Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Nie ma z czego się śmiać

Nie ma z czego się śmiać

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-63841-08-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nie ma z czego się śmiać

Są książki, które się połyka, są takie które czyta się płacząc - ze wzruszenia lub ze śmiechu, a czasem i z jednego i z drugiego. Po lekturze Nie ma z czego się śmiać Stefanii Grodzieńskiej okazuje się, że są też książki, które czyta się... tańcząc.
Opisując swoje życie - zawsze z lekkością, wdziękiem i samokrytycznym przymrużeniem oka - Autorka balansuje na linie rozpiętej między twardą rzeczywistością a nieodpartą potrzebą wydestylowania z niej śmiechu. Zachowuje się niczym zwiewna tancerka udowadniająca nam, że nawet skok nad przepaścią można wykonać udając że to baletowe pas de deux. O ile tylko znajdzie się do niego odpowiedni partner... A Grodzieńska w swym życiowym tańcu miała szczęście do partnerów. Byli wśród nich między innymi: idol - Julian Tuwim, mentor - Fryderyk Járosy, mąż - Jerzy Jurandot, sceniczny partner - Artur Andrus.
Może dlatego świat oglądany oczami Grodzieńskiej wygląda inaczej niż ten który przedstawiają nam codziennie media: jest pogodny, pełen dobrych, sympatycznych ludzi i nadzwyczajnie pomyślnych zbiegów okoliczności. Jest światem z naszego marzenia.
Dla zmęczonych politycznymi swarami i wszechobecną kłótnią mamy receptę: wystarczy przeczytać co najmniej stronę książki Grodzieńskiej przed snem a... obudzicie się Państwo uśmiechnięci. Zawartej w tym egzemplarzu terapii starczy prawie na rok!

Polecane książki

"Emancypantki" to epicka powieść społeczno-obyczajowa Bolesława Prusa.   Głównym tematem podejmowanym w utworze jest emancypacja kobiet w XIX wieku. Temat ten jest pretekstem do krytycznego nakreślenia stosunków społecznych tego okresu. Prus w mistrzowski sposób przedstawia całą paletę, zróżnicowany...
  Kolejna oparta na faktach książka kontrowersyjnego dokumentalisty. Mezrich kunsztownie rekonstruuje dzieje najbardziej romantycznej i brawurowej kradzieży ostatniego stulecia. Zaczyna się niewinnie. W ręce Thada Robertsa trafia folder informujący o naborze na prestiżowy staż w Centrum Lotów Kosmic...
„Młody bóg z pętlą na szyi. Psychiatryk" rozpoczyna cykl  autobiograficznych książek o borderline Anki Mrówczyńskiej. To intymna i  wstrząsająca opowieść o dwudziestosiedmiolatce z pogranicznym  zaburzeniem osobowości.    To historia w formie dzienni...
Powrót zadziornego krytyka i pisarza życiorysty! Zbiór błyskotliwych próz, portretów literackich i recenzji Janusza RudnickiegoPoprzez komentarze do współczesnej literatury, biografie znanych postaci, jak Hans Frank, Zofia Stryjeńska, Stefania Wilczyńska czy Czesław Miłosz, a także celne obserwacje ...
Temat fitnessu stał się w ostatnim czasie niezwykle frapujący dla wielu osób. Coraz więcej ludzi pragnie zmienić swój styl życia, ponieważ świadomość społeczeństwa na temat zdrowia, zwyczajów żywieniowych oraz wysiłku fizycznego stale wzrasta. Zjawisko to bezpośrednio wiąże się z prostym wnioskiem –...
Drugi tom długo oczekiwanej powieści Murakamiego! W Hong Kongu została uznana za nieprzyzwoitą, ocenzurowana i zakazana dla czytelników poniżej 18 roku życia. W Japonii w środowisku skrajnej prawicy wywołała oskarżenia wobec Harukiego Murakamiego o zdradę narodową, choć jednocześnie została okrzykni...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Stefania Grodzieńska

Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych

Mar­cin Szczy­giel­ski

Re­dak­cja

Anna Na­stu­lan­ka

Ko­rek­ta

Ju­lia Żyw­czyk

© Co­py­ri­ght by In­sty­tut Wy­daw­ni­czy La­tar­nik, 2007

© Co­py­ri­ght by Ste­fa­nia Gro­dzień­ska, 2007

Zdję­cie Au­tor­ki na okład­ce © Co­py­ri­ght by To­masz Ra­czek, 2007

Zdję­cie otwie­ra­ją­ce © Co­py­ri­ght by Lor­ne Lie­sen­feld, 1999

Zdję­cie s. 90 © Co­py­ri­ght by Iza­be­la Ko­wal­czyk

Zdję­cie s. 244 © Co­py­ri­ght by Piotr Dzię­cio­łow­ski

Po­zo­sta­łe zdję­cia w książ­ce z pry­wat­ne­go ar­chi­wum Au­tor­ki

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny i skład kom­pu­te­ro­wy

In­sty­tut Wy­daw­ni­czy La­tar­nik

ISBN 978-83-63841-08-9

IN­STY­TUT WY­DAW­NI­CZY LA­TAR­NIK

IM. ZYG­MUN­TA KA­ŁU­ŻYŃ­SKIE­GO

Mi­cha­łów – Gra­bi­na, ul. Ci­so­wa 3, 05-126 Nie­po­ręt tel./fax 022 614 28 34

e-mail:la­tar­nik@la­tar­nik.com.pl

Za­pra­sza­my do księ­gar­ni in­ter­ne­to­wej

www.la­tar­nik.com.pl

Mi­cha­łów – Gra­bi­na 2007

Wy­da­nie I

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Brat­nim du­szom

– Jak to Beck?

– Mi­ni­ster Beck, o Bec­ku nie sły­sza­łaś? Two­je po­ko­le­nie o tam­tych cza­sach pra­wie się nie uczy­ło, ale my­śla­łam, że o Bec­ku na­wet ta­kie nie­do­uki sły­sza­ły.

– Nie skrę­caj. Sły­sza­ły. Tyl­ko nie wma­wiaj mi, że Beck miał bez­po­śred­ni wpływ na two­je ży­cie. Co, zna­łaś go oso­bi­ście?

– Nie. Ale i tak po­znał mnie z praw­dzi­wym oj­cem, po­go­dził z oj­czy­mem i po­mógł re­gu­lar­nie wi­dy­wać się z mat­ką.

– Kon­fa­bu­lu­jesz.

– Co ty za słów uży­wasz?

– Na­uko­wych. Przez kil­ka­dzie­siąt lat po­ga­du­szek sły­sza­łam już wszyst­kie opo­wie­ści, a z tego przez pra­wie trzy­dzie­ści opo­wia­da­li­ście mi we dwój­kę. Znam na pa­mięć dwie two­je książ­ki au­to­bio­gra­ficz­ne.

O Bec­ku nie było.

Nie było? No tak, mo­gło nie być. Jak się żyje po­nad 90 lat, to nie da się opo­wie­dzieć ży­cia, mi­nu­ta po mi­nu­cie, na­wet naj­bar­dziej do­cie­kli­wej cór­ce. A je­śli w do­dat­ku ży­cie za­su­wa­ło ta­ki­mi me­an­dra­mi, jak w moim przy­pad­ku… Je­śli czło­wiek jest ar­tyst­ką ka­ba­re­to­wą, po­tem mo­czy len u soł­ty­sa, a za chwi­lę współ­two­rzy Pol­skie Ra­dio, to ja­kiś mi­ni­ster mógł mu umknąć, na­wet taki waż­ny.

A może by to opi­sać? – po­my­śla­łam. Już daw­no ku­si­ło mnie, żeby znów na po­waż­nie się wziąć do pi­sa­nia, zresz­tą co chwi­la ktoś mnie na­ma­wiał, a ja mó­wi­łam, że nie mam o czym. Swo­je ży­cie opo­wie­dzia­łam szcze­gó­ło­wo, i to oba­wiam się że wie­lo­krot­nie, cu­dze­go nie po­tra­fię. Aż tu na­gle oka­zu­je się, że szcze­gó­ły były nie­kom­plet­ne, sko­ro na­wet wła­sna cór­ka ich nie zna. Cie­ka­we – cze­go jesz­cze nie wie? Nie do­wiem się, póki nie spró­bu­ję na­pi­sać.

No tak – znów po­my­śla­łam, a to nig­dy do­brze się nie koń­czy. Ale je­śli spi­szę same uzu­peł­nie­nia, to wyj­dę na ka­bo­tyn­kę, prze­ko­na­ną, że wszy­scy nie tyl­ko prze­czy­ta­li wszyst­ko co na­pi­sa­ła, ale w do­dat­ku pa­mię­ta­ją każ­de sło­wo. We­dług ka­bo­tyn­ki, na któ­rą wyj­dę, je­śli ktoś nie pa­mię­ta, to jego zmar­twie­nie, trze­ba się było le­piej przy­go­to­wać. Otóż nie – to moje zmar­twie­nie.

Więc może umów­my się tak: ja od cza­su do cza­su ścią­gnę sama z sie­bie, a ci spo­śród czy­tel­ni­ków, któ­ry czy­ta­jąc będą mie­li wra­że­nie déja vu – nie po­my­ślą, że cier­pią na oma­my lub zwi­dy, tyl­ko przy­po­mną so­bie, że to nie ich wina, to ja się po­wta­rzam. Żeby im ten mo­ment nie­pew­no­ści wy­na­gro­dzić, obie­cu­ję w przy­szło­ści sama so­bie wy­to­czyć pro­ces o pla­giat i wal­czyć po obu stro­nach jak ran­ny łoś. Za wier­ność – po­da­ru­ję wam hecę, ko­cha­ni!

I obie­cu­ję Wam, że będę mó­wić do Was ludz­kim gło­sem. Po­tra­fię, za­wsze tak my­śla­łam, a ra­dio po­twier­dzi­ło moje do­mnie­ma­nie. Kil­ka lat temu, kie­dy nada­wa­ło te­le­fo­nicz­ne wy­po­wie­dzi na te­mat Wi­gi­lii, i u mnie za­dzwo­nił te­le­fon. Ocze­ku­jąc wej­ścia na an­te­nę – rzecz szła na żywo – usły­sza­łam za­koń­cze­nie po­przed­niej roz­mo­wy, po­łą­czo­ne z za­po­wie­dzią: „Czy­li po­twier­dzi­ło się, że w noc wi­gi­lij­ną zwie­rzę­ta mó­wią ludz­kim gło­sem. Za chwi­lę usły­szą pań­stwo Ste­fa­nię Gro­dzień­ską”.

Cór­ka cier­pli­wie prze­cze­ki­wa­ła moje ży­cie we­wnętrz­ne, ale w koń­cu mia­ła dość.

– Do­bra, za­plą­ta­łaś się z tym Bec­kiem i nie wiesz, jak wy­brnąć. Chcesz, to mogę za­po­mnieć. No, co jest? Prze­stań. Mama, prze­stań. Nie ma z cze­go się śmiać!

Ge­nial­ne dziec­ko: mam już ty­tuł. Ale na Bec­ka bę­dzie mu­sia­ła po­cze­kać. I to przez ja­kieś kil­ka­dzie­siąt stron, jak znam sie­bie.

NIE MA Z CZEGO SIĘ ŚMIAĆ

Jak to nie ma? Za­wsze moż­na po­śmiać się z sie­bie. Chy­ba je­stem skraj­ną ego­cen­trycz­ką, bo nie po­tra­fię pi­sać in­a­czej niż w pierw­szej oso­bie. W cią­gu wie­lu­dzie­się­ciu lat mo­jej tfur­czo­ści przez małe „tfu” (neo­lo­gizm au­tor­stwa Je­rze­go Ju­ran­do­ta) czy­ni­łam co ja­kiś czas nad­ludz­ki wy­si­łek, pró­bu­jąc am­bit­nie na­pi­sać po­wieść, no­we­lę czy cho­ciaż ja­kąś try­lo­gię. Wy­star­czy­ło jed­nak kil­ka pierw­szych zdań, abym zda­ła so­bie spra­wę, że np. stwo­rzo­ne w po­cie czo­ła zda­nie po­cząt­ko­we: „Hen­ryk otwo­rzył drzwi wa­go­nu, rzu­cił mi ostat­nie, po­że­gnal­ne spoj­rze­nie i wy­sko­czył z pę­dzą­ce­go po­cią­gu” – do ni­cze­go nie pro­wa­dzi, nic mnie ten cały Hen­ryk nie ob­cho­dzi, niech ska­cze na zbi­ty pysk.

A wy­star­czy­ło nie­am­bit­nie za­cząć:

Do koń­ca mo­je­go ży­cia, bez wzglę­du na losy oso­bi­ste czy losy świa­ta, we wszyst­kich mo­ich do­ku­men­tach, pa­pie­rach, ze­zna­niach, an­kie­tach, sta­ra­niach o wizę i o kre­dyt od­na­wial­ny, bę­dzie wid­nia­ło: „miej­sce uro­dze­nia – Łódź”. Zło­ży­ło się na to wie­le oko­licz­no­ści.

Pe­wien oby­wa­tel szwaj­car­ski, wy­kła­dow­ca na uni­wer­sy­te­cie w Ge­ne­wie, oże­nił się pew­ne­go dnia z pew­ną stu­dent­ką. Gdy­by stu­dent­ka owa nie była nie­po­waż­na i opusz­cze­nie męża odło­ży­ła cho­ciaż­by do po­wi­cia dziec­ka, pi­sa­ła­bym: „miej­sce uro­dze­nia – Ge­ne­wa”. Gdy­by ta sama stu­dent­ka zde­cy­do­wa­ła się opu­ścić męża o kil­ka ty­go­dni wcze­śniej, pi­sa­ła­bym „miej­sce uro­dze­nia – Mo­skwa”. Jed­no i dru­gie mo­gło­by ode­grać rolę w moim ży­ciu, za­leż­nie od okre­su hi­sto­rycz­ne­go. W każ­dym ra­zie jed­no i dru­gie brzmi o wie­le bar­dziej sno­bi­stycz­nie niż „miej­sce uro­dze­nia – Łódź”.

Jako dziec­ko wiecz­nych, prze­ga­nia­nych z kra­ju do kra­ju emi­gran­tów – bez­pań­stwow­ców, w wie­ku trzech lat by­łam, jak wszyst­kie emi­granc­kie dzie­ci, ra­czej doj­rza­ła. Kie­dy wy­bu­chła re­wo­lu­cja, miesz­ka­li­śmy u dru­gie­go męża mamy – car­skie­go ofi­ce­ra – w Mo­skwie. Z cze­go wy­ni­ka, że było to w roku 1917.

Mar­twi­łam się lo­sem czte­rech pięk­nych ca­ró­wien w bia­łych su­kien­kach, a naj­bar­dziej ma­łe­go ca­re­wi­cza, co to miał za­siąść na tro­nie, jak tyl­ko jego tata Mi­ko­łaj wy­ki­tu­je. Ale bol­sze­wi­cy, je­śli już coś za­ła­twia­li, to su­mien­nie – przy­najm­niej na po­cząt­ku – i wy­rżnę­li całą car­ską ro­dzi­nę. Bar­dzo się prze­ję­łam, że za­miast ślicz­ne­go ma­łe­go ca­re­wi­cza, na tro­nie za­sią­dzie ja­kiś bol­sze­wik.

Wia­do­mo było czym to pach­nie, więc kto miał jesz­cze ręce i nogi, brał te nogi za pas i usi­ło­wał we­pchnąć się do ja­kie­go­kol­wiek po­cią­gu, wszyst­ko jed­no do któ­re­go, bo i tak nikt nie wie­dział, któ­ry, kie­dy i do­kąd od­je­dzie. Na dwor­cu były ta­kie tłu­my, że gdy­by mama nie mia­ła po­my­słu, nig­dy nie we­pchnę­ły­by­śmy się i do te­raz sta­ły­by­śmy na tym dwor­cu. Ale mama pusz­cza­ła mnie samą do przo­du i za­bra­nia­ła się na nią oglą­dać, mia­łam tyl­ko krzy­czeć „Gdzie moja ma­mu­sia?! – Lu­dzie, po­móż­cie, zgu­bi­łam się!”. By­łam bar­dzo drob­na i nie wy­glą­da­łam na swo­je trzy lata, więc mnie prze­pusz­cza­no, a na­wet pod­sa­dza­no do wa­go­nu. Mat­ka pcha­ła się za mną jak przy­le­pio­na i bar­dzo do­brze uda­wa­ły­śmy, że się nie zna­my. Gdy tyl­ko we­pchnę­ły­śmy się do prze­dzia­łu, mama wma­wia­ła pa­sa­że­rom, że zna­la­zła zgu­bio­ną w tłu­mie dziew­czyn­kę. Wszy­scy się wzru­sza­li i ro­bi­li tej szla­chet­nej ko­bie­cie sie­dzą­ce miej­sce, żeby mo­gła mnie trzy­mać na ko­la­nach.

Co ja­kiś czas po­ciąg przy­sta­wał, kon­duk­tor cho­dził wzdłuż wa­go­nów i wo­łał: „Ki­pia­tok!” – czy­li wrzą­tek. Z po­cią­gu wy­bie­gał tłum ko­biet z czaj­ni­ka­mi. Mama nie mu­sia­ła ani razu wy­bie­gać, bo za­wsze ktoś przy­niósł wrzą­tek dla tej szla­chet­nej ko­bie­ty, któ­ra w nie­ludz­kich wa­run­kach wzię­ła so­bie na gło­wę, czy­li na ko­la­na obce dziec­ko. Było dużo ma­tek z dzieć­mi, ale wła­sny­mi, a to jed­nak co in­ne­go.

Po­dróż trwa­ła wie­le dni czy ty­go­dni. Po licz­nych kon­tro­lach i gra­ni­cach po­ciąg sta­nął w Ber­li­nie. Kon­duk­tor ka­zał wszyst­kim wy­sia­dać, bo to ko­niec tra­sy.

W Ber­li­nie mama od razu po­sła­ła mnie do szko­ły. W Niem­czech nie ist­nia­ły przed­szko­la, wszyst­ko na­zy­wa­ło się „Schu­le”, przyj­mo­wa­li dzie­ci od trzech lat, więc się za­ła­pa­łam. To była szko­ła z in­ter­na­tem, da­wa­li jeść, a uczy­ły nas za­kon­ni­ce. Bar­dzo waż­ne: chęt­ne dziew­czyn­ki mo­gły się za­pi­sy­wać na ćwi­cze­nia ba­le­to­we. Z po­cząt­ku wszyst­kie były chęt­ne, ale szyb­ko im się ode­chcie­wa­ło. Po paru mie­sią­cach zo­sta­ły­śmy dwie, a jak nas, to jest mamę z mę­żem i mnie, z Nie­miec wy­rzu­ca­li, to już pro­fe­sor ćwi­czył tyl­ko ze mną.

Tu wtrą­cę, że dwa­dzie­ścia kil­ka lat póź­niej, czy­li w 1943 roku, ta szko­ła ura­to­wa­ła mnie z kry­tycz­nej wo­jen­nej sy­tu­acji. Dzię­ki mo­jej nie­na­gan­nej wów­czas niem­czyź­nie zga­da­łam się z ge­sta­pow­cem, któ­ry mnie pil­no­wał w ko­tle – i oka­za­ło się, że jego sio­stra, za­kon­ni­ca, nie­gdyś uczy­ła w tej szko­le. Uda­wa­łam, że ją pa­mię­tam i opo­wia­da­łam mu buj­dy, jaka była cu­dow­na i ja­kie to strasz­ne, że zgi­nę­ła w bom­bar­do­wa­niu (za­wsze mia­łam szczę­ście: już nic nie da­ło­by się spraw­dzić). Wzru­szo­ny ge­sta­po­wiec ukrad­kiem mnie wy­pu­ścił.

Ale jesz­cze przed woj­ną mamy do Pol­ski nie wpusz­czo­no, a do Fran­cji owszem, ale bez dziec­ka. Zo­sta­łam więc u jej mat­ki w Ło­dzi.

Tym­cza­sem w 1922 roku wszyst­ko się od­mie­ni­ło: prof. Frid­tjöf Nan­sen, nor­we­ski ba­dacz po­lar­ny, po­ru­szo­ny lo­sem ro­syj­skich uchodź­ców, za­ini­cjo­wał pierw­szy i je­dy­ny do­ku­ment dla bez­pań­stwow­ców, zna­ny jako pasz­port nan­se­now­ski. Otrzy­mał za to Po­ko­jo­wą Na­gro­dę No­bla i nie­opi­sa­ną wdzięcz­ność ty­się­cy pę­ta­ją­cych się po Eu­ro­pie bez­do­ku­men­tow­ców. A my z mamą dzię­ki nie­mu mo­gły­śmy się od­wie­dzać, prze­mie­rza­jąc szlak Pa­ryż – Łódź.

W 1938 roku mama, jak co trzy mie­sią­ce przez 16 lat, za­mel­do­wa­ła się w me­ro­stwie Pa­ry­ża, żeby prze­dłu­żyć ze­zwo­le­nie na po­byt. Te­raz jed­nak woj­na wi­sia­ła na wło­sku, więc inna niż zwy­kle pie­cząt­ka gło­si­ła: „opu­ścić gra­ni­ce Fran­cji w cią­gu 24 go­dzin”. Ża­den kraj nie ży­czył so­bie bez­pań­stwow­ców. Dzię­ki Nan­se­no­wi mu­sia­no ich gdzieś wpa­ko­wać na siłę, a że miej­scem uro­dze­nia oj­czy­ma była Li­twa, tam wła­śnie wy­lą­do­wa­li.

Ten po­czą­tek, o wie­le gor­szy od tam­te­go o nie­szczę­snym Hen­ry­ku, otwo­rzył tamy mo­je­go ga­dul­stwa i już mogę pi­sać go­dzi­na­mi, o su­chej gę­bie, za­po­mi­na­jąc o po­rach doby i dniach ty­go­dnia.

Nie ma z cze­go się śmiać: każ­dy nor­mal­ny czło­wiek, za­py­ta­ny kon­wen­cjo­nal­nie „a co u cie­bie”, naj­pierw po­wie „nic spe­cjal­ne­go” i da­lej bez krop­ki czy prze­cin­ka opo­wie swo­je ży­cie ab ovo do za­mknię­cia lo­ka­lu czy prze­je­cha­nia go, je­śli roz­mo­wa za­czę­ła się na jezd­ni. Ja do ta­kich roz­mów­ców na­le­żę, mimo że nikt my­ślą­cy nie na­zwie mnie nor­mal­ną.

Wła­ści­wie opo­wie­dzia­łam już wszyst­ko o na­szej uciecz­ce przed re­wo­lu­cją. Po­win­nam za­koń­czyć śmiesz­ną pu­en­tą i wpa­ko­wać do ja­kiejś re­dak­cji jako fe­lie­ton. Ale to nie ze mną. Wy­ma­rzy­łam so­bie tzw. Więk­szą For­mę i od tego za­mie­rze­nia nie od­stą­pię, choć­by mnie kra­jać tępą ży­let­ką.

Wra­cam więc do in­for­ma­cji, że mat­ka ze swo­im mę­żem Mi­szą przy­mu­so­wo wy­lą­do­wa­li na tej Li­twie w 1938 roku. Nie tyl­ko mat­ka, ale ani oj­czym, ani jego ro­dzi­na (daw­no roz­pro­szo­na po świe­cie) nie zna­li ję­zy­ka li­tew­skie­go. In­te­li­gen­cja na Li­twie mó­wi­ła po ro­syj­sku, po fran­cu­sku i po pol­sku. Tu po­wiem coś waż­ne­go: by­łam tak sil­nie zwią­za­na z mat­ką, że choć wte­dy od lat już miesz­ka­łam w Pol­sce, mia­łam oby­wa­tel­stwo i do koń­ca ży­cia będę uwa­żać się za Po­lkę, na za­wsze zo­sta­łam emi­granc­kim dziec­kiem. Zro­zu­mie­ją mnie wszyst­kie sta­re emi­granc­kie dzie­ci, bo z tego się nie wy­ra­sta.

Nie à pro­pos dzie­ci: wła­śnie się zo­rien­to­wa­łam, że prze­ska­ku­jąc lata 1917–1938, zgu­bi­łam sie­bie, co jest do mnie nie­po­dob­ne i wbrew za­mie­rze­niu. To cała ja: na­pi­sa­łam „zo­sta­łam u mamy mamy w Ło­dzi” i za­do­wo­lo­na! Nie wspo­mnia­łam o uko­cha­nym przy­bra­nym dziad­ku ani o bra­cie mamy, wuju Miet­ku i jego żo­nie Ma­ry­si, Ślą­zacz­ce. Ode­gra­ją oni rolę w tych wspo­mnie­niach i znów trze­ba bę­dzie bie­gać po tek­ście i tłu­ma­czyć, kto to taki.

Tym­cza­sem za­akli­ma­ty­zo­wa­łam się u dziad­ków w Ło­dzi i na­wet wy­szłam za Ada­ma. W wie­ku 23 lat – ja mia­łam 20 – Adam zła­pał sza­le­ją­cą wów­czas nie­ule­czal­ną tzw. mło­dzie­żo­wą gruź­li­cę i umarł za­ra­ża­jąc mnie, tyle że ja nie umar­łam i le­ka­rze ła­pa­li się za gło­wy ze zdzi­wie­nia.

STE­FA­NIA I ADAM. STYL PRZED­WO­JEN­NYCH DWU­DZIE­STO­LAT­KÓW

Zo­sta­łam więc 21-let­nią wdo­wą z ukoń­czo­ną szko­łą ba­le­to­wą. Rym jest cał­ko­wi­cie nie na miej­scu i nie był za­pla­no­wa­ny. Prze­pra­szam.

À pro­pos prze­pra­sza­nia. Tych apro­po­sów bę­dzie cała kupa, ale jak ktoś ma pra­wie 93 lata i prze­la­tu­je tu całe swo­je ży­cie od uro­dze­nia, to trud­no wy­ma­gać, żeby wciąż za­czy­nał pi­sać tę za­mie­rzo­ną ko­by­łę od nowa, kie­dy coś prze­ga­pi, po­prze­sta­nę więc na apro­po­sach. Całe szczę­ście, że moja cór­ka jest sys­te­ma­tycz­na, bez niej zgi­nę­ła­bym sto razy. À pro­pos cór­ki: skąd się na­gle wzię­ła cór­ka? Daw­niej od­po­wie­dzie­li­by­ście ze śmie­chem, że w moim wie­ku mo­gła­bym już wie­dzieć, skąd się bio­rą dzie­ci. Ale kie­dyś było tak, że ko­bie­ta i męż­czy­zna mu­sie­li się ze sobą cho­ciaż zdrzem­nąć. Dziś są po­dob­no ja­kieś inne spo­so­by, ale nie je­stem już za­in­te­re­so­wa­na. Moja cór­ka po sta­ro­świec­ku mia­ła ojca i mat­kę, przy czym to wy­bór tego wła­śnie ojca, Je­rze­go Ju­ran­do­ta, spo­wo­do­wał wszyst­kie jej za­le­ty. To moje wiel­kie szczę­ście, te 42 lata mał­żeń­stwa z Jur­kiem, moim dru­gim mę­żem. Jego śmierć w 1979 roku po strasz­nej, wie­lo­let­niej cho­ro­bie osie­ro­ci­ła nas obie do gra­nic moż­li­wo­ści.

Bez żad­ne­go apro­po­sa wra­cam do mo­ich dziad­ków. Mia­łam 9 lat, kie­dy świa­to­wa po­li­ty­ka, ba­wiąc się mo­imi lo­sa­mi, rzu­ci­ła mnie do Ło­dzi. Jest książ­ka, któ­ra kie­dyś pod­bi­ła cały świat, a zna­jo­mość choć­by jej ty­tu­łu jest czę­ścią pa­mię­ci po­ko­leń na­sto­la­tek: Ania z Zie­lo­ne­go Wzgó­rza. Książ­ka opo­wia­da o Ma­ry­li i Ma­te­uszu, nie­mło­dym ro­dzeń­stwie, któ­re przy­gar­nę­ło sie­ro­tę Anię. Ma­ry­la za­sad­ni­cza, tro­chę upier­dli­wa. Jej brat Ma­te­usz to wy­ma­rzo­ny ide­ał dziad­ka. Czy­ta­jąc tę książ­kę, za­wsze mia­łam przed ocza­mi mo­je­go uko­cha­ne­go przy­bra­ne­go dziad­ka Mak­sa, mimo że nie by­łam Anią, tyl­ko Stef­cią, a moi dziad­ko­wie nie ro­dzeń­stwem, tyl­ko mał­żeń­stwem.

Bab­cia Fra­nia była wdo­wą z dwoj­giem dzie­ci, w któ­rej Maks się pod­ko­chi­wał jesz­cze za ży­cia jej męża, mo­je­go praw­dzi­we­go dziad­ka, któ­ry umarł, za­nim się uro­dzi­łam. Maks był bez­dziet­nym wdow­cem i od lat za­mę­czał bab­cię Fra­nię, żeby za­adop­to­wać ja­kąś dziew­czyn­kę. I oto z dnia na dzień zo­stał dziad­kiem „ja­kiejś dziew­czyn­ki”.

Na­sze wza­jem­ne zro­zu­mie­nie, za­ufa­nie, bli­skość wy­bu­chły w chwi­li, kie­dy usły­sza­łam na po­wi­ta­nie:

– Chciał­bym się z tobą za­przy­jaź­nić, ale tyl­ko je­śli ty bę­dziesz chcia­ła.

Chcia­łam. Jak bar­dzo chcia­łam! Co za kon­trast z oj­czy­mem, któ­ry pro­gra­mo­wo mnie nie do­strze­gał.

Bab­cia Fra­nia po­ca­ło­wa­ła mnie w czo­ło i po­wie­dzia­ła:

– Przyj­mie­my cię pod nasz dach. Mam na­dzie­ję, że nie je­steś wa­riat­ką, jak two­ja mat­ka, a moja cór­ka.

Przy­kro mi. Je­stem wa­riat­ką, jak moja mat­ka, a jej cór­ka. Moja cór­ka też jest wa­riat­ką, jak jej mat­ka, a… chy­ba się za­pę­tli­łam.

Łódź. Piotr­kow­ska 175, II ofi­cy­na, II pię­tro. Ten dom stoi. Za­po­mnia­łam, że opo­wia­dam o Ło­dzi, a nie o War­sza­wie, gdzie o każ­dym z przed­wo­jen­nych bu­dyn­ków, cu­dem ura­to­wa­nych z wo­jen­nej, po­wstań­czej i ar­chi­tek­to­nicz­nej dzia­łal­no­ści za­zna­cza się: „ten dom stoi”. Je­że­li wyj­dzie ta książ­ka, czy kto­kol­wiek bę­dzie pa­mię­tał ta­kie re­lik­ty jak kino „Mo­skwa”, Su­per­sam i inne, z lu­bo­ścią usu­wa­ne z hi­sto­rii sto­li­cy?

No więc za­miesz­ka­łam na tej ślicz­nej uli­cy Piotr­kow­skiej, obec­nie ozdo­bio­nej nie­zwy­kłym po­mni­kiem. Syn Ło­dzi, wiel­ki li­ryk i sa­ty­ryk, nie stoi na co­ko­le z ręką na ser­cu, tyl­ko przy­siadł na ła­wecz­ce – nie w sza­cie i z lau­rem na gło­wie, tyl­ko w sta­ro­świec­kim pal­cie i ka­pe­lu­szu. Cie­szy mnie, że się po­ja­wi­ła i że roz­sze­rza się rów­nież w in­nych mia­stach chwa­leb­na moda pro­ste­go ho­no­ro­wa­nia uko­cha­nych oby­wa­te­li. Ale i tak łódz­ki Tu­wim był pierw­szy.

Nie­daw­no prze­ży­łam coś wy­jąt­ko­we­go: sie­dzia­łam na tej ulu­bio­nej ła­wecz­ce w tej ulu­bio­nej Ło­dzi z dwo­ma ulu­bio­ny­mi pa­na­mi, słoń­ce świe­ci­ło, prze­chod­nie uśmie­cha­li się do nas, a my od­śmie­cha­li­śmy się do nich. Po mo­jej le­wej stro­nie sie­dział uśmiech­nię­ty pan Ju­lian Tu­wim, a po mo­jej pra­wej uśmiech­nię­ty pan An­drzej Po­nie­dziel­ski.

PAN JU­LIAN JEST Z BRĄ­ZU I STA­NO­WI RZEŹ­BĘ, AN­DRZEJ JEST Z CZŁO­WIE­KA I STA­NO­WI SA­TY­RY­KA

Przed­sta­wi­łam An­drze­ja panu Ju­lia­no­wi, uści­snę­li so­bie dło­nie i do­ga­da­li­śmy się bły­ska­wicz­nie. Szko­da było od­cho­dzić, ale chy­ba nie oka­za­li­śmy się z An­drze­jem na­tręt­ni, bo obo­je za­uwa­ży­li­śmy, że wiel­ki po­eta i wspa­nia­ły sa­ty­ryk mru­gną! do nas na po­że­gna­nie. Nie ma z cze­go się śmiać.

Nie zwa­rio­wa­łam i nie mam pa­skud­ne­go zwy­cza­ju opi­sy­wa­nia snów. Praw­dzi­wość tej re­la­cji bę­dzie moż­na zwe­ry­fi­ko­wać w fil­mie pani re­ży­ser Elż­bie­ty Pro­ta­kie­wicz pt. Szar­pió afri­kan­skie. Za­zna­czam, że film nie jest fa­bu­lar­ny, a to ozna­cza, że spo­tka­nie nie było ele­men­tem fa­bu­ły, tyl­ko ele­men­tem ży­cia. Mo­je­go ży­cia.

À pro­pos. Je­śli znaj­dzie się nie­wy­kształ­co­ny czy­tel­nik, nie zna­ją­cy kla­sy­ków li­te­ra­tu­ry (i nie mó­wię tego ani o Gom­bro­wi­czu, ani o Sien­kie­wi­czu, tyl­ko o wła­snej, jak wi­dać skrom­nej oso­bie), może nie wie­dzieć, że szar­pió afri­kan­skie to ja. Tak na­zy­wał mnie mój mistrz i przy­ja­ciel Fry­de­ryk Járo­sy w po­cząt­kach zna­jo­mo­ści, kie­dy jako re­ży­ser usi­ło­wał zro­bić ze mnie czło­wie­ka. A kre­ska nad o nie ozna­cza, że to jest o z kre­ską, tyl­ko że tu się sta­wia ak­cent.

Nie chcę pod­su­wać po­my­słu chu­li­ga­nom, ale dzię­ku­ję ło­dzia­nom, że o ile wiem, nikt do­tąd nie od­rą­bał Tu­wi­mo­wi na tej ła­wecz­ce ja­kiejś czę­ści cia­ła, a na­wet nie ob­la­no go far­bą. A może Łódź tak go ko­cha, jak on ko­chał Łódź?

Moja współ­cze­sna przy­bra­na (mia­no­wa­li mnie współ­pra­bab­cią ma­łe­go Ole­sia) łódz­ka ro­dzi­na, któ­rej ne­stor­ką była zmar­ła nie­daw­no moja naj­droż­sza przy­ja­ciół­ka, okrut­nie mnie wy­śmie­wa, kie­dy py­tam, jak te­raz na­zy­wa­ją się par­ki Po­nia­tow­skie­go i Sien­kie­wi­cza, za mo­ich szkol­nych lat mek­ki wa­ga­ro­wi­czów, i czy Piotr­kow­ska nadal jest Piotr­kow­ską. Je­śli idzie o War­sza­wę, to drżę o Pa­saż Wie­cha: on prze­cież pi­sy­wał swo­je śmiesz­ne do wy­pę­ku tek­sty rów­nież za Pe­ere­lu! Mogą go za­mie­nić na… nie, nie po­wiem. Je­stem na eme­ry­tu­rze, ale mam cór­kę i wnu­ka. Te­raz prze­cież od­ży­wa dziw­ny oby­czaj, któ­ry do per­fek­cji do­pro­wa­dził Hi­tler: cze­pia­nie się po­cho­dze­nia. Naj­bar­dziej roz­śmie­szył mnie dzia­dek z We­hr­mach­tu. Nie ma z cze­go się śmiać? A co, mam pła­kać? Do­syć się na­pła­ka­no z po­wo­du nie­traf­nych dziad­ków. Gdy­by np. oka­za­ło się, że mój naj­droż­szy, nie­za­po­mnia­ny dzia­dek Maks był: ko­mu­chem, Niem­cem, Mu­rzy­nem, Ży­dem, hra­bią, ho­mo­sek­su­ali­stą (nie ma z cze­go się śmiać, znam świet­ne­go ojca dwoj­ga świet­nych dzie­ci, któ­ry od­krył swą wła­ści­wą orien­ta­cję sek­su­al­ną w doj­rza­łym wie­ku i po­zo­stał przy­ja­cie­lem swo­jej by­łej żony), nie uwiel­bia­ła­bym go ani tro­chę mniej. Tu wtrą­cę: kie­dy sen­sa­cja to­wa­rzy­ska się ro­ze­szła, ho­mo­sek­su­ali­sto­wa po­wie­dzia­ła: „Wolę, że mnie zo­sta­wił dla prze­mi­łe­go i przy­ja­zne­go na­szej ro­dzi­nie fa­ce­ta niż dla ja­kiejś zdzi­ry”.

Zu­peł­nie nie à pro­pos ho­mo­sek­su­ali­stów i w ogó­le nie à pro­pos: cho­dzi­łam do łódz­kie­go gim­na­zjum, a po lek­cjach do szko­ły ba­le­to­wej – tu już nie unik­nę apro­po­sa, któ­ry wy­ja­śni, co było na wie­lu gę­sto za­pi­sa­nych kart­kach, któ­re pra­co­wi­cie po­dar­łam i wy­rzu­ci­łam, bo wy­da­wa­ły mi się brud­no­pi­sem już prze­pi­sa­nym przez kom­pu­cór­kę i te­raz mu­szę na­pi­sać na nowo. Każ­dy pi­szą­cy za­wo­do­wo wie, co to za pie­kło: to usi­łu­ję so­bie przy­po­mnieć, co było w tam­tym brud­no­pi­sie, to po­sta­na­wiam uda­wać przed sobą, że pi­szę pierw­szy raz. Nie ma z cze­go się śmiać: nie­gdyś na kla­sów­ce z mat­my do­sta­łam ścią­gę, na któ­rą wy­lał mi się atra­ment (kto nie wie, co to jest atra­ment, niech spy­ta Wła­dy­sła­wa Ko­pa­liń­skie­go, któ­ry wie wszyst­ko – co praw­da do mody wró­ci­ły wiecz­ne pió­ra, więc pew­nie każ­dy głu­pi wie, co to jest atra­ment). Ktoś bar­dziej na­dziej­ny w ma­te­ma­ty­ce bez tru­du od­czy­tał­by wy­ni­ki z mniej za­la­nych w ścią­gaw­ce miejsc, ale nie ja. Mam w szu­fla­dzie kal­ku­la­tor, na któ­rym ob­li­czam, ile po­win­nam za­pła­cić pani sprzą­tacz­ce: pra­co­wa­ła tyle a tyle go­dzin, tyle a tyle za go­dzi­nę. Na­le­ży prze­mno­żyć: tyle a tyle razy tyle a tyle. Ta­blicz­kę mno­że­nia umiem tyl­ko przez dwa i przez dzie­sięć. Kie­dy pani sprzą­tacz­ka po­da­je mi dane, cho­wam się z kal­ku­la­to­rem w ła­zien­ce. Wy­cho­dzę z ła­zien­ki, uisz­czam i py­tam, czy się zga­dza. Raz tyl­ko coś źle na­ci­snę­łam. Pła­cę jej, a ona usi­łu­je mi od­dać ja­kąś nie­du­żą sumę. „Pani kupi swo­im dzie­cia­kom cu­kier­ki” – po­wie­dzia­łam szyb­ko, żeby mnie nie zdą­ży­ła zmu­sić do ja­kichś ob­li­czeń.

Chcąc wró­cić do te­ma­tu głów­ne­go, spró­bu­ję po­wstrzy­mać się od czczej pi­sa­ni­ny. Tak na­praw­dę, to le­piej, że tam­ten ka­wał brud­no­pi­su wy­rzu­ci­łam przez po­mył­kę, niż gdy­bym zgu­bi­ła. W gu­bie­niu każ­de­go za­dru­ko­wa­ne­go lub za­pi­sa­ne­go ka­wał­ka pa­pie­ru od mło­do­ści je­stem mi­strzy­nią świa­ta. Po­zo­sta­łe dwie oso­by miesz­ka­ją­ce ze mną – cór­ka i wnuk – kie­dy cze­go­kol­wiek szu­ka­ją, to mru­czą: „ja­sne, bab­cia scho­wa­ła, już nig­dy się nie znaj­dzie”.

À pro­pos. Są dwa spo­so­by na znaj­do­wa­nie za­gu­bio­nych w domu przed­mio­tów. Je­den: zgu­bić coś na­stęp­ne­go i za­cząć szu­kać. Wte­dy za­wsze po­przed­nie się znaj­dzie. Dru­gi spo­sób to re­mont miesz­ka­nia. Wszyst­kie zgu­by wy­ła­żą.

Spró­bo­wa­łam po­wstrzy­mać się od czczej pi­sa­ni­ny i nie była to pró­ba uda­na. To te­raz spró­bu­ję pi­sać bez pró­bo­wa­nia.

Ja w Ło­dzi, mama w Pa­ry­żu.

Pa­ris V, rue To­ur­ne­fort 6. Pię­cio­pię­tro­wa ka­mie­ni­ca bez win­dy, je­dy­ny te­le­fon na par­te­rze. Kie­dy ktoś dzwo­ni, sie­dzą­ca w re­cep­cji wła­ści­ciel­ka ho­te­lu, a wła­ści­wie nie­ofi­cjal­ne­go aka­de­mi­ka, wrzesz­czy: „Mon­sieur ten a ten!”. Uchy­la­ją się róż­ne drzwi i na­zwi­sko mon­sieur tego a tego po­brzmie­wa, po­da­wa­ne z ust do ust. Bez wa­ha­nia jako przy­kład po­da­łam mon­sieu­ra, a nie ma­da­me, bo w gę­sto za­lud­nio­nych po­ko­jach poza moją mat­ką nie było ko­biet, ale nie z po­wo­du ja­kiejś dys­kry­mi­na­cji: wła­ści­ciel­ka, chcąc unik­nąć kło­po­tów po­waż­niej­szych niż łyk wina za dużo – po­sta­wi­ła na jed­no­pł­cio­wość lo­ka­to­rów. Nie ma z cze­go się śmiać. Mama z Mi­szą, jako je­dy­ne mał­żeń­stwo, zo­sta­li przy­ję­ci w dro­dze wy­jąt­ku do cza­su, kie­dy znaj­dą so­bie rów­nie ta­nie lo­kum. Te umó­wio­ne parę dni prze­cią­gnę­ło się do po­nad 16 lat, co było za­słu­gą mamy. W prze­ci­wień­stwie do mnie, poza ba­le­tem wiecz­nej ama­tor­ki, mat­ka, cze­go­kol­wiek się tknę­ła, szyb­ko sta­wa­ła się lep­sza od prze­cięt­nej pro­fe­sjo­na­list­ki. Po­nie­waż z Ber­li­na wy­je­cha­li w sta­nie ma­jąt­ko­wym świę­te­go tu­rec­kie­go czy, je­śli ktoś jest kse­no­fo­bem, my­szy ko­ściel­nej, więc mama od razu za­czę­ła się roz­glą­dać. Na klat­ce scho­do­wej, bę­dą­cej miej­sco­wym sa­lo­nem, zo­rien­to­wa­ła się, jak kło­po­tli­wym pro­ble­mem za­miesz­ka­łych w ho­te­lu stu­den­tów były szyb­ko po­więk­sza­ją­ce się dziu­ry w skar­pet­kach i jak źle so­bie z tym ra­dzi­li. Bez na­my­słu po­de­szła do jed­nej z gru­pek i za­pro­po­no­wa­ła, żeby chęt­ni ku­pi­li kil­ka kłęb­ków ba­weł­ny do ce­ro­wa­nia w róż­nych ko­lo­rach, a ona po­ce­ru­je im skar­pet­ki (upra­ne!) za umiar­ko­wa­ną cenę, któ­rą wspól­nie z nią usta­lą klien­ci. Roz­mo­wy wstęp­ne do­pro­wa­dzi­ły do po­ro­zu­mie­nia: mat­ka po­ka­że skar­pet­ki, któ­re po­ce­ro­wa­ła Mi­szy, a oni za­pro­po­nu­ją, ile chcą pła­cić. Wy­nik li­cy­ta­cji, któ­rą zor­ga­ni­zo­wa­li sa­mo­rzut­nie chęt­ni, prze­kro­czył ocze­ki­wa­nia. Skar­pet­ka Mi­szy, skła­da­ją­ca się pra­wie wy­łącz­nie z mi­ster­nych, gę­stych cer – ob­ma­cy­wa­na i po­dzi­wia­na – zro­bi­ła taką fu­ro­rę, że mat­ka za­wo­ła­ła Mi­szę, żeby usiadł na scho­dach i przyj­mo­wał za­pi­sy. Klien­ci mó­wi­li w róż­nych ję­zy­kach, za­leż­nie od kra­ju po­cho­dze­nia. Kie­dy zo­rien­to­wa­li się, że mat­ka swo­bod­nie wła­da pię­cio­ma ję­zy­ka­mi, za­czę­li ją na­ma­wiać, żeby w czwar­tek zgło­si­ła się do ja­kie­goś mu­zeum: w czwart­ki był wstęp wol­ny i co ty­dzień przyj­mo­wa­no „gu­ides d’un jour” (jed­no­dnio­wych prze­wod­ni­ków). Wie­dząc, ile osób się zgła­sza, mama przy­po­mnia­ła so­bie, że umie­ra­jąc z nu­dów na wy­dzia­le pra­wa w Ge­ne­wie, zro­bi­ła let­ni kurs hi­sto­rii sztu­ki. Tym ra­zem się nie za­ła­pa­ła (nie wie­dzia­ła, że aby mieć szan­sę, trze­ba przyjść co naj­mniej go­dzi­nę przed ter­mi­nem). Po ty­go­dniu była na miej­scu w Luw­rze dwie go­dzi­ny przed roz­po­czę­ciem przy­jęć. Na py­ta­nie, ile zna ję­zy­ków, po­wie­dzia­ła „pięć” i po­ka­za­ła świa­dec­two ukoń­cze­nia tego kur­su hi­sto­rii sztu­ki.

Prze­ska­ku­ję masę apro­po­sów, ci­sną­cych mi się pod dłu­go­pis i nadal oglą­dam się za mamą, pra­cu­ją­cą co czwar­tek rano w Mu­zeum Ro­di­na, a po po­łu­dniu w Luw­rze, zaś w prze­rwie po­łu­dnio­wej i wie­czo­rem na klat­ce scho­do­wej ce­ru­ją­cą za­re­je­stro­wa­ne przez Mi­szę skar­pet­ki. W inne dni ty­go­dnia za­bie­ra­ła ce­ro­wa­nie do ulu­bio­nej ka­wiar­ni Ca­po­ula-de. Sie­dzia­ła go­dzi­na­mi przy ma­łej ka­wie w ele­ganc­kiej ka­wiar­ni i ce­ro­wa­ła skar­pet­ki. Nie ma z cze­go się śmiać. Pa­ryż był mia­stem emi­gran­tów i nikt ni­ko­mu ani ni­cze­mu się nie dzi­wił. Kie­dy już była za­akli­ma­ty­zo­wa­na w tej ka­wiar­ni, szat­niarz tak się w niej za­ko­chał, że ofia­ro­wał jej bia­łe mał­żeń­stwo, dzię­ki któ­re­mu otrzy­ma­ła­by oby­wa­tel­stwo fran­cu­skie i nie mu­sia­ła­by mel­do­wać się w me­ro­stwie, a co waż­ne, do­sta­ła­by bez ła­ski sta­łą pra­cę w każ­dym mu­zeum.

– A ten Ro­sja­nin, co po pa­nią przy­cho­dzi, może zo­stać, prze­cież to nie bę­dzie na­praw­dę, tyl­ko dla oby­wa­tel­stwa.

– Ale to mój mąż, mu­sia­ła­bym się roz­wieść.

– No tak, to go­rzej. Szko­da.

Ta krót­ka roz­mo­wa nie zmie­ni­ła nic w przy­ja­znych sto­sun­kach z szat­nia­rzem, któ­ry za­zwy­czaj biegł za mamą, kie­dy wy­cho­dzi­ła i wo­łał:

– Pro­szę pani, pani za­po­mnia­ła za­brać pacz­kę!

I wrę­czał jej pu­deł­ko cia­stek. Cóż to była za ra­dość „na Tur­ne­for­ce”, jak mó­wi­li Ro­sja­nie! Nikt z rue To­ur­ne­fort 6 nie mógł po­zwo­lić so­bie na ciast­ka, więc kro­ili każ­de na 4 czę­ści i w ten spo­sób całe pię­tro mia­ło ucztę.

Tak za­to­nę­łam w ma­mi­nym uko­cha­nym Pa­ry­żu, że stra­ci­łam wą­tek i za­po­mnia­łam, do cze­go mia­łam na­wią­zać. Uda­waj­my więc, że nic się nie sta­ło i jedź­my da­lej.

Wra­cam do Ło­dzi. Przed woj­ną Łódź była mia­stem pol­sko-ży­dow­sko-nie­miec­kim, co tak pięk­nie po­ka­za­li pa­no­wie Rey­mont i Waj­da w swo­ich Zie­miach obie­ca­nych. Były więc szko­ły z nie­miec­kim ję­zy­kiem wy­kła­do­wym i bab­cia była za­do­wo­lo­na, że będę mo­gła iść do I kla­sy i nie stra­cę roku. A jak już będę do­brze mó­wi­ła po pol­sku, a nie tyl­ko do­brze po ro­syj­sku i nie­miec­ku i sła­bo po fran­cu­sku, to się prze­nio­sę do pol­skiej szko­ły.

Dzia­dek nig­dy się bab­ci nie prze­ciw­sta­wiał, więc bab­cia zro­bi­ła wiel­kie oczy, kie­dy po­szedł i za­pi­sał mnie do pol­skie­go gim­na­zjum. Prze­ło­żo­ną tego gim­na­zjum była fa­na­tycz­ka mar­szał­ka Pił­sud­skie­go. Jed­ną z przy­czyn jej po­glą­dów po­li­tycz­nych był fakt, że nie­gdyś trzy­ma­ła z mar­szał­kiem czy­jeś dziec­ko do chrztu. Dzia­dek (nie Pił­sud­ski, tyl­ko mój) po­szedł do tej szko­ły i po­pro­sił pa­nią prze­ło­żo­ną o chwi­lę roz­mo­wy. Po paru mi­nu­tach wy­szły oba szy­dła z wor­ka i ga­da­li so­bie jak pił­sud­czyk z pił­sud­czy­cą. Dzia­dek uprze­dził ją, że dziew­czyn­ka do­sko­na­le się uczy­ła w ber­liń­skiej szko­le, ale nie zna do­brze pol­skie­go.

O tym wszyst­kim dzia­dek opo­wia­dał bab­ci i mnie przy obie­dzie. Mie­lo­ny z mar­chew­ką dla­te­go tak mi utkwił w pa­mię­ci, że je­dząc go, do­wie­dzia­łam się o mo­jej pol­skiej przy­szło­ści. Przy ki­sie­lu bab­cia z ko­lei do­wie­dzia­ła się, że ma przed sobą uczen­ni­cę I kla­sy Gim­na­zjum Żeń­skie­go Ja­ni­ny Prys­se­wi­czów­ny. Co praw­da pani prze­ło­żo­na była już w wie­ku, do któ­re­go pa­so­wa­ła­by ra­czej koń­ców­ka „-owa”, ale nie mia­ła po­trzeb­ne­go do tego męża. Tę „-ównę” no­si­ła z dumą i god­no­ścią. Ja­kaś Ja­ni­na Prys­se­wicz nie wcho­dzi­ła w ra­chu­bę. By­ła­by rów­nie dziw­na jak Eli­za Orzesz­ko czy Ma­ria Ro­dzie­wicz.

Dzia­dek koń­czył swą re­la­cję, nie kry­jąc obu­rze­nia:

– Wy­obraź so­bie, moja dro­ga, że ona spy­ta­ła, czy to dziec­ko da so­bie radę w pol­skiej szko­le bez zna­jo­mo­ści pol­skie­go!

– I co ty na to? – spy­ta­ła bab­cia.

– Ja na to, że TO DZIEC­KO da so­bie radę ze wszyst­kim, bo to jest emi­granc­kie dziec­ko, pro­szę pani, i szyb­ko skie­ro­wa­łem roz­mo­wę na Pierw­szą Bry­ga­dę. By­li­śmy na te te­ma­ty z pa­nią prze­ło­żo­ną cał­ko­wi­cie zgod­ni i Stef­cia jest przy­ję­ta.

Dzia­dek skoń­czył i za­le­gła ci­sza, któ­rą prze­rwa­łam, krzy­cząc ra­do­śnie:

– Będę Po­lką! Dzię­ku­ję, dziad­ku!

I rzu­ci­łam mu się na szy­ję, ale po­mi­mo odu­rze­nia tą wspa­nia­łą, wy­ma­rzo­ną per­spek­ty­wą, nie za­po­mnia­łam rzu­cić się też w ob­ję­cia bab­ci, któ­ra, usi­łu­jąc ukryć wzru­sze­nie, uwol­ni­ła się z mo­ich uści­sków, mó­wiąc:

– Nie bądź hi­ste­rycz­ką jak two­ja mat­ka a moja cór­ka.

Po­słusz­nie pu­ści­łam bab­cię i po­wie­dzia­łam już nor­mal­nym gło­sem:

– Dzię­ku­ję ci, bab­ciu.

Gdy­bym przy po­mo­cy mar­szał­ka Pił­sud­skie­go z miej­sca prze­sta­ła być emi­granc­kim dziec­kiem, nie za­uwa­ży­ła­bym jej ukrad­kiem ocie­ra­nej łzy. In­stynkt emi­granc­kie­go dziec­ka pod­po­wie­dział mi okrzyk:

– Bab­ciu, dziad­ku, bar­dzo was ko­cham!

Na­za­jutrz bab­cia od­pro­wa­dzi­ła mnie do szko­ły i ode­szła, przy­po­mi­na­jąc, że­bym była grzecz­na, do­brze się uczy­ła, nie przy­no­si­ła dziad­kom wsty­du, któ­re­go dość się na­je­dli za spra­wą mo­jej mat­ki a jej cór­ki i że dziś przyj­dzie po mnie po lek­cjach, ale mam za­pa­mię­tać dro­gę, bo od ju­tra będę cho­dzić sama.

– Twój dzia­dek tak po­sta­no­wił – do­da­ła z prze­ką­sem.

Wte­dy w gim­na­zjach były trzy kla­sy wstęp­ne: A, B i C, przyj­mo­wa­no od sze­ściu lat, więc dzie­wię­cio­lat­ki były w I kla­sie, a w kla­sie ma­tu­ral­nej – szes­na­sto­lat­ki.

Zo­sta­łam sa­mot­na wśród we­so­ło traj­ko­czą­cych w nie­zro­zu­mia­łym ję­zy­ku współ­dzie­wię­cio­la­tek. Wpraw­dzie już nie­źle ro­zu­mia­łam po pol­sku, ale to była pol­sz­czy­zna, jaką po­słu­gu­ją się do­ro­śli. Po­dob­ny pro­blem mie­wam te­raz, kie­dy wpa­da do domu mój wnuk Mi­chał, na co dzień kon­trak­to­wy pra­cow­nik szej­ka Du­ba­ju.

MI­CHAŁ I RE­EMA W STRO­JACH SŁUŻ­BO­WYCH

Kie­dy tyl­ko się po­ja­wia, przy­cho­dzą do nie­go ko­le­dzy. Znam pol­ski cał­kiem do­brze (ko­rzy­stam z oka­zji, żeby się po­chwa­lić ty­tu­łem Mi­strza Mowy Pol­skiej), ale wi­docz­nie się prze­ce­niam, bo py­ta­łam Mi­cha­ła, po ja­kie­mu oni roz­ma­wia­ją, a on wy­ja­śnił, że po pol­sku. Spy­ta­łam jesz­cze, co to zna­czy „spo­ko”, bo spodo­ba­ło mi się to czę­sto przez nich uży­wa­ne sło­wo. Otrzy­maw­szy wy­ja­śnie­nie, za­chwy­ci­łam się tym skró­tem i od­tąd na­wet na pu­blicz­nych wy­stę­pach uży­wam „spo­ka”, za­miast m.in. „pro­szę się nie de­ner­wo­wać”, „nic się nie sta­ło”, „spró­buj­my to wspól­nie roz­wa­żyć” i wie­lu in­nych. Przy­swo­iłam so­bie jesz­cze ślicz­ne „w po­rzo”, uży­wa­ne naj­czę­ściej dla okre­śle­nia czło­wie­ka god­ne­go za­ufa­nia, przy­zwo­ite­go, na swo­im miej­scu, ale za­wsze z punk­tu wi­dze­nia mó­wią­ce­go. I tak np. w śro­do­wi­sku zło­dziei „on jest w po­rzo” ozna­cza, że spraw­nie i uczci­wie wy­ko­nu­je swój zło­dziej­ski fach. Na­uczy­ciel jest w po­rzo, kie­dy uda­je, że nie wi­dzi ścią­gi.

Spo­ko, już wra­cam do Ło­dzi i Gim­na­zjum Żeń­skie­go Ja­ni­ny Prys­se­wi­czów­ny. Roz­legł się dzwo­nek i szat­nia opu­sto­sza­ła. Pa­trzy­łam uważ­nie, do ja­kiej kla­sy wcho­dzą dziew­czyn­ki w moim wie­ku i też we­szłam. Ko­rzy­sta­jąc z pa­nu­ją­ce­go jesz­cze za­mie­sza­nia, sta­nę­łam na ław­ce i wy­krzy­cza­łam wy­uczo­ne zda­nie: „Na­zy­wam się Ste­fa­nia Gro­dzień­ska, kto chce ze mną sie­dzieć?”.

Ten gest w po­łą­cze­niu z nie­na­gan­nym ro­syj­sko-nie­miec­kim ak­cen­tem zro­bił wra­że­nie i wszyst­kie chcia­ły. Cały sce­na­riusz wy­my­ślił dzia­dek, ale bez fał­szy­wej skrom­no­ści po­wiem, że wy­ko­na­łam go per­fek­cyj­nie. Nie było to dla mnie trud­ne. Za­wsze lu­bi­łam być gwiaz­dą mo­ich pię­ciu mi­nut, przy tym jako emi­granc­kie dziec­ko, wy­szwen­da­ne po tylu śro­do­wi­skach, nie zna­łam uczu­cia tre­my. Za­dzwo­nił dru­gi dzwo­nek i dziew­czyn­ki po­bie­gły na swo­je miej­sca. Jed­na z nich zła­pa­ła mnie za rękę, po­cią­gnę­ła, krzyk­nę­ła do tej, któ­rej miej­sce mia­łam wi­docz­nie za­jąć: „Sia­daj z Jadź­ką!” i już sie­dzia­ły­śmy obok sie­bie. To była Kry­sia Jabł­kow­ska, sie­dzia­ły­śmy w jed­nej ław­ce przez sie­dem lat, do dnia wy­rzu­ce­nia mnie ze szko­ły na rok przed ma­tu­rą. Do tej wsty­dli­wej spra­wy po­wró­cę. Na ra­zie zdra­dzę tyl­ko, że z dumą, a na­wet z py­chą przy­po­mi­nam przy róż­nych oka­zjach, że wiel­ki An­drzej Waj­da też nie ma ma­tu­ry. Owszem, mógł stu­dio­wać: na szczę­ście dla świa­to­wej ki­ne­ma­to­gra­fii, za­raz po woj­nie re­kru­to­wa­no stu­den­tów na ASP bar­dziej na pod­sta­wie teki prac kan­dy­da­ta niż za­świad­czeń o ukoń­cze­niu taj­nych kom­ple­tów. Tym bar­dziej że mło­dzi lu­dzie, scho­dząc do pod­zie­mia lub wy­ru­sza­jąc do par­ty­zant­ki, nie od­czu­wa­li po­trze­by za­opa­try­wa­nia się w do­ku­men­ty o wy­kształ­ce­niu. Ra­czej wszel­kich pa­pie­rów się po­zby­wa­li. Więc po co taki kan­dy­dat Waj­da, któ­re­go port­fo­lio mu­sia­ło być co naj­mniej za­do­wa­la­ją­ce, miał­by so­bie za­wra­cać gło­wę ma­tu­rą?

W moim przy­pad­ku po­wo­dy były mniej ma­low­ni­cze, ale jest fak­tem, że po­mi­ja­jąc taki dro­biazg jak póź­niej­sze dwa fa­kul­te­ty An­drze­ja Waj­dy, obo­je mo­gli­by­śmy pi­sać „wy­kształ­ce­nie – nie­peł­ne śred­nie”. A mimo to obo­je wy­ro­śli­śmy na lu­dzi. Nie ma z cze­go się śmiać.

Pau­za się skoń­czy­ła. We­szła na­uczy­ciel­ka fran­cu­skie­go. Wsta­ły­śmy.

– Bon­jo­ur, mes en­fants. As­say­ez-vous.

Usia­dły­śmy.

– Ty je­steś ta nowa – zwró­ci­ła się do mnie po pol­sku. – Jak masz na imię?

– Je m’apel­le Ste­pha­nie, ma­da­me – od­po­wie­dzia­łam po fran­cu­sku, nie żeby się po­pi­sać, tyl­ko przy ca­łej szczu­pło­ści mo­jej fran­cusz­czy­zny, któ­rą po tro­chu wpy­cha­ła mi mama, było mi ła­twiej niż po pol­sku.

– O, tu par­les fra­nça­is – ucie­szy­ła się na­uczy­ciel­ka.

– Un pe­tit peu, ma­da­me.

Tu prze­stra­szy­łam się ewen­tu­al­nej opi­nii pra­cu­sia i li­zu­sa i po­śpiesz­nie wy­stę­ka­łam po pol­sku, że mam bra­ki w pol­sz­czyź­nie, ale po­sta­ram się je nad­ro­bić. Uży­wam tu ora­tio ob­li­qua, żeby nie stra­szyć moją ów­cze­sną pol­ską ora­tio rec­ta.

Kla­sa wy­bu­chła cy­klo­nem śmie­chu, a było z cze­go się śmiać. Sta­ło się to, cze­go naj­bar­dziej się oba­wia­łam: ośmie­szy­łam się. Oba­wa przed wy­śmia­niem była jed­ną z mo­ich dwóch fo­bii. Jed­na, któ­ra zo­sta­ła mi na całe ży­cie, to gady. Nie pa­nu­ję nad tą ob­se­sją. Mat­ka jesz­cze w Ber­li­nie pro­si­ła o radę za­przy­jaź­nio­ne­go psy­cho­lo­ga: ob­ra­zek czy zdję­cie węża wy­wo­ły­wa­ły u mnie ja­kieś cho­ro­bli­we re­ak­cje. Kie­dyś o mało nie zgi­nę­łam z tego po­wo­du: na wspi­nacz­ce w Ta­trach, wcho­dząc „na pierw­sze­go” po stro­mej ska­le, zo­ba­czy­łam parę me­trów przed sobą „stwo­rze­nie” (tak od za­wsze i na za­wsze omi­ja się przy mnie na­zwy… nie chcę wy­mie­niać, no, na­zwy „stwo­rzeń”). Psy­cho­log po­ra­dził mat­ce, żeby mnie za­bra­ła do słyn­ne­go ber­liń­skie­go zoo, gdzie znaj­do­wa­ło się naj­więk­sze na świe­cie ter­ra­rium. Ten psy­cho­log wy­ja­śnił ma­mie na­uko­wo, że taki szok może mnie wy­le­czyć.

Po­szły­śmy. Stra­ci­łam przy­tom­ność. Wy­nie­sio­no mnie, a kie­dy ocu­co­no, ra­to­wa­no środ­ka­mi tyl­ko dla do­ro­słych, sto­so­wa­ny­mi w wy­pad­kach ata­ku sza­łu. Szok nie po­mógł i wie­le lat póź­niej o mało nie za­bi­łam wła­sne­go dziec­ka. Moja kil­ku­let­nia cór­ka na wa­ka­cjach trium­fal­nie przy­nio­sła mi stwo­rze­nie, wo­ła­jąc kie­dy ucie­ka­łam z wrza­skiem:

– Mama, to nie żmi­ja, to za­skro­niec, patrz, jaki słod­ki!

Dru­ga moja fo­bia, oba­wa przed ośmie­sze­niem, prze­szła na na­stęp­ne po­ko­le­nie i dała o so­bie znać, kie­dy bę­dą­ca na wi­dow­ni moja mała cór­ka, po ko­lej­nym wy­bu­chu śmie­chu w re­ak­cji na ja­kiś mój żart, wrza­snę­ła z pła­czem: „Nie daj się z sie­bie śmiać, mamo!”. Mia­ło to ogrom­ne po­wo­dze­nie i nikt nie uwie­rzył, że dziec­ko nie zo­sta­ło wy­re­ży­se­ro­wa­ne. Tłu­ma­czy­łam, że to dzie­dzicz­na fo­bia, ale nie po­mo­gło. Są­dzę, że za­wód sa­ty­ry­ka wy­bra­łam pod­świa­do­mie, na za­sa­dzie rad psy­cho­lo­ga z Ber­li­na.

Opi­saw­szy moje dwie fo­bie (obie oka­za­ły się nie­ule­czal­ne), wra­cam do pierw­sze­go dnia w pol­skiej szko­le.

W cy­klo­nie śmie­chu padł mój pre­stiż. Oczy­wi­ście po opi­sa­nych pe­ry­pe­tiach ję­zy­ko­wych uczen­ni­cy od­by­ła się nor­mal­na lek­cja fran­cu­skie­go, z któ­rej nic nie pa­mię­tam, bo po cy­klo­nie stra­ci­łam kon­takt z mó­zgiem. Sie­dzia­łam w ław­ce obok Kry­si Jabł­kow­skiej i za­sta­na­wia­łam się, czy rzu­cić się z okna (nie­ste­ty kla­sa była na par­te­rze), czy prze­ciąć so­bie żyły przy­nie­sio­ny­mi na lek­cje pla­sty­ki no­życz­ka­mi (nie­ste­ty tępe), kie­dy mała cie­pła rącz­ka uści­snę­ła moją zlo­do­wa­cia­łą dłoń i Kry­sia po­wie­dzia­ła: „Czy­ta­łaś Anię z Zie­lo­ne­go Wzgó­rza? To ty bę­dziesz Anią, a ja Gil­ber­tem, żad­na siła nas nie roz­łą­czy”.

Tym­cza­sem pani Wy­sznac­ka od fran­cu­skie­go wy­szła z kla­sy i roz­po­czął się lincz. Przy­ja­zne przed lek­cją dziew­czyn­ki oto­czy­ły na­szą ław­kę i krzy­cza­ły: „won, Nie­mro”, „idź do szwab­skiej szko­ły”, „a może ona po nie­miec­ku też nie umie”, „chwa­li­pię­ta”, „kłam­czu­cha”, „uda­je, że nie umie po pol­sku”, „nie ma ro­dzi­ców”, „jest w ja­kimś przy­tuł­ku”, i da­lej w tym du­chu. Kry­sia póź­niej mi wy­ja­śni­ła, że pani prze­ło­żo­na wczo­raj po lek­cjach spe­cjal­nie przy­szła, żeby po­le­cić kla­sie miłe przy­ję­cie mnie, bo to i tam­to. Z tru­dem od­róż­nia­łam ja­kieś po­je­dyn­cze okrzy­ki, od razu jed­nak zro­zu­mia­łam, że wszyst­kie są prze­ciw­ko mnie.

Kry­sia, nie pusz­cza­jąc mo­jej ręki, wsta­ła i krzyk­nę­ła: „Je­ste­ście obrzy­dli­we, wstręt­ne, jaki to wstyd dla szko­ły, dla Pol­ski!”. Kla­sa przy­ci­szy­ła się nie­co, ale wciąż roz­le­ga­ły się wro­gie okrzy­ki. Kry­sia ści­ska­ła moją rękę i nie da­wa­ła się za­krzy­czeć, wresz­cie za­wo­ła­ła: „Chcę wam po­wie­dzieć coś waż­ne­go, po­słu­chaj­cie!”. Kla­sa uci­chła, a Kry­sia po­wie­dzia­ła: „Chcia­łam iść po pa­nią Le­oka­dię (wy­cho­waw­czy­ni! – uczy­ła ry­sun­ków w in­nych kla­sach i dla­te­go jej tu nie było), ale Stef­cia mi za­bro­ni­ła skar­żyć”. To nie była praw­da. Po­wie­dzia­łam tyl­ko: „Chcesz, to je stłu­cze­my. Umiem do­brze szczy­pać”. Mała, od­waż­na Kry­sia sta­nę­ła w mo­jej obro­nie prze­ciw­ko 23 roz­ju­szo­nym dziew­czyn­kom, a do tego jesz­cze zro­bi­ła ze mnie bo­ha­ter­kę…

We­szła pani Le­oka­dia i ro­zej­rza­ła się.

– Sły­sza­łam ja­kieś ha­ła­sy.

– Ba­wi­ły­śmy się w zoo – wy­tłu­ma­czy­ła szyb­ko Kry­sia – i by­ły­śmy róż­ny­mi zwie­rzę­ta­mi.

Pani Le­oka­dia przy­pa­trzy­ła się mo­jej za­pła­ka­nej twa­rzy i wciąż za­ci­śnię­tym na­szym rę­kom.

– Wi­dzę, że nowa ko­le­żan­ka już ma przy­ja­ciół­kę. To do­brze. Dzię­ku­ję, że­ście tak miło ją przy­ję­ły.

Na­stą­pi­ła chwi­la ci­szy, po­tem emo­cje wy­zwo­li­ły się w ogól­nym wy­bu­chu śmie­chu.

Pani Le­oka­dia prze­cze­ka­ła, a kie­dy się uci­szy­ło, po­wie­dzia­ła bar­dzo po­waż­nie: „Nie ma z cze­go się śmiać”.

Kry­sia, z któ­rą na całe lata stra­ci­ły­śmy kon­takt, od­na­la­zła się po woj­nie. O mnie wie­dzia­ła dużo (afi­sze, ga­ze­ty), ja o niej nic. Oka­za­ła się or­dy­na­to­rem na oku­li­sty­ce w Piotr­ko­wie Try­bu­nal­skim. Nie było to dla mnie za­sko­cze­niem: Kry­sia uro­dzi­ła się le­kar­ką. Jej cie­pła łap­ka pod­czas lin­czu w pierw­szej kla­sie mia­ła już wte­dy tę moc ko­ją­cą, jaką mają dło­nie nie­któ­rych le­ka­rzy, księ­ży, w ogó­le lu­dzi nio­są­cych po­moc i po­cie­sze­nie, je­śli na­wet z za­wo­du są kup­ca­mi, ar­ty­sta­mi czy astro­fi­zy­ka­mi.

Po tym po­wi­tal­nym kon­flik­cie moje ży­cie po­to­czy­ło się pra­wie nor­mal­nie. Pi­szę „pra­wie”, bo choć okres 1923–1929 był jed­nym ze szczę­śliw­szych okre­sów nor­mal­no­ści, to „pra­wie” nie opusz­cza­ło mnie nig­dy: wciąż po­zo­sta­wa­łam emi­granc­kim dziec­kiem, czu­ją­cym się mat­ką swo­jej mat­ki. Ży­łam w skrom­nym, ale sta­bil­nym do­bro­by­cie, ko­cha­ją­ca i ko­cha­na przez dziad­ków, z każ­dym dniem bar­dziej zro­śnię­ta z mową i kul­tu­rą mo­jej wy­ma­rzo­nej Pol­ski. Cóż to więc za „pra­wie”? To nig­dy nie opusz­cza­ją­ca mnie tro­ska o mat­kę. Gdy ja, nie­peł­no­let­nia, pod opie­ką dziad­ków, po­wo­li prze­sta­ję bu­dzić się po no­cach, krzy­cząc z pła­czem: „Mama, nie chodź tam” i róż­ne ta­kie, w tym cza­sie ona jest we­dług mnie wciąż w nie­bez­pie­czeń­stwach róż­ne­go ro­dza­ju, któ­re trans­po­nu­ją się w mo­ich snach na ja­kieś okro­pień­stwa. To dzię­ki tłu­ma­cze­niom dziad­ka, że nikt nie ma pra­wa mnie wy­sie­dlić, czy­li ka­zać „opu­ścić gra­ni­ce kra­ju w cią­gu 24 go­dzin”, cały mój cho­ro­bli­wy nie­po­kój prze­rzu­cił się na mat­kę. Kie­dy dłu­go po jej śmier­ci uro­dzi­ła mi się cór­ka, na­tych­miast roz­po­zna­łam tam­ten nie­po­kój. To drże­nie o bez­sil­ną isto­tę, któ­rej wszyst­ko do­oko­ła za­gra­ża, a ja nie po­tra­fię jej uchro­nić. I jesz­cze póź­niej, czy­li te­raz, znów to déjà vu. Tym ra­zem trzę­sę się o wnu­ka, któ­ry pra­cu­je na po­kła­dach sa­mo­lo­tów w da­le­kim kra­ju.

W dzień by­łam i je­stem nor­mal­na, ale bez prze­sa­dy. Moje cen­zur­ki po­dob­no po­wo­do­wa­ły dys­ku­sje gro­na: naj­lep­sza w szko­le z pol­skie­go i z ła­ci­ny, nie mó­wiąc już o wu­efie wte­dy zwa­nym gim­na­sty­ką, naj­gor­sza z ma­te­ma­ty­ki i sła­ba z fi­zy­ki.

Na­ra­dzi­łam się z dziad­kiem. Opo­wie­dzia­łam mu, że z ma­te­ma­ty­ki mam kom­plet dwój, a na­wet, co w tej szko­le było nie­spo­ty­ka­ne, zda­rza­ją się pały, kie­dy po kla­sów­ce od­da­ję pu­stą kart­kę.

– Dziad­ku, co ja mam zro­bić?! Kie­dy wi­dzę cy­fry, to tak, jak­bym wi­dzia­ła tekst z chiń­skiej książ­ki. Po­radź!

– Idź do na­uczy­cie­la, po­wiedz mu to co mnie i po­proś o radę.

Bła­ga­łam dziad­ka, żeby to on po­szedł i po­wie­dział, co mu po­wie­dzia­łam, ale dzia­dek od­mó­wił:

– Je­stem sta­ry i pew­ne­go dnia umrę. I co wte­dy? Za­pa­mię­taj, że mu­sisz so­bie ra­dzić sama, mu­sisz to pa­mię­tać do koń­ca ży­cia. Je­steś emi­granc­kim dziec­kiem i nie wia­do­mo, w ja­kich sy­tu­acjach ży­cie może cię po­sta­wić pod ścia­ną.

Świę­te sło­wa dziad­ka! Za­pa­mię­ta­łam je, choć nie prze­czu­wa­łam, ile razy ura­tu­ją mnie nie tyl­ko przed zo­sta­niem na dru­gi rok.

W wy­ni­ku roz­mo­wy, na któ­rą zgo­dził się ma­te­ma­tyk, obie­ca­łam się przy­kła­dać jak tyl­ko po­tra­fię, a pro­fe­sor przy­rzekł, że w mia­rę jego moż­li­wo­ści bę­dzie mi na ko­niec roku sta­wiał trój­kę z mi­nu­sem. Z fi­zy­ki by­łam odro­bi­nę mniej bez­na­dziej­na, co w po­łą­cze­niu z piąt­ka­mi z przed­mio­tów hu­ma­ni­stycz­nych po­zwo­li­ło mi do­brnąć do kla­sy przed­ma­tu­ral­nej. Kie­dy wy­rzu­co­no mnie z hu­kiem ze szko­ły, roz­wią­za­ło się bar­dzo wie­le na­praw­dę po­waż­nych pro­ble­mów w moim ży­ciu. Ale to do­pie­ro po paru la­tach, kie­dy już speł­ni­ły się te świę­te sło­wa.

A tym­cza­sem prze­py­cha­no mnie z kla­sy do kla­sy.

…À pro­pos. Do­kład­na od­po­wiedź na­uczy­cie­la ma­te­ma­ty­ki, kie­dy wy­ja­śni­łam mu mój brak per­spek­tyw w jego ulu­bio­nej dzie­dzi­nie, brzmia­ła tak:

– Ze wzglę­du na two­je stop­nie z in­nych przed­mio­tów po­sta­ram się być to­le­ran­cyj­ny.

I tu chcia­ła­bym wy­gło­sić po­praw­ną po­li­tycz­nie ora­cję. Wca­le nie dla­te­go, że je­stem po­praw­na po­li­tycz­nie, bo jak chcę, to je­stem, a jak nie chcę, to nie je­stem – wszyst­ko za­le­ży od mo­je­go prze­ko­na­nia w da­nej spra­wie. W tym przy­pad­ku prze­ko­na­nie wy­ssa­łam z mle­kiem mat­ki.

Okre­śle­nie „to­le­ran­cyj­ny”, uży­te tak, jak