Strona główna » Kryminał » Nie ma innej ciemności

Nie ma innej ciemności

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7976-493-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nie ma innej ciemności

W ogrodzie jednego z domów na nowo powstałym osiedlu przypadkiem zostaje znaleziony stary bunkier, a w nim… ciała dwóch chłopców. Nie wiadomo, kim byli ani w jaki sposób zginęli, wiadomo natomiast, że zwłoki przeleżały tam około pięciu lat. Fakt, że bracia nie figurują w policyjnych kartotekach jako zaginieni nie ułatwia śledztwa. Czy to możliwe, żeby najbliżsi zgotowali im taki los?

To najtrudniejsza sprawa w karierze londyńskiej detektyw. Marnie Rome będzie musiała odsunąć na bok emocje i całą energię włożyć w znalezienie mordercy sprzed lat.

W obcej skórze wciskało w fotel. Nie ma innej ciemności sprawi, że strach zostanie z Wami na jeszcze dłużej.

Polecane książki

Bogato udokumentowana biografia Marcina Lutra przedstawiona w szerokim kontekście jego działalności. Spotkanie z bohaterem zdemitologizowanym, nie z symbolem, lecz żywym człowiekiem. Lyndal Roper przybliża te cechy osobowości Lutra, które miały wpływ na ukształtowanie się jego poglądów i idei. Prowa...
"Rausz" to wstrząsająca opowieść o upodobaniu ludzi do okrucieństwa, o podłości, a także przewrotności ślepego losu. Współczesna opowieść o zbrodni i karze i próbie gloryfikacji zła, gdy człowiek staje się jego narzędziem. W tym świecie nie ma miłosierdzia, a współczucie jest da...
Nora dowiaduje się o śmiertelnej chorobie ojca. Zrozpaczona przyjeżdża do Chicago. Spotyka tam swego przyjaciela z lat szkolnych, Reida, potentata w branży hotelarskiej. Reid zaprasza Norę do swego apartamentu na kolację, pragnąc ją pocieszyć. Dość szybko uświadamia sobie jednak, że za jego wsp&oacu...
„Czas na biznes“ to seria mini-poradników dla rozważających założenie własnej działalności w konkretnej branży. Poznaj charakterystykę rynku i konkurencję w sektorze, który najbardziej Cię interesuje. Dowiedz się jakiej kadry potrzebujesz, w co musisz wyposażyć lokal, a co najważniejsze – ile to ws...
„Listy do Brata” to zbiór felietonów kierowanych do przebywającego na emigracji krewnego. Pierwotnie publikowane były one w ramach konkursu na „Blog Roku 2009”, uzyskując najwięcej głosów czytelników w swojej kategorii.Choć umieszczone w odległej przeszłości przygody bohaterów zapożyczonych na chwil...
Kiedy po raz pierwszy na Ziemi pojawiło się życie, zapoczątkowało rozwój “nieskończonego szeregu najpiękniejszych form”, którego zaledwie ułamek jesteśmy w stanie zobaczyć współcześnie. Obserwując je  możemy dostrzec ogromną różnorodność, liczne cechy w...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sarah Hilary

Tytuł oryginału: No Other Darkness

Copyright © for the Polish translation

by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

Redaktor prowadząca: Magdalena Genow-Jopek

Redakcja: Karolina Borowiec

Korekta: Magdalena Owczarzak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Barbara Adamczyk

Projekt okładki i stron tytułowych: Magdalena Zawadzka

Fotografie na okładce: www.shutterstock.com/surawutob

www.shutterstock.com/Jon Bilous

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Wydanie elektroniczne 2016

eISBN 978-83-7976-493-8

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

Dla mojej mamy,

najlepszej na świecie

Pięć lat wcześniej

FREDZNOWURYCZY, smarcząc sięi zawodząc jak szczenię, gdy się je zamknie na dworze. Archie jest najstarszy, więc do jego obowiązków należy zajmowanie się Fredem, kiedy mamyi taty nie maw pobliżu, ale on ma już serdecznie dosyć wycierania łezi smarków Freda.A przede wszystkim ma już po uszy powtarzania mu, że wszystko będzie dobrze. Archie nie lubi kłamać, zwłaszcza młodszemu bratu.

Fred skończył dopiero pięć lat, jednak potrafi patrzeć na ciebie jak to szczenię, gdy wie, że je okłamujesz. „Nie ma już resztek, piesku. Wszystko zjadłeś”; ale Budge zawsze wie, kiedy tata kłamie,i zaczyna skomleć, jeszcze zanim zamknie ją na dworze. Na drzwiach przesuwnych jest rozmazany śladw miejscu, gdzie przystawia nos, by patrzeć na ciebiei błagaćo wpuszczenie do środka.

– Chcę do mamusi – marudzi Fred. – Gdzie mamusia?

Wykręcił śpiwór tak, że Archie nie widzi suwaka. Wzdłuż boku widać długą, brudną plamę,w miejscu gdzie materiał otarł sięo betonową podłogę. Śpiwór brzydko pachnie, zresztą jak wszystko tutaj. Fred też brzydko pachnie, Archie tak samo.

– Musisz leżeć spokojnie. Już noc, trzeba iść spać.

– Wcale nie czuję, żeby była noc – jęczy Fred.

Na dole nie ma okien, więc Archie nie może pokazać bratu, że na zewnątrz zrobiło się już ciemno, tak jak zrobiłby tow domu. Zamiast tego każe mu spojrzeć na tarczę zegarka, chociaż Fred dopiero zaczyna uczyć się odczytywać godzinę.

– Mała wskazówka jest na jedenastce, widzisz?A to znaczy, że już jedenasta.

– Chcę banana – płacze Fred. –O jedenastej dostaję swojego banana.

– O jedenastej rano,a teraz jest jedenasta wieczorem.

– Wtedy mamusia kładzie mnie do łóżka.

Skóra na szyi Archiego nieprzyjemnie się napina.

– Przecież już leżysz – mówi. – Ja cię położyłem.

Odwraca się plecami do Freda. To niegrzeczne, jednak właśnie tak Archie postępowałw domu, więc myśli, że może braciszek zrozumie aluzjęi pójdzie spać. Po chwili uznaje, że jego fortel musiał zadziałać, bo chłopak się uciszył, jeśli nie liczyć kilku pociągnięć nosemi świszczącego oddechu. Jego twarz jest blada, ale nie zupełnie biała, jak wtedy, gdy słońce schowa się za chmurami.

Ten świszczący oddech oznacza, że coś jest nie tak.

Fred się rozchorował.

Archie rozumie, że jego braciszek jest głodny, bo jemu też burczyw brzuchu. Gdyby byłw domu, powiedziałby, że „umieraz głodu”, lecz tutaj boi się użyć tych słów, na wypadek gdyby okazały się prawdą. Na wypadek, gdyby naprawdę umierali tuz głodu, oni Fred. Archie nie chce kłamaći nie chce mówić rzeczy – potwornych rzeczy – które mogą być prawdziwe. Na wypadek, gdyby to miało sprawić, że staną się prawdziwe, jakby za sprawą złego czaru.

Dlatego kiedy Fred mówi, że „mamusiai tatuś nigdy nie przyjdą”, Archie każe mu się zamknąć. Tylko wtedy denerwuje się na młodszego brata. „Oczywiście, że przyjdą, zamknij się”.

Archie otwiera oczyw ciemności. Nie musi już udawać przed Fredem, nie teraz. Nawet jeśli braciszek nie śpi, nie może go widzieć. Zobaczył wskazówki zegarka, bo ten ma podświetlaną tarczę, ale tutaj jest za ciemno, żeby mógł dostrzec Archiego,a poza tym Archie odwrócił się do niego plecami. Może teraz dłubaćw nosie albo płakać – może płakać za mamąi za tatą,o ile tylko będzie to robił po cichu –a Fredo niczym się nie dowie. Nie zobaczy twarzy Archiego, jedynie tył jego koszulki,z której sterczy metka.

Archie powinien był włożyć piżamę przed pójściem spać. Przebrał Freda, ale było to bardzo trudnei pod koniec tak się zmęczył, że ze swoją dał sobie spokój; położył sięw koszulcei szortach. Pierwszy raz tak zrobił, pierwszy raz złamał zasady. Powinien był też umyć zęby, ale nie umył. Kazał umyć zęby Fredowi,a potem udał, że robi to samo, kiedy Fred korzystałz wiadra.

Trochę go niepokoi, że zaczął łamać zasady, lecz czuje się też odważny, tak jak wtedy, gdy przeciwstawił się Saulowi Wellerowiw szkole. Zamiast uderzyć mocniej Archiego, Saul przybił mu piątkę. Czasami warto łamać zasady.

Metka koszulki łaskocze. Kark Archiego jest kościstyi boli go każdy skrawek ciała. Cały czas mu zimno. Gdyby byłw domu, przykryłby się po same uszy. Śpiworem się nie da.W środku jest mokry od potui śmierdzi. Archie nienawidzi smrodu niemal tak samo mocno jak mroku, chociaż nigdy się do tego nie przyzna, nie przed Fredem, nawet nie przed samym sobą.

W domu mają sypialnię na samej górzei mama kiedyś mówiła, że zawiesi im specjalne zasłony, które nie wpuszczają światła, ale nigdy tego nie zrobiłai Archiego to cieszyło, bo on nie lubi ciemności,a poza tym za oknem rośnie drzewo,a na nim jest gniazdo kosa. Gdybyw oknach wisiały specjalne zasłony, nie mogliby oglądać kosa.

Archie żałuje, że tu na dole nie ma żadnego okna.

Alei tak widziałby tylko ziemię, gęstąi czarną.

Nawet gdyby okno byłow suficie, tak jakw domu Saula Wellera, widziałby przez nie tylko ziemię.

Są zakopani, zakopani pod ziemią.

Ta myśl przyprawia goo mdłości, jego nadgarstki pulsują, jakby dopiero co skończył wyścig.W buzi Archiego pojawia się kwaśny posmak, jakby wymiotów. Nie chceo tym myśleć. Zaciska powiekii wyobraża sobie kosa, jego żółty dzióbi mrugające oko, spoglądające na nich spomiędzy gałęzi drzewa za oknem na piętrze. Przez to okno wpada światło; rzuca paskina podłogę przed łóżkiem Archiegoi łóżkiem Freda.

Fred mamrocze przez sen.

– Mamusiu. Mamusiu…

Powinien być cicho. Obaj powinni być cicho. To jest pierwszai najważniejsza zasada. Obiecali, że będą cicho.

Archie zaciska dłońw pięśći przykłada do ust, żeby powstrzymać się przed uciszaniem Freda, przed powiedzeniem mu: „Wszystko będzie dobrze. Mama zaraz przyjdzie, wszystko będzie dobrze”. Archie nie chce kłamać.

Nie można kłamać, zwłaszcza młodszemu bratu.

Część I

1

Teraz

SIERŻANT NOAH JAKE obserwował posterunkową Debbie Tanner, która podchodziła do kolejnych biurekz puszką pełną wypieków, niczym tancerka burleski zbierająca napiwki. Sierżant Ron Carling włożył rękę do puszki, jednocześnie gapiąc sięw dekolt posterunkowej Tanner, jakby ktoś przypiął do jej piersi plastikowe oczy. Debbie miała ogromny biust; sprawiał, że zwykła biała koszula wyglądała jak baskina.

– Muffinki – powiedziała. – Domowe.

Carling wziął muffinkęz puszki, dając odpowiednie znaki zadowolenia. Odkąd Debbie zaczęła pracować na posterunku, przytył kilka kilogramów.

Odezwał się telefon Noaha: wiadomość od Dana. Niezbyt bezpiecznaw pracy,a nawet bardzo niebezpieczna. Noah przejechał palcem po tekście, ukrywając uśmiech. Puszkaz wypiekami wylądowała mu pod nosem.

– Weź dwie – rozkazała Debbie. – Chyba że Dan nie lubi słodyczy. – Posłała mu konspiracyjny uśmiech. – Ale skoro umawia sięz największym ciachemw londyńskiej policji, domyślam się, że jednak lubi. – Podetknęła mu puszkę. – Świeżutkie, piekłam dzisiaj rano.

– Dzięki, ale dopiero co jadłem śniadanie.

O której ona wstaje, że ma czas upiec blachę muffinek przed dziewiątą?

– Zostawię ci jedną na później. – Wyjęła jedno ciastkoi położyła je obok klawiatury Noaha, gdzie zerkało na niego znad papierowej papilotki. – Następnym razem upiekę jamajskie. Bananyi orzechy pekan. Może twoja mama ma przepis?

– Sierżancie Jake, mogę na chwilę? – Komisarz Marnie wychynęła zza progu swojego biura. Wyglądała bardzo schludniew grafitowym kostiumie,z rudymi lokami spiętymi nad karkiem.

Noah odszedł od biurka, chowając komórkę do kieszeni.

Posterunkowa Tanner ruszyła za nim do biura Marnie, potrząsając swoją puszką.

– Muffinkę? Piekę jez cukinią. Są znacznie zdrowsze niż tez masłem. Oczywiście pani inspektor nie musi dbaćo figurę. – Spojrzałaz góry na płaską klatkę piersiową Marnie, uśmiechając się ze współczuciem,a potem sięgnęła ręką do stojącej na brzegu biurka doniczkii badawczo pogrzebała palcamiw ziemi.

Marnie usiadław fotelui kiwnęła głową na Noaha, żeby zajął miejsce po drugiej stronie biurka.

W doniczce rósł kaktus, który – jeśli miał odpowiedni nastrój – wypuszczał pająkowate kwiaty. Właśnie znajdował sięw odpowiednim humorze, jednak Debbiei tak sprawdziła ziemię, jakby komuś tak zajętemu jak komisarz Rome nie można było powierzać dbaniao kaktusy. Noah skrzywił się na tę poufałość,a Marnie zapytała tylko:

– Jak idą prace nad dokumentacją?

– Się robi, pani komisarz – odparła Debbie. Obróciła się na pięciei wróciła do biurka, kołysząc dziobem swojego okrętu. Nic dziwnego, że Ron Carlingi reszta się gapili.

Noah się nie gapił. Patrzył właśnie na komisarz Rome, której twarz przyjęła wyraz skupienia: nowa zmarszczka, cienka jak nić, na grzbiecie nosa.

– Co się stało?

– Znaleźli ciała.W Snaresbrook…

– Ile?

– Dwa. – Patrzyła mu cały czasw oczyz pewnym współczuciem. – Dwa ciała małych dzieci.

Jego pierwsza sprawaz martwymi dziećmi; cóż, zdawał sobie sprawę, że to się wydarzy prędzej czy później.

– Snaresbrook, to jest…

– Na wschodzie, za Leytonstone… Zazwyczaj tam nie działamy. – Marnie odsunęła krzesłoi wstała, czekając, aż Noah zrobi to samo. – Ale to teren pod jurysdykcją londyńskiej policji,a ja znam to miejsce,a raczej tę ulicę. Dlatego przekierowali telefon do nas.

– Co to za miejsce?I skąd je znasz?

– Blackthorn Road. – Marnie sięgnęła po torebkę. – Prowadziłam tam śledztwo osiemnaście miesięcy temu.

Zanim Noah dołączył do zespołu.

– Co to była za sprawa?

– Przemoc domowaz komplikacjami – powiedziała szybko, ucinając słowa, myślami już byław Snaresbrook.

– Jakie komplikacje? – dopytywał dalej Noah.

– Zaginęło dziecko. Na początku wyglądało to na porwanie alboi gorzej.

– Ale tak nie było?

Marnie pokręciła głową.

– Znaleźliśmy dziewczynkę całąi zdrową. Nie istnieje oczywiste powiązanie między tamtą sprawą i… tą.

Ton, jakim wypowiedziała słowo „tą”, przyprawił Noahao ciarki.

– Tylko tyle, że jednoi drugie wydarzyło się na tej samej ulicy.

– Cztery domy dalej.I to już dawno temu, sądząc po tym, co znaleźli.I gdzie. – Zauważyła jego pytający wzrok. – Pod ziemią. Odbył się pogrzeb, jednak niew typowym sensie. Wiem niewiele więcej. Poprosiłam sierżanta Carlinga, żeby wstępnie przejrzał bazy osób zaginionych. Ty pojedziesz ze mną na miejsce.

Wyobraźnia Noaha podsuwała mu różne obrazy, jeden gorszy od drugiego.

Pogrzeb, jednak niew typowym sensie…

Marnie złapała go delikatnie za łokieć,a potem kiwnęła na drzwi.

– Sprawdźmy to.

2

POTPRZYKLEJAŁKOSZULĘ do dolnej części pleców Marnie. Instynkt podpowiadał, by zatkać nosw ramach protestu przeciwko słodkieji intensywnej woni rozkładu. Mucha plujka musnęła jej nadgarsteki Marnie wzdrygnęła się mimo lateksowych rękawiczek. Owad przyleciałz góry, skuszony smrodem. Nie wylęgł się tutaj. Gdyby tak było,w całym pomieszczeniu roiłoby się od much. Jedna samotna plujka poleciała za nią na dół, szukając źródła zapachu, najpierw wypełniła ciemność swoim bzyczeniem,a potem, podobnie jak Marnie, przysiadła koło posłania. Nie było sensu jej odganiać; mucha znalazła to, co muchy lubią najbardziej: gnijące mięso.

Każdy mięsień ciała Marnie wrzeszczał, żeby wyszła, uciekła, krew buzowała od adrenaliny, skóra świerzbiła od stresu. Mimo to Marnie została na swoim miejscu, kucając obok prowizorycznego posłania. Nie mogła ich zostawić, jeszcze nie; tu na dole,w mroku, można się było wystraszyć.

Plujka ucichła, zaczęła chodzić. Marnie nie próbowała jej przegonić,w pewnym sensie wdzięczna za jej obecność, za te niemal ludzkie dźwięki. Tu na dole,w mroku, było zbyt cicho.

Wysoko nad głową przyczaiło się niebo.

Mały prostokąt nieba, zbyt daleko, by dawać ciepło albo światło; Marnie musiała polegać na ustawionych na szeroki kąt trzech policyjnych latarkach, świecącychw interwałach po całym pokoju.

O ile można to nazwać pokojem: dziesięć na piętnaście metrów betonowych ściani podłogi, posiniaczonych od wilgoci. Sufit podtrzymywały dwa cementowe filary.

Prawie cztery metry pod ziemią.

Pułapka.

Pogrzeb, ale niew typowym sensie…

Noah słusznie się wzdrygał, kiedy powiedziała to samo na komisariacie. Poleciła mu zostaćz rodziną, która znalazła to miejsce, na świeżym powietrzuw ogrodzie na Blackthorn Road czternaście. Potem zeszła na dół, ponieważ musiała zobaczyć,z czym mają do czynienia.

Do wewnątrz wchodziło się przez właz, po zardzewiałej drabince. Szczeble wgryzały sięw rękawiczki na jej dłoniach, oddając ostre płatki pomarańczowego żelaza.

Białe światło latarek paliło surowe ścianyi prowizoryczne posłanie.

Marnie nie potrafiła mu się dokładnie przyjrzeć. Nie była jeszcze gotowa. Zamiast tego rozglądała się po podłodze, patrzyła na porozrzucane puszkii ubrania, książeczkiz obrazkamii zabawki. Starała się niczego nie ruszyć, by zachować szacunek wobec miejsca zbrodni. Czekała na Fran Lennoxi techników. Przeszywała wzrokiem ciemność, szykując mentalny spis, jeszcze zanim powstanie ten oficjalny.

Dwie pary małych czarnych adidasów zapinanych na rzepyw nogach łóżka. Dwie niebieskie kurtkiz wzoremw stylu moro wisiały na gwoździu wbitymw ścianę. Kilka książeczek dla dzieci leżało na betonowej podłodze. Napuchły, tak jak książka telefoniczna, która leżała na deszczu przed pustym domem. Tusz rozmazał się na okładkach, zmieniając kaczuszki, szczeniaczkii robotyw potwory.

Przy jednej ze ścian stała niska piramidaz puszek po jedzeniu. Wilgoć pozbawiła je etykieti wżarła sięw aluminium, zostawiając turkusowe plamy. Puszki miały zawleczki,z których trudno się korzystało małymi palcami. Materiałowe zabawki – małpkaw koszulcew paski, wiewiórkaz czerwonym ogonem – zapadły się, namokły, spuściły główki. Porzucona układanka rozłożyła się na kawałki zielonego papieru. Na pudełku widać było farmę pod błękitnym niebem. Puzzle były dość proste, by mogły je układać przedszkolaki, ale wilgoć sprawiła, że nieba nie dało się odróżnić od trawy,a unikalne kształty elementów rozpadły się zupełnie.

Na widok układanki zapiekły ją oczy. Jak okrutne było zostawić obrazekz zieloną trawąi błękitnym niebemw miejscu, gdzie znajdowały się tylko szary cementi sina wilgoć?

Nasłuchiwała przez moment odgłosów ze znajdującego się wyżej ogrodu, ale nic do niej nie docierało. Gruba warstwa betonui metr gleby zagłuszały wszelkie dźwięki, czy toz góry, czyz dołu.

Rzeka płynęła nie tak daleko od ogrodu; Marnie czuła jej zapach. Zalała to pomieszczenie,a potem odpłynęła? Czy mieli do czynienia ze śmiercią przez utonięcie? Wątpiław tę wersję wydarzeń.

W otrucie też. Ciała były zbyt… Szukała odpowiedniego słowa: zbyt spokojne? Odprężone? Żadne określenie nie pasowało, jednak otrucie wyglądałoby inaczej. Ciała na posłaniu tuliły się do siebie. Jakby spały, choć było inaczej.Z jednej drobnej, kruchej dłoni zwisał zegarek. Już dawno przestał tykać.

Co miała przed oczami? Ofiary powolnej śmierciz głodu? Choroby? Uduszenia?

Zapewne nie to ostatnie; skoro są tu wilgoći pleśń, musiało też przedostawać się powietrze, przypadkiem albo zgodniez planem. Raczej planowo, zgadywała. Znajdowała sięw bunkrze, najprawdopodobniej zbudowanym do przechowywania zapasów, ale nie mogła też wykluczyć paranoiz czasów zimnej wojny. Zbudowano go dla żywych, nie dla zmarłych.

A jednak nie przeszkodziło to komuśw zrobieniu… tego.

Dotknęła dłonią boku prowizorycznego posłania, chociaż teraz nie miało to znaczenia.I tak się spóźniła. Jak się domyślała, naweto kilka lat. Cztery, pięć? Może więcej. Fran Lennox będzie wiedzieć. Już byław drodze, razemz całym zespołem techników. Ślady były zimne, zbyt zimne, żeby dwadzieścia minut zwłoki zrobiło różnicę.

Jeszcze chwilai Marnie zajmie się pakowaniem wszystkiego do torebeki wypisywaniem etykiet. Jeszcze chwilai będzie detektywem.W tym momencie wolała być po prostu człowiekiem. Przerażonym człowiekiem, który siedzi razemz dwoma innymi, mniejszymi ludźmi. Tylko sekundę; Fran zaraz tu będzie.

Marnie szepnęła to do ciał na posłaniu:

– Już jedzie. Zaraz tu będzie.

Odwróciła wzroki spojrzała na ścianę, przy której stała piramidka puszek. Bunkier urządzono jak przestrzeń mieszkalną: jedzenie trzymano jak najdalej miejsca, gdzie znajdowało się wiadro przykryte spleśniałym ręcznikiem. Łóżko zostało odgrodzone od miejsca do zabawy poprzez stworzenie przestrzeni do ubierania sięi rozbierania. Poziom organizacji sugerował, że nie chodziłoo tymczasowy pobyt. Raczej trwałyi ostateczny, tak jak śmierć. Nędzny.

Wyobraziła sobie pakowaniei opisywanie zawartości bunkra. Większość rzeczy rozsypie się przy pierwszym dotknięciu. Nawet puszki, gdzie rdza przeżarła zawleczkii zakwitław postaci upiornych zielonych kwiatów. Widok puszek coś jej przypominał, coś ją ciągnęłoz tyłu głowy. Stal pragnie być utlenionym żelazem. Tego się nauczyław szkole, zapamiętała słowa nauczycielki: „Wykopujemy jei ubijamy na stal, ale to nie trwa długo. Stal pragnie być utlenionym żelazem”. Czajniki, puszkii samochody, fundamenty tysiąca wieżowców,a wszystko toz tym samym zapałem pragnie na powrót stać się utlenionym żelazem, zardzewieći upaść. Właśnie to się działo tutaj,w mroku. Czuła posmak żelaza na języku; przypominał krew.

Wycelowała światło latarki na najbliżej stojącą puszkę, żeby sprawdzić, czy ktoś próbował ją otworzyći co znajdowało sięw środku.

Na resztkach jednejz etykiet udało jej się rozczytać: brzoskwinie.

Próbowała przypomnieć sobie smak brzoskwińz puszki.Z pewnością jadła takiew dzieciństwie. Słodki, mokry, różowy smak, chociaż sam owoc był pomarańczowy. Wyciągnęła rękęi dotknęła metalu samą opuszką palca. Rdza zaszeleściła pod lateksową rękawiczką niczym pióra.

Nie zdejmą tutaj żadnych odcisków palców.

Jak mająw takim razie odnaleźć sprawcę?

Musiała się dowiedzieć, kto był odpowiedzialny za to, czego nie potrafiła pojąć.

Kiedy Marnie kucała, komórka wbijała jej się boleśniew biodro. Światło latarki nie rozpraszało mroków. Tylko mieszało cienie, jak patyk błoto. Rozejrzała sięw poszukiwaniu latarek dzieci.Z pewnością nie oczekiwano po nich, że będą się ubierać po ciemku albo korzystaćz wiadra po ciemku,i po co im książki, jeśli…

Pod poduszkami.

Kładły latarki pod poduszkami, żeby były bezpiecznei na wyciągnięcie ręki. Tuliły się do siebiez powodu ciemności. Wystraszone…

Wystraszone.

Nie, to słowo nie byłow stanie wyrazić tego, co czuły.

Wyprostowała się, ale tylko tyle, by telefon nie wbijał jej sięw biodro. Zaprosiła Noaha Jake’a na to przyjęcie; jego pierwszą sprawęz martwymi dziećmi. Poczuła wyrzuty sumienia. Odwiedziła już wiele miejsc zbrodni. Nigdy nie był to przyjemny widok. Jednak ten tutaj należał do najgorszych. Ciało Marnie całe się napinało, wysyłając do mózgu sygnały ostrzegawcze. Powinna wracać na górę, na świeże powietrze.

Nie możesz zostawić ich tutaj samych.

Nie mogła. Dopóki nie pojawią się technicy. Rodzinaw ogrodzie…

Rodzina, która odnalazła bunkier – ile wiedzieli?

Dół wykopanow ich ogrodzie, gdzie bawiły się ich dzieci. Marnie jeszcze żadnego nie poznała, ale rozmawiała jużz ich ojcem. Właśnie pracował nad nową grządką na warzywa, kiedy natknął się na bunkier,i wciąż był bladyz szoku, kiedy pojawili się Marniei Noah; jego szpadel leżał porzucony,z brzegiem wyszczerbionym przez kontaktz pokrywą włazu.

– Wprowadziliśmy się rok temu – mówił przez zadławione gardło. –W planach nie uwzględniono niczego podobnego. Sprawdziłem wyniki badania gleby na wypadek zanieczyszczeń, plany rur ściekowych. Nic.I dlatego uznałem, że można tam zejść… – Raz po raz wycierał ręceo spodnie. Oczy miał szeroko otwarte, nos zatkany. Przystojny mężczyzna, tylko bladyz szoku. Terry Doyle.

Czekałw ogrodzie na Marniei Noaha. Jego żona, Beth, zostaław domu, daleko od ciał, bo ogród był duży. Marnie zauważyław oddali twarz kobietyz małym dzieckiem na kolanach, które trzymało palecw buzi.

– Jak długo… – Terry wyszeptał do Marniei Noaha, kiedy stali nad wejściem do bunkra. – Jak długo tam leżeli?

– Ustalimy to. Panie Doyle, niech pan poczeka razemz żonąw domu. Sierżant Jake się państwem zajmie.

– Nie mogłem… Nie chciałem ich zostawiać samych. – Jego źrenice, które próbowały przyzwyczaić się do światła po pobyciew ciemnościach, zwężyły się. – Wydawało mi się to niewłaściwe. To jeszcze maleństwa…

– Rozumiem. Sierżancie Jake…?

Noah chwycił delikatnie mężczyznę za ramięi poprowadziłw stronę domu, gdzie czekała jego żona. Marnie zeszła po drabinie do bunkra, uruchamiając policyjne latarki, żeby rozproszyć mrok. Na końcu drabiny przystanęła, nasłuchując odgłosów dwóch mężczyzn idącychw stronę budynku. Ledwo dało się ich słyszeć, przez co zaczęła się zastanawiać, czy to możliwe, by nawoływaniai krzyki mogły się wydostać spod ziemi. Na pewno nie usłyszeliby ich Doyle’owie, którzy wprowadzili się tutaj ledwie rok temu. Wcześniej wszędzie dokoła znajdowały się łąki.

Marnie zjawiła się kiedyś na Blackthorn Road, kiedy domy były jeszcze nowe, osiemnaście miesięcy temu. Ciała znajdowały się na dole znacznie dłużej.

Terry Doyle nie chciał ich zostawiać samych. Marnie go za to polubiła. Większość ludzi czułaby obrzydzenie, choćbyz powodu zapachu. Terry wyraźnie byłw szoku, alew taki sam sposób jak Marnie. Nie próbował uciekać, chociaż widział dokładnie to samo, co ona.

Jak głęboko zdążył zejść, zanim zdał sobie sprawę, co znalazł? Fran będzie potrafiła odpowiedzieć na pytanie, jak długo ciała tu leżały. Na pytania Marnie też odpowie, te dotyczące przyczyny śmierci.

Jeśli im się poszczęści, Fran znajdzie też dowody na to, kto to zrobił, żeby Marnie mogła zacząć wykonywać swoje obowiązki należycie, zamiast kucać tutajz przekonaniem, że się spóźniła…

Z góry padł na nią cień. Wspinał się chwilę po szczeblach, jakby wystraszony światłem,a potem zatrzymał się na jej karku. Kiedy to się stało, zapiekło ją uczucie, że jest obserwowana.

Podniosła wzrok na otwarty właz, zupełnie ślepa.

Kiedy jej oczy się przyzwyczaiły do światła, zobaczyła zarys głowyi ramion.

Kogoś niższego niż Noah Jake czy Terry Doyle.

Czyżby chłopiec…?

Nastolatekz twarzą przysłoniętą przez niebo.

Marnie zadrżała. Wspomnienie na moment nią zawładnęło, ciągnącz dala od mrokui smrodu śmierci,i żałosnego zawiniątka, które najpierw zobaczyław oczach Terry’ego Doyle’a,w inne miejsce, gdzie też kucała, bojąc się podnieść wzroki bojąc się odejść.

Plujka, bzycząc przy jej nadgarstku, przywróciła ją do teraźniejszości.

Zamrugałai kiedy znowu popatrzyła, chłopiec zniknął.

Został tylko jego duch, odcisk na siatkówce, na tle przyczajonego nieba.

3

WEWNĄTRZNAMIOTUTECHNIKÓW pachniało zielenią. Nie śmiercią, lecz kompostem.

Po prawej stronie Noahaz włazu wydobywało się zatęchłe, wręcz stężałe powietrze. Ziemia, po której chodził, przypominała gąbkę. Cieszył się, że zostawił marynarkęw samochodzie; na polietylenowych ściankach namiotu zaczynały wykwitać krople, podobnie jak na skórze sierżanta Jake’a.

– Mamy tu do czynieniaz penicyliną. Uwielbia rosnąć na martwym mięsie. – Fran Lennox posłała mu przez ramię ponury uśmiech. – Właśnie czymś takim karmią chorych ludzi.

– Milusio. – Od samego patrzenia na wąski właz Noah dostawał zawrotów głowy; nie potrafił sobie wyobrazić, jak Marnie czuła się tam na dole,w ciemności,w obecności dwóch ciał.

Kiedy na Blackthorn Road przyjechała ekipa techników pod dowództwem Fran, komisarz Rome poszła do domu, prosząc Noaha, żeby nadzorował prace na miejscu zbrodni. Domyślał się, że miał to być sprawdzian jego determinacji.

Technicyz wyjątkową ostrożnością wynieśli ciała na powierzchnię, tak by penicylina zachowała sięw nienaruszonym stanie; jej cieniutkie nitki wystawałyz zapadniętych przegród nosowych na drobnych twarzyczkach. Spod częściowo rozłożonej już skóry wystawały białei okrągłe kości czaszek.

– Bunkier nie był szczelny?

– I bardzo dobrze; gdyby tak było, rozkład postępowałby szybciej. – Fran nie odwracała wzroku od ciał. – Musiałam kiedyś otworzyć hermetyczną trumnę… Jak zupaw satynowej misce.

Noah obserwowałw ciszy, jak kobieta nadzoruje przygotowania zwłok do transportu. Bolała go głowa. Nie chodziłoo fizyczny ból, raczej nieustanne pulsowanie. Czasamiw tym zawodzie czuło się, jakby samym pozostawaniem przy życiu robiło się komuś afront.

Martwe dzieci miały sześć, może siedem lat. Maluchy. Pleśń uczyniłaz nich staruszkówz białymi brodami.

Członek zespołu Fran schował ubrania znalezionew bunkrze do plastikowych torebek: buty sportowei pulowery. Kurtki wojskowez nadrukiem moro. Mniejsze ciało obleczone byłow poplamione resztki czegoś, co przypominało czerwoną piżamę.

– To chłopcy? – zapytał Noah.

– Nie możemy tu tego stwierdzić – odparła Fran. Usłyszałw jej głosie ból ukryty pod grubą, ochronną warstwą czarnego humoru. – Nie dożyli okresu dojrzewania, więc ich ciała nie mają wyraźnych cech płciowych.

Oba dało się zmieścić do jednej torby,a i wtedy zostało jeszcze miejsce. Próba rozdzielenia ich tutaj niosłaby ze sobą zbyt duże ryzyko. Fran zajmie się tym zadaniem po powrocie do laboratorium; tam nadejdzie jej kolej na czuwanie.

– Ile czasu twoim zdaniem tam przeleżały?

– Kto wie? – Fran delikatnie położyła rękę na torbie. – Strzelam, że nie żyją od czterech lat, może dłużej.

Dzieci leżały obok siebie, ich ciała stworzyły ciasny przecinek; większe dziecko obejmowało mniejsze,z łokcia został żałosny kłębek kości, na widok którego Noaha zabolały oczy. Kiedy Fran zasunęła suwak torby, zamrugałi poczuł pod powiekami nieprzyjemne pieczenie łez.

Gdy się wyszłoz namiotu techników, ogród Doyle’ów atakował żywymi kolorami. Dom wciąż miał świeży wygląd nowego budynku. Trzy kondygnacje, pokryty dachówką dach oszpecony panelami słonecznymi, bliźniacze zielone zbiorniki na deszczówkę. Po obu stronach długiego trawnika ziemia została skopana. Warzywnik; Noah rozpoznawał liście pomidorów, rzodkieweki buraków.

– Czy to nie okropne? – Debbie Tanner szła przez trawnikw jego stronę. Na jej twarzy malowała się konsternacja. – Ile twoim zdaniem miały lat? Sześć, siedem? Takie maluchy…

– Znaleźliście cośw bazie osób zaginionych?

– Ron ciągle nad tym siedzi. Nie ma nicz ostatnich pięciu lat, ale niewiele danych dostaliśmy.

– Jak się trzymają Doyle’owie?

– Ratownicy szukająu nich objawów szoku, zwłaszczau ojca. Ponoć się cieszy, że żona nie zaglądała pod ziemię. Biedaczek nie trzyma się najlepiej, wypłakuje sobie oczy. Szefowa jestz nimi, odprawia te swoje czary.

– Co masz na myśli? Noah znał odpowiedź na to pytanie, jednak chciał usłyszeć, jak posterunkowa opisałaby to, co robi komisarz Rome.

– No wiesz. Przy niej czują się, jakby na całym świecie najważniejsi byli właśnie onii to, co zobaczyli. Jest genialna. Większość komisarzy nawet nie zbliża się do świadków czy ofiar. Chyba że ktoś się poskarży.A już na pewno ja nigdyz takimi nie pracowałam. Ona ma chyba jakąś specjalną empatię po tym, co jej się przydarzyło.

Debbie poznała szczegóły na temat przeszłości Marnie,o których Noah nie miał pojęcia, dopóki Tanner nie zaczęła się nimi dzielićz ludźmi na komisariacie. Pracowałw zespole Marnie niecałe osiemnaście miesięcy. Historie Debbie pochodziły sprzed pięciu lat. Noah ostrzegł ją, żeby upewniła się, że Marnieo niczym się nie dowie – anio odkryciach Debbie, anio tym, że rozpowiadao nich beztrosko innym policjantom – ponieważ mogło się to źle skończyć. Marnie miała prawo do prywatności,a nawet jeśli nie, Noah wiedział, że będzieo nią walczyćz taką samą determinacją,z jaką walczy, żeby dotrzeć do prawdy na temat wydarzeń, które doprowadziły do śmierci dzieciz bunkra.

– Dziennikarze już coś zwęszyli?

– Jeszcze nie, ale wiesz, jacy oni są. Rzecznik jest jużw drodze. – Debbie objęła sięw pasie. – Takie maluchy zawsze trafiają na pierwszą stronę.

Nie te maluchy albo nie pięć lat temu, inaczej pojawiłyby sięw bazie osób zaginionychi już poznaliby ich nazwiska.

Więc kim były te dzieci?I dlaczego nikt nie zgłosił ich zaginięcia?

4

ZIEMIA Z OGRODU DOYLE’ÓW została wniesiona do wnętrza domu pod podeszwami butów, tworząc ciemny pas od drzwi do kuchni. Ta sama ziemia znajdowała się pod paznokciami Terry’egoi jego żony.

– Zakładamy ogródek warzywny, zachęcamy dzieci, żeby były samowystarczalne. – Terry wytarł ręceo spodnie. Były zaczerwienione, jakby mył je więcej niż raz od czasu znalezienia bunkra. – Dzięki Bogu akurat pracowałemw tamtym miejscu sam.

Marnie będzie musiała zabrać mu buty, może nawet ubrania;w zależności od tego, jak blisko podszedł do ciał.

– Wspominał pan, że na planach nie zaznaczono nic przypominającego bunkier?

– Nica nic. Dlatego uznałem, że można bezpiecznie podnieść właz.

– Łatwo to panu przyszło?

– Raczej łatwo. Podnosiłem już kamienie, które ważyły znacznie więcej. – Wzdrygnął się, jakby przyszło mu do głowy, że Marnie uzna to za przechwałki. Mężczyzna miał trochę ponad metr osiemdziesiąti szczupłą sylwetkę, był wyraźniew dobrej formie jak na czterdziestolatka. – Gdybym wiedział, co jestw środku… Kiedy tylko je zobaczyłem tam, na dole, zadzwoniłem na policję. Alei tak zanieczyściłem miejsce zbrodni. – Wykrzywił usta. – Przepraszam, przeze mnie będzie państwu trudniej znaleźć tego, kto to zrobił… Przepraszam.

– Nie dało się tego uniknąć. – Marnie sięgnęła po kubek herbaty zaparzonej przez Terry’ego,a swoje następne pytanie zadała najdelikatniej, jak potrafiła: – Jak głęboko pan zszedł?

– Cztery, może pięć stopni? – Jego głos był ochrypły,w oczach płonęły łzy; takie, jakie próbuje się za wszelką cenę powstrzymać.

– Czy pan, bardzo przepraszam… Czy pan czegoś dotykał? Oprócz drabiny?

Wzdrygnął się.

– W żadnym wypadku.

– Świetnie. Niestety będę musiała zabrać pańskie buty, żeby wykluczyćz dowodów wszystko, co mógł pan wnieść do środka.

Kiwnął głową,a Marnie odczekała chwilę, żeby dać mu do zrozumienia, że ta część przesłuchania już za nimi.

– Wiele pan już zdążył zrobić. – Ziemia została przekopana więcej niż raz. – Pierwszy raz napotkał pan coś nietypowego? Nie mam na myśli bunkra, inne rzeczy. Jakieś ubrania, może biżuteria?

– Nic takiego nie widziałem. Kopiemyw ogrodzie już od kilku miesięcy, szykujemy ziemię pod zasiew. Gleba na początku była niewiele warta. Udało nam się ją trochę użyźnić.

– Jak to się robi? Jak się użyźnia glebę?

– Kiedy się tu wprowadziliśmy, na działce był głównie piasek. Jest chyba tańszy, więc dobry pod budowę, ale do uprawiania się nie nadaje. Jałowy, to po pierwsze, ale też źle trzyma wodę. Musiałem położyć bardzo dużo kompostu, przekopywać gow czasie zimy. – Pokazał gestem, jak to się robi. Marnie dostrzegła siłęw jego nadgarstkach. – Do wiosny mieliśmy całkiem znośne podłoże do warzywnika.

– Terry jest świetnym ogrodnikiem – powiedziała Beth. – Zajmuje się większością ogrodów na tej ulicy. Kobieta odezwała się po raz pierwszy, odkąd całą trójką zebrali sięw kuchni.

– Dobrze jest, gdy dzieci mają poczucie stałościi uczą się bycia samowystarczalnymi.

– Będziemy musieli się stąd wyprowadzić? – zapytał Terry. – Na czas dochodzenia?

– Obawiam się, że tak. Tak będzie najlepiej. Przez jakiś czas będzie się tu kręcić dużo ludzi. Nie będzie chwili spokoju.

Pojawią się dziennikarze. Czuła już na karku ich ciekawski wzrok. Inspektor Tim Welland też był jużw drodze. Jak to ujął, „żeby sprawdzić, czy sprawa bardzo śmierdzi, jeszcze zanim się rypnie”.

– Byłoby miło, gdyby znalazło się dla nas odpowiednio dużo miejsca, żebyśmy nie musieli się rozdzielać – powiedział Terry. – Wiem, że nie jesteśmy typową rodziną, ale to dla nas ważne. Ciężko na to pracowaliśmy.

Nietypowa rodzina?

– Tommy już śpi. Udało mi się go położyć – oznajmiła Beth, mówiąco dziecku, które wcześniej trzymała na biodrze. – Carmen niedługo wróciz przedszkola. Przyprowadzi ją jednaz innych mam. Ja rano prowadzę jej synka… – Zerknęła na zegar wiszący na ścianie. – Jest jeszcze Clancy…

Terry złapał Beth za rękę.

– Jesteśmy świeżo upieczoną rodziną zastępczą. – Na jego twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. – To za nasze grzechy. Gdybyście wysłali nas tam, gdzie możemy zostać razem…

Marnie wiedziała, co powiedziałby na to Tim Welland. Jej priorytetem było dbanieo miejsce zbrodni; służyła przede wszystkim tym, którzy już nie żyli.

– Od kiedy są państwo rodziną zastępczą?

– Odkąd się tu wprowadziliśmy. To jedenz powodów, dla których chcieliśmy mieć duży dom.

– O ilu dzieciach mówimy?

– Na razie tylkoo jednym. – Terry ścisnął dłoń żony. Marnie by tego nie zauważyła, gdyby Beth nie skrzywiła się, by zaraz zmienić grymasw uśmiech. – Nazywa się Clancy Brand.

– Ile lat ma Clancy?

– Niedługo skończy piętnaście.

– Nie jestw szkole?

– W tej chwili… nie czuje sięw stu procentach dobrze – odparł Terry.

– Pozwoliliśmy mu zostać dzisiajw domu – dodała żona. – Na wypadek gdyby to było coś zaraźliwego.

Kłamstwo zaplamiło jej szyję na czerwono.

Niektórzy ludzie potrafili kłamać bez rumieńców, jednak Beth Doyle do nich nie należała. Była ładna, ale nijaka. Trudno przypomnieć sobie jej twarz, gdy nie znajduje sięw zasięgu wzroku. Delikatne ustai oczy, jasne włosy, które wyglądają na czyste tylko zaraz po myciu.

– Czyli obok Tommy’egoi Carmen… Clancy jest trzecim dzieckiemw domu?

– Jest jeszcze czwarte. – Beth położyła dłoń na brzuchu. Ciąży nie było jeszcze widać, wystający brzuszek skrywała dżinsowa koszula.

– Gratulacje – powiedziała Marnie.

– To duży dom. Potrzebuje dzieci. Wszyscy mówią, że mamyw sobie tyle miłości, że trójka to za mało… Jeśli kuchnia była miejscemw pewien sposób reprezentatywnym,w całym budynku dało się zauważyć piętno Doyle’ów: było przytulnie, lecz wszędzie panował bałagan, ślady po kubkach na stole, który wyglądał, jakby wybuchł na nim słoik pasty marmite; pobojowisko po rodzinnym śniadaniu. Dziecięce rysunki wisiały na ścianach, zaraz nad tłustymi odciskami palców na wysokości najwyżej metra. Marnie nie lubiła bałaganu, jednak bałagan oznaczał życie – ryzyko, odwagęi porażkę, wszystko to, co ważne.

Hałas dochodzącyz ulicy podniósł Beth na nogi.

– To pewnie Vic przywiozła Carmen – oznajmiła, ruszającw stronę drzwi wejściowych.

Terry wstałi zaczął sprzątać kubki ze stołu. Marnie mu pomogła, sięgając po porzucony talerz pomarszczonych cząstek pomarańczyi zanosząc go do kosza.

– To na kompost – rzucił Terryi krzywiąc się, przejął naczynie. – Dzięki. – Wyrzucił owoce do zielonego kubłaz drewnianą pokrywą.

Umył kubki, najpierw lejąc niewielką ilość gorącej wody,a potem odkręcając ją mocniej,i zaczął szorować swojei tak już wyszorowane do czerwoności ręce; silne nadgarstki wykręcał raz po raz pod strumieniem wody, aż zbielały, by potem od gorąca znowu przybrać rumiany odcień.

– Jeśli chce panz kimś porozmawiać – powiedziała Marnie – mogę polecić kogośz biura wsparcia ofiar.

– Dziękuję. – Terry przestał myć ręcei sięgnął po ręcznik, żeby je osuszyć. – Nic mi nie będzie. Myślę, że im mniej obcych ludziw domu, tym lepiej, przynajmniej przez jakiś czas. – Wycierał wilgoć między palcami, patrząc niewidzącym, smutnym wzrokiem.

Ratownicy dali mu zielone światło, jednak Marnie wiedziała, jak podstępny potrafi być szok, jak czasem czai się, by zaskoczyć swoją ofiaręw najmniej spodziewanym momencie, niejeden raz.

– Osoba, którą mam na myśli, jest naprawdę dobra. Nie będzie tylko zadawać pytań. Będzie też słuchać, jeśli tego panu potrzeba. To nie było łatwe doświadczenie,a jakoś nie wyobrażam sobie, by rozmawiał pano z tymz żoną.

– Niew jej stanie – odparł mechanicznie Terry.

– Ja też to widziałam – zauważyła Marnie. – Wiem, jakie to trudne.

Kiwnął głową.

– Dzięki. Jeśli zostawi mi pani numer telefonu, zadzwonię później, kiedy zrobi się tu ciszej.

Marnie spisała numer Eda Bellocai podała go Terry’emu.

Mężczyzna złożył kartkę na pół,a potem jeszcze raz.

– Kiedy dowiedzą się państwo, kim oni są… będziemy mogli poznać ich imiona? – Złożył kartkę po raz trzeci,a potem wyrównał brzeg kciukiem. – Proszę. Chciałbym wiedzieć, jak się nazywają.

Marnie kiwnęła głową.

– Dobrze.

Beth wróciła do kuchniz obrażoną trzylatkąw różowej kurtce,z jasnymi włosamiw rozczochranych warkoczachi usteczkami zaciśniętymi nad zmarszczonąz zaciętości brodą.

– Carmen jest jużw domu – oznajmiła Beth. – Tatuś jest tutaj, popatrz. Przywitaj sięz tatusiem.

Carmen przemaszerowała przez pomieszczeniei stanęła przed ojcem, by zaraz schować twarzw nogawce jego spodnii zawyć. Terry jej nie podniósł, zamiast tego kucnął.

– Miałaś zły dzień, kwiatuszku? – Objął ją ramieniemi zaczął miarowo głaskać po głowie.

Carmen wypłakiwała sięw jego pierś. Łzy gniewu, pomyślała Marnie, sądząc po wściekłych odgłosach wydawanych przez dziewczynkę. Terry popatrzył pytająco na Beth, ona jednak pokręciła głową, pokonana. Mężczyzna wciąż głaskał córkę po włosach.

– Kwiatuszku, wszystko już dobrze. Jesteśw domu.

– Przejdźmy się na spacer, dobrze? – zaproponowała Beth. – Założymy kaloszei poszukamy jakichś kałuży… – Sięgnęła po buty, które wcześniej miał na sobie Terry.

– Przepraszam – przypomniała jej Marnie. – Będę musiała je zabrać.

– Ach. Tak. – Beth rozejrzała sięw poszukiwaniu innej pary gumowców.

Kiedy próbowała odkleić Carmen od ojca, dziewczynka zesztywniałai zaczęła krzyczeć tak głośno, że alarm samochodowyw obliczu tego dźwięku wydawał się przyjemną melodią. Gdy pięć minut później Marnie wyszła, dziecko jeszcze się nie uciszyło.

5

NA BLACKTHORN ROAD Noah uciął sobie pogawędkęz funkcjonariuszem pomocniczym, któryz naukową dokładnością wyjaśniał, dlaczego używana niegdyś taśma policyjna była lepsza od tej aktualnej.

– Tą nową bym sobie nawet tyłka nie podtarł…

Kiedy Marnie wyszłaz budynkuo numerze czternaście, Noah ruszyłw jej stronę.

– Jak się trzymają? Jak się ma Terry?

– Przeżył szok, próbuje sobie jakośz tym radzić… – Odwróciła się, żeby popatrzeć na dom Doyle’ów. – Zostawiłam mu numer do Eda. Co powiedziała Fran?

– Zadzwoni, jak tylko się czegoś dowie. Dzieci są zbyt małe, żeby mogła ustalić, czy to chłopcy, czy dziewczynki. – Zawahał się. – Sądząc po ubraniach, obstawiałbym chłopców. Co myślisz?

– Chłopcy – odparła Marnie, przyglądając się budynkowi – ale mogę się mylić.

Noah wcześniej robił to samo. Tył domu był tylko połową jego historii; musieli spojrzeć na jego twarz widoczną od ulicy. Domy to największe kłamstwa, jakie sobie opowiadamy – nie wyczytał gdzieś tego przypadkiem? Większośćz nich nie zaspokajała po prostu potrzeby posiadania schronienia; raczej była realizacją aspiracjii odbiciem gustów.Z kolei kredyty hipoteczne oznaczały, że nie musisz mieć, wystarczy chęć posiadania.

Dom pod numerem czternaście na Blackthorn Road był smutnyi nijaki, wzruszał szerokimi ramionami do budynku stojącego po lewej. Był ostatnimw szeregu, na nim spoczywał ciężar pozostałych. Drzwi wejściowe pomalowano białą farbą, wyżartą przez pogodę. Przy zamku dało się zobaczyć brudne odciski palców. Po lewej stronie ustawiono trzy kubły na śmieci. Jeśli chodzio kłamstwa, teno numerze czternaście był dość skromny. Cały szereg był boleśnie jednakowy, jak większość świeżo wybudowanych domów. Siedemz każdej strony. Numer czternaście był nieco większy, ale niewiele. Każdy budynek miał trzy piętra,z czego najwyższe stanowiło zaadaptowany strych. Sprawiały wrażenie, jakby jeszcze kilka lat temu ich tu nie było.

– Co się tu znajdowało, zanim wybudowano domy? – zapytał Noah.

– Łąki – odparła Marnie. –I las bukowy.

Buki przetrwałyi teraz otaczały ogród Doyle’ów. Budynków jeszcze tu nie było, kiedy pochowano te dzieciw bunkrze.

– Byłaś tutaj osiemnaście miesięcy temu…

– Kiedy domy były jeszcze nowiutkie, tak.

– Poznałaś mieszkańców czternastki?

– Czternastka nie miała wtedy jeszcze lokatorów. Ten dom sprzedano jako ostatni.

– Ostatni? – Noah popatrzył na niąz zaskoczeniem. – Jest całkiem spory,a końce szeregów zazwyczaj sprzedają się jako pierwsze. Był dużo droższy od pozostałych?

– Nie, po prostu niewykończony – odparła sucho. – Służył deweloperowi jako dom pokazowy. Poszli na skróty, żeby przygotować go na czas,a potem ktoś zauważył, że nie połączono rur wentylacyjnychi powietrze nie wydostawało się na zewnątrz. Takie tam szczegóły.

– Noi ten bunkierw ogrodzie… Myślisz, że dewelopero nim wiedział?

– Ktoś wiedział.

– Zbudowali te domy… nad głowami chłopców?

– Tak.O ile to chłopcy.

Jakiś ruchw oknie na trzecim piętrze sprawił, że oboje podnieśli wzrok, jednak zdążyli zobaczyć tylko opadającąz powrotem zasłonę.

– Clancy – rzuciła Marnie równie sucho, co przedtem. – Doyle’owie go przygarnęli. Obserwował mnie również wtedy, gdy byłamw bunkrze.

– Tak, widziałem gow domu… – Noah nienawidził wrażenia bycia obserwowanym. Domyślał się, że Marnie podobnie.

Patrzyli na okno przez minutę, jednak zasłona więcej się nie poruszyła.

Stojąca obok Noaha Marnie zadrżała.

– Chodźmy stąd, zanim duchy dadzą mi się we znaki.

Ruszyław stronę radiowozu, niosąc ze sobą gumowce zabrane Terry’emu.

Noah szedł jej śladem.

– Duchy?

– Ta ulica – Marnie odwróciła się, żeby na niego spojrzeć – jest pełna duchów. Nie czujesz ich obecności?

6

Więzienie Lawton Down, Londyn

DUCHYDZISIAJGRASUJĄ. Czuję ich zapach. Słodkii ciasteczkowy, jak świeżo umyte włosy tuż przed porą snu. Chciałabym je przytulići położyć się obok, poczuć ich słodką woń, przytknąć nos do szyii szeptać do nichw ciemności.

Oczywiście nie śmiem tego robić.

Po pierwsze, Esther by to usłyszała.

Duchy boją się Esther. Nie zbliżają się, gdy jest obok, choćbym wystawiała ramiona najszerzej, jak potrafię. Zupełnie jakby wciąż ich zabijała, raz po raz.

Nie potrafi przestać. Myślę, że nigdy jej się to nie uda.

To cała ona.

Wszyscy boją się Esther, nawet dorośli ludzie, nawet policjanci.

Esther jest niezwykłym potworem.

Takim jak ja.

7

Londyn

INSPEKTOR TIM WELLAND wyglądał jak lawina, która tylko czekała, by zsunąć sięw dół. Jego wielka twarz cała się wykrzywiła.

– Z czym mamy do czynienia? Tylko bez owijaniaw bawełnę.

– Dwójka małych dzieci – odparła Marnie. – Martwe, leżały tu co najmniej cztery lata. Fran traktuje sekcję priorytetowo.

Welland potoczył wzrokiem wzdłuż Blackthorn Road.

– Kto ich znalazł?

– Terry Doyle. Bunkier znajduje sięw jego ogrodzie, ale cztery lata temu nie było tu żadnych ogrodów, jedynie łąki. Szukamy kogoś, kto znał to miejsce, zanim wybudowano tu domy.

– Nie udało się niczego znaleźćw bazie osób zaginionych, prawda?

– Jeszcze nie.

– Cztery lata temu… – Welland zaczął skubać dolną wargę.

– Co najmniej cztery. – Marnie zerknęła na zegarek. – Fran powinna mieć dla nas niedługo jakieś informacje. Może nic pewnego, lecz zawsze coś. Noi baza; dwoje małych dzieci nie mogło tak po prostu zniknąć niezauważenie. Nawetw Londynie.

– Racja… – Welland trzymał się tego słowa, dopóki nie pękło pod własnym ciężarem. Pociągnął nosem. – Czuję smród gnoju… Prasa jest jużw drodze. Lepiej się tym zająć, pani komisarz.

– Już załatwione. – Marnie kiwnęła głową. – Za dwie godziny będzie konferencja na komisariacie.

– Rozmawialiście jużz Fincherami? – zapytał po chwili Welland.

– Jeszcze nie.

– A z tym jego sąsiadem, jak mu tam, Dougalem…?

– Douglasem. Dougiem Cole’em.

– Racja, Cole psychol. – Kąciki ust Wellanda podniosły się. – Rozmawialiściez nim?

– Jeszcze nie. Nie chcę marnować na razie czasu. Szukamy kogoś, kto był tutaj cztery albo pięć lat temu. Colei Fincherowie wprowadzili się raptem niecałe dwa lata temu.

– Nie szukacie kogoś, kto mieszkał tutaj, tylko wiedziało znajdującym się tutaj bunkrze.

– I pańskim zdaniem Cole mógł mieć taką wiedzę?

Welland zwrócił twarz ku niebu.

– Czy mógł? – Spuścił znowu wzroki popatrzył na Marnie. – Myślę, że Cole psychol należy do tego rodzaju świrów, którzy kupują domy blisko miejsca, gdzie przed laty pochowali czyjeś ciała.

Marnie na moment zamilkła.

– Dobra, sprawdzę to – rzuciła po chwili, jednak po jej tonie dało się poznać, że uważała sugestię za ślepy zaułek. – Może ktoś pamięta, kiedy zbudowano bunkier.

Welland znowu pociągnął nosem.

– I znajdźcie tego dupka, który postawił na nim domy. Oskarżymy go przynajmniejo naruszenie prawa budowlanego, jeśli nie coś więcej.

– Kilka ulic dalej znajduje się osiedle mieszkalne, na okoz lat sześćdziesiątych. Ktoś stamtąd powinien pamiętać budowę – powiedział Noah.

Marnie kiwnęła głową.

– Przydałoby nam się kilka dodatkowych rąk do pracy – zwróciła się do Wellanda.

– Najpierw sprawdźmy, jak głośno zacznie krzyczeć prasa. To zazwyczaj zwraca uwagę góry.

– Nie chce pan spróbować ataku wyprzedzającego?

– Z tym budżetem? Takim atakiem zdobędę tylko debet. Ma pani dobry zespół, pani komisarz. – Kiwnął głową na Noaha. – Proszę go wykorzystać.

Jakiś ruchw oknie na najwyższym piętrze budynku przy numerze czternaście sprawił, że popatrzyłw tamtym kierunku.

– Kim jest ten ghul?

Ta sama zasłona co wcześniej. Opadła na swoje miejsce, gdy tylko podnieśli wzrok.

– Clancy Brand – odparła Marnie. – Doyle’owie go adoptowali.

– Ile ma lat?

– Czternaście.

– Fantastycznie. – Welland wytarł nos palcami. – Postarajcie się trzymać jego nastoletnie hormonyz dala od miejsca zbrodni.

Kiedy Welland odjechał swoim samochodem, Marniei Noah ruszyli pod ósemkę.

Dom Douglasa Cole’a znajdował się pośrodku szeregui miał tę samą smutną fasadę, co ten pod czternastką. Marnie zapukała do drzwii czekali chwilę, lecz nikt nie odpowiadał. Przed budynkiem nie stał żaden samochód. Kosze stały puste; Noah to sprawdził.

– Dzień wywózki – zauważyła Marnie. – Pytałam Doyle’ów. Cole pewnie jeszcze nie wrócił do domu. Chodźmy.

Poszliz powrotem do radiowozu.

– Rozmawiałeśz Clancym? – zapytała Noaha. – Podczas wizytyw domu?

– Właściwie nie. Zapytałem, czy wszystkow porządku,a on tylko warknąłw odpowiedzi. Powiedziałbym, że to typowy nastolatek. Chociaż żaden ze mnie ekspert…

– Masz młodszego brata – przypomniała sobie Marnie.

– Nazywa się Sol. – Noah kiwnął głową. – Jest chyba bardziej typowy ode mnie.