nej się wy­rze­kła. Twier­dzi­ła, że całe ży­cie lu­dzie ją oszu­ku­ją. Każ­dy bez wy­jąt­ku. Że ją okra­da­ją. Że cze­ka­ją na jej śmierć, by resz­tę jej ode­brać. W za­sa­dzie nie cze­ka­ją, a chcą ją za­bić. Mar­ta krę­ci­ła gło­wą, zmę­czo­na za­prze­cza­niem i tłu­ma­cze­niem. Te­re­sa opi­sy­wa­ła swo­je ży­cie z ma­ską mę­czen­ni­cy. Ja te ma­ski zbie­ra­łam. Ko­lek­cjo­no­wa­łam. Roz­po­zna­wa­łam. Tę two­rzy­ła ob­łu­da. By­łam jak Ja­qu­en H’ghar i jak on wie­dzia­łam, że za ży­cie moż­na za­pła­cić tyl­ko śmier­cią.

– A raz, pro­szę pani – zwró­ci­ła się do mnie, ma­cha­jąc mi pal­cem przed no­sem – gdy by­łam sama w domu, do­bi­jał się do mnie taki ogrom­ny pan. On mnie chciał za­bić. Ja pa­trzy­łam przez wi­zjer i krzy­cza­łam, żeby ucie­kał, bo po po­li­cję za­dzwo­nię. Ale wie pani, co mi po­li­cja po­mo­że! To nie­do­raj­dy są. Oni mo­gli być z nim w zmo­wie. Ja nie wiem, co by się sta­ło…

– Mamo, to był twój zięć. Jaj­ka ci przy­niósł. Wiej­skie.

– No wi­dzi pani? Mó­wi­łam, że to zięć! To zięć mnie chciał za­bić. Naj­pierw mnie okradł, a po­tem chciał do­bić, że­bym nie pi­snę­ła słów­kiem.

– Co on ci ukradł, Te­re­so?

– A on to się na­kradł przez te wszyst­kie lata.

– Opo­wiedz mi o tym. Skąd wiesz, że to on ci coś za­brał? Zła­pa­łaś go na go­rą­cym uczyn­ku?

– Nie mu­sia­łam – prych­nę­ła ze śmie­chem. Z cham­skim, szy­der­czym śmie­chem. – To jest pro­stak, a do tego na­cią­gacz. Sie­dzi pod tym kra­wa­tem i uda­je, że pra­cu­je. Mar­ta, ja ci mó­wię, ty le­piej go zo­staw. On cię oszu­ku­je. Za­ra­bia wię­cej, niż ci mówi. Okra­da i cie­bie.

– Wi­dzia­łam umo­wę, mamo. Znam wy­so­kość jego pen­sji.

– Dziec­ko, to jest spre­pa­ro­wa­ne! Na ja­kim świe­cie ży­jesz? Co ty my­ślisz, że umo­wy nie moż­na pod­ro­bić? Że oszu­kać nie może? Prze­cież on pod sto­łem wy­pła­tę do­sta­je. Boże, jaka ty je­steś głu­pia i na­iw­na. I wi­dzi pani – spoj­rza­ła na mnie – to jest niby moja cór­ka? Pani to ro­zu­mie? Taka dur­na. Ja pani po­wiem, że to i tak do­brze, że ona ma ta­kie­go męża, bo gdy była młod­sza, to my­śla­łam, że w naj­lep­szym ra­zie na kie­row­cę tira tra­fi, co ją bę­dzie tłukł po mor­dzie.

Tak wła­śnie wy­glą­da­ły moje dni w pra­cy. Tym ra­zem okno otwo­rzy­łam sze­rzej i pa­trzy­łam w jego stro­nę szcze­gól­nie za­chę­ca­ją­co. Pod­czas tej roz­mo­wy ła­pa­łam się za pu­sty brzuch i my­śla­łam o tym, jaki świat jest nie­spra­wie­dli­wy. Ko­bie­ty prze­peł­nio­ne mi­ło­ścią by­wa­ją nie­zdol­ne do roz­ro­du. Te, któ­re mogą i ro­dzą, czę­sto nie po­win­ny. A abor­cja? Le­piej jest za­bić, kie­dy inne nie mogą mieć dzie­ci, czy uro­dzić i tłam­sić, nisz­czyć, ży­cie de­mo­lo­wać? Le­piej jest to ży­cie ode­brać ma­leń­stwu skry­te­mu w bez­piecz­nym gniazd­ku czy zni­ko­me po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa za­bie­rać mu, gdy już jest po tej gor­szej stro­nie brzu­cha? Kto bar­dziej krzyw­dzi? Kto robi wię­cej szko­dy? Ba­łam się ta­kich my­śli. Ba­łam się od­po­wie­dzi. Na­wet szu­ka­nie ich mnie prze­ra­ża­ło. Mia­łam pro­blem ze zna­le­zie­niem rów­no­wa­gi. Mało było ży­wych po­twier­dzeń na to, że ro­dzą te, któ­re po­win­ny. Te, któ­re po­tra­fią ko­chać, pie­lę­gno­wać i wy­cho­wać na mą­dre­go, szczę­śli­we­go czło­wie­ka. Wy­cho­wy­wać na orła, któ­ry roz­kła­da skrzy­dła i leci do celu, na­pa­wa­jąc się ra­do­ścią z szy­bo­wa­nia. Ko­bie­ty ro­dzi­ły nie­lo­ty. Pod­ci­na­ły im skrzy­dła. Czy nie le­piej by­ło­by, żeby to ro­bi­ły, za­nim pi­sklę­ta wy­fru­ną z ich brzu­chów?

Ze stra­chu przed ci­szą, któ­ra dla mnie była za gło­śna, i przed ta­ki­mi py­ta­nia­mi ucie­ka­łam w pra­cę. Swo­je oba­wy le­czy­łam cu­dzym lę­kiem, a ból za­gry­za­łam cier­pie­niem ko­goś in­ne­go. Pra­co­wa­łam, żeby mieć mniej cza­su na ży­cie. Wol­ne chwi­le wy­peł­nia­łam mę­żem lub Kac­prem – sy­nem sio­stry, mo­imi zwie­rzę­ta­mi i mamą. Wciąż było go za dużo, więc za­py­cha­łam go pra­ca­mi w domu, za­ku­pa­mi i fit­nes­sem. Wy­my­śla­łam re­mon­ty, wyj­ścia i kur­sy. Wszyst­ko, co wy­peł­ni­ło­by pust­kę. Bez­sku­tecz­nie. Ale pró­bo­wa­łam.

Daw­niej doba była zbyt krót­ka. Czas ucie­kał mi za szyb­ko. Za wcze­śnie się ściem­nia­ło. Po­tem doba mia­ła aż dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny. Za wie­le jak na jed­ną pra­wie ko­bie­tę. Pra­wie. Bo prze­cież w peł­ni nią nie by­łam. Pra­co­wa­łam rów­nież po to, by mnie było stać na moje ży­cie. Na ku­po­wa­ne szczę­ście. Bóg so­bie drwił. Ja cza­su mia­łam za wie­le, a mat­ki ma­rzą o chwi­li spo­ko­ju. Każ­dą go­rą­cą kawę i cie­pły obiad bym im od­da­ła za nie­prze­spa­ne noce i peł­ną pie­lu­chę. Pra­co­wa­łam, by nie mieć kie­dy żyć. Inni – ci, co mają czas – nie mają za co żyć. Coś za coś. Coś kosz­tem cze­goś. My­śla­łam o tym przy oknie. Tym otwar­tym, by po­móc se­lek­cji na­tu­ral­nej. By oczy­ścić at­mos­fe­rę. Zie­mię. Gło­wę.

W świe­cie peł­nym py­tań naj­lep­szą od­po­wie­dzią po­win­na być mi­łość. Moja wła­śnie się do­bi­ja­ła, wy­sy­ła­jąc mi wia­do­mość. Nie tę ubra­ną w zna­czek, a je­dy­nie w wir­tu­al­ną ko­per­tę, na któ­rej w polu nadaw­cy pod­pi­sał się mój mąż.

Ja­kieś pla­ny na wie­czór, Ko­cha­nie?

Nie­spe­cjal­nie – od­pi­sa­łam.

To może dasz się za­pro­sić na rand­kę?

Nie wiem, co na to mój mąż – wy­stu­ka­łam z uśmie­chem.

Są­dzę, że nie miał­by nic prze­ciw­ko.

W ta­kim ra­zie nie­mą­drze by­ło­by nie sko­rzy­stać.

Cóż, fak­tycz­nie, kie­dy po tylu la­tach związ­ku mąż za­pra­sza wła­sną żonę, to nie po­win­na od­ma­wiać. Ży­je­my w świe­cie, w któ­rym ko­bie­ta musi się cie­szyć, że nie skie­ro­wał tego py­ta­nia do in­nej. Może nie­ko­niecz­nie młod­szej, bo to jesz­cze nie ten mo­ment, nie ten wiek, ale do płod­nej. Szczę­śliw­szej i uśmiech­nię­tej.

Sta­ra­łam się uśmie­chać. By­wa­ło, że nie mu­sia­łam uda­wać. Ma­ciej bar­dzo się sta­rał, żeby tak było. W za­sa­dzie śmia­li­śmy się każ­de­go po­ran­ka i wie­czo­ra, a no­ca­mi naj­gło­śniej. I na­gle przy­cho­dził taki mo­ment, kie­dy prze­sta­wa­łam się śmiać. Za­sty­ga­łam. Pa­trzy­łam gdzieś na ścia­nę lub w pod­ło­gę. Gdzieś. Nie wiem, cze­go tam szu­ka­łam. Nie wiem, kogo chcia­łam do­strzec. Po pro­stu śmie­jąc się, za­trzy­my­wa­łam wzrok na źle za­go­spo­da­ro­wa­nej prze­strze­ni. Na wnę­trzu zbyt ste­ryl­nym. Zbyt bez­pł­cio­wym. Bra­ko­wa­ło mi błę­ki­tu albo choć­by różu na moim dy­wa­nie, któ­ry aż się pro­sił, żeby na nim po­le­żeć z ma­łym stwo­rze­niem, któ­re chwi­lę wcze­śniej ugnia­ta­ło mi pę­cherz od środ­ka. Po chwi­li znów się uśmie­cha­łam. Już mniej praw­dzi­wie. Wy­da­wa­ło mi się, że gdy­by­śmy mie­li dziec­ko, by­li­by­śmy zbyt szczę­śli­wi, żeby świat mógł to znieść.

Ko­cha­li­śmy się. Dba­li­śmy o ten zwią­zek. Po tylu la­tach czu­łam, że się do­tar­li­śmy. Wie­dzia­łam, że on wciąż na mnie po­lu­je. Wciąż je­stem jego zwie­rzy­ną, na któ­rą ma ocho­tę. Sta­ra­li­śmy się. Ja dba­łam o na­szą ja­ski­nię, on zno­sił do niej po­ży­wie­nie opa­ko­wa­ne w płó­cien­ne tor­by. Bo i eko by­li­śmy. W ogó­le ta­kie świa­do­me z nas mał­żeń­stwo. Z GMO mie­li­śmy za­tar­gi. Pa­ła­li­śmy do nie­go nie­na­wi­ścią. Z glu­te­nem tyl­ko cza­sem ro­man­so­wa­li­śmy. Rzad­ko w za­sa­dzie. Ciast­ka, piz­za czy nor­mal­ne, „ludz­kie” pie­ro­gi – ta­kie, że jak się robi cia­sto, to nie trze­ba po kuch­ni rzu­cać mię­sem z kur­wa­mi w skła­dzie – to były na­sze grze­chy. Małe grzesz­ki. Z ge­ne­tycz­ny­mi mo­dy­fi­ka­cja­mi łą­czy­ła nas je­dy­nie hi­po­kry­zja, bo przy­my­ka­li­śmy oko na to, że po­mi­dor nie sma­ku­je po­mi­do­rem, choć ko­bie­ta na tar­gu gwa­ran­to­wa­ła, że to owoc na­tu­ry. Ba­na­ny je­dli­śmy co­dzien­nie. Ta­kie z plam­ka­mi. Bo to zdro­wo. Prze­sta­li­śmy je ku­po­wać, kie­dy ra­zem z owo­ca­mi przy­tasz­czy­li­śmy do domu do­dat­ko­wych lo­ka­to­rów. Nie­ty­po­wi go­ście ukry­li się pod po­zo­sta­ło­ścią ko­ko­nu. Na szczę­ście ża­den z nich nie wy­sta­wił swo­ich ośmiu koń­czyn, bo wte­dy ra­czej ja bym z domu wy­szła no­ga­mi do przo­du. Na­stra­szo­no nas naj­groź­niej­szym pa­ją­kiem – wa­łę­sa­kiem bra­zy­lij­skim – któ­ry w go­dzi­nę wy­sy­ła czło­wie­ka na tam­ten świat. Po­dob­no po­wo­du­je cho­ler­nie bo­le­sną erek­cję. Cóż, jad ten mógł­by być wstrzy­ki­wa­ny pe­do­fi­lom i gwał­ci­cie­lom. My na ta­kie do­zna­nia ocho­ty nie mie­li­śmy, więc od tam­tej pory ba­na­ny nie były mile wi­dzia­ne. Za­miast nich w kuch­ni za­wi­ta­ły ole­je ko­ko­so­wy i lnia­ny. Ryby – przy­naj­mniej dwa razy w ty­go­dniu. Z mię­sa nie re­zy­gno­wa­li­śmy. Chcia­łam, bo mi zwie­rząt szko­da, ale wła­śnie z uwa­gi na nie zo­sta­li­śmy przy tej for­mie biał­ka. Bo prze­cież swo­je do­mo­we sta­do kar­mi­łam mię­sem. Na­wet ba­wo­ła w ku­lecz­kach im do mi­ski sy­pa­łam. By­le­by były zdro­we i dłu­go żyły, bo ich śmier­ci ba­łam się strasz­nie. Prze­ży­łam to wie­lo­krot­nie. Ob­co­wa­łam ze śmier­cią. Pró­bo­wa­łam się za­przy­jaź­nić. Po­zna­łam ją jako dziec­ko.

Pa­mię­tam jak dziś, co czu­łam, gdy tu­li­łam się do za­sty­ga­ją­ce­go cia­ła mo­jej psiej przy­ja­ciół­ki. Tej naj­lep­szej. Naj­szczer­szej. Łap­czy­wie wtu­la­łam się w nią, pła­cząc. Tak jak­bym chcia­ła za­brać ka­wa­łek jej ze sobą. Jak­bym pra­gnę­ła ze śmier­cią pójść na noże. Woj­nę jej wy­po­wie­dzieć. Mia­łam może sześć lat. Le­ża­łam z czwo­ro­noż­ną przy­ja­ciół­ką na pod­ło­dze, na jej ko­cy­ku. Zwy­kle spa­ła na łóż­ku, ale wte­dy, pod ko­niec, wo­la­ła być sama. Przy­go­to­wać nas. Tak to pa­mię­tam. W każ­dym ra­zie na tym kocu w żaby le­ża­ły­śmy. Ro­dzi­ce na­zwa­li ją Wiza, bo wi­dzie­li w niej ja­kąś prze­pust­kę do lep­sze­go świa­ta. Nie cho­dzi­ło o pie­nią­dze, bo nie po to za­kła­da­li ho­dow­lę. Oni mie­li mi­sję. Chcie­li udo­sko­na­lać rasę. Dbać o ide­al­ny kwa­dra­to­wy kształt syl­wet­ki i mor­dy. I żeby bruz­da mię­dzy ocza­mi nie była zbyt głę­bo­ka. Mie­li w gło­wie wszyst­ko. Po­sta­wę, roz­staw uszu. No i zdro­wie przede wszyst­kim. Chcie­li wy­eli­mi­no­wać cho­ro­by. Cho­ciaż po czę­ści. Rak, cho­re ser­ce, sta­wy. Wal­czy­li z tym na dro­dze se­lek­cji i do­bo­ru. Mama śmia­ła się, że i mnie męż­czy­znę będą do­bie­rać ta­ki­mi ka­te­go­ria­mi. Mó­wi­ła, że go prze­świe­tlą i po­cho­dze­nie spraw­dzą, ma­te­riał ge­ne­tycz­ny zba­da­ją, a na ślub się zgo­dzą tyl­ko wte­dy, gdy znaj­dą od­po­wied­nie­go re­pro­duk­to­ra. Sama go zna­la­złam. W za­sa­dzie on mnie zna­lazł. Da­le­ko szu­kać nie mu­siał, bo miesz­ka­li­śmy cał­kiem bli­sko sie­bie.

Rok po tym, jak mój świat ru­nął, po­ja­wił się on. Ma­ciej. To było szes­na­ście lat temu, więc do­kład­nie tyle samo prze­ży­łam z nim, ile prze­trwa­łam bez nie­go. No, ale mło­dych z tego nie było. Jak­bym ci­che ruje mia­ła.

Za­baw­ne.

Ko­cha­łam ro­dzin­ny dom za to, że było w nim tyle mi­ło­ści. Tej psiej, bez­wa­run­ko­wej. Nie za te wszyst­kie me­da­le i pu­cha­ry z wy­staw, choć dużo ich się ze­bra­ło. Mama na­wet zmie­ni­ła wy­strój, bo zło­te do­wo­dy na suk­ces źle wy­glą­da­ły na tle brzo­skwi­nio­wych ścian. I do­brze, bo nie zno­si­łam tego ko­lo­ru. Był taki mdły i de­pre­syj­ny jak my­dło na od­dzia­le pa­to­lo­gii cią­ży.

Ro­dzi­ce wy­ło­ży­li ścia­ny klin­kie­rem i po­sta­wi­li re­ga­ły z li­te­go drew­na. Ta­kie su­ro­we. Pięk­ne. Psy bie­ga­ły po ca­łym domu. Były wszę­dzie. One i ich sierść. Bo choć bar­dzo krót­ka, to i tak fru­wa­ła i ście­li­ła dy­wa­ny szczę­ścia. By­li­śmy bar­dzo szczę­śli­wi. Czę­sto wy­cią­ga­li­śmy tę sierść z je­dze­nia czy z pi­cia. Bra­li­śmy mały wło­sek na dłoń i po ko­lo­rze, dłu­go­ści oraz twar­do­ści od­ga­dy­wa­li­śmy, do kogo na­le­ży. Żół­te, prę­go­wa­ne i bia­łe. Te bia­łe uwiel­bia­łam. Może dla­te­go, że ozna­cza­ły de­fekt. Ta­kie umasz­cze­nie da­wa­ło em­bar­go na roz­mna­ża­nie. W Niem­czech szcze­nia­ki tej ma­ści są od razu usy­pia­ne. Śle­py miot prze­gry­wa z jed­ną strzy­kaw­ką wy­peł­nio­ną pen­to­bar­bi­ta­lem. Hi­tle­row­ska po­li­ty­ka je eli­mi­nu­je, za­nim wy­ro­sną z nich głu­che lub śle­pe psy z aler­gią, a pre­dys­po­zy­cje do cho­rób prze­ka­żą da­lej. Za­wsze uwa­ża­łam, że one mogą żyć – jeść bez­zbo­żo­wą kar­mę z wy­so­kiej pół­ki, uczyć się funk­cjo­no­wa­nia z wy­łą­czo­nym któ­rymś zmy­słem – choć nie po­win­ny być uży­wa­ne do roz­ro­du. Nie po­win­ny mieć w so­bie tego, co choć­by za spra­wą ciąż uro­jo­nych i ro­po­ma­ci­cza może zra­ko­wa­cieć. Dla­te­go bia­ła­sy były u nas ste­ry­li­zo­wa­ne i ka­stro­wa­ne. Tak bar­dzo bym chcia­ła zro­bić to samo z tym, któ­ry po­cią­gnął mnie ze sobą na strasz­nie smut­ną dro­gę pro­wa­dzą­cą w dół, ku sa­mo­za­gła­dzie. Przez cier­pie­nie. Przez ból i wstyd. Sta­ra­łam się go nie na­zy­wać po imie­niu.

Pa­tryk – do dziś nie zno­szę tego zlep­ku li­ter. W moim domu ra­czej nie wy­po­wia­da­ło się go. Cza­sem tyl­ko, gdy ktoś bar­dzo po­trze­bo­wał, żeby wy­rzu­cić z sie­bie ka­wa­łek bólu, pa­da­ło to imię. Cier­pie­nie ro­dzi­ców utka­ne było z do­my­słów i pół­praw­dy. Moje – z nie­moż­no­ści uwol­nie­nia się przed praw­dą cał­ko­wi­tą. Szcze­gó­ło­wą.

Mia­łam pięt­na­ście lat, gdy się to za­czę­ło. Gdy mnie znie­wo­li­ło. Kie­dy sama na tę nie­wo­lę po­zwo­li­łam. Na wię­zie­nie. I na­gle, czte­ry lata póź­niej, kie­dy z bia­łym bok­se­rem by­łam w lecz­ni­cy, zo­ba­czy­łam klu­czyk po­trzeb­ny do tego, żeby otwo­rzyć drzwi celi, by wyjść na słoń­ce, na po­wie­trze, na wol­ność. Przez chwi­lę mia­łam w dło­ni skal­pel. Ostry. Ro­bią­cy ta­kie rany, jak te, któ­re mam w gło­wie i w ser­cu. Ka­stra­cja. To sło­wo sta­ło się dla mnie sy­no­ni­mem gwał­tow­ne­go zwro­tu. Szan­sy. Kary. Ze­msty. Za­mia­ny miejsc. Na­gle ja mo­głam być wil­kiem, a on po­tul­ną owiecz­ką. Uśmie­cha­ła­bym się tak, jak on wte­dy. Skró­ci­ła­bym go o jaja. Nie by­ła­bym de­li­kat­na. Em­pa­tię za­cho­wu­ję dla psów, dla kota, dla zwie­rząt w ogó­le.

Pa­tryk po­noć był ze­zwie­rzę­co­ny. Lu­dzie mó­wi­li, że zszedł na psy. Gów­no praw­da. Ża­den pies by tego nie zro­bił. On był czło­wie­kiem, bo tyl­ko lu­dzie zdol­ni są tak ra­nić. Był czło­wie­kiem po­zba­wio­nym czło­wie­czeń­stwa. I ser­ca. I skru­pu­łów. Ja też bym ich nie mia­ła, gdy­bym tyl­ko mo­gła. Może wte­dy uwol­ni­ła­bym się od żalu i wsty­du. Może wy­ba­czy­ła­bym so­bie, zdję­ła­bym psy­chicz­ne blo­ka­dy z jaj­ni­ków, któ­re w wy­ni­ku za­ko­rze­nio­ne­go stra­chu nie chcą współ­pra­co­wać.

Czy­li dziś masz wol­ne od ga­rów – do­pi­sał Ma­ciej po go­dzi­nie od ostat­nie­go ese­me­sa.

Rand­ka z wła­snym mę­żem. Tro­chę to zbo­czo­ne.

Pra­gnę­łam flir­tu, śmie­chu i na­mięt­no­ści. Śred­nio raz w ty­go­dniu wy­cho­dzi­li­śmy do knaj­py. Naj­czę­ściej do dro­giej i ro­man­tycz­nej. Pięk­ny wy­strój, świe­ce, je­dze­nie – to ostat­nie bo­ga­te w sma­ki i ubo­gie ob­ję­to­ścio­wo. Ilo­ścio­wo. Mi­ni­mal­ne por­cje przy­po­mi­na­ją­ce dzie­ła sztu­ki oszczęd­ne­go ar­ty­sty lą­do­wa­ły na du­żych ta­ler­zach. Do­pra­wio­ne były ide­al­nie. Moc­no. Na ko­niec bra­li­śmy do­kład­kę.

Ra­chun­ki były wy­so­kie, ale dla mnie te chwi­le były bez­cen­ne. Za­kła­da­li­śmy na sie­bie coś wy­jąt­ko­we­go i pa­trzy­li­śmy so­bie w oczy w pięk­nym miej­scu, któ­re za­my­ka na mo­ment drzwi do pro­zy ży­cia. Trzy­ma­li­śmy po­ziom, choć Mać­ko­wi cza­sem zda­rza­ło się tra­cić fa­son. Od­zy­wał się w nim pro­stak, idio­ta, któ­ry po­tra­fił­by za­py­tać o ke­czup do ka­wio­ru w czte­ro­gwiazd­ko­wej re­stau­ra­cji. Nie było mi wstyd. Może po­win­no? Ba­wi­ło mnie to. Przez lata do­pa­try­wa­łam się w tym cze­goś uro­cze­go.

– Wiecz­ny chło­piec! Może ci jesz­cze mię­sko po­kro­ję? – żar­to­wa­łam i wpa­try­wa­łam się w nie­go jak w ob­raz.

Głu­pia. Za bar­dzo go ko­cha­łam. Zde­cy­do­wa­nie za bar­dzo. Ta mi­łość mnie ośle­pia­ła. A może to wca­le nie uczu­cie da­wa­ło mi po oczach? Może to strach? Pa­ra­li­żu­ją­ca oba­wa? Lęk przed sa­mot­no­ścią? Żal do męż­czyzn? Może zwy­czaj­nie ba­łam się za­ufać ko­muś in­ne­mu i do­pu­ścić go do sie­bie? Kur­czo­wo więc trzy­ma­łam się tego, któ­re­go od­wa­ży­łam się po­znać i na­uczy­łam się ko­chać. Dla wła­sne­go do­bra i dla swo­je­go bez­pie­czeń­stwa. Może nie wi­dzia­łam jego dzie­cin­no­ści i la­bil­no­ści przez wdzięcz­ność. Tak, ona mo­gła mi przy­sło­nić oczy. Prze­cież mnie kie­dyś za­trzy­mał. Zła­pał. Pod­niósł z zie­mi. Wziął w ra­mio­na i nie pu­ścił. Przez te lata tak się wy­ry­wa­łam, szar­pa­łam się z nim jak ryba na ha­czy­ku. Ra­ni­ło mnie to. Przy­nę­ta wbi­ja­ła mi się w ser­ce i przy­po­mi­na­ła o tym, żeby ko­chać tego, któ­ry za­słu­gu­je na za­ufa­nie. Tyl­ko czy ja mu tak na­praw­dę ufa­łam?

Jego do­tyk mnie nie pa­rzył. Nie pa­ra­li­żo­wał. Nie ogra­ni­czał. Cie­szy­łam się, że mia­łam go przy so­bie, że go mo­głam w nocy do­tknąć, że przy­je­chał­by, gdy­bym go po­trze­bo­wa­ła. Ale czy ja bez­gra­nicz­nie mu wie­rzy­łam? Czy wie­rzy­łam w nie­go? W su­mie… nie pa­mię­tam tak do­brze. Mia­łam z tyłu gło­wy ko­mu­ni­kat „Uwa­żaj!”, ale chy­ba nie słu­cha­łam roz­sąd­ku, choć po­win­nam.

Daw­niej, za­nim prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do sto­li­cy, miesz­ka­li­śmy nad mo­rzem. Ja w Chła­po­wie, a on tam, gdzie za­czy­na­ły się więk­sze skle­py – we Wła­dy­sła­wo­wie. Ra­zem spę­dzi­li­śmy trzy lata po są­siedz­ku jako para. Wi­dy­wa­li­śmy się co­dzien­nie. Nie chcie­li­śmy się roz­sta­wać. To było tak świe­że. Tak do­bre. Wsta­wa­łam wte­dy z uśmie­chem na ustach i za­po­mi­na­łam o tym, co mnie spo­tka­ło. Przy­kry­wa­łam to dłu­gi­mi roz­mo­wa­mi na pia­sku, na tra­wie, na łóż­ku w moim po­ko­ju. Wie­dział o wszyst­kim. Pra­wie nic nie prze­mil­cza­łam. Po pierw­sze dla­te­go, że py­tał, jak to było przed nim. Po dru­gie – nie chcia­łam mieć ta­jem­nic. Po trze­cie chy­ba pra­gnę­łam zrzu­cić to z sie­bie. Cza­sem le­piej jest po­zbyć się cię­ża­ru, choć­by się nim przy­ci­ska­ło ko­goś do zie­mi. Ude­rzył wte­dy pię­ścią w ścia­nę i prze­pra­szał, że nie było go przy mnie. Wy­rzu­cał so­bie, że nie ode­zwał się wcze­śniej. Że nie od­wró­cił losu.

– Wiesz, że na­wet mały ro­ba­czek spo­tka­ny na dro­dze może ura­to­wać ci ży­cie? – za­py­tał.

– Może je też ode­brać – od­po­wie­dzia­łam.

– Nie. Zo­bacz. Za­trzy­mu­jesz się przed przej­ściem, bo mu­cha wpa­dła ci do oka i uni­kasz wej­ścia wprost pod koła sa­mo­cho­du. Może gdy­bym wte­dy…

– A je­śli ta mu­cha wle­ci do oka kie­row­cy? – prze­rwa­łam mu. – Prze­stań. To nie two­ja wina!

Tam­te­go dnia, od mo­men­tu go­dzi­ny szcze­ro­ści, sple­tli­śmy się moc­niej. Trwa­lej. Przy­rze­kli­śmy so­bie per­ma­nent­ny brak kłamstw. Na­wet tych ma­lut­kich. Mia­ło być praw­dzi­wie, czy­li bez nie­do­mó­wień i bez ta­jem­nic. Pa­mię­tam, jak to so­bie obie­cy­wa­li­śmy. Sie­dzie­li­śmy na klat­ce scho­do­wej, na zim­nych stop­niach. My­śla­łam o tym, co te scho­dy wi­dzia­ły. Co czu­ły. Ile szep­tów sły­sza­ły. Ile ta­kich spo­wie­dzi jak ta moja. Ile ta­kich wy­rzu­tów jak te jego. Moje zresz­tą też. Gdzie pro­wa­dzi­ły buty tych, któ­rzy po nich cho­dzi­li? No i jak się w nich cho­dzi­ło? Czy zbie­ga­ły tu ra­do­sne dzie­ci, czy ci­cho na pal­cach scho­dzi­ły ko­bie­ty, któ­re w za­ci­szu domu są gła­ska­ne pię­ścią pi­ja­ne­go męża? A może zbie­ga­li po nich za­ko­cha­ni fa­ce­ci, gu­biąc róże na be­to­nie?

Róże. Pa­mię­tam tę pierw­szą – czer­wo­ną – od Mać­ka. Za­su­szy­łam ją. Po­dob­no to przy­no­si pe­cha. Nie by­łam prze­sąd­na. Te­raz już sama nie wiem.

Wte­dy było zu­peł­nie ina­czej. Nie cho­dzi­li­śmy na rand­ki. Po pro­stu ze sobą by­li­śmy. Jak zle­pie­ni. Nie­roz­łącz­ni. Samo prze­by­wa­nie ra­zem było owia­ne ja­kąś ma­gią. On był w tam­tych cza­sach cza­ru­ją­cy. A może wi­dzia­łam go ta­kim, ja­kim wi­dzieć chcia­łam? Nie­waż­ne. Wolę pa­mię­tać to tak, że mnie ocza­ro­wy­wał. Wów­czas jesz­cze nie cho­dzi­li­śmy do knajp. Nie było gdzie ani za co. Na pal­cach jed­nej ręki zli­czę ciast­ko w ka­wiar­ni lub piz­zę. Do re­stau­ra­cji cho­dzi­my te­raz. To były nie­licz­ne sy­tu­acje, któ­re na upar­te­go pod rand­ki pod­cią­gnę. Nie było kwia­tów i świe­czek. Kina nie było. Za to był sos czosn­ko­wy, któ­ry nie prze­szka­dzał w ca­ło­wa­niu. Wca­le nie prze­szka­dzał. Były ta­nie wino i pa­pie­ro­sy. Śmiech, przy­jaźń, roz­mo­wy i wkra­cza­nie w tę część do­ro­sło­ści, do któ­rej kie­dyś tak się zra­zi­łam. Da­łam mu się pro­wa­dzić tą dro­gą. Była dla mnie cięż­ka. I to też był po­wód, dla któ­re­go za­pro­si­łam go do swo­je­go mrocz­ne­go świa­ta. Nie chcia­łam, żeby po­my­ślał, że to jego wina, kie­dy po­wiem „nie”. Nie mo­głam zgo­dzić się na to, by my­ślał, że to przez nie­go pła­czę, bo zro­bił coś nie tak.

Póź­niej nie pła­ka­łam. O Pa­try­ku my­śla­łam rza­dziej i głów­nie nocą. Dnie spę­dza­łam z Ma­cie­jem, a noce z prze­szło­ścią. To były dłu­gie, cięż­kie i dusz­ne go­dzi­ny. Otwie­ra­łam okno na oścież, żeby zła­pać świe­że po­wie­trze, któ­re nie mia­ło jego za­pa­chu. Sia­da­łam na pa­ra­pe­cie. Pięk­ny mia­łam ten pa­ra­pet. Tata mi go zro­bił z li­te­go drew­na, tak jak chcia­łam. Po­więk­szył i po­ło­żył ma­te­rac, a po­tem za­rzu­cił go po­dusz­ka­mi, któ­re uszy­ła mama. Zwy­kle sie­dzia­łam tam z psem, któ­ry mo­krym no­sem ma­lo­wał ob­ra­zy na szy­bie, i czy­ta­łam książ­kę. Przez to okna mia­łam za­wsze umo­ru­sa­ne sztu­ką mi­ło­ści. Mu­zy­ki słu­cha­łam. Ry­so­wa­łam. Na­wet nie­źle mi to wy­cho­dzi­ło. No i pi­sa­łam wier­sze. Wier­sze do Boga, do losu, do mamy, do Ma­cie­ja i do Pa­try­ka. Wier­sze do sio­stry, żeby nie była tak głu­pia jak ja. Do sie­bie. Po­tem te wier­sze pa­li­łam w umy­wal­ce. Śmier­dzia­ło w ca­łym domu.

– Lau­ra, co tak cuch­nie? – py­ta­ła mama.

– Sztu­ka, ma­muś. Uro­dzi­ło się ar­tyst­kę, to się te­raz wdy­cha opa­ry kre­atyw­no­ści – od­po­wia­da­łam.

Uśmie­cha­łam się. To była moja sztu­ka prze­trwa­nia. Pa­le­nia za sobą mo­stów. A te mo­sty wy­ra­sta­ły znów spod zie­mi i łą­czy­ły dwa lądy. Zie­mię obie­ca­ną i pie­kiel­ną ot­chłań.

Jed­nak gdy tak nocą otwie­ra­łam okno, to wca­le nie słu­cha­łam mu­zy­ki. Nie ry­so­wa­łam i nie czy­ta­łam. Nie za­pra­sza­łam psa do to­wa­rzy­stwa. Nie świe­ci­łam świa­tła. Pa­trzy­łam w dal. W ciem­ność. Na drze­wa, na ka­wa­łek mo­rza w od­da­li, na świa­tło la­tar­ni, na nie­bo. Szu­ka­łam czy­jejś obec­no­ści. Może dzia­dzia, któ­ry od­szedł? Chcia­łam, żeby był przy mnie ktoś, kogo nie mogę skrzyw­dzić praw­dą o so­bie. Jesz­cze wte­dy nie wie­dzia­łam, że ta praw­da po­chło­nie wię­cej za parę lat, że nie po­zwo­li mi się od­ro­dzić, wy­da­jąc na świat swo­je szczę­ście. Nie my­śla­łam o tym. Pa­trzy­łam tyl­ko w dal i w dół z okna na pię­trze, na pod­da­szu. Chy­ba wła­śnie wte­dy okno za­czę­ło mi się ko­ja­rzyć ze śmier­cią. Ze sko­kiem. My­śla­łam o tym jako na­sto­lat­ka, któ­ra stra­ci­ła ra­dość. Część mnie chcia­ła zejść na zie­mię, a część ma­rzy­ła, by po niej twar­do stą­pać, a nie się o nią roz­bić. Pa­trzy­łam w dół. I w tym dole czę­sto zo­sta­wa­łam.

– Nie mogę pa­trzeć, gdy moje dziec­ko jest tak smut­ne – mó­wi­ła mama. – Po­myśl o Ka­ro­li­nie. Żyj. Ona bie­rze z cie­bie przy­kład. Za­mknij tam­te drzwi.

Za­my­ka­łam te do swo­je­go po­ko­ju, by po­stać przy oknie albo za­snąć. Naj­le­piej na za­wsze. Szłam do ła­zien­ki i prze­krę­ca­łam klu­czyk, by po­pa­trzeć w lu­stro i za­py­tać od­bi­cie, po co się tu po­ja­wia. A po­tem przy­cho­dził Ma­ciek. Na­zy­wał mnie księż­nicz­ką, więc się uśmie­cha­łam. Jak księż­nicz­ka. I za­my­ka­łam okno. Wpa­try­wa­łam się w su­fit, śmie­jąc się.

Tego wie­czo­ru, kie­dy umó­wi­łam się na rand­kę z mę­żem, nie mia­łam już szes­na­stu lat. Nie mia­łam też wy­li­czo­nych pie­nię­dzy, ogra­ni­czeń, je­śli cho­dzi o wy­bór lo­ka­lu. Nie mia­łam też tam­te­go okna. Mia­łam inne. Po­sia­da­łam spo­ro okien – wy­star­cza­ją­co, by wy­bie­rać, przy któ­rym po­stać w dusz­ną noc. Mia­łam też męża, a po­noć za mąż trze­ba wyjść, kie­dy nic in­ne­go w ży­ciu nie wyj­dzie. Ma­rzy­łam o mi­łym wie­czo­rze we dwo­je i o pięk­nej nocy. Gwieź­dzi­stej.

Wró­ci­łam do domu. Mać­ka nie było. Wy­szłam z psa­mi do ogro­du, a w za­sa­dzie do mo­je­go pry­wat­ne­go la­sku. Kwia­tów prze­cież nie mia­łam. Wszę­dzie były igla­ki. Ro­śli­ny przy psach to prze­ży­tek. Jesz­cze by któ­reś tru­ją­ce były jak kon­wa­lia ma­jo­wa, hia­cyn­ty, tu­li­pa­ny i bluszcz. Poza tym miej­sce zaj­mu­ją, owa­dy wa­bią, a prze­cież zwie­rzę­ta mogą być uczu­lo­ne. Raz już prze­ży­łam wstrząs ana­fi­lak­tycz­ny mo­je­go psa po kon­tak­cie z psz­czo­łą. Pa­mię­tam jego bla­de ślu­zów­ki, płyt­ki, przy­spie­szo­ny od­dech, puch­ną­cą w oczach mord­kę i ten ogon, któ­ry na­gle prze­stał mer­dać. Ni­g­dy wię­cej nie chcia­łam ro­bić sztucz­ne­go od­dy­cha­nia, poić psa moc­ną kawą i drżą­cy­mi rę­ka­mi otwie­rać am­puł­ko­strzy­kaw­ki z ad­re­na­li­ną, któ­ra wła­śnie na taką sy­tu­ację cze­ka­ła w lo­dów­ce. Wo­la­łam ten lek wy­rzu­cać nie­wy­ko­rzy­sta­ny, gdy koń­czył się ter­min przy­dat­no­ści, i za­stę­po­wać go no­wym – z na­dzie­ją, że i on się zmar­nu­je. Kwia­tów więc nie było. I do­brze. Mia­łam so­sny, srebr­ne świer­ki i jo­dły ko­re­ań­skie. Mo­drzew rósł, bo mi się z dzie­ciń­stwem ko­ja­rzył. Z dział­ką dzia­dzia. I tuje ro­sły. Lu­bi­łam pa­trzeć, jak się ko­ły­szą na wie­trze. Dużo drzew sa­dzi­łam sama, gdy tyl­ko się tu wpro­wa­dzi­li­śmy. To było ja­kieś sześć lat temu. Tak, sześć. Chwi­lę przed tym, jak cią­żo­we­go te­stu nie wy­wa­li­łam do ko­sza, tyl­ko tu­li­łam do pier­si. Scho­wa­łam go. Po­ło­ży­łam w szka­tuł­ce na ko­mo­dzie. Mam go przy so­bie. I zdję­cia. Ale nie ta­kie do al­bu­mu. Nie. Te się trzy­ma w ukry­ciu, bo nie ma dal­sze­go cią­gu.

W al­bu­mach upy­cha­łam skraw­ki dzie­ciń­stwa, hi­sto­rię z Mać­kiem i zwie­rzę­ta. Ślub­ne fo­to­gra­fie na pla­ży i w le­sie. To był pięk­ny ślub! Cu­dow­ny. Ide­al­ny i do­piesz­czo­ny. Zdję­cia z cza­sów, gdy wpro­wa­dzi­li­śmy się do War­sza­wy. Stu­dio­wa­li­śmy i ła­pa­li­śmy lep­sze, bo bo­gat­sze ży­cie – sza­leń­stwo, za któ­re po­ko­cha­łam sto­li­cę. Ale nie tak, jak Chła­po­wo. Nie jak Wła­dy­sła­wo­wo. Wo­la­łam mo­rze. Było ta­kie na­tu­ral­ne, do­bre, nie­spo­koj­nie pięk­ne. Tam by­łam sy­re­ną. Tu… oglą­da­łam jej po­mnik i tę­sk­ni­łam za swo­im ogo­nem. Łu­skę – na szczę­ście – od za­wsze mia­łam w port­fe­lu.

Ni­g­dy bied­ni nie by­li­śmy. Ro­dzi­ce mie­li co wy­da­wać i mie­li na kogo. Mnie tego dru­gie­go bra­ko­wa­ło.

– Ku­pi­li­by­ście coś so­bie – mó­wi­łam im jako dziec­ko i jako na­sto­lat­ka.

– Wolę, że­by­ście wy, ty i Ka­ro­li­na, mia­ły – od­po­wia­da­ła mama.

Mia­ła ra­cję. Ona mo­gła ze wszyst­kie­go zre­zy­gno­wać, tyl­ko nie z nas. Trwa­ła przy dzie­ciach na­wet wte­dy, gdy Ka­ro­li­na za­czę­ła głu­pieć i się pusz­czać. Bab­cia na­zy­wa­ła ją la­ta­wi­cą. Mó­wi­ła, że z brzu­chem przyj­dzie. No i się nie po­my­li­ła, z tym że kie­dy moja sio­stra wpa­dła, nie mia­ła już kil­ku­na­stu lat, cho­ciaż umy­sło­wo zbyt doj­rza­ła nie była. Tego okre­su do­brze nie pa­mię­tam. Jak przez mgłę go wi­dzę, bo wte­dy ja swój brzuch stra­ci­łam.

Za­szła w cią­żę za­raz po po­grze­bie Mi­ko­ła­ja. Dłu­go jej brzu­cha nie wi­dzia­łam, bo przy­sła­niał mi go ob­raz bia­łej tru­mien­ki. Chwil po na­ro­dzi­nach jej syna też zbyt do­brze nie pa­mię­tam. Mam w gło­wie tyl­ko taką sce­nę, jak zo­sta­wia Kac­pra i wrzesz­czy:

– Zaj­mij­cie się nim! To jest wasz psi obo­wią­zek!

– Je­steś mat­ką! Do­ro­śnij! Ka­ro­li­na, uspo­kój się! – krzy­cza­ła mama.

Od­bie­ra­ła ją z róż­nych miejsc – na­ćpa­ną, pi­ja­ną i brud­ną. Moja sio­stra ucie­ka­ła z domu. Nie wra­ca­ła. Mama opie­ko­wa­ła się Kac­prem. Kac­prem i mną. Bo ja wte­dy po­trze­bo­wa­łam jej naj­bar­dziej na świe­cie. Po­trze­bo­wa­łam mat­ki, bo wła­śnie sama prze­sta­łam nią być, za­nim się nią w ogó­le sta­łam. Chy­ba że mat­ką się jest od mo­men­tu, kie­dy się po­czu­je mi­łość do dziec­ka i kie­dy się do nie­go za­czy­na mó­wić. W ta­kim ukła­dzie rze­czy­wi­ście by­łam mat­ką. Za­wsze nią będę. Mó­wi­łam do nie­go, obej­mu­jąc go dło­nią przez po­wło­ki brzu­cha. Tyl­ko że póź­niej już pust­ki do­ty­ka­łam, a od­zy­wa­łam się bez słów. Ci­cho. Bez­dź­więcz­nie. Tyl­ko w gło­wie pro­wa­dzi­łam z nim roz­mo­wę.

– Chcia­ła­bym cię tu za­brać, syn­ku – po­wie­dzia­łam zbyt gło­śno, gdy by­li­śmy na sa­fa­ri dwa lata temu. Po­wie­dzia­łam to na głos. Wy­szep­ta­łam.

– Co mó­wisz? – za­py­tał Ma­ciek, po­pra­wia­jąc mi wło­sy.

– Nic ta­kie­go. Po pro­stu chcia­ła­bym tu być…

– No i je­steś – prze­rwał mi i po­ca­ło­wał mnie w czo­ło.

– Być z Mi­ko­ła­jem. Za­brać go tu. Po­ka­zać mu te lwy. Tę ży­ra­fę. – Roz­ma­rzy­łam się.

– Lau­ra, pro­szę cię. – Chciał uciąć, za­po­mnieć. Nie wiem sama, co chciał. – On tu jest. Nie czu­jesz? Daj mi rękę. – Po­da­łam. – Wy­cią­gnij przed sie­bie i do­tknij.

– Tu nic nie ma. – Po­krę­ci­łam gło­wą.

– Nie ma? A co czu­jesz? – za­py­tał.

– Po­wie­trze. – Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi.

– To jest nasz syn. Jest po­wie­trzem. Tle­nem. Ota­cza nas. Jest przy nas.

Roz­czu­lił mnie. Może wte­dy na­wet się w nim moc­niej za­ko­cha­łam?

– Jest – po­wie­dzia­łam tyl­ko i wtu­li­łam gło­wę w pierś męża.

– A tu­taj – przy­ło­żył moją dłoń do oko­li­cy swo­je­go ser­ca – tu­taj, ko­cha­nie, on ma swój dom. I tu. Tu ma naj­pięk­niej­szy. – Przy­krył moją ręką zbyt moc­no bi­ją­ce ser­ce prze­peł­nio­ne mi­ło­ścią do nie­go i do na­sze­go syna. Do każ­de­go prze­szłe­go, ewen­tu­al­ne­go, nie­do­stęp­ne­go.

Do­bie­gły do mnie psy. Do­tknę­ły zim­ny­mi no­sa­mi. Wró­ci­łam na zie­mię. Znów by­łam przed moim pu­stym do­mem i mia­łam mieć rand­kę z wła­snym mę­żem.

Wzię­łam prysz­nic, zmy­wa­jąc z sie­bie cię­żar dnia. Sta­łam naga przed tym, co się mia­ło tego dnia wy­da­rzyć. Owi­nę­łam się ręcz­ni­kiem. Skro­pi­łam per­fu­ma­mi nad­garst­ki, miej­sce za uchem i mię­dzy pier­sia­mi.

– Nie­ład­nie pach­nie? – za­py­ta­łam, śmie­jąc się do pry­cha­ją­cych psów. – Nie­ład­nie? Co? – Za­czę­łam je czo­chrać, dra­pać i gła­skać.

Sie­dzia­ły przy mnie, gdy ro­bi­łam ma­ki­jaż.

Ko­bie­ta na Cie­bie cze­ka