
Nie ma z czego się śmiać
- Wydawca:
- Instytut Wydawniczy Latarnik
- Kategoria:
- Literatura faktu, reportaże, biografie
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-63841-08-9
- Rok wydania:
- 2007
- Słowa kluczowe:
- balansuje
- czego
- drugiego
- grodzieńskiej
- innymi
- julian
- można
- śmiać
- śmiechu
- światem
- szczęście
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Nie ma z czego się śmiać”
Są książki, które się połyka, są takie które czyta się płacząc - ze wzruszenia lub ze śmiechu, a czasem i z jednego i z drugiego. Po lekturze Nie ma z czego się śmiać Stefanii Grodzieńskiej okazuje się, że są też książki, które czyta się... tańcząc.
Opisując swoje życie - zawsze z lekkością, wdziękiem i samokrytycznym przymrużeniem oka - Autorka balansuje na linie rozpiętej między twardą rzeczywistością a nieodpartą potrzebą wydestylowania z niej śmiechu. Zachowuje się niczym zwiewna tancerka udowadniająca nam, że nawet skok nad przepaścią można wykonać udając że to baletowe pas de deux. O ile tylko znajdzie się do niego odpowiedni partner... A Grodzieńska w swym życiowym tańcu miała szczęście do partnerów. Byli wśród nich między innymi: idol - Julian Tuwim, mentor - Fryderyk Járosy, mąż - Jerzy Jurandot, sceniczny partner - Artur Andrus.
Może dlatego świat oglądany oczami Grodzieńskiej wygląda inaczej niż ten który przedstawiają nam codziennie media: jest pogodny, pełen dobrych, sympatycznych ludzi i nadzwyczajnie pomyślnych zbiegów okoliczności. Jest światem z naszego marzenia.
Dla zmęczonych politycznymi swarami i wszechobecną kłótnią mamy receptę: wystarczy przeczytać co najmniej stronę książki Grodzieńskiej przed snem a... obudzicie się Państwo uśmiechnięci. Zawartej w tym egzemplarzu terapii starczy prawie na rok!
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Stefania Grodzieńska
Projekt okładki i stron tytułowych
Marcin Szczygielski
Redakcja
Anna Nastulanka
Korekta
Julia Żywczyk
© Copyright by Instytut Wydawniczy Latarnik, 2007
© Copyright by Stefania Grodzieńska, 2007
Zdjęcie Autorki na okładce © Copyright by Tomasz Raczek, 2007
Zdjęcie otwierające © Copyright by Lorne Liesenfeld, 1999
Zdjęcie s. 90 © Copyright by Izabela Kowalczyk
Zdjęcie s. 244 © Copyright by Piotr Dzięciołowski
Pozostałe zdjęcia w książce z prywatnego archiwum Autorki
Projekt typograficzny i skład komputerowy
Instytut Wydawniczy Latarnik
ISBN 978-83-63841-08-9
INSTYTUT WYDAWNICZY LATARNIK
IM. ZYGMUNTA KAŁUŻYŃSKIEGO
Michałów – Grabina, ul. Cisowa 3, 05-126 Nieporęt tel./fax 022 614 28 34
e-mail:latarnik@latarnik.com.pl
Zapraszamy do księgarni internetowej
www.latarnik.com.pl
Michałów – Grabina 2007
Wydanie I
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Bratnim duszom
– Jak to Beck?
– Minister Beck, o Becku nie słyszałaś? Twoje pokolenie o tamtych czasach prawie się nie uczyło, ale myślałam, że o Becku nawet takie niedouki słyszały.
– Nie skręcaj. Słyszały. Tylko nie wmawiaj mi, że Beck miał bezpośredni wpływ na twoje życie. Co, znałaś go osobiście?
– Nie. Ale i tak poznał mnie z prawdziwym ojcem, pogodził z ojczymem i pomógł regularnie widywać się z matką.
– Konfabulujesz.
– Co ty za słów używasz?
– Naukowych. Przez kilkadziesiąt lat pogaduszek słyszałam już wszystkie opowieści, a z tego przez prawie trzydzieści opowiadaliście mi we dwójkę. Znam na pamięć dwie twoje książki autobiograficzne.
O Becku nie było.
Nie było? No tak, mogło nie być. Jak się żyje ponad 90 lat, to nie da się opowiedzieć życia, minuta po minucie, nawet najbardziej dociekliwej córce. A jeśli w dodatku życie zasuwało takimi meandrami, jak w moim przypadku… Jeśli człowiek jest artystką kabaretową, potem moczy len u sołtysa, a za chwilę współtworzy Polskie Radio, to jakiś minister mógł mu umknąć, nawet taki ważny.
A może by to opisać? – pomyślałam. Już dawno kusiło mnie, żeby znów na poważnie się wziąć do pisania, zresztą co chwila ktoś mnie namawiał, a ja mówiłam, że nie mam o czym. Swoje życie opowiedziałam szczegółowo, i to obawiam się że wielokrotnie, cudzego nie potrafię. Aż tu nagle okazuje się, że szczegóły były niekompletne, skoro nawet własna córka ich nie zna. Ciekawe – czego jeszcze nie wie? Nie dowiem się, póki nie spróbuję napisać.
No tak – znów pomyślałam, a to nigdy dobrze się nie kończy. Ale jeśli spiszę same uzupełnienia, to wyjdę na kabotynkę, przekonaną, że wszyscy nie tylko przeczytali wszystko co napisała, ale w dodatku pamiętają każde słowo. Według kabotynki, na którą wyjdę, jeśli ktoś nie pamięta, to jego zmartwienie, trzeba się było lepiej przygotować. Otóż nie – to moje zmartwienie.
Więc może umówmy się tak: ja od czasu do czasu ściągnę sama z siebie, a ci spośród czytelników, który czytając będą mieli wrażenie déja vu – nie pomyślą, że cierpią na omamy lub zwidy, tylko przypomną sobie, że to nie ich wina, to ja się powtarzam. Żeby im ten moment niepewności wynagrodzić, obiecuję w przyszłości sama sobie wytoczyć proces o plagiat i walczyć po obu stronach jak ranny łoś. Za wierność – podaruję wam hecę, kochani!
I obiecuję Wam, że będę mówić do Was ludzkim głosem. Potrafię, zawsze tak myślałam, a radio potwierdziło moje domniemanie. Kilka lat temu, kiedy nadawało telefoniczne wypowiedzi na temat Wigilii, i u mnie zadzwonił telefon. Oczekując wejścia na antenę – rzecz szła na żywo – usłyszałam zakończenie poprzedniej rozmowy, połączone z zapowiedzią: „Czyli potwierdziło się, że w noc wigilijną zwierzęta mówią ludzkim głosem. Za chwilę usłyszą państwo Stefanię Grodzieńską”.
Córka cierpliwie przeczekiwała moje życie wewnętrzne, ale w końcu miała dość.
– Dobra, zaplątałaś się z tym Beckiem i nie wiesz, jak wybrnąć. Chcesz, to mogę zapomnieć. No, co jest? Przestań. Mama, przestań. Nie ma z czego się śmiać!
Genialne dziecko: mam już tytuł. Ale na Becka będzie musiała poczekać. I to przez jakieś kilkadziesiąt stron, jak znam siebie.
NIE MA Z CZEGO SIĘ ŚMIAĆ
Jak to nie ma? Zawsze można pośmiać się z siebie. Chyba jestem skrajną egocentryczką, bo nie potrafię pisać inaczej niż w pierwszej osobie. W ciągu wieludziesięciu lat mojej tfurczości przez małe „tfu” (neologizm autorstwa Jerzego Jurandota) czyniłam co jakiś czas nadludzki wysiłek, próbując ambitnie napisać powieść, nowelę czy chociaż jakąś trylogię. Wystarczyło jednak kilka pierwszych zdań, abym zdała sobie sprawę, że np. stworzone w pocie czoła zdanie początkowe: „Henryk otworzył drzwi wagonu, rzucił mi ostatnie, pożegnalne spojrzenie i wyskoczył z pędzącego pociągu” – do niczego nie prowadzi, nic mnie ten cały Henryk nie obchodzi, niech skacze na zbity pysk.
A wystarczyło nieambitnie zacząć:
Do końca mojego życia, bez względu na losy osobiste czy losy świata, we wszystkich moich dokumentach, papierach, zeznaniach, ankietach, staraniach o wizę i o kredyt odnawialny, będzie widniało: „miejsce urodzenia – Łódź”. Złożyło się na to wiele okoliczności.
Pewien obywatel szwajcarski, wykładowca na uniwersytecie w Genewie, ożenił się pewnego dnia z pewną studentką. Gdyby studentka owa nie była niepoważna i opuszczenie męża odłożyła chociażby do powicia dziecka, pisałabym: „miejsce urodzenia – Genewa”. Gdyby ta sama studentka zdecydowała się opuścić męża o kilka tygodni wcześniej, pisałabym „miejsce urodzenia – Moskwa”. Jedno i drugie mogłoby odegrać rolę w moim życiu, zależnie od okresu historycznego. W każdym razie jedno i drugie brzmi o wiele bardziej snobistycznie niż „miejsce urodzenia – Łódź”.
Jako dziecko wiecznych, przeganianych z kraju do kraju emigrantów – bezpaństwowców, w wieku trzech lat byłam, jak wszystkie emigranckie dzieci, raczej dojrzała. Kiedy wybuchła rewolucja, mieszkaliśmy u drugiego męża mamy – carskiego oficera – w Moskwie. Z czego wynika, że było to w roku 1917.
Martwiłam się losem czterech pięknych carówien w białych sukienkach, a najbardziej małego carewicza, co to miał zasiąść na tronie, jak tylko jego tata Mikołaj wykituje. Ale bolszewicy, jeśli już coś załatwiali, to sumiennie – przynajmniej na początku – i wyrżnęli całą carską rodzinę. Bardzo się przejęłam, że zamiast ślicznego małego carewicza, na tronie zasiądzie jakiś bolszewik.
Wiadomo było czym to pachnie, więc kto miał jeszcze ręce i nogi, brał te nogi za pas i usiłował wepchnąć się do jakiegokolwiek pociągu, wszystko jedno do którego, bo i tak nikt nie wiedział, który, kiedy i dokąd odjedzie. Na dworcu były takie tłumy, że gdyby mama nie miała pomysłu, nigdy nie wepchnęłybyśmy się i do teraz stałybyśmy na tym dworcu. Ale mama puszczała mnie samą do przodu i zabraniała się na nią oglądać, miałam tylko krzyczeć „Gdzie moja mamusia?! – Ludzie, pomóżcie, zgubiłam się!”. Byłam bardzo drobna i nie wyglądałam na swoje trzy lata, więc mnie przepuszczano, a nawet podsadzano do wagonu. Matka pchała się za mną jak przylepiona i bardzo dobrze udawałyśmy, że się nie znamy. Gdy tylko wepchnęłyśmy się do przedziału, mama wmawiała pasażerom, że znalazła zgubioną w tłumie dziewczynkę. Wszyscy się wzruszali i robili tej szlachetnej kobiecie siedzące miejsce, żeby mogła mnie trzymać na kolanach.
Co jakiś czas pociąg przystawał, konduktor chodził wzdłuż wagonów i wołał: „Kipiatok!” – czyli wrzątek. Z pociągu wybiegał tłum kobiet z czajnikami. Mama nie musiała ani razu wybiegać, bo zawsze ktoś przyniósł wrzątek dla tej szlachetnej kobiety, która w nieludzkich warunkach wzięła sobie na głowę, czyli na kolana obce dziecko. Było dużo matek z dziećmi, ale własnymi, a to jednak co innego.
Podróż trwała wiele dni czy tygodni. Po licznych kontrolach i granicach pociąg stanął w Berlinie. Konduktor kazał wszystkim wysiadać, bo to koniec trasy.
W Berlinie mama od razu posłała mnie do szkoły. W Niemczech nie istniały przedszkola, wszystko nazywało się „Schule”, przyjmowali dzieci od trzech lat, więc się załapałam. To była szkoła z internatem, dawali jeść, a uczyły nas zakonnice. Bardzo ważne: chętne dziewczynki mogły się zapisywać na ćwiczenia baletowe. Z początku wszystkie były chętne, ale szybko im się odechciewało. Po paru miesiącach zostałyśmy dwie, a jak nas, to jest mamę z mężem i mnie, z Niemiec wyrzucali, to już profesor ćwiczył tylko ze mną.
Tu wtrącę, że dwadzieścia kilka lat później, czyli w 1943 roku, ta szkoła uratowała mnie z krytycznej wojennej sytuacji. Dzięki mojej nienagannej wówczas niemczyźnie zgadałam się z gestapowcem, który mnie pilnował w kotle – i okazało się, że jego siostra, zakonnica, niegdyś uczyła w tej szkole. Udawałam, że ją pamiętam i opowiadałam mu bujdy, jaka była cudowna i jakie to straszne, że zginęła w bombardowaniu (zawsze miałam szczęście: już nic nie dałoby się sprawdzić). Wzruszony gestapowiec ukradkiem mnie wypuścił.
Ale jeszcze przed wojną mamy do Polski nie wpuszczono, a do Francji owszem, ale bez dziecka. Zostałam więc u jej matki w Łodzi.
Tymczasem w 1922 roku wszystko się odmieniło: prof. Fridtjöf Nansen, norweski badacz polarny, poruszony losem rosyjskich uchodźców, zainicjował pierwszy i jedyny dokument dla bezpaństwowców, znany jako paszport nansenowski. Otrzymał za to Pokojową Nagrodę Nobla i nieopisaną wdzięczność tysięcy pętających się po Europie bezdokumentowców. A my z mamą dzięki niemu mogłyśmy się odwiedzać, przemierzając szlak Paryż – Łódź.
W 1938 roku mama, jak co trzy miesiące przez 16 lat, zameldowała się w merostwie Paryża, żeby przedłużyć zezwolenie na pobyt. Teraz jednak wojna wisiała na włosku, więc inna niż zwykle pieczątka głosiła: „opuścić granice Francji w ciągu 24 godzin”. Żaden kraj nie życzył sobie bezpaństwowców. Dzięki Nansenowi musiano ich gdzieś wpakować na siłę, a że miejscem urodzenia ojczyma była Litwa, tam właśnie wylądowali.
Ten początek, o wiele gorszy od tamtego o nieszczęsnym Henryku, otworzył tamy mojego gadulstwa i już mogę pisać godzinami, o suchej gębie, zapominając o porach doby i dniach tygodnia.
Nie ma z czego się śmiać: każdy normalny człowiek, zapytany konwencjonalnie „a co u ciebie”, najpierw powie „nic specjalnego” i dalej bez kropki czy przecinka opowie swoje życie ab ovo do zamknięcia lokalu czy przejechania go, jeśli rozmowa zaczęła się na jezdni. Ja do takich rozmówców należę, mimo że nikt myślący nie nazwie mnie normalną.
Właściwie opowiedziałam już wszystko o naszej ucieczce przed rewolucją. Powinnam zakończyć śmieszną puentą i wpakować do jakiejś redakcji jako felieton. Ale to nie ze mną. Wymarzyłam sobie tzw. Większą Formę i od tego zamierzenia nie odstąpię, choćby mnie krajać tępą żyletką.
Wracam więc do informacji, że matka ze swoim mężem Miszą przymusowo wylądowali na tej Litwie w 1938 roku. Nie tylko matka, ale ani ojczym, ani jego rodzina (dawno rozproszona po świecie) nie znali języka litewskiego. Inteligencja na Litwie mówiła po rosyjsku, po francusku i po polsku. Tu powiem coś ważnego: byłam tak silnie związana z matką, że choć wtedy od lat już mieszkałam w Polsce, miałam obywatelstwo i do końca życia będę uważać się za Polkę, na zawsze zostałam emigranckim dzieckiem. Zrozumieją mnie wszystkie stare emigranckie dzieci, bo z tego się nie wyrasta.
Nie à propos dzieci: właśnie się zorientowałam, że przeskakując lata 1917–1938, zgubiłam siebie, co jest do mnie niepodobne i wbrew zamierzeniu. To cała ja: napisałam „zostałam u mamy mamy w Łodzi” i zadowolona! Nie wspomniałam o ukochanym przybranym dziadku ani o bracie mamy, wuju Mietku i jego żonie Marysi, Ślązaczce. Odegrają oni rolę w tych wspomnieniach i znów trzeba będzie biegać po tekście i tłumaczyć, kto to taki.
Tymczasem zaaklimatyzowałam się u dziadków w Łodzi i nawet wyszłam za Adama. W wieku 23 lat – ja miałam 20 – Adam złapał szalejącą wówczas nieuleczalną tzw. młodzieżową gruźlicę i umarł zarażając mnie, tyle że ja nie umarłam i lekarze łapali się za głowy ze zdziwienia.
STEFANIA I ADAM. STYL PRZEDWOJENNYCH DWUDZIESTOLATKÓW
Zostałam więc 21-letnią wdową z ukończoną szkołą baletową. Rym jest całkowicie nie na miejscu i nie był zaplanowany. Przepraszam.
À propos przepraszania. Tych aproposów będzie cała kupa, ale jak ktoś ma prawie 93 lata i przelatuje tu całe swoje życie od urodzenia, to trudno wymagać, żeby wciąż zaczynał pisać tę zamierzoną kobyłę od nowa, kiedy coś przegapi, poprzestanę więc na aproposach. Całe szczęście, że moja córka jest systematyczna, bez niej zginęłabym sto razy. À propos córki: skąd się nagle wzięła córka? Dawniej odpowiedzielibyście ze śmiechem, że w moim wieku mogłabym już wiedzieć, skąd się biorą dzieci. Ale kiedyś było tak, że kobieta i mężczyzna musieli się ze sobą chociaż zdrzemnąć. Dziś są podobno jakieś inne sposoby, ale nie jestem już zainteresowana. Moja córka po staroświecku miała ojca i matkę, przy czym to wybór tego właśnie ojca, Jerzego Jurandota, spowodował wszystkie jej zalety. To moje wielkie szczęście, te 42 lata małżeństwa z Jurkiem, moim drugim mężem. Jego śmierć w 1979 roku po strasznej, wieloletniej chorobie osierociła nas obie do granic możliwości.
Bez żadnego aproposa wracam do moich dziadków. Miałam 9 lat, kiedy światowa polityka, bawiąc się moimi losami, rzuciła mnie do Łodzi. Jest książka, która kiedyś podbiła cały świat, a znajomość choćby jej tytułu jest częścią pamięci pokoleń nastolatek: Ania z Zielonego Wzgórza. Książka opowiada o Maryli i Mateuszu, niemłodym rodzeństwie, które przygarnęło sierotę Anię. Maryla zasadnicza, trochę upierdliwa. Jej brat Mateusz to wymarzony ideał dziadka. Czytając tę książkę, zawsze miałam przed oczami mojego ukochanego przybranego dziadka Maksa, mimo że nie byłam Anią, tylko Stefcią, a moi dziadkowie nie rodzeństwem, tylko małżeństwem.
Babcia Frania była wdową z dwojgiem dzieci, w której Maks się podkochiwał jeszcze za życia jej męża, mojego prawdziwego dziadka, który umarł, zanim się urodziłam. Maks był bezdzietnym wdowcem i od lat zamęczał babcię Franię, żeby zaadoptować jakąś dziewczynkę. I oto z dnia na dzień został dziadkiem „jakiejś dziewczynki”.
Nasze wzajemne zrozumienie, zaufanie, bliskość wybuchły w chwili, kiedy usłyszałam na powitanie:
– Chciałbym się z tobą zaprzyjaźnić, ale tylko jeśli ty będziesz chciała.
Chciałam. Jak bardzo chciałam! Co za kontrast z ojczymem, który programowo mnie nie dostrzegał.
Babcia Frania pocałowała mnie w czoło i powiedziała:
– Przyjmiemy cię pod nasz dach. Mam nadzieję, że nie jesteś wariatką, jak twoja matka, a moja córka.
Przykro mi. Jestem wariatką, jak moja matka, a jej córka. Moja córka też jest wariatką, jak jej matka, a… chyba się zapętliłam.
Łódź. Piotrkowska 175, II oficyna, II piętro. Ten dom stoi. Zapomniałam, że opowiadam o Łodzi, a nie o Warszawie, gdzie o każdym z przedwojennych budynków, cudem uratowanych z wojennej, powstańczej i architektonicznej działalności zaznacza się: „ten dom stoi”. Jeżeli wyjdzie ta książka, czy ktokolwiek będzie pamiętał takie relikty jak kino „Moskwa”, Supersam i inne, z lubością usuwane z historii stolicy?
No więc zamieszkałam na tej ślicznej ulicy Piotrkowskiej, obecnie ozdobionej niezwykłym pomnikiem. Syn Łodzi, wielki liryk i satyryk, nie stoi na cokole z ręką na sercu, tylko przysiadł na ławeczce – nie w szacie i z laurem na głowie, tylko w staroświeckim palcie i kapeluszu. Cieszy mnie, że się pojawiła i że rozszerza się również w innych miastach chwalebna moda prostego honorowania ukochanych obywateli. Ale i tak łódzki Tuwim był pierwszy.
Niedawno przeżyłam coś wyjątkowego: siedziałam na tej ulubionej ławeczce w tej ulubionej Łodzi z dwoma ulubionymi panami, słońce świeciło, przechodnie uśmiechali się do nas, a my odśmiechaliśmy się do nich. Po mojej lewej stronie siedział uśmiechnięty pan Julian Tuwim, a po mojej prawej uśmiechnięty pan Andrzej Poniedzielski.
PAN JULIAN JEST Z BRĄZU I STANOWI RZEŹBĘ, ANDRZEJ JEST Z CZŁOWIEKA I STANOWI SATYRYKA
Przedstawiłam Andrzeja panu Julianowi, uścisnęli sobie dłonie i dogadaliśmy się błyskawicznie. Szkoda było odchodzić, ale chyba nie okazaliśmy się z Andrzejem natrętni, bo oboje zauważyliśmy, że wielki poeta i wspaniały satyryk mrugną! do nas na pożegnanie. Nie ma z czego się śmiać.
Nie zwariowałam i nie mam paskudnego zwyczaju opisywania snów. Prawdziwość tej relacji będzie można zweryfikować w filmie pani reżyser Elżbiety Protakiewicz pt. Szarpió afrikanskie. Zaznaczam, że film nie jest fabularny, a to oznacza, że spotkanie nie było elementem fabuły, tylko elementem życia. Mojego życia.
À propos. Jeśli znajdzie się niewykształcony czytelnik, nie znający klasyków literatury (i nie mówię tego ani o Gombrowiczu, ani o Sienkiewiczu, tylko o własnej, jak widać skromnej osobie), może nie wiedzieć, że szarpió afrikanskie to ja. Tak nazywał mnie mój mistrz i przyjaciel Fryderyk Járosy w początkach znajomości, kiedy jako reżyser usiłował zrobić ze mnie człowieka. A kreska nad o nie oznacza, że to jest o z kreską, tylko że tu się stawia akcent.
Nie chcę podsuwać pomysłu chuliganom, ale dziękuję łodzianom, że o ile wiem, nikt dotąd nie odrąbał Tuwimowi na tej ławeczce jakiejś części ciała, a nawet nie oblano go farbą. A może Łódź tak go kocha, jak on kochał Łódź?
Moja współczesna przybrana (mianowali mnie współprababcią małego Olesia) łódzka rodzina, której nestorką była zmarła niedawno moja najdroższa przyjaciółka, okrutnie mnie wyśmiewa, kiedy pytam, jak teraz nazywają się parki Poniatowskiego i Sienkiewicza, za moich szkolnych lat mekki wagarowiczów, i czy Piotrkowska nadal jest Piotrkowską. Jeśli idzie o Warszawę, to drżę o Pasaż Wiecha: on przecież pisywał swoje śmieszne do wypęku teksty również za Peerelu! Mogą go zamienić na… nie, nie powiem. Jestem na emeryturze, ale mam córkę i wnuka. Teraz przecież odżywa dziwny obyczaj, który do perfekcji doprowadził Hitler: czepianie się pochodzenia. Najbardziej rozśmieszył mnie dziadek z Wehrmachtu. Nie ma z czego się śmiać? A co, mam płakać? Dosyć się napłakano z powodu nietrafnych dziadków. Gdyby np. okazało się, że mój najdroższy, niezapomniany dziadek Maks był: komuchem, Niemcem, Murzynem, Żydem, hrabią, homoseksualistą (nie ma z czego się śmiać, znam świetnego ojca dwojga świetnych dzieci, który odkrył swą właściwą orientację seksualną w dojrzałym wieku i pozostał przyjacielem swojej byłej żony), nie uwielbiałabym go ani trochę mniej. Tu wtrącę: kiedy sensacja towarzyska się rozeszła, homoseksualistowa powiedziała: „Wolę, że mnie zostawił dla przemiłego i przyjaznego naszej rodzinie faceta niż dla jakiejś zdziry”.
Zupełnie nie à propos homoseksualistów i w ogóle nie à propos: chodziłam do łódzkiego gimnazjum, a po lekcjach do szkoły baletowej – tu już nie uniknę aproposa, który wyjaśni, co było na wielu gęsto zapisanych kartkach, które pracowicie podarłam i wyrzuciłam, bo wydawały mi się brudnopisem już przepisanym przez kompucórkę i teraz muszę napisać na nowo. Każdy piszący zawodowo wie, co to za piekło: to usiłuję sobie przypomnieć, co było w tamtym brudnopisie, to postanawiam udawać przed sobą, że piszę pierwszy raz. Nie ma z czego się śmiać: niegdyś na klasówce z matmy dostałam ściągę, na którą wylał mi się atrament (kto nie wie, co to jest atrament, niech spyta Władysława Kopalińskiego, który wie wszystko – co prawda do mody wróciły wieczne pióra, więc pewnie każdy głupi wie, co to jest atrament). Ktoś bardziej nadziejny w matematyce bez trudu odczytałby wyniki z mniej zalanych w ściągawce miejsc, ale nie ja. Mam w szufladzie kalkulator, na którym obliczam, ile powinnam zapłacić pani sprzątaczce: pracowała tyle a tyle godzin, tyle a tyle za godzinę. Należy przemnożyć: tyle a tyle razy tyle a tyle. Tabliczkę mnożenia umiem tylko przez dwa i przez dziesięć. Kiedy pani sprzątaczka podaje mi dane, chowam się z kalkulatorem w łazience. Wychodzę z łazienki, uiszczam i pytam, czy się zgadza. Raz tylko coś źle nacisnęłam. Płacę jej, a ona usiłuje mi oddać jakąś niedużą sumę. „Pani kupi swoim dzieciakom cukierki” – powiedziałam szybko, żeby mnie nie zdążyła zmusić do jakichś obliczeń.
Chcąc wrócić do tematu głównego, spróbuję powstrzymać się od czczej pisaniny. Tak naprawdę, to lepiej, że tamten kawał brudnopisu wyrzuciłam przez pomyłkę, niż gdybym zgubiła. W gubieniu każdego zadrukowanego lub zapisanego kawałka papieru od młodości jestem mistrzynią świata. Pozostałe dwie osoby mieszkające ze mną – córka i wnuk – kiedy czegokolwiek szukają, to mruczą: „jasne, babcia schowała, już nigdy się nie znajdzie”.
À propos. Są dwa sposoby na znajdowanie zagubionych w domu przedmiotów. Jeden: zgubić coś następnego i zacząć szukać. Wtedy zawsze poprzednie się znajdzie. Drugi sposób to remont mieszkania. Wszystkie zguby wyłażą.
Spróbowałam powstrzymać się od czczej pisaniny i nie była to próba udana. To teraz spróbuję pisać bez próbowania.
Ja w Łodzi, mama w Paryżu.
Paris V, rue Tournefort 6. Pięciopiętrowa kamienica bez windy, jedyny telefon na parterze. Kiedy ktoś dzwoni, siedząca w recepcji właścicielka hotelu, a właściwie nieoficjalnego akademika, wrzeszczy: „Monsieur ten a ten!”. Uchylają się różne drzwi i nazwisko monsieur tego a tego pobrzmiewa, podawane z ust do ust. Bez wahania jako przykład podałam monsieura, a nie madame, bo w gęsto zaludnionych pokojach poza moją matką nie było kobiet, ale nie z powodu jakiejś dyskryminacji: właścicielka, chcąc uniknąć kłopotów poważniejszych niż łyk wina za dużo – postawiła na jednopłciowość lokatorów. Nie ma z czego się śmiać. Mama z Miszą, jako jedyne małżeństwo, zostali przyjęci w drodze wyjątku do czasu, kiedy znajdą sobie równie tanie lokum. Te umówione parę dni przeciągnęło się do ponad 16 lat, co było zasługą mamy. W przeciwieństwie do mnie, poza baletem wiecznej amatorki, matka, czegokolwiek się tknęła, szybko stawała się lepsza od przeciętnej profesjonalistki. Ponieważ z Berlina wyjechali w stanie majątkowym świętego tureckiego czy, jeśli ktoś jest ksenofobem, myszy kościelnej, więc mama od razu zaczęła się rozglądać. Na klatce schodowej, będącej miejscowym salonem, zorientowała się, jak kłopotliwym problemem zamieszkałych w hotelu studentów były szybko powiększające się dziury w skarpetkach i jak źle sobie z tym radzili. Bez namysłu podeszła do jednej z grupek i zaproponowała, żeby chętni kupili kilka kłębków bawełny do cerowania w różnych kolorach, a ona poceruje im skarpetki (uprane!) za umiarkowaną cenę, którą wspólnie z nią ustalą klienci. Rozmowy wstępne doprowadziły do porozumienia: matka pokaże skarpetki, które pocerowała Miszy, a oni zaproponują, ile chcą płacić. Wynik licytacji, którą zorganizowali samorzutnie chętni, przekroczył oczekiwania. Skarpetka Miszy, składająca się prawie wyłącznie z misternych, gęstych cer – obmacywana i podziwiana – zrobiła taką furorę, że matka zawołała Miszę, żeby usiadł na schodach i przyjmował zapisy. Klienci mówili w różnych językach, zależnie od kraju pochodzenia. Kiedy zorientowali się, że matka swobodnie włada pięcioma językami, zaczęli ją namawiać, żeby w czwartek zgłosiła się do jakiegoś muzeum: w czwartki był wstęp wolny i co tydzień przyjmowano „guides d’un jour” (jednodniowych przewodników). Wiedząc, ile osób się zgłasza, mama przypomniała sobie, że umierając z nudów na wydziale prawa w Genewie, zrobiła letni kurs historii sztuki. Tym razem się nie załapała (nie wiedziała, że aby mieć szansę, trzeba przyjść co najmniej godzinę przed terminem). Po tygodniu była na miejscu w Luwrze dwie godziny przed rozpoczęciem przyjęć. Na pytanie, ile zna języków, powiedziała „pięć” i pokazała świadectwo ukończenia tego kursu historii sztuki.
Przeskakuję masę aproposów, cisnących mi się pod długopis i nadal oglądam się za mamą, pracującą co czwartek rano w Muzeum Rodina, a po południu w Luwrze, zaś w przerwie południowej i wieczorem na klatce schodowej cerującą zarejestrowane przez Miszę skarpetki. W inne dni tygodnia zabierała cerowanie do ulubionej kawiarni Capoula-de. Siedziała godzinami przy małej kawie w eleganckiej kawiarni i cerowała skarpetki. Nie ma z czego się śmiać. Paryż był miastem emigrantów i nikt nikomu ani niczemu się nie dziwił. Kiedy już była zaaklimatyzowana w tej kawiarni, szatniarz tak się w niej zakochał, że ofiarował jej białe małżeństwo, dzięki któremu otrzymałaby obywatelstwo francuskie i nie musiałaby meldować się w merostwie, a co ważne, dostałaby bez łaski stałą pracę w każdym muzeum.
– A ten Rosjanin, co po panią przychodzi, może zostać, przecież to nie będzie naprawdę, tylko dla obywatelstwa.
– Ale to mój mąż, musiałabym się rozwieść.
– No tak, to gorzej. Szkoda.
Ta krótka rozmowa nie zmieniła nic w przyjaznych stosunkach z szatniarzem, który zazwyczaj biegł za mamą, kiedy wychodziła i wołał:
– Proszę pani, pani zapomniała zabrać paczkę!
I wręczał jej pudełko ciastek. Cóż to była za radość „na Turneforce”, jak mówili Rosjanie! Nikt z rue Tournefort 6 nie mógł pozwolić sobie na ciastka, więc kroili każde na 4 części i w ten sposób całe piętro miało ucztę.
Tak zatonęłam w maminym ukochanym Paryżu, że straciłam wątek i zapomniałam, do czego miałam nawiązać. Udawajmy więc, że nic się nie stało i jedźmy dalej.
Wracam do Łodzi. Przed wojną Łódź była miastem polsko-żydowsko-niemieckim, co tak pięknie pokazali panowie Reymont i Wajda w swoich Ziemiach obiecanych. Były więc szkoły z niemieckim językiem wykładowym i babcia była zadowolona, że będę mogła iść do I klasy i nie stracę roku. A jak już będę dobrze mówiła po polsku, a nie tylko dobrze po rosyjsku i niemiecku i słabo po francusku, to się przeniosę do polskiej szkoły.
Dziadek nigdy się babci nie przeciwstawiał, więc babcia zrobiła wielkie oczy, kiedy poszedł i zapisał mnie do polskiego gimnazjum. Przełożoną tego gimnazjum była fanatyczka marszałka Piłsudskiego. Jedną z przyczyn jej poglądów politycznych był fakt, że niegdyś trzymała z marszałkiem czyjeś dziecko do chrztu. Dziadek (nie Piłsudski, tylko mój) poszedł do tej szkoły i poprosił panią przełożoną o chwilę rozmowy. Po paru minutach wyszły oba szydła z worka i gadali sobie jak piłsudczyk z piłsudczycą. Dziadek uprzedził ją, że dziewczynka doskonale się uczyła w berlińskiej szkole, ale nie zna dobrze polskiego.
O tym wszystkim dziadek opowiadał babci i mnie przy obiedzie. Mielony z marchewką dlatego tak mi utkwił w pamięci, że jedząc go, dowiedziałam się o mojej polskiej przyszłości. Przy kisielu babcia z kolei dowiedziała się, że ma przed sobą uczennicę I klasy Gimnazjum Żeńskiego Janiny Pryssewiczówny. Co prawda pani przełożona była już w wieku, do którego pasowałaby raczej końcówka „-owa”, ale nie miała potrzebnego do tego męża. Tę „-ównę” nosiła z dumą i godnością. Jakaś Janina Pryssewicz nie wchodziła w rachubę. Byłaby równie dziwna jak Eliza Orzeszko czy Maria Rodziewicz.
Dziadek kończył swą relację, nie kryjąc oburzenia:
– Wyobraź sobie, moja droga, że ona spytała, czy to dziecko da sobie radę w polskiej szkole bez znajomości polskiego!
– I co ty na to? – spytała babcia.
– Ja na to, że TO DZIECKO da sobie radę ze wszystkim, bo to jest emigranckie dziecko, proszę pani, i szybko skierowałem rozmowę na Pierwszą Brygadę. Byliśmy na te tematy z panią przełożoną całkowicie zgodni i Stefcia jest przyjęta.
Dziadek skończył i zaległa cisza, którą przerwałam, krzycząc radośnie:
– Będę Polką! Dziękuję, dziadku!
I rzuciłam mu się na szyję, ale pomimo odurzenia tą wspaniałą, wymarzoną perspektywą, nie zapomniałam rzucić się też w objęcia babci, która, usiłując ukryć wzruszenie, uwolniła się z moich uścisków, mówiąc:
– Nie bądź histeryczką jak twoja matka a moja córka.
Posłusznie puściłam babcię i powiedziałam już normalnym głosem:
– Dziękuję ci, babciu.
Gdybym przy pomocy marszałka Piłsudskiego z miejsca przestała być emigranckim dzieckiem, nie zauważyłabym jej ukradkiem ocieranej łzy. Instynkt emigranckiego dziecka podpowiedział mi okrzyk:
– Babciu, dziadku, bardzo was kocham!
Nazajutrz babcia odprowadziła mnie do szkoły i odeszła, przypominając, żebym była grzeczna, dobrze się uczyła, nie przynosiła dziadkom wstydu, którego dość się najedli za sprawą mojej matki a jej córki i że dziś przyjdzie po mnie po lekcjach, ale mam zapamiętać drogę, bo od jutra będę chodzić sama.
– Twój dziadek tak postanowił – dodała z przekąsem.
Wtedy w gimnazjach były trzy klasy wstępne: A, B i C, przyjmowano od sześciu lat, więc dziewięciolatki były w I klasie, a w klasie maturalnej – szesnastolatki.
Zostałam samotna wśród wesoło trajkoczących w niezrozumiałym języku współdziewięciolatek. Wprawdzie już nieźle rozumiałam po polsku, ale to była polszczyzna, jaką posługują się dorośli. Podobny problem miewam teraz, kiedy wpada do domu mój wnuk Michał, na co dzień kontraktowy pracownik szejka Dubaju.
MICHAŁ I REEMA W STROJACH SŁUŻBOWYCH
Kiedy tylko się pojawia, przychodzą do niego koledzy. Znam polski całkiem dobrze (korzystam z okazji, żeby się pochwalić tytułem Mistrza Mowy Polskiej), ale widocznie się przeceniam, bo pytałam Michała, po jakiemu oni rozmawiają, a on wyjaśnił, że po polsku. Spytałam jeszcze, co to znaczy „spoko”, bo spodobało mi się to często przez nich używane słowo. Otrzymawszy wyjaśnienie, zachwyciłam się tym skrótem i odtąd nawet na publicznych występach używam „spoka”, zamiast m.in. „proszę się nie denerwować”, „nic się nie stało”, „spróbujmy to wspólnie rozważyć” i wielu innych. Przyswoiłam sobie jeszcze śliczne „w porzo”, używane najczęściej dla określenia człowieka godnego zaufania, przyzwoitego, na swoim miejscu, ale zawsze z punktu widzenia mówiącego. I tak np. w środowisku złodziei „on jest w porzo” oznacza, że sprawnie i uczciwie wykonuje swój złodziejski fach. Nauczyciel jest w porzo, kiedy udaje, że nie widzi ściągi.
Spoko, już wracam do Łodzi i Gimnazjum Żeńskiego Janiny Pryssewiczówny. Rozległ się dzwonek i szatnia opustoszała. Patrzyłam uważnie, do jakiej klasy wchodzą dziewczynki w moim wieku i też weszłam. Korzystając z panującego jeszcze zamieszania, stanęłam na ławce i wykrzyczałam wyuczone zdanie: „Nazywam się Stefania Grodzieńska, kto chce ze mną siedzieć?”.
Ten gest w połączeniu z nienagannym rosyjsko-niemieckim akcentem zrobił wrażenie i wszystkie chciały. Cały scenariusz wymyślił dziadek, ale bez fałszywej skromności powiem, że wykonałam go perfekcyjnie. Nie było to dla mnie trudne. Zawsze lubiłam być gwiazdą moich pięciu minut, przy tym jako emigranckie dziecko, wyszwendane po tylu środowiskach, nie znałam uczucia tremy. Zadzwonił drugi dzwonek i dziewczynki pobiegły na swoje miejsca. Jedna z nich złapała mnie za rękę, pociągnęła, krzyknęła do tej, której miejsce miałam widocznie zająć: „Siadaj z Jadźką!” i już siedziałyśmy obok siebie. To była Krysia Jabłkowska, siedziałyśmy w jednej ławce przez siedem lat, do dnia wyrzucenia mnie ze szkoły na rok przed maturą. Do tej wstydliwej sprawy powrócę. Na razie zdradzę tylko, że z dumą, a nawet z pychą przypominam przy różnych okazjach, że wielki Andrzej Wajda też nie ma matury. Owszem, mógł studiować: na szczęście dla światowej kinematografii, zaraz po wojnie rekrutowano studentów na ASP bardziej na podstawie teki prac kandydata niż zaświadczeń o ukończeniu tajnych kompletów. Tym bardziej że młodzi ludzie, schodząc do podziemia lub wyruszając do partyzantki, nie odczuwali potrzeby zaopatrywania się w dokumenty o wykształceniu. Raczej wszelkich papierów się pozbywali. Więc po co taki kandydat Wajda, którego portfolio musiało być co najmniej zadowalające, miałby sobie zawracać głowę maturą?
W moim przypadku powody były mniej malownicze, ale jest faktem, że pomijając taki drobiazg jak późniejsze dwa fakultety Andrzeja Wajdy, oboje moglibyśmy pisać „wykształcenie – niepełne średnie”. A mimo to oboje wyrośliśmy na ludzi. Nie ma z czego się śmiać.
Pauza się skończyła. Weszła nauczycielka francuskiego. Wstałyśmy.
– Bonjour, mes enfants. Assayez-vous.
Usiadłyśmy.
– Ty jesteś ta nowa – zwróciła się do mnie po polsku. – Jak masz na imię?
– Je m’apelle Stephanie, madame – odpowiedziałam po francusku, nie żeby się popisać, tylko przy całej szczupłości mojej francuszczyzny, którą po trochu wpychała mi mama, było mi łatwiej niż po polsku.
– O, tu parles français – ucieszyła się nauczycielka.
– Un petit peu, madame.
Tu przestraszyłam się ewentualnej opinii pracusia i lizusa i pośpiesznie wystękałam po polsku, że mam braki w polszczyźnie, ale postaram się je nadrobić. Używam tu oratio obliqua, żeby nie straszyć moją ówczesną polską oratio recta.
Klasa wybuchła cyklonem śmiechu, a było z czego się śmiać. Stało się to, czego najbardziej się obawiałam: ośmieszyłam się. Obawa przed wyśmianiem była jedną z moich dwóch fobii. Jedna, która została mi na całe życie, to gady. Nie panuję nad tą obsesją. Matka jeszcze w Berlinie prosiła o radę zaprzyjaźnionego psychologa: obrazek czy zdjęcie węża wywoływały u mnie jakieś chorobliwe reakcje. Kiedyś o mało nie zginęłam z tego powodu: na wspinaczce w Tatrach, wchodząc „na pierwszego” po stromej skale, zobaczyłam parę metrów przed sobą „stworzenie” (tak od zawsze i na zawsze omija się przy mnie nazwy… nie chcę wymieniać, no, nazwy „stworzeń”). Psycholog poradził matce, żeby mnie zabrała do słynnego berlińskiego zoo, gdzie znajdowało się największe na świecie terrarium. Ten psycholog wyjaśnił mamie naukowo, że taki szok może mnie wyleczyć.
Poszłyśmy. Straciłam przytomność. Wyniesiono mnie, a kiedy ocucono, ratowano środkami tylko dla dorosłych, stosowanymi w wypadkach ataku szału. Szok nie pomógł i wiele lat później o mało nie zabiłam własnego dziecka. Moja kilkuletnia córka na wakacjach triumfalnie przyniosła mi stworzenie, wołając kiedy uciekałam z wrzaskiem:
– Mama, to nie żmija, to zaskroniec, patrz, jaki słodki!
Druga moja fobia, obawa przed ośmieszeniem, przeszła na następne pokolenie i dała o sobie znać, kiedy będąca na widowni moja mała córka, po kolejnym wybuchu śmiechu w reakcji na jakiś mój żart, wrzasnęła z płaczem: „Nie daj się z siebie śmiać, mamo!”. Miało to ogromne powodzenie i nikt nie uwierzył, że dziecko nie zostało wyreżyserowane. Tłumaczyłam, że to dziedziczna fobia, ale nie pomogło. Sądzę, że zawód satyryka wybrałam podświadomie, na zasadzie rad psychologa z Berlina.
Opisawszy moje dwie fobie (obie okazały się nieuleczalne), wracam do pierwszego dnia w polskiej szkole.
W cyklonie śmiechu padł mój prestiż. Oczywiście po opisanych perypetiach językowych uczennicy odbyła się normalna lekcja francuskiego, z której nic nie pamiętam, bo po cyklonie straciłam kontakt z mózgiem. Siedziałam w ławce obok Krysi Jabłkowskiej i zastanawiałam się, czy rzucić się z okna (niestety klasa była na parterze), czy przeciąć sobie żyły przyniesionymi na lekcje plastyki nożyczkami (niestety tępe), kiedy mała ciepła rączka uścisnęła moją zlodowaciałą dłoń i Krysia powiedziała: „Czytałaś Anię z Zielonego Wzgórza? To ty będziesz Anią, a ja Gilbertem, żadna siła nas nie rozłączy”.
Tymczasem pani Wysznacka od francuskiego wyszła z klasy i rozpoczął się lincz. Przyjazne przed lekcją dziewczynki otoczyły naszą ławkę i krzyczały: „won, Niemro”, „idź do szwabskiej szkoły”, „a może ona po niemiecku też nie umie”, „chwalipięta”, „kłamczucha”, „udaje, że nie umie po polsku”, „nie ma rodziców”, „jest w jakimś przytułku”, i dalej w tym duchu. Krysia później mi wyjaśniła, że pani przełożona wczoraj po lekcjach specjalnie przyszła, żeby polecić klasie miłe przyjęcie mnie, bo to i tamto. Z trudem odróżniałam jakieś pojedyncze okrzyki, od razu jednak zrozumiałam, że wszystkie są przeciwko mnie.
Krysia, nie puszczając mojej ręki, wstała i krzyknęła: „Jesteście obrzydliwe, wstrętne, jaki to wstyd dla szkoły, dla Polski!”. Klasa przyciszyła się nieco, ale wciąż rozlegały się wrogie okrzyki. Krysia ściskała moją rękę i nie dawała się zakrzyczeć, wreszcie zawołała: „Chcę wam powiedzieć coś ważnego, posłuchajcie!”. Klasa ucichła, a Krysia powiedziała: „Chciałam iść po panią Leokadię (wychowawczyni! – uczyła rysunków w innych klasach i dlatego jej tu nie było), ale Stefcia mi zabroniła skarżyć”. To nie była prawda. Powiedziałam tylko: „Chcesz, to je stłuczemy. Umiem dobrze szczypać”. Mała, odważna Krysia stanęła w mojej obronie przeciwko 23 rozjuszonym dziewczynkom, a do tego jeszcze zrobiła ze mnie bohaterkę…
Weszła pani Leokadia i rozejrzała się.
– Słyszałam jakieś hałasy.
– Bawiłyśmy się w zoo – wytłumaczyła szybko Krysia – i byłyśmy różnymi zwierzętami.
Pani Leokadia przypatrzyła się mojej zapłakanej twarzy i wciąż zaciśniętym naszym rękom.
– Widzę, że nowa koleżanka już ma przyjaciółkę. To dobrze. Dziękuję, żeście tak miło ją przyjęły.
Nastąpiła chwila ciszy, potem emocje wyzwoliły się w ogólnym wybuchu śmiechu.
Pani Leokadia przeczekała, a kiedy się uciszyło, powiedziała bardzo poważnie: „Nie ma z czego się śmiać”.
Krysia, z którą na całe lata straciłyśmy kontakt, odnalazła się po wojnie. O mnie wiedziała dużo (afisze, gazety), ja o niej nic. Okazała się ordynatorem na okulistyce w Piotrkowie Trybunalskim. Nie było to dla mnie zaskoczeniem: Krysia urodziła się lekarką. Jej ciepła łapka podczas linczu w pierwszej klasie miała już wtedy tę moc kojącą, jaką mają dłonie niektórych lekarzy, księży, w ogóle ludzi niosących pomoc i pocieszenie, jeśli nawet z zawodu są kupcami, artystami czy astrofizykami.
Po tym powitalnym konflikcie moje życie potoczyło się prawie normalnie. Piszę „prawie”, bo choć okres 1923–1929 był jednym ze szczęśliwszych okresów normalności, to „prawie” nie opuszczało mnie nigdy: wciąż pozostawałam emigranckim dzieckiem, czującym się matką swojej matki. Żyłam w skromnym, ale stabilnym dobrobycie, kochająca i kochana przez dziadków, z każdym dniem bardziej zrośnięta z mową i kulturą mojej wymarzonej Polski. Cóż to więc za „prawie”? To nigdy nie opuszczająca mnie troska o matkę. Gdy ja, niepełnoletnia, pod opieką dziadków, powoli przestaję budzić się po nocach, krzycząc z płaczem: „Mama, nie chodź tam” i różne takie, w tym czasie ona jest według mnie wciąż w niebezpieczeństwach różnego rodzaju, które transponują się w moich snach na jakieś okropieństwa. To dzięki tłumaczeniom dziadka, że nikt nie ma prawa mnie wysiedlić, czyli kazać „opuścić granice kraju w ciągu 24 godzin”, cały mój chorobliwy niepokój przerzucił się na matkę. Kiedy długo po jej śmierci urodziła mi się córka, natychmiast rozpoznałam tamten niepokój. To drżenie o bezsilną istotę, której wszystko dookoła zagraża, a ja nie potrafię jej uchronić. I jeszcze później, czyli teraz, znów to déjà vu. Tym razem trzęsę się o wnuka, który pracuje na pokładach samolotów w dalekim kraju.
W dzień byłam i jestem normalna, ale bez przesady. Moje cenzurki podobno powodowały dyskusje grona: najlepsza w szkole z polskiego i z łaciny, nie mówiąc już o wuefie wtedy zwanym gimnastyką, najgorsza z matematyki i słaba z fizyki.
Naradziłam się z dziadkiem. Opowiedziałam mu, że z matematyki mam komplet dwój, a nawet, co w tej szkole było niespotykane, zdarzają się pały, kiedy po klasówce oddaję pustą kartkę.
– Dziadku, co ja mam zrobić?! Kiedy widzę cyfry, to tak, jakbym widziała tekst z chińskiej książki. Poradź!
– Idź do nauczyciela, powiedz mu to co mnie i poproś o radę.
Błagałam dziadka, żeby to on poszedł i powiedział, co mu powiedziałam, ale dziadek odmówił:
– Jestem stary i pewnego dnia umrę. I co wtedy? Zapamiętaj, że musisz sobie radzić sama, musisz to pamiętać do końca życia. Jesteś emigranckim dzieckiem i nie wiadomo, w jakich sytuacjach życie może cię postawić pod ścianą.
Święte słowa dziadka! Zapamiętałam je, choć nie przeczuwałam, ile razy uratują mnie nie tylko przed zostaniem na drugi rok.
W wyniku rozmowy, na którą zgodził się matematyk, obiecałam się przykładać jak tylko potrafię, a profesor przyrzekł, że w miarę jego możliwości będzie mi na koniec roku stawiał trójkę z minusem. Z fizyki byłam odrobinę mniej beznadziejna, co w połączeniu z piątkami z przedmiotów humanistycznych pozwoliło mi dobrnąć do klasy przedmaturalnej. Kiedy wyrzucono mnie z hukiem ze szkoły, rozwiązało się bardzo wiele naprawdę poważnych problemów w moim życiu. Ale to dopiero po paru latach, kiedy już spełniły się te święte słowa.
A tymczasem przepychano mnie z klasy do klasy.
…À propos. Dokładna odpowiedź nauczyciela matematyki, kiedy wyjaśniłam mu mój brak perspektyw w jego ulubionej dziedzinie, brzmiała tak:
– Ze względu na twoje stopnie z innych przedmiotów postaram się być tolerancyjny.
I tu chciałabym wygłosić poprawną politycznie orację. Wcale nie dlatego, że jestem poprawna politycznie, bo jak chcę, to jestem, a jak nie chcę, to nie jestem – wszystko zależy od mojego przekonania w danej sprawie. W tym przypadku przekonanie wyssałam z mlekiem matki.
Określenie „tolerancyjny”, użyte tak, jak