Strona główna » Obyczajowe i romanse » Nie musi być dobrze

Nie musi być dobrze

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7859-929-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nie musi być dobrze

Nie musi być dobrze” to książka pisana właściwie do szuflady (czy na dysk komputera). Pisanie, które miało pomóc w ogarnięciu świata zmienionego przez chorobę nowotworową. Podobnych książek czy blogów ukazało się wiele, a jednak ta wyróżnia się na tle innych pamiętników czasu chorowania. Autorka zrywa z „terrorem pozytywnego myślenia,” z powtarzaniem, że „musi być dobrze.” Choroba nie zmienia jej w karnego żołnierza odesłanego na obowiązkowy front walki z chorobą wszelkimi środkami i za wszelką cenę. Jej rozterki i wahania nie wpychają jej w objęcia medycyny niekonwencjonalnej. A zarazem, choć czuje się czasem w swoim środowisku jak za szybą akwarium, pozostaje ciągle w żywych i barwnych relacjach społecznych, nadających tej książce rys szczególny.

Polecane książki

W komentarzu autorka szczegółowo omówiła powszechny katalog praw pacjenta, a także przepisy dotyczące powołania, odwołania oraz kompetencji Rzecznika Praw Pacjenta. Najnowsze wydanie komentarza uwzględnia nowelizację obejmującą m.in.: art. 2 pkt.6; art. 6 pkt.3; ar.24 -32 (dokumentacja medyczna);...
Jak struktura języka wpływa na sposób postrzegania rzeczywistości? Czym jest mandat Niebios i jakie znaczenie ma on dla zrozumienia modelu sprawowania władzy w Chinach? Jak tradycja religijna i filozoficzna rzutuje na moralną zasadę wzajemności i jak to wpływa na współczesne problemy...
Założenie konta na stronie internetowej trwa chwilę, ale jego usunięcie jest zazwyczaj znacznie trudniejsze. Dzieje się tak, ponieważ nasze dane osobowe, takie jak adres e-mail (minimum podawane przy rejestracji oprócz loginu i hasła), mają wymierną wartość. Dlatego twórcy portali zachęcają nas ...
To opowieść o naszych najpodlejszych instynktach, o tym, co w człowieku najgorsze – chodzi jedynie o sposób, w jaki o tym opowiadamy. Zło i forma wypowiedzi. Maxime Chattam Pierre to pewien cyniczny młodzieniec, który pracuje w zoo w Vincennes. W pracy robi, co mu się żywnie podoba, podobnie jak i...
Z dniem 1.1.2012 roku weszły w życie przepisy umożliwiające powstanie i rejestrację spółki z o.o. przy użyciu wzorca umowy (spółki s-24). Po 7 latach obowiązywania regulacji należy odnotować jej sukces mierzony liczbą zawartych w ten sposób umów spółki z o.o. Nie jest tak bez przyczyny. Skorzystanie...
Publikacja stanowi kompendium podstawowej wiedzy na temat prawa własności intelektualnej. Szczególny nacisk położono na zagadnienia prawa autorskiego. Ponadto w opracowaniu omówiono podstawową problematykę prawnej ochrony baz danych, prawa własności przemysłowej oraz zwalczania nieuczciwej konkurenc...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Maria Sołowiej

© ‌Copyright by ‌Maria Sołowiej ‌& e-bookowo

Fotografia ‌na ‌okładce: shutterstock

Projekt okładki: ‌e-bookowo

ISBN e-book 978-83-7859-929-6

ISBN ‌druk 978-83-7859-930-2

Wydawca: Wydawnictwo ‌internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: wydawnictwo@e-bookowo.pl

Wszelkie ‌prawa ‌zastrzeżone.

Kopiowanie, ‌rozpowszechnianie części ‌lub ‌całości

bez ‌zgody wydawcy zabronione

Wydanie ‌I ‌2018

Konwersja do ‌epub

WSTĘPNIE

Na ‌pewnym etapie ‌poniższej pisaniny ‌pozwoliłam sobie podzielić ją ‌na ‌trzy ‌części. Pierwszy rzut. Stagnacja. ‌Drugi rzut.

Pierwszy ‌rzut choroby nowotworowej. Od ‌chwili, kiedy sprawa ‌staje się oczywista ‌(lub ‌prawie oczywista) – ‌to ‌rak – przez operację, ‌dokładną ‌diagnozę, terapię, ‌do… No właśnie ‌– ‌jakoś ‌nikt nie mówi ‌o wyzdrowieniu. Czasem ‌padnie słowo ‌remisja, specjalista od badań ‌obrazowych ‌– porównując ‌wyniki kolejnych ‌badań – ‌napisze coś o stagnacji. ‌Jest jak ‌było, ‌nic nowego, ‌zobaczy się później, ‌na ‌razie dobrze. Stagnacja ‌czyli chwile, miesiące, może ‌lata względnego ‌wytchnienia, podczas ‌gdy lekarze uparcie ‌co ‌jakiś czas ‌szukają ‌znamion powracającej choroby. Bo ‌przecież ‌wraca, ‌prawie zawsze wraca, ‌w ‌zaawansowanych ‌przypadkach to cud, jeśli ‌nie wróci.

Jej powrót ‌to właśnie ‌drugi ‌rzut. ‌I ‌na próżno ‌początkujące chore szukają ‌w internecie ‌informacji o trzecim ‌i czwartym rzucie. ‌Trzeciego i czwartego rzutu ‌nie ma, bo drugi, niezależnie od tego czy trwa krócej czy dłużej, bezbłędnie prowadzi do śmierci.

Tak naprawdę umieranie zaczyna się dużo wcześniej. Nie pomaga rozpaczliwe machanie rękami i nogami, żeby udowodnić: jeszcze żyję. Może raczej obumieranie – kompletne przestawienie życia pod dyktando choroby, stopniowa utrata wszystkiego, co było czy do tej pory wydawało się ważne.

I. PIERWSZY RZUTwiosna 2012BYŁO SOBIE ŻYCIE

Tytuł pierwszego rozdziału trochę jak podręcznika biologii dla opornych, ale jakoś nie umiem wymyślić nic innego. Było… Drzwi samochodu zatrzasnęły się. Wieko od trumny – pomyślałam. To koniec. Teraz zaczyna się umieranie rozłożone na raty.

A niedawno jeszcze żyłam. Nocą ogrzewałam brzuch ciepłą butelką, żeby jelita jakoś ruszyły. Rano zakładałam mojemu panu pończochy przeciwżylakowe i dbałam o to, żeby uśmiech trzymał się mojej twarzy jak dobry makijaż. „Jak się pani czuje? – pyta mój pan, kiwając do mnie palcami u nóg. „Gut. Gut. Schon gut” (to znaczy „Dobrze, dobrze. Już dobrze” – kłamię bezczelnie. Albo: nieźle – to wersja na dzień, kiedy jest naprawdę kryzysowo.. Albo: już lepiej, kiedy rzeczywiście jest lepiej niż wczoraj. A kiedy mój pan wyraża wątpliwości, lęk i troskę o mnie, przytulam na chwilę mój policzek do jego policzka i zapewniam, że naprawdę nie ma się o co martwić. „Treue Seele” – mówi o mnie mój pan, po polsku „wierna dusza.”

Przy śniadaniu gryziemy sucharki. „Nie musi pani jeść sucharków z sympatii do mnie” – zapewnia mnie podopieczny. To nie sympatia. Prawie nic nie potrafię już przełknąć. Żartujemy z mojego wodobrzusza.

„Och, wolę nie wiedzieć, co powiedzą sąsiedzi, kiedy mnie zobaczą po powrocie do Polski. W październiku przyjechała z Niemiec taka rozpromieniona, a teraz patrzcie: jest efekt. No, no… Stary chłop, a jeszcze może.”

„Tak, tak. Będą bliźniaki” – śmieje się mój pan.

Wtóruję mu śmiechem i dorzucam swoje: „O, tak… Jeden podgryza mi jelita, a drugi wątróbkę.” Wisielczy humor. Taki jak pana doktora von Hirschhausena na płycie z lekarskimi brr… dowcipami, którą przysłała na Wielkanoc była przyjaciółka mojego pana… Skąd mam wiedzieć, że to nie ostatnia faza choroby nowotworowej? Skąd mam wiedzieć, że przy raku jajnika wodobrzusze pojawia się nieco wcześniej? I że ten wiercący ból w żebrach po jedzeniu i piciu, niesmak w ustach, mdłości, trudność w przełknięciu czegokolwiek poza paroma krakersami, zupką z banana czy paroma łykami wody z glukozą – że to wszystko nie kompletnie zniszczony układ pokarmowy, tylko uciskający nowotwór. Tyle, że rozrośnięty do monstrualnych rozmiarów. Jak spora głowa kapusty – w środku lity guz, wokół niego szara masa gruczolaka, a na wierzchu torebeczki z galaretką. Guz wypełniał całą jamę brzuszną – napisali później. Myślałam, że to koniec… Nieprawda, między kolejnymi uderzeniami czarnych myśli łudziłam się. Może ucisk jakiegoś łagodnego guza…Wytną i po strachu. Może coś z wątrobą. Też niedobrze, ale w końcu przy odpowiedniej diecie i lekach można żyć lata. Dopóki się człowiek łudzi, da się jakoś żyć.

Więc jeszcze niedawno żyłam sobie.. Mój pan idzie pod prysznic. Siada na tym urządzeniu, którego nie cierpi tak jak rolatora (balkonika po naszemu, znaczy się), bo przypomina mu o jego niesprawności i zależności. Myję mu głowę, plecy, nogi, „Nóg nie” – protestuje. Że niby inne tego nie robiły. Dobra, dobra. Inne nie robiły, ja robię. Po swojemu. Obrączka leci mi z palca, który zrobił się przeraźliwie cienki. Muszę ją zdjąć i dobrze schować.

„A nie mogłaby jej pani zgubić? – mówi mój pan. – Nie przyjęliby pani w domu i musiałaby pani ze mną zostać.”

Uśmiecham się, a przez głowę przemyka mi: zaniedługo byłabym tu już tylko ciężarem, a przecież przyjechałam do pracy. Do pracy, w której wyrabiam się tylko dlatego, że zajęć tu mniej niż w domu. Gdyby nie sprzątaczka rodem z Kazachstanu, która przychodzi raz na tydzień, byłoby trudniej. A tak: pobudka przed dziewiątą, prasa na stół, żaluzje do góry. Pomoc przy ubieraniu. Śniadanie… Lekarz, Lidl, czasem cmentarz. Obiad, odpoczynek poobiedni, kawa, ciasto. To cud, że jeszcze potrafię coś niecoś upiec. Spacer, telewizja, pomoc w rozebraniu się, nakrycie kołderką, dobranoc, miłych snów.

To było życie. Idziemy z moim panem pod chłodny, kwietniowy wiatr. Cieszę się, bo dzisiaj nic nie boli i nawet jelita jakoś tam pracują. Auta szumią po niedalekiej autostradzie, a tu łąki i pola. Idziemy wolno – pod górę, pod rękę. Krótkie postoje na złapanie oddechu, na wysiąkanie nosa. Kombinujemy sobie czysto teoretycznie, gdzieby tu można uprawiać seks. Ozimina już dosyć wysoka, więc czemu nie. Jare jeszcze za niskie. Może w krzakach przy autostradzie albo w lasku. Albo w zaparkowanym pod laskiem samochodzie. To w końcu nie mały fiat, w którym trzeba by spuścić szyby albo wykręcić reflektory. „Co by syn pana powiedział, gdyby usłyszał takie rozmowy?”– dopytuję, uśmiechając się figlarnie. „Mój syn? Jest realistą. Stwierdziłby, że jeszcze jest za zimno.”

Żyłam. Choć sztuka przeżycia wymaga ode mnie coraz bardziej umiejętnego rozłożenia sił. Prasowanie najlepiej rano, tuż po przebudzeniu się. Brzuch osłaniam swetrem, szczególnie kiedy do płotu podchodzą sąsiedzi – pan profesor anestezjolog albo jego żona ginekolożka, ta, która była niegdyś przy narodzinach księżniczki…

Niezłe było to życie. Jadę z moim panem na bagnisty płaskowyż. Taka ciekawostka przyrodnicza, którą muszę koniecznie zobaczyć. Przed śmiercią – ciśnie mi się na usta, ale tylko uśmiecham się najbardziej czarująco jak potrafię. Na obiad wmusiłam parę kęsów i teraz, kiedy trzymam ręce na kierownicy, ból świdruje mi w żebrach. Gdybyśmy zostali w domu, mogłabym położyć się na chwilę albo chociaż podnieść ręce do góry. Rozległe bagna są naprawdę piękne, ale kiedy wracając nadkładamy drogi, żeby jeszcze zobaczyć jakieś miasteczko, mam dosyć. „Jest pani naprawdę chora” – mówi mój pan. „Dobra, dobra. Po czym pan to poznał?” „Jest pani niecierpliwa. I śpiewanie pani przeszło.”

A jednak żyłam całkiem nieźle jeszcze w okolicach świąt. W Wielki Czwartek mój pan już bardzo stanowczo wygania mnie do lekarza. Skończyły się bajeczki, że poszczę, bo to Wielki Post albo takie sobie kłopoty z woreczkiem żółciowym zmuszają mnie do przeżuwania papek. A niemiecki lekarz mówi mi, że sprawa jest poważna i że powinnam wracać do Polski. Jeśli nie przed świętami, to tuż po. I jeśli nie da się nic przełknąć, to chociaż pić koniecznie…

W Wielki Piątek o mało nie przewracam się na krzyż wyłożony do ucałowania. Brzuch jakoś tak ciągnie mnie do przodu. W Wielką Sobotę jeszcze wyprawa do Lidla. Potem latam po deszczowym ogrodzie i tnę sekatorem zielone gałązki. Dekoruję stół i piekę ciata. Po raz pierwszy odkąd tu jestem, ciasto mi się nie udało. Piekę kolejne.

W wielkanocny poranek mój twardy brzuch dziwnie mięknie. Słucham w kościele wspaniałych chóralnych śpiewów i złoszczę się. Jest mi lepiej. Dlaczego zdecydowałam się na powrót do domu? Wieczorem znów to samo co przedtem. I jeszcze gorzej – dochodzą objawy zapalenia wyrostka.Widać ta krótka poprawa była tylko małym cudem na dzień Zmartwychwstania.

Wielkanocny poniedziałek u rodziny mojego pana. Ubieram białą bluzkę w delikatną srebrną kratkę – prezent od siostry. Z krótkich rękawów sterczą patykowate ręce. Spódnica coraz ciaśniejsza na wydętym brzuchu. Dzień udany, mimo że znów prawie nic nie mogę przełknąć. Herbata, dżemek. Trochę ciasta na słono z odrobiną szynki i suszonego pomidora. Pogawędki przy stole całkiem przyjemne. „Jadę, ale to żaden problem. Łatwo mnie przecież zastąpić.” „Jakby to pani powiedzieć… I tak, i nie” – mówi synowa mojego pana, wszyscy się uśmiechają, a ja mam ochotę wpaść pod stół. Miła kobieta z tej Urszulki. Przy tym docenia nie tylko moją pracę, ale także dowcip i zuchwałą pogodę ducha, która nie opuszcza mnie nawet w chorobie. No i to czego na Zachodzie ze świecą szukać – zaufanie do Boga. Z tym zaufaniem sprawa nie jest taka prosta, ale skoro Ursula tak myśli…

We wtorek agencja zawiadamia mnie, że już kogoś szukają na moje miejsce. Dopiero teraz szukają… Zgłupieli czy co? Najwyraźniej nie bardzo wierzą w wersję o chorobie. Trzeba było im faksem przesłać świstek od lekarza. Szukanie zastępstwa idzie tak wolno, że jeszcze udaje mi się zaliczyć urodziny mojego pana, upiec ciasto, nakryć stół obrusem haftowanym w krzyżykowy błękit. No i ta ostatnia rozmowa z firmą. „Naprawdę nie może pani jechać autobusem?” – dziwi się firmowy anioł stróż. Tłumaczę, że moi są już w drodze po mnie. Synowa mojego pana odetchnęła z ulgą, kiedy dowiedziała się, że mogą przyjechać i długo perswadowała mi, że tak będzie najlepiej. Samolot to konieczność dojazdu na lotnisko, odprawa, noszenie bagażu. Autobus – długie godziny siedzenia. „Przyjeżdżają dzisiaj? Ale wymiana jest dopiero jutro” – mój anioł stróż informuje mnie o tym, o czym dobrze wiem. „Zostaną tu do jutra.”

Na stole zapalona urodzinowa świeca mojego pana. Siedzimy naprzeciw siebie i czekamy. W jego oczach już nie ma starczej fascynacji. No tak, schudłam i zbrzydłam. Ostrzegłam już moich, że wyglądam źle..

W końcu są – wieczorem. Jarek i Basia. Mój mąż i siostra. Pędzili tak od rana, żeby mnie stąd zabrać i ratować. Następnego dnia Basia wyciera za mnie wszystkie kąty i pilnuje obiadu, a ja wtajemniczam moją zmienniczkę Asię w tajniki jazdy samochodem z automatyczną skrzynią biegów i pokazuję najważniejsze punkty w okolicy – tu supermarkety, tam lekarz rodzinny. Taka sobie Asia, czarnowłosa, młoda, ale ze sporym doświadczeniem w opiece. Zostaje tu właściwie z litości nade mną. Jak sama wyznaje, gdyby nie mój stan, nie siedziałaby ani dnia u tego okropnego starego gaduły. No i dobrze. Za miesiąc przyjedzie tu Ana, która na razie siedzi gdzieś w Bremie. Porobiło się przez tę przyspieszoną, nieplanową wymianę, ale z czasem będzie jak dawniej. Jeśli wszystko przebiegnie pomyślnie, jeśli będę miała wreszcie płaściutki brzuch, jeśli zdecyduję się znowu jeździć do Niemiec, to tylko tutaj – tak twierdzi mój pan z dyrektorską kategorycznością w głosie.

Moi bliscy pytają, dlaczego zwlekałam tak długo? Milczę, bo jak tu wytłumaczyć, że chciałam jak najdłużej żyć, a jak najkrócej umierać. Życie jest piękne nawet wtedy, kiedy mdli, kiedy ból rozwierca żebra, kiedy lekka duszność budzi w nocy, a potem do rana nie pozwala zasnąć lęk przed śmiercią – dziwna mieszanina klaustrofobii, tęsknoty i wściekłości. Jeśli wytrwale odmawiać „tajemnicę szczęścia”– twierdzą pobożni – pozostaje tylko tęsknota.

Już dobrych parę lat temu wyczułam, że coś jest nie tak. I wybrałam. Pomyślałam sobie – no cóż, pójdziesz do lekarza i kiedy uda ci się przeżyć pięć lat jako pokrojone, naszpikowane chemią zombie, medycyna odtrąbi to jako swój wielki sukces. A może uda się przeżyć pięć lat bez tej pomocy? Prawie się udało. Cztery i pół roku względnie komfortowo, trzy miesiące trochę mniej. W tym czasie z mężem remontowaliśmy dom na wsi. Przeszłam na wcześniejszą emeryturę, oficjalnie ze względu na wypalenie zawodowe i po to, by ustąpić miejsca młodszym, pełnym energii i pomysłów, a naprawdę po to, żeby trochę zwolnić obroty i umrzeć na obrotach, choćby trochę zwolnionych. Albo przynajmniej tak jak moja koleżanka Ala – w lutym nasilający się ból, w marcu diagnoza, kwiecień w szpitalu, śmierć na początku maja.

Dorabiałam nieco korepetycjami i tłumaczeniami. Buszowałam po lasach w poszukiwaniu grzybów, od których stałam się prawdziwą specjalistką. Zdarzało mi się rowerem przejechać kilkadziesiąt kilometrów, a czasem i sto. A potem jeszcze poizaurzyłam sobie w Niemczech, bo trzeba było pozbyć się długów, których nazbierało się trochę przez ten remont, no i jeszcze zarobić coś niecoś na wesele syna. Do Niemiec jechałam z lekkim poczuciem krzywdy – ostatni rok z tych pięciu, które postanowiłam jeszcze przeżyć, spędzę jako szwabska niewolnica. Tymczasem nie było źle. A teraz czeka mnie już tylko śmierć na raty. (Dla młodszych – izaurzyć, to od Isaury, niewolnicy z telenoweli.)

OBRÓBKA WYKRAWANIEM

Życie różni się od śmierci na raty tym, że można robić to, co się chce. No tak. „Być królem to nie zawsze robić to, co się chce” – kiedyś jakiś dziesięciolatek z poważną miną rzucił nam w pociągu tym cytatem z disneyowskiego „Króla Lwa.” Moja siostra tłumaczy mi jak dziecku: nikt, kto ma choć trochę poczucia obowiązku, nie może robić, co chce. Oczywista oczywistość. Jednak ofiarowanie czasu i wysiłku innym to coś zupełnie inngo niż rzucenie się na taśmę i poddanie medycznej obróbce. Innym? Wobec siebie także mamy obowiązki. Jak to było z trzema prawdami po góralsku? „Prowda, tyz prowda i gówno prowda.” Chciałabym huknąć, że gówno prowda, ale pokornie spuszczam głowę i przyznaję: „Tyz prowda.”

Rano po przyjeździe idę do lekarza. Nie chcę, ale muszę. Właściwie chcę, bo muszę. Kiedy syn postanowił się ożenić, trzeba jakoś dożyć do wesela. Przynajmniej spróbować. Błąd. Chcę nie tylko dlatego, że muszę. Lekarze już wiedzą, a ja chwilami się łudzę. Może będzie jeszcze wielkie zdziwienie, kiedy okaże się po operacji, że to nie to, co myślą… Moja pani doktor szybko załatwia mi wszystkie badania – laboratorium, USG, ginekolog. Rewanżuję się wyjaśnieniem, co czuje takie stworzenie z wodobrzuszem podczas uciskania brzucha. Żadnego ostrego bólu, nieprzyjemne odczucie z pogranicza tępego bólu i łaskotania.

Ginekolożka kieruje mnie na oddział. Na skierowaniu „pilne” z wykrzyknikiem. Ale pielęgniarka oddziałowa, zacna matrona z charakterem, wzdycha przeglądając swój kajet. Po pierwsze: nie bardzo wie, gdzie mnie wcisnąć, po drugie: ma wątpliwości czy to aby na pewno takie pilne. Decyzję musi podjąć sam pan profesor ordynator, który będzie w poniedziałek.Trzeba punktualnie o ósmej zjawić się przed drzwiami jego gabinetu, bo później będzie miał ważniejsze sprawy niż jakieś tam przyjęcie.

Siedzę w domu. Dzwonek do drzwi, na progu stoi mama. Jakim cudem trafiła tutaj, z coraz bardziej zawodzącą pamięcią? Matczyna intuicja.

„Przez weekend w domu, nie w szpitalu? – dziwi się pani, która robi mi usg jamy brzusznej – Powinni panią zostawić”. I tak nic nie widać przez tę wodę. A ja nie mam siły tłumaczyć, że jeszcze nie wiem czy mnie w ogóle przyjmą. Ktoś z moich znajomych twierdzi, że dawniej do każdej pacjentki z pilnym skierowaniem ordynator przyjeżdżał osobiście, żeby podjąć decyzję. Oj, chyba w zamierzchłych czasach.

W poniedziałek od rana waruję przed drzwiami gabinetu. Ojczym kolegi, którego minęłam – ojczyma nie kolegę – przy wejściu do szpitala, robi oczy jak pięciozłotówki. Kim właściwie jest to wychudzone stworzenie? Podobne do kogoś, ale to chyba niemożliwe…

Prawie dwie godziny siedzenia… Przed nudą ratuje mnie pogawędka z fotografką – specjalistką od fotek najmniejszych maluchów. Przed niedocukrzeniem ocala batonik podsunięty przez życzliwych. Na widok ordynatora zrywam się na równe nogi. Jedną ręką poduwam mu pod nos skierowanie, drugą wskazuję na brzuch pod zielonym płaszczem. „Jasne, że tu musi być przyjęcie” – krótka decyzja pana profesora i następnego dnia ląduję na oddziale.

Doktorzy dobrze maskują złość na tę babę, która wyszła z buszu i przez lata nie zaliczała obowiązkowych, regularnych babskich badań. Młody lekarz, który na wejściu robi mi USG przezpochwowe, stara się być delikatny i patrzy na mnie niebieskimi, przerażonymi oczami. Ostrożnie waży słowa, kiedy opisuje to, co widzi na ekranie. Tak wielką zmianę nowotworową zobaczy pewnie następnym razem, kiedy pojedzie gdzieś daleko jako lekarz bez granic. Torbiele, wypustki. Mam ochotę zażartować, że w sumie ładna ta bestia, ale drugi, starszy lekarz – przy komputerze – jest tak śmiertelnie poważny. Moje nazwisko coś mu mówi. Czy jest pani spowinowacona z doktorem… Aa, synowa… Zapewne myśli sobie: no proszę, lekarska rodzina, a tu taki busz. Czeka mnie długie leczenie, mówi. Prosi o rozważne przeczytanie paru kartek przed podpisaniem zgody na operację.

Pan doktor Z. Znany jest z tego, że żartuje. Niczym doktor Hirschhausen na cedece, którą była przyjaciółka podarowała mojemu panu na „zajączka”. „A pani Marysia to do remontu.” „Dobrze, że do remontu, a nie do kasacji” – odpowiadam. Patrzcie, jeszcze nie przeszedł mi humor. Nawet mojemu staruszkowi z A. posyłam na komórkę oprócz informacji o operacji jakieś kawały.

Poza tym to brzuszysko już naprawdę mi dokucza. Bałam się, że będą jeszcze wbijać gdzieś igłę i ściągać płyn z otrzewnej. Ale nie, już nie trzeba. Wielu modli się za mnie. Aż mi głupio. Za moich biedaków z okolic okołobidulowych nikt się nie modli. Sama też się modlę. Wprost do Pana Jezusa i za przyczyną profesora Fijałkowskiego. Nie został on wprawdzie jeszcze ogłoszony sługą Bożym, a co dopiero błogosławionym czy świętym, ale to nic. Czuję, że jakaś siła łagodnie mnie niesie. Opieram głowę jakby na czyimś ramieniu. Jest mi dobrze i nie boję się niczego. A kiedy rano ksiądz Stanisław na chybcika udziela mi sakramentu namaszczenia chorych, jeszcze bardziej nie boję się niczego – jeśli to możliwe.

Właściwie nie wiem, dlaczego myślałam, że może uda mi się lekko i bezboleśnie umrzeć podczas operacji. Któż to teraz umiera podczas operacji, nawet jeśli stracił w ostatnim czasie mnóstwo kilogramów i osłabł bardzo. Nawet jeśli kiedyś tam chorował na serce. Od czego w końcu jest przy stole operacyjnym czujny anestezjolog?

Pani anestezjolog podczas przedoperacyjnych badań nie spodobał się mój zgryz. Może być kłopot z intubacją. Nie, nie mam pytań. Poza tym niezłe EKG, mimo tych dawnych kłopotów z sercem i idealne ciśnienie. Pani anestezjolog pyta czy nie jest mi duszno. Tak, dzisiaj trochę. Ta lekka duszność nie daje pani doktor spokoju. Trzeba prześwietlić płuca, bo może trzeba będzie jeszcze wyżej ciąć.

Mam wizję samurajskiego miecza, który przecina mnie na pół od czubka głowy. Wzdycham ciężko, kiedy pielęgniarka wlecze mnie na rentgen. Nie mam pojęcia, dlaczego tych parę kroków, przedwczoraj jeszcze do przejścia, dziś staje się problemem. Czego pani doktor szuka w moich płucach – przerzutu, nagromadzonego płynu?

Przyjemności przedoperacyjne. Lewatywa, jakaś ciecz do wypicia – na czyszczenie moich ledwie pracujących jelit. Wlokę się przez korytarz z kawałkiem ligniny przy tyłku, kiedy przychodzi Tomek, moje dorosłe już dziecię. Zresztą wszyscy przychodzą – syn, mąż, siostra, mama, teściowa, koleżanki. Do wieczora. Jestem solidnie zmęczona, ale tak jest dobrze. Nie ma czasu na lęk, gdyby jednak chciał przypełznąć.

Moje jelita ruszają z opóźnieniem. Całą noc latam do toalety. Rano próbuję wytłumaczyć pielęgniarce, że żaden „głupi Jaś” nie jest mi potrzebny. Daremnie. Standard to standard. Jadę otumaniona gdzieś przed siebie, mówię dzień dobry sąsiadce, która na sali układa instrumenty przed operacją. Nie wiem czy to naprawdę moja sąsiadka – instrumentariuszka, czy mi się tak tylko wydaje przez to otumanienie. Doktor w zielonym fartuchu wpada do sali jak torpeda, jakiś metalowy pręt zatrzaskuje się nade mną. Nie boję się. Tamten świat wydaje mi się równie bliski jak ten. Gdziekolwiek się obudzę, będzie dobrze.

Budzę się. Niezupełnie. Jeszcze nie potrafię otworzyć oczu. Tylko coś pali na brzuchu. „O, k…, boli, więc jeszcze jestem tutaj”– myślę, a potem bezradne macanie po bokach, żeby sprawdzić czy aby nie mam stomii.

Następny dzień upływa mi jak na rauszu. Przewracam się z boku na bok, nic nie boli, zastrzyki działają. Kolejny jest już gorszy. W niedzielę nie ma rehabilitantki. Uruchamiają mnie pielęgniarki. Standardowo. Najważniejsze na tym etapie jest podobno uniknięcie zakrzepu, wszystko inne mniej. Wstaję, ale nie potrafię zatrzymać szalonego wirowania ścian i sufitu, dziwnych przechyłów podłogi. Patrzą na mnie z nieukrywanym wstrętem. Zapowiadają, że póki nie będę samodzielnie chodzić, nici z usunięcia cewnika i drenu. Cewnik jak cewnik, nawet wygodny, ale dren uwiera okropnie. Mobilizuję się do spaceru. Na korytarzu rzuca mną od ściany do ściany. Daremnie usiłuję udowodnić, jak przystało na grzeczną dziewczynkę, że jednak dam radę. Kiedy przychodzi brat, ryczę w poduszkę. Kobieta na sąsiednim łóżku też. Dzielna. Okrążyła korytarz kilka razy, zaliczyła papieroska, który zmotywował ją do wysiłku, a teraz pochlipuje z bólu. Czas zastrzyków już minął, pielęgniarka proponuje tabletkę. Wątpię czy pomoże, ale, o dziwo, działa. Tylko dlaczego personel tak dziwnie na mnie patrzy – jak na trupa, który zamiast się rozkładać, jakimś cudem jeszcze dyszy.

W następnym dniu chodzę dookoła korytarza. „Jak w Alcatraz” – burczę. „Jak na deptaku w Ciechocinku” – śmieje się pielęgniarka i już jest mi lepiej. Wszystko zależy od punktu widzenia. Alcatraz czy Ciechocinek… I wreszcie mogę się po ludzku umyć. Cewnik usuwają mi natychmiast, dren tkwi jeszcze dość długo w moim brzuchu, ale może to dobrze. Koleżance wyjęli za szybko i potem paskudziło się tygodniami. Poza tym – ile to drenów miał w sobie Papież po zamachu? Próbuję czytać po raz kolejny „Pamięć i tożsamość.” Przyjmuję wizyty w ogromnych ilościach, więcej chyba niż ktokolwiek tu na oddziale.

I prawie dziwię się, kiedy wychodzę. Marysia, dobra znajoma z dawnych lat, też się dziwi. Przyszła do szpitala, a tam jej mówią, że jestem już w domu. Moi są szczęśliwi, ja mniej. Ciągle boli, najprostsze czynności urastają do rangi problemu. Za to jeść potrafię świetnie. Na gotowane udka, przyniesione przez teściową, rzucam się jak dzikie zwierzątko.

URLOP OD UMIERANIA

Byłoby dobrze. Tyle tylko, że prawie na pewno wiem – to rak. Prawie – bo wyniki jakoś nie przychodzą. Mam raka – bo niby co mogłoby to być, skoro lekarz wypisujący mnie do domu rzucił z boleściwą miną coś o długim leczeniu. Zaglądam do internetu – chemia dwuskładnikowa, sześć razy co trzy tygodnie, terapia skojarzona, cóż to może być do licha? Może jeszcze naświetlania… Postanawiam nie przejmować się, póki nie będzie czarno na białym wyników histopatologii. Pożyć jeszcze parę tygodni. Zrobić sobie urlop od umierania.

Wszyscy dzwonią, wypytują. Mój pan z Niemiec też. Pewnie przy okazji myśli sobie to i owo o polskim porządku, no bo jak można tak długo czekać na wynik. Albo sądzi, że ściemniam. Mnie się nie spieszy. Co parę dni dzwonię albo chodzę do szpitala i oddycham z ulgą, kiedy mi mówią – niestety, jeszcze nic nie przyszło. I przy okazji brnę coraz głębiej w niewybaczalny błąd – pozwalam innym wtrącać się w moje życie. Dlaczego właściwie na pytanie: „a wynik już masz?” nie odpowiadam: „nos w sos”?

Czuję szybę między sobą a całym światem, poza tym właściwie niczego mi nie brakuje. Siedzę sobie w ogródku u Ewy, dobrej znajomej od lat, leniwe letnie obłoki przesuwają się po niebie. Jarek mnie tu przywiózł. Trochę robiło mi się niedobrze, kiedy mój słabo zrośnięty brzuch trząsł się na wybojach. Poza tym fizycznie nieźle. Małgola, córka Ewy, przynosi mi pod gruszę łóżko polowe, żebym mogła leżeć na dowolnie wybranym boku. Potem odprowadza mnie jeszcze do tramwaju.

Po dwóch dniach odzywa się komórka – Małgosia miała wylew. Bezwładna prawa strona, brak kontaktu, długa rehabilitacja w najlepszym wypadku. Czas przestać roztkliwiać się nad sobą. Czy inni nie mają gorzej?

W AKWARIUM

Wreszcie wyniki są. Rak oczywiście. Dlaczego miałabym bać się śmierci? Marzę o dawnych czasach. Po znachorskiej diagnozie spokojny żywot słabującego człowieka. Działanie póki starczy sił, a potem czekanie na koniec bez histerii otoczenia, przekonanego, że coś jeszcze da się zrobić, a jeśli się da, to koniecznie trzeba.

Moi bliscy przekopują gorączkowo internet w poszukiwaniu szczegółów, wiedzą wszystko dużo lepiej niż ja. Żeby spokojnie żyć dalej, musiałabym zerwać ze wszystkimi i wyjechać daleko, no, może nie na koniec świata. Najlepiej gdzieś poizaurzyć. To jest to, co mi ostatnio najlepiej wychodziło. Tylko że z pokrojonym brzuchem nie podniosę zgrzewki wody, nie poprawię firany, nie podniosę podopiecznego, kiedy się przewróci albo nie będzie mógł wstać z łóżka. A kiedy już zdecyduję się na leczenie – jakże się tu nie zdecydować? – chemia osłabi mnie do reszty. Wrócą mdłości, niesmak w ustach, może dojdą wymioty. Szpik kostny zacznie padać. Ten i ów narząd wewnętrzny dostanie kopniaka.

Siedzę w akwarium. Zza szyby patrzą na mnie wyrozumiałe oczy. W końcu łzy, doły, krótkie momenty euforii to normalka u chorych na raka. Wypada być wyrozumiałym. Znosić te histerie i troszkę pomanipulować. Zaliczysz to wszystko – mówią – kiedy pokazuję im wyniki czarną czcionką na różowym papierze. Oczywiście bez chemii się nie obejdzie. To tylko profilaktyka. Już wyglądasz całkiem dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Zaufaj w końcu lekarzom.

Komuś takiemu jak moja ginekolożka mogłabym zaufać. Jest szczera. Mam nie słuchać komplementów. Wyglądam źle. A o wyjeździe do pracy nie myśleć – i już. Książka, spacer, zająć się sobą. W tym momencie zapala mi się kontrolka… Czuję się coraz lepiej. Kiedy szwy ostatecznie się wygoją, będę mogła podnieść już prawie wszystko. Nawet zgrzewkę wody. Nie będę inwalidką. A jeśli mam być, to niby dlaczego? Może wskutek tego leczenia, które mnie czeka ?

Czasem daję się ponieść marzeniom. Wyleczę się, potem już tylko kontrola od czasu do czasu. Jednak rzeczywistość, która dociera z forów internetowych i internetowych stron naukowych, nie pokrzepia. Nie czytaj, nie dołuj się – mówią mi bliscy. Faszerują mnie wiadomościami, które są korzystne. Tymi, które przemawiają na moją niekorzyść, każą się nie przejmować. Statystyka jest wprawdzie nieubłagana – wyleczenie, za które nie wiedzieć dlaczego uważa się pięcioletni okres przeżycia, to w moim przypadku kilkanaście, no może dwadzieścia procent. Według optymistów dwadzieścia parę. A w ciągu tych lat raczej ciągłe nawroty i od nowa chemia niż święty spokój przeplatany kontrolami w centrum onkologii. Nastaw się odpowiednio – mówią mi. Najważniejsze jest nastawienie – tak się mówi. Kto uprze się wystarczająco mocno, będzie żył. Sprytna manipulacja: to pacjent jest winien niepowodzeniu terapii.

Rozpoczyna się przyjacielskie oblężenie. Czy nie trzeba mi twarzowej chustki? Przyda się po chemii. Czy nie zawieźć mnie do Centrum Onkologii? Będzie mi wygodniej. Wygodniej – na pewno. Tylko za uszami tłucze się gdzieś uparta myśl, że to rodzaj kontroli czy aby na pewno trafiłam tam, gdzie trzeba.

Nieustające omawianie przypadków. Przywołuję przypadek starszej kobiety leczonej chemią, choć nawet laik mógł dostrzec gołym okiem jej bliski koniec. Wspominam sąsiada i znajomą lekarkę, którzy cieszyli się: to już ostatni raz na tę chemię. I nagle odeszli – jak się mawia. Siostra nawija o koleżance, która podczas chemioterapii czuła się nieźle, na tyle, że mogła pracować, a teraz z gęstą, odrośniętą czupryną wygląda nawet korzystniej. I niczego jej nie brakuje, dowodzi, tylko potem z wahaniem przyznaje, że został jednak lęk, bezsenne noce przed kolejną kontrolną wizytą, zaliczanie mszy i modlitw o uzdrowienie. Krótko mówiąc, na raka nie przestaje się chorować, tak, jak nie przestaje się być alkoholikiem. Ciągle pozostaje się w dziwnym zawieszeniu między życiem śmiercią.

MÓJ PIERWSZY RAZ W G.

Nie chcę żyć jako osoba chora. Ale w końcu daję się wrzucić na tę gigantyczną taśmę napędzaną strachem, bólem, nadzieją i społecznym naciskiem. Potrzebny mi jeszcze opis operacji ze szpitala. Trzeba go było nie wyciągać z koperty i nie czytać. Jeszcze długo na samo wspomnienie będzie mi się robiło niedobrze.

W G. najpierw długie czekanie przy rejestracji pierwszorazowej. Dlaczego właściwie tak długo się tu czeka? Nie dałoby się tego usprawnić? Tylko po co? Czy pacjent walczący o życie będzie składał zażalenie z powodu paru zmarnowanych godzin?

W pokoju wywiadu siedzą dwie panie pielęgniarki. Zanim ta druga usunie się dyskretnie, zdążą jeszcze wymienić uwagi na temat: o znowu jedna taka, którą wzięli na operację z ulicy. Prawie – mrużę oczy uśmiechem i dodaję coś o buszu. Nie dam się wam, niedoczekanie, myślę. Ta druga kontynuuje swoją pracę, zadaje pytania dziwnym, nieprzyjemnym głosem. „Jak z blaszanej polewaczki” – mówił mój pan o pewnej spikerce telewizyjnej, dodając sugestie, dlaczego też pani o tak nieciekawym głosie robi karierę w telewizji. Pani Polewaczka pyta mnie, kiedy zauważyłam pierwsze objawy. Mówię, że przed pięciu laty. Jest nielicho zdziwiona. „Niektóre panie żałują, że długo zwlekały” – próbuje mnie zdołować. „Niczego nie żałuję” – odpowiadam z uśmiechem. A potem gawędzimy sobie o pracy w mojej firmie. Ona też chętnie zamieniłaby stresujący żywot pielęgniarki onkologicznej na pracę opiekunki – przyznaje wreszcie. Jej znajomi jeżdżą i chwalą sobie.

Na korytarzu krótki rachunek sumienia. Nieprawda, że niczego nie żałuję. Gdyby przyszło mi cofnąć czas, powalczyłabym z nadwagą, w porywach przechodzącą w otyłość. Z tego, co ostatnio przeczytałam, wynika, że związek raka jajnika ze zbędną warstwą tłuszczu jest chyba równie dobrze udokumentowany jak związek raka płuc z paleniem. Dlaczego się o tym nie krzyczy głośno?

Gabinet lekarski. Pacjentek ma pan doktor dzisiaj chyba ponad wszystkie normy. Jako dodatek do badania pytania raczej retoryczne. Co sobie myślałam, kiedy chodziłam z takim wielkim brzuchem, że bliźniaki urodzę? Czy w tym moim mieście doktory powymierały, że żadnego nie raczyłam odwiedzić? Co mam w tej chwili powiedzieć: że chciałam sobie wydłużyć życie, a skrócić umieranie? „Oporów patologicznych brak” – woła głośno pan doktor do pielęgniarki. Jeszcze badanie piersi, już trochę łagodniejsze. „Zmiany w badaniu palpacyjnym niewyczuwalne.” Dobrze.

„Niech mi tu pani tak nie zeskakuje – burczy doktor – jeszcze mi się pani zabije.”

„Jeśli żyję, to może tak szybko nie zginę”– odpowiadam z szelmowskim uśmiechem. „Nie byłbym tego taki pewny” – mruczy doktor. Przy USG przezpochwowym słyszę, że „badania nie można wykonać, bo pęcherz prawie pełny.” Chcę zaznaczyć nieśmiało, że jakoś mi się nie wydaje, ale nie umiem wydusić ani słowa. I leżę tak, głupia krowa o wielkich, krowich, brązowych oczach.

Chemia powinna być jak najprędzej – mówi pan doktor. I pyta, dlaczego zjawiłam się tak późno po operacji? Dopiero teraz przyszły wyniki – chyba nie bardzo w to wierzy. Może uda się dla pani załatwić chemię w K. Będzie szybciej. Dobrze – myślę – nie w tym obrzydliwym molochu, tylko w jakimś normalniejszym szpitalu. Brat mógłby mnie zabierać w drodze do pracy. Jeszcze nie wiem, że tamten szpital też urósł do gigantycznych rozmiarów…

Przyjdzie pani jutro na zespół. Do rejestracji o ósmej rano, do nas tu o dwunastej. Pielęgniarka wyskakuje za mną – może pani o ósmej zadzwonić do rejestracji, po co ma pani cztery godziny czekać. Śliczne dzięki.

Muszę jeszcze zaliczyć mammografię. Od roku coś pobolewa mnie, kiedy w nocy przewracam się z boku na bok, więc piersi też się pewnie pozbędę. Pot przy badaniu leje się ze mnie strumieniami, ale pan wykonujący mammografie pewnie przyzwyczaił się do takich zjawisk.

Trochę już późno. Aut na parkingu mniej, a na autobus czeka tylko jedna osoba – starsza pani. Czerniak wrócił po latach, niestety. Po raz pierwszy przyjechała tu latem 97 w deszczowy dzień, w tajemnicy przed rodziną, przekonaną, że rak nie lubi noża i w związku z tym lepiej trzymać się z daleka od onkologów. Przed południem badanie, po południu położono ją na stole operacyjnym. Przy czerniaku każdy dzień się liczy – przekonywali ją starzy, zaangażowani lekarze, prawdziwi twórcy tego wspaniałego szpitala. Plamka na nodze była niewielka, cięcie na 15 centymetrów, deszcz lał coraz mocniej, dach sali operacyjnej w starym budynku przeciekał, lekarze rzucili na pacjentkę jakiś kawał plandeki, sami stali cierpliwie pod naturalnym prysznicem… Powódź 97 roku zerwała łączność telefoniczną i rodzina szukała zaginionej żony i matki przez policję. Tak było. A potem jeszcze chemia. „Pani też będzie miała czerwoną?” – pyta kobieta. Nie wiem, do tej pory nie zdążyłam się zainteresować kolorkami chemioterapii.

Na zespół – dawniej mówiło się chyba konsylium – siostra koniecznie chce się wybrać ze mną. Mój pierwszy odruch – nie poddać się tej formie kontroli. W końcu jednak lenistwo przeważa. Jeśli ktoś chce mnie zawieźć, dlaczego mam się tłuc autobusem?

Pani doktor, dystyngowana dama, pozdrawia nas mile. W poczekalni na wyrok zespołu czekają jeszcze dwie panie. Przerzut, wznowa, po półtora roku, po pół roku. Tak wygladają moje szanse. A kobiety – potężne, umięśnione, kwitnące Jagienki… Dowiaduję się, że to od sterydów, które podają z chemią. Taka profilaktyka, żeby nie paść od cytostatyków. Podczas chemii nie tylko wypadną włosy, ale w dodatku zdrętwieją dłonie i stopy. Jeśli będę odpowiednio ćwiczyć, mam szanse, że zmiany neuropatyczne będą mniejsze i szybciej się cofną. Oczywiście – mówią doświadczone panie – będzie mi przysługiwał zasiłek pielęgnacyjny; będę frajerką, jeśli z niego zrezygnuję. A więc to jednak prawda. Jeszcze nie jestem inwalidką, ale będę – wskutek leczenia.

Panie pytają mnie o marker. Krótko po operacji spadł do siedemnastu przy normie ponad 30? – dziwią się. Nieprawdopodobne.

Wchodzę do gabinetu. Nie na rozmowę, tylko po garść informacji. Dwudziestego siódmego tomografia, szóstego chemia. Tutaj oczywiście. A po chemii wytną mi jeszcze resztę sieci większej, którą zostawili mi w brzuchu lekarze w miejskim szpitalu. „Będziemy chcieli wyciąć” – mówi pani doktor. Nie namawia, nie przedstawia argumentów, nie pyta, czego ja chcę. Taśma. Obok mój lekarz odwrócony tyłem, widać, że nie on tu decyduje. Jakieś młode lekarki czy studentki stoją wianuszkiem wkoło. Prawie czuję tnący ból w brzuchu, ten po przebudzeniu z narkozy, uwierający dren, bolesne próby wstawania. W oczach mi ciemnieje. Mam głupią minę znokautowanego boksera.

WIOZĘ MOJE FLACZKI

Aha, jeszcze muszę dostarczyć moich własnych, osobistych preparatów „do weryfikacji”. Nie, to nie żart. Muszą tu sprawdzić i zweryfikować to, co stwierdziła nie spółdzielnia Jakiśtammed, tylko ośrodek uniwersytecki. Po co? Nie wiadomo. Przecież jeśli nawet wyniki będą się nieco różnić, nie zmieni to ani diagnozy, ani chemioterapii. Wszystko odbędzie się weług schematu, o którym można poczytać w wikipedii. Niezmiennym od lat – taxol z karboplatyną. Nachodzi mnie brzydkie podejrzenie, że chodzi po prostu o pieniądze. Bo przecież za tę weryfikację pieniądze się należą. Jak za każdą procedurę. I natychmiast kolejne podejrzenie: a jeśli to poprawianie operacji po miejskim szpitalu jest też tylko po to, żeby coś niecoś wydoić z NFZ–u? Siostra twierdzi, że mam nie rozmyślać. To odległa przyszłość – mówi. I zawsze można się skonsultować z jedynym chirurgiem– onkologiem w naszej, co prawda dalszej, rodzinie.

Pielęgniarka, która wychodzi z gabinetu, rozmawia z moją siostrą, proponując, żeby pojechała po te preparaty. Jakby mnie nie było, jakbym była szybą albo kawałkiem przestworzy. Czy wyglądam na kogoś, kto nie poradzi sobie z krótkim wypadem do K., z samodzielną jazdą samochodem czy autobusem? Nawet się nie oburzam. Może już dojrzałam do mszy z błogosławieństwem lurdzkim, na które zapraszane są zawsze „osoby chore na choroby nowotworowe i ich opiekunowie.” Godzę się na rozmowę o mnie z opiekunem. Przyjmuję rolę osoby chorej.

A może całe to chorowanie trzeba potraktować jak zadanie do wykonania? Siostra błyskawicznie kupuje mi masażer do stóp i kolczastą piłeczkę do ściskania w dłoniach, i trochę naprawdę zdrowej żywności. Zmobilizować się, nie dać się. Zminimalizować uboczne skutki leczenia.

„Rok, półtora roku – one tu ciągle wracają” – próbuję uświadomić siostrze. „No jasne, jak przychodzisz na zespół, widzisz te, które wracają. Tych, które wyzdrowiały, nie”– brzmi logiczna odpowiedź. „Tych, które poumierały w trakcie chemii, też nie” – burczę.

„W szpitalu potraktowali mnie kijem. Znasz to. Metoda prania mózgu. Kij i marchewka” – żalę się bratu esemesem. „To dobrze. Następnym razem będzie marchewka” – pociesza brat…

Telefonuję do Niemiec. Żeby się tylko nie rozryczeć… Żartuję. Już zaniedługo będę miała śliczniejszą łysinę niż pan. I neuropatię jak pan. Mam nadzieję, że przejściowo. W firmie zdążyłam złożyć wypowiedzenie, ale przecież powiedzieli mi, że zawsze mogę wrócić. Kiedy poczuję się lepiej. Syn mojego pana zapewnia, że zawsze mnie chętnie zaproszą. I jeszcze najciekawsza wiadomość z tamtej strony. Do pana nie przyjechała na czas wakacyjny opiekunka, ale męski opiekun o bardzo męskim imieniu Andrzej. Jak mój pan, uwielbiający kobiety, przeżyje dwa miesiące z mężczyzną u boku… Może potraktuje go jak swego asystenta lub sekretarza.

Preparaty dostarczone. Nie wiedziałam, że można je dostać ot tak, od ręki. Pojechałam autobusem do uniwersyteckiej pracowni, pokazałam świstek, a potem ostrożnie wiozłam do domu wszystkie te szkiełka i parafinowe kosteczki z ich zawartością. W torebce, którą mój pan kupił mi z przeceny w eleganckim sklepie – w Akwizgranie jak z łacińska mówią Polacy, w Aachen jak mówią Niemcy, w Aachene jak mówił przez telefon pewien Czech. Do poniedziałku preparaty leżały na szafce w kuchni, potem mąż powiózł je do G.

WESELE I POWESELNE ROZTERKI

Zaliczam wesele. Ciągle w akwarium. W kościele, za stołem, w plenerze. Na szczęście nie przez cały czas. Czasem udaje się zatracić w modlitwie, rozpędzić w tańcu, zapatrzyć z tarasu na jeziorko, wziąć udział w beztroskiej zabawie, zachwycić jakimś smakołykiem.

W czasie wesela trochę gadamy i o mojej chorobie, choć temat właściwie stał się już passé i telefonów z pytaniem o zdrówko było ostatnio mniej. Brat rozmawiał parę dni temu z rodzinnym chirurgiem – onkologiem. Dobra wiadomość: rak jajnika reaguje na chemię. Wiem, wiem… A druga połowa tej prawdy jest taka, że po jakimś czasie wraca. Dlatego, że jest wredny, jak stwierdziła Blaszana Polewaczka. Albo może dlatego, jak sugerują niektórzy, że w osłabionym chemią organizmie ma okazję rozhulać się na całego. Ci niektórzy produkują się na stronach reklamujących medycynę naturalną, podejście holistyczne etc, więc obowiązuje w stosunku do nich zasada ograniczonego zaufania. Ale może coś w tym jest.

A co z operacją? Hmm… Marcin dopiero niedawno zajął się tą specjalnością, ale skonsultował się z bardziej doświadczoną koleżanką – onkolożką. Cięłaby – powiedziała. A więc cięcie mnie nie minie. Cóż to takiego, mój mąż przeszedł już cztery operacje – uśmiecha się czarująco Lodzia – moja koleżanka z Niemiec. Ha, jedyna nadzieja w tym, że Narodowy Fundusz Zdrowia nie będzie miał pieniędzy na operacje dla półumarlaków. Ale gdzie tam, na onkologię pieniądze zawsze się znajdą. Tak twierdzi pani Kopacz. Nie mam jakoś nadziei, że to taka sama prawda jak o smoleńskiej ziemi przekopanej na głębokość metra.

Sieć większa. Co to właściwie jest? To taka siatka na jelitach, trochę jak firanka, taka robiona na szydełku – tłumaczy brat. Jej brak wcale nie wpływa na komfort życia. Jeży mnie na dźwięk słowa „komfort”. Przecież nie chodzi o jakąś tam długaśną przyszłość. Chodzi o kilka miesięcy po operacji wyjętych z życiorysu czyli z normalnej aktywności. Że to minie? Dobrze gadać. Jeśli ma się przed sobą jeszcze mnóstwo życia, chorowanie nie jest takie złe… Ma nawet swoje plusy dodatnie. A jeśli to już reszta? Dobrowolnie wyrwać sobie z życiorysu parę ostatnich kartek? To minie – pocieszają mnie przekonani, a może udający, że nie znają rokowania w moim przypadku. Chemia, badania, kolejna operacja. Właściwie powinnam powiedzieć: bawcie się sami. Ja wysiadam.

Nie wysiadam. Prowadzę – jak schizofrenik – podwójną księgowość. Zarzekam się, że nie pójdę na żadną chemię, a wyciągam z szafy chustki i przymierzam, przymierzam…. Ryczę do poduszki, że chemia mnie zabije, a układam plany na święta, a nawet na przyszłe wakacje, skoro Ania, krewna mojego męża, podczas wesela tak serdecznie zapraszała do swojego domu z ogrodem na cudownym Podlasiu. Do tego przecież właściwie chcę umrzeć, więc co za różnica: przerzut czy chemia. A jednak jest różnica. Raka już znam, to mój stary znajomy. Mniej więcej wiem co może zrobić, to znaczy mniej więcej wiem, co może zrobić w jamie brzusznej. Znam tę senność, lekkie mdłości, tępy ból w brzuchu, wiercenie w żebrach. Znam smak serka zmieniony w metal, przewracanie się żołądka po odrobinie tłuszczu. Znam kompletny brak łaknienia, usta wyschłe, ale pragnienie to nie jest, raczej chce się je zwilżyć niż pić. Chemii nie znam, a to, co „się mówi” raczej nie pokrzepia. Poza tym głupio trochę umrzeć wskutek leczenia. Lekarze ważą ryzyko, zapewnia mnie mój brat. Tak powiedział Marcin. Znów odruch buntu. Dlaczego ktoś ma za mnie ważyć ryzyko? Znam moje ciało. Ono mi mówi, co jest dla niego dobre, a co złe.

„Twoje ciało nie poradziło sobie z rakiem. Żyjesz dzięki lekarzom” – siostra przywraca mnie do rzeczywistości. To dziwne. Nie patrzę na raka jako na przeciwnika z zewnątrz. To chora cząstka mnie. Z zewnątrz przyjdzie chemia i dobije. „Zobaczycie, jeszcze przed świętami będziecie mieli znajomy pogrzeb” – mruczę i moje pomruki wzbudzają uśmiech politowania.

Zniknąć, uciec. W okolicach okołobidulowych znam co najmniej jedno takie miejsce, gdzie można się zaszyć, gdzie nikt nikogo o nic nie pyta i zwyczajnie pozwala być. Meta na przetrwanie. Albo poszukać wygodniejszego kąta i lepszych warunków za granicą. Ta myśl dopada mnie czasem nocą, a wtedy na miejsce przygnębienia przychodzi euforia. Zatrudnię się w firmie. Kto tam zechce sprawdzać stan mojego zdrowia? Jest lato, ciuchów wezmę tyle, ile uniosę. Wezwę taksówkę, potem przesiadka do autokaru. A co, jeśli zaczną mnie szukać? Kto wie, może wydzwaniać po firmach… Uświadomią moim pracodawcom, że zatrudnili ciężko chorą osobę. I co wtedy zrobię? Do A. nie mogę jechać. Wiedzą, co mi jest. Wiedzą, że szóstego zaczyna się chemia. A jeśli jednak nie dam rady? Znów wizja marudnej jędzy, która nie daje chwili wytchnienia, koszmar zasłon do powieszenia. A jeśli mój brzuch zacznie znów puchnąć? Gorzej, jeśli dopadnie mnie duszność, woda w opłucnej. Budzę się i kiwam beznadziejnie, po sierocemu. Zawsze to lepsze niż walenie owłosioną jeszcze głową w mur. A może jednak jakaś cząstka mnie boi się tej ostatecznej decyzji, rezygnacji z leczenia?

Wyjeżdżam… Na razie do naszej chaty w góry. Mąż kosi trawnik, Marysia sprząta. Z Januszem wychodzę wysoko… Z Januszem, znajomym od lat, wujkiem – jak mówi mój syn od dzieciństwa. Janusz nie jest zapalonym grzybiarzem, ale jak Cygan … pardon, jak Rom, dla towarzystwa dałby się powiesić. Zbieramy grzyby. Czorne czyli borowiki ceglastopore, mięsiste gołąbki modrożółte i te winne, kurki… Po górach mknę jak rakieta, parę kilogramów mniej i trochę czerwonych krwinek więcej – to naprawdę robi swoje. Tylko przy schodzeniu z gór, po lekkich, systematycznych wstrząsach, czuję, że mój brzuch jest połatany. I znowu myśl: skoro jest tak dobrze, to po co się leczyć? Poza tym śmiech do późnej nocy, pogaduszki z sąsiadami. Ale i przy tych pogaduszkach dopada mnie temat rakowy. Gdzieś w okolicy kobieta w depresji. Syn jej się powiesił. Na łańcuchu, żeby trudniej było odciąć i ratować. Miał przyjść wynik biopsji. Chłop był nie wiedzieć dlaczego pewny, że to rak. Nie, nie rak… Pospieszył się – mówi rodzina. Znaczy się, gdyby był nowotwór złośliwy, byłby i konkretny powód, żeby się wieszać.

W sklepie młoda kobieta z chustką na głowie, blada i napuchnięta, ciężko oddycha i mruży bezrzęse oczy. Chemia, a jakże. Mężczyźni się wieszają, a baby chodzą, łyse i bezrzęse cierpiętnice, bo jest dla kogo żyć. „Masz dla kogo żyć” – wali w oczy plakat w poradni „K” zachęcający do cytologii czy mammografii.

„Masz dla kogo żyć” – mówi Teresa, dawna koleżanka ze studiów, kiedy do niej dzwonię. Jeszcze jedna osoba, która zdążyła się już dowiedzieć. Jedna baba drugiej babie…

W drodze powrotnej wykłócam się z siostrą o leczenie. Właściwie nie wykłócam się. Jęczę, żeby dali mi spokój. Tak, jakbym nie miała własnej woli. Jakbym musiała zgodzić się na każdą decyzję konsylium, podpisać każdy papier, który mi podsuną. Zgadzam się. Jak łatwo było przewidzieć. I…

ZACZYNA SIĘ OBRÓBKA CHEMICZNA

Pierwsza chemia. Do tej pory nawet w najtrudniejsze noce spałam po 2-3 godziny. Tym razem ani minuty. Prawie do północy wymieniam esemesy z bratem. O chemii skutkach ubocznych, o tym czy to na pewno leczenie, a nie cholerna szarlataneria. „Chemioterapia przejdzie do historii medycyny jak rtęć, którą kiedyś leczono syfilityków” – wymądrzam się przed bratem. „Nic lepszego na razie nie wymyślono”– brzmi odpowiedź. Brat twierdzi, że on by w każdym razie tej chemii spróbował. To jest pewno leczenie – twierdzi poważnie. Spróbowałby – i z tego prosty wniosek, że ja też powinnam– czy raczej muszę – spróbować. No cóż, pomodlę się do świętego Patryka. Skoro łykał trucizny podsuwane mu przez druidów i żył ku ich zdziwieniu jakby nigdy nic, to mógłby się za mną wstawić.

Rano jadę z mężem do Instytutu. Za kierownicą. „Dajże mi pojeździć – marudzę – po chemii będziesz mnie wiózł na sto procent, bo sama nie dam rady.” Tasiemcowa kolejka do pobrania krwi. Na szczęście w kolejce prawie połowa to osoby do towarzystwa czy opiekunowie – jak kto woli. Kiedy opuszcza mnie wściekłość, zaczynam bawić się zgadywaniem kto jest kto. Pacjenci są z reguły starsi, osoby towarzyszące młodsze, ale nie zawsze. Znak rozpoznawczy chorego – bunt albo pochmurna rezygnacja w oczach, znak rozpoznawczy opiekuna – uparta energia wzbierająca proporcjonalnie do głębokości dołu, w którym znajduje się chory. Tylko tych dwóch nie umiem rozszyfrować. Matka i córka. Z nimi mąż i ojciec w jednej osobie. On jest zdrowy, rzecz jasna, ale która z nich jest chora? Starsza niespokojna, młoda zbuntowana…

Oczekiwanie na przyjęcie. Tak długie, że odsyłam męża do domu. Po co ma tu godzinami siedzieć? Obok mnie dwie panie – jedna z lekka pożółkła i z sińcami na rękach – dyskutują czy jeszcze powalczyć domowymi sposobami o resztki włosów czy je zgolić.Trochę dalej pan z odrastającą już czupryną najwyraźniej się denerwuje – przeszedł całą tę chemię, bo w jamie brzusznej wykryli jakieś podejrzane grudki. Już po chemii, a grudki jak były, tak są.

Przyjęcie. Mnóstwo papierów. Każdy do podpisu, oczywiście. Młoda lekarka jest super. Po kiju Marcheweczka. Mogłabym się poczuć dobrze w jej troskliwych objęciach, gdybym się tak nie jeżyła. Aha, zerkając na wynik tomografii, napomknęła coś o podejrzanych grudkach między jelitami – nie wiadomo czy to tłuszcz, czy ogniska nowotworu…

Mam szczęście do ludzi. W sali dwie fantastyczne babki – pani Jadzia i pani Janka. Opowiadamy dowcipy. Wymieniając nazwę naszego oddziału przykładamy palce do głowy na kształt króliczych uszu, a o chemii opowiadamy, że jest świetnym środkiem przeciw komarom, a nawet żmijom. Chociaż ze żmijami jako teściowe i tak sobie powinnyśmy poradzić. Wesoła sala, mówią pielęgniarki.

Piątek pracowity, pełen badań. Kolejne prześwietlenie płuc, USG, badanie ginekologiczne. Nie czuję bólu. „A co tu ma boleć” – dziwi się wielka dama. Przy okazji dowiaduję się, że jestem krzywo zszyta. Powinnam teraz obrazić się na doktorów z prowincjonalnego miejskiego szpitala, ale jakoś nie obrażam się. „Przecież żyję, a życie to cud.” A swoją drogą, kiedy porównuję miejski szpital i ten wielki, onkologiczny, jedno przynajmniej mogę zapisać na plus onkologii – tu nikt nie patrzy na mnie jak na trupa, który przez przypadek jeszcze oddycha.

Moje towarzyszki z sali są ode mnie o parę lat starsze. I są tu nie po raz pierwszy – u obu operacje, potem pierwsza chemia i teraz u jednej wznowa po paru miesiącach od terapii, u drugiej przerzuty po półtora roku. Ja jestem tu nowicjuszką, a one to stara recydywa – śmieją się i układają palce w kratę. A poza tym… One bardzo chcą żyć: cieszyć się wnukami, ogródkiem, widokiem na góry z okna pokoju wynajętego u znajomych gospodarzy. Ja nie chcę żyć. A dokładniej – nie chcę tak żyć: od chemii do chemii, od operacji do operacji.

Rozmowy bywają jednak pouczające. Już wiem, że płacze i doły to normalka. U mężów też. I że mogę Bogu dziękować za męża, który nie płacze w nadmiarze i którego nie trzeba pocieszać. Wiem, że stawianie na nogi po operacji powinno być znacznie delikatniejsze niż to, którego doświadczyłam. I że rana pooperacyjna naprawdę zagoiła się na mnie jak na psie, podczas kiedy zakażenie i rozłażący się brzuch nie są niczym nadzwyczajnie rzadkim. No i że wszystkie „jajcary” po operacji mają ten sam odruch – macanie po bokach w celu sprawdzenia czy aby operujący lekarz nie przyprawił ich o stomię.

Dowiaduję się też, że nasz doktor z przychodni jest super – bada mocno, konkretnie, że aż gwiazdki widać, nie chce przegapić żadnej, nawet najmniejszej zmiany. Czasem się wścieka, bo tak cholernie zależy mu, żebyśmy żyły… Dzięki, wolałabym, żeby się tak mocno nie angażował.

Widzę też na własne oczy jak wygląda uczulenie na chemię, na taxol, który mam też dostać. Pani Benia, która leży na dostawce i która zasypywała nas mnóstwem dowcipów niezgorszej jakości, zaczęła czerwienieć nagle w trakcie chemii i – co gorsza – dusić się.

Lekarka zapewnia, że walkę z uczuleniami mają opanowaną. To tylko tak groźnie wygląda. Moja koleżanka Teresa, która przyszła do mnie z pocieszeniem i nowenną do świętego Kamila, potwierdza. Ją spotkało coś podobnego przy antybiotykoterapii. Lekarze dali radę.

Niezły jest nasz weekend na koszt NFZ i z dodatkową atrakcją – możemy zrobić kartki – babeczki z życzeniami dla naszych bliskich. Odprężenie, rozrywka, idealnie pusta głowa – mówią moje panie. I tak pośrednio przyznają się do swoich czarnych myśli i niepokojów.

Po południu odmawiam nowennę. To typ pobożności, którego nie potrafię przełknąć, ale odmawiam– za moje panie z sali, za wszystkich chorych w tym szpitalu. W końcu tyle pożytecznego mogę dla nich zrobić.

W sobotę przychodzi siostra. Obładowana wiktuałami, z lekka obrażona. Nie dziwię się. W końcu z kolejki do pobrania krwi, bladym świtem, zanim zaczęłam się bawić zgadywaniem kto jest kto, wysłałam do niej esemesa, że czuję się jak zaszczute zwierzę. Jeśli jest zaszczute zwierzę, to jest i ten, kto szczuje. Oskarżać o to kogoś, to przecież nie komplement.

W niedzielę przed południem mąż wyrywa mnie z terapii zajęciowej, po południu siostra pojawia się jeszcze raz z mamą. Mama wie już, że po operacji muszę się leczyć i że na to leczenie muszę jeździć od czasu do czasu do szpitala. Słowa „rak” nikt przy niej nie wymawia.

W poniedziałek młodzi esemesują z podróży poślubnej. Lądują, plażują, siedzą w tureckiej łaźni. Ja zaliczam chemię. Najpierw dostaję przez wenflon trzy leki. Clemastin, który tak przymula, że trzeba oczy podpierać zapałkami, a podeprzeć trzeba, bo jeśli chemia pójdzie poza żyłę, może być problem. Potem sterydy. Zgodnie z tym, co mówiły moje panie, a potwierdziła pielęgniarka, miałam poczuć ogniste mrówki na całym ciele, najbardziej w okolicach intymnych. A tu nic. Leciutkie mrowienie w tyle głowy. Z przydatnych organów płciowych pozostała mi już tylko głowa.

Jako trzeci podają mi jakiś środek przeciwrzygliwy, potem, już w kroplówce, ranigast na osłonę błon śluzowych, wreszcie leci właściwa chemia. Jem, chodzę, leżę, nic się nie dzieje…