Strona główna » Obyczajowe i romanse » Nie rozumiemy się bez słów

Nie rozumiemy się bez słów

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-63841-18-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nie rozumiemy się bez słów

Komedia romantyczna dowcipnie portretująca pokolenie współczesnych 30-latków. "Nie rozumiemy się bez słów" to historia przyjaźni, łączącej dwójkę głównych bohaterów, od szalonych lat 90. aż po dzisiejsze czasy. Wychowali się na przegrywanych kasetach magnetofonowych i filmach wideo. Nie mieli żadnych planów poza tym, że chcieli podbić świat - i może przy okazji w kimś się zakochać. Czy im się to udało? Serialowa narracja, dużo humoru, wartkie dialogi i szczypta nostalgii w duchu Nicka Hornby'ego.

Polecane książki

Dzieło Gwagnina o Sarmacji jest szczególnie cenne dla współczesnych badaczy pradziejów naszego narodu, ale także dla tych, którzy się nimi pasjonują z różnych przyczyn – patriotycznych czy religijnych....
Riordan Barrett jest znanym w Londynie rozpustnikiem. Żyje od romansu do romansu, podtrzymując opinię uwodziciela i jak ognia unikając odpowiedzialności. Wkrótce jednak nieoczekiwanie dla samego siebie dziedziczy tytuł hrabiego i zostaje opiekunem dwojga dzieci. Musi zatrudnić guwernantkę, ale jego ...
Myślenie o genetyce zostało zdominowane przez groszek Mendla, a gen budujący białka stał się panem i władcą podwójnej helisy DNA. Natomiast przeważającą część kodu uznano za nieistotną i wyrzucono na śmietnik. A tak nie jest. Ta góra śmieciowego DNA odpowiada zarówno za naszą fizyczność jak i psychi...
Tego dnia sześcioletni Zach powinien był zostać w domu. Do jego szkoły wpadł uzbrojony napastnik i zabił dziewiętnaście osób, w tym Andy’ego, starszego brata Zacha. Dręczony przez koszmary chłopiec nie może liczyć na wsparcie najbliższych. Pogrążeni w żałobie i skupieni na własnym cierp...
Przepisy Joli to więcej niż blog i strona na facebooku – to już instytucja. A teraz ponad pół miliona fanów cudownie smacznej domowej kuchni w ciepłym, rodzinnym wydaniu Joli Caputy dostanie także książkę! Odpowie ona na pytanie, które zadajemy sobie niemal codziennie: c...
Mogę cię spytać, czy prowadzisz teraz jakieś śledztwo? Żadnego. To dlatego biorę kokainę. Nie potrafię egzystować bez intelektualnej podniety. Po cóż innego warto byłoby żyć? Stań tutaj, przy oknie. Czy świat był kiedyś równie ponury, beznadziejny i bezproduktywny? Spójrz, jak ta żółta mgła wije się...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jacek Sobczyński

Ja­cek Sob­czyński

Dzien­ni­karz, re­dak­tor, sce­na­rzy­sta pro­gramów TV, PR-owiec (ur. 1985). Pu­bli­ko­wał m.in. w cza­so­pi­smach „Film”, „Przekrój”, „K MAG”, „Exklu­siv” czy „FUTU Pa­per”, dzien­ni­kach „Pol­ska Ti­mes” i „Głos Wiel­ko­pol­ski” oraz na łamach por­ta­li Film­web, Dwu­ty­go­dnik i T-Mo­bi­le Mu­sic. Współpra­cu­je z fe­sti­wa­lem fil­mu i mu­zy­ki Trans­atlan­tyk.

Miesz­ka w War­sza­wie, po­cho­dzi z Po­zna­nia – wy­cho­wał się na tym sa­mym osie­dlu co bo­ha­te­ro­wie „Nie ro­zu­mie­my się bez słów”.

Pro­jekt okładki i stron tytułowych

Mar­cin Szczy­giel­ski

Re­dak­cja

Han­na Adam­kow­ska

Ko­rek­ta

Ewa Szczo­druch

© Co­py­ri­ght by Ja­cek Sob­czyński, 2014

© Co­py­ri­ght by In­sty­tut Wy­daw­ni­czy La­tar­nik, 2014 Zdjęcia au­to­ra

© Mi­chał Wil­czew­ski/lie­sty­le*

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny i skład kom­pu­te­ro­wy

Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza AS

ISBN 978-83-63841-18-8

IN­STY­TUT WY­DAW­NI­CZY LA­TAR­NIK

IM. ZYG­MUN­TA KAŁUŻYŃSKIE­GO

War­sza­wa, ul. Cy­pryj­ska 89

zamówie­nia te­le­fo­nicz­ne: 22 614 28 34

zamówie­nia in­ter­ne­to­we: sklep@la­tar­nik.com.pl

e-mail:la­tar­nik@la­tar­nik.com.pl

Za­pra­sza­my do księgar­ni in­ter­ne­to­wej

www.la­tar­nik.com.pl

oraz na nasz pro­fil na por­ta­lu Fa­ce­bo­ok www.fa­ce­bo­ok.com/iw­la­tar­nik

Za­pisz się doKlu­bu Czy­tel­ni­ka La­tar­ni­ka DROPS

gwa­ran­tującego stałe zniżki na wszyst­kie na­sze książki, a na­wet pra­wo otrzy­my­wa­nia ich za dar­mo.

Więcej szczegółów: www.la­tar­nik.com.pl/dropsalbo na­pisz do nas: drops@la­tar­nik.com.pl

War­sza­wa 2014

Wy­da­nie I

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Pro­log

Do­bra, przy­znaj­cie się – jak wy­obrażacie so­bie naj­ważniej­szy dzień swo­je­go życia?

Jako dzie­ciak byłem pe­wien, że zo­stanę wiel­kim bo­ha­te­rem. Nie­ko­niecz­nie jed­nym z tych, którzy la­tają po da­chach wieżowców i bro­nią miast przed złoczyńcami, choć na mo­jej półce zna­leźlibyście kil­ka eg­zem­pla­rzy ko­miksów z Bat­ma­nem i Pu­ni­she­rem. Nie, bliżej było mi do he­ro­sa dnia co­dzien­ne­go. Kie­dy tyl­ko w te­le­wi­zji po­ka­zy­wa­li jakiś mecz, wy­obrażałem sie­bie, jak pięknym strzałem w samo okien­ko bram­ki za­pew­niam swo­jej drużynie triumf. Albo sie­bie jako strażaka, który włazi po bal­ko­nach, by wy­do­być lu­dzi z płonącego miesz­ka­nia na wy­so­kim piętrze; cie­ka­we, że nig­dy w mo­ich fan­ta­zjach pożary nie wy­bu­chały na par­te­rze ani w dom­kach jed­no­ro­dzin­nych – tak jak­by w tym przy­pad­ku ra­to­wa­nie nie wiązało się z bo­ha­ter­stwem. Wi­działem się w roli człowie­ka, dla którego oka­zy­wa­nie męstwa jest czymś zupełnie po­spo­li­tym: jed­ni sprze­dają sa­mo­cho­dy, inni czyszczą uli­ce, a ja na co dzień wy­ko­nuję pra­ce za­re­zer­wo­wa­ne dla gości z pierw­szych stron ga­zet. To gdzie tu jest miej­sce na naj­ważniej­szy dzień, sko­ro wszyst­kie są ta­kie same? Niech będzie, że zro­biłem coś efek­tow­ne­go w ra­mach nad­go­dzin.

Nie­ste­ty w moim przy­pad­ku nic ta­kie­go się nie wy­da­rzyło.

Ran­kiem naj­ważniej­sze­go dnia mo­je­go życia ra­zem z siostrą pędzę sa­mo­cho­dem na złama­nie kar­ku. Sio­stra ma na imię Ane­ta, nie­daw­no skończyła trzy­dzieści czte­ry lata, pra­wo jaz­dy zro­biła tuż po ma­tu­rze, a mimo to wciąż ner­wo­wo mam­ro­cze pod no­sem przy skrętach w lewo. Ja mam na imię Ma­ciek, je­stem trzy­dziestolatkiem, nie wziąłem ze sobą pra­wa jaz­dy, które i tak w tej chwi­li nie bar­dzo by mi się przy­dało, po­nie­waż właśnie sta­ram się eks­pre­so­wo wy­le­czyć kaca. Wy­sta­wiam głowę przez okno, próbuję nie myśleć o tym, co niedługo się wy­da­rzy i… No co, wy też nie walnęlibyście so­bie kil­ku ko­le­jek do po­dusz­ki, żeby po­zbyć się stre­su?

– Włosy so­bie ze­psu­jesz! – wrzesz­czy Ane­ta, a ja po­tul­nie cho­wam łeb do sa­mo­cho­du.

Nie byłem w życiu na zbyt wie­lu ślu­bach. Ku­zyn Mikołaj – to pamiętam, raz. Ku­zynka Aśka od stro­ny mamy, Ja­siek, po­tem dwóch zna­jo­mych ze stu­diów, ale obaj poskąpili i za­pro­si­li mnie tyl­ko do kościoła. Pamiętam, jak w po­przed­niej pra­cy koleżanka z biur­ka obok robiła so­bie przed­wa­ka­cyj­ne wy­li­czan­ki. Wy­cho­dziło jej, że śred­nio co dwa ty­go­dnie będzie na czy­imś ślu­bie albo wie­czo­rze pa­nieńskim, sama zresztą miała męża od trzech lat i – z tego, co wi­działem w in­ter­ne­cie – dziec­ko w dro­dze. Nie wiem, jak z tym jest u was, ale dla mnie było to trochę ni­czym spo­tka­nie z obcą cy­wi­li­zacją. Dziew­czy­na wy­pi­sy­wała na kart­ce daty naj­bliższych ślubów, tak jak inni układają so­bie tra­sy pod­czas za­gra­nicz­nych wy­cie­czek.

Nie przy­pusz­czałem, że lu­dzie z mo­ich rocz­ników w ogóle wstępują w związki małżeńskie. In­sty­tu­cja ślubu przed trzy­dziestką tak trąciła dla mnie myszką jak całowa­nie ko­biet w rękę. Wie­działem, że coś, kie­dyś, że są gdzieś jacyś dzi­wa­cy, którzy spędzają naj­lep­sze lata swo­je­go życia na go­to­wa­niu obiadów i składa­niu regałów z Ikei, ale ja i ślub? Nie cho­dzi mi o to, że sys­te­ma­tycz­ne upi­ja­nie się i do­go­ry­wa­nie w taksówkach śred­nio ko­re­spon­du­je z małżeństwem – zwłasz­cza że i mnie nie zda­rza się to tak często jak kie­dyś – ale o wewnętrzne po­czu­cie ogra­ni­cze­nia. Na­wet jeśli z kimś je­steś i jeśli na do­da­tek tego kogoś ko­chasz, to chy­ba le­piej zo­sta­wić so­bie jakąś boczną furtkę… praw­da? Na wy­pa­dek, gdy­by któreś się jed­nak roz­myśliło albo uznało, że jesz­cze za wcześnie na poważne de­cy­zje. No tak, bo w su­mie jest za wcześnie. Nie słuchaj­cie ro­dziców, którzy wy­py­chają was przed ołtarz, bo cho­dzi im tyl­ko o to, żeby już nig­dy nie mu­sie­li wspo­ma­gać was fi­nan­so­wo. Przed trzy­dziestką człowiek jest na­prawdę nie­przy­go­to­wa­ny na ta­kie hece. Star­si, rzecz ja­sna, uważają in­a­czej, no, ale oni żyli w daw­nych cza­sach, obrączko­wa­li się bez prze­myśle­nia spra­wy, ro­bi­li to na­zbyt spon­ta­nicz­nie i nig­dy nie pa­trzy­li na śluby tak dogłębnie jak moje po­ko­le­nie.

Te­raz jadę na ślub i trzęsę się jak osi­ka. Jeśli mam być szcze­ry, to ce­re­mo­nie za­war­cia związku małżeńskie­go mają tyl­ko je­den po­zy­tyw­ny aspekt. Możesz pu­blicz­nie i ab­so­lut­nie le­gal­nie schlać się, ba – wy­mi­gi­wa­nie się od tego ucho­dzi za to­wa­rzy­skie faux pas. I to wszyst­ko. Nie wzru­szają mnie pa­te­tycz­ne przy­sięgi pod ołta­rzem, bo wiem, że ci sami lu­dzie najpóźniej za rok będą kłócić się o to, gdzie mają leżeć brud­ne skar­pe­ty. Nie przej­muję się suk­nią pan­ny młodej, która niedługo po­le­ci za pół ceny na in­ter­ne­to­wej au­kcji. Zresztą mam nie­od­par­te wrażenie, że nowożeńcy – choćby wiążące ich uczu­cie było najgłębsze – za­wsze czują się nie­swo­jo pod­czas tego fe­sti­wa­lu czułości i szcze­rych życzeń. Muszą afi­szo­wać się ze swoją miłością, sprze­da­wać in­tym­ność nad ta­le­rzem pełnym kiełbas z wody. Nie­na­widzą tego. Nie wy­obrażam so­bie żad­nej pary, która nie czułaby zażeno­wa­nia przy okrzy­kach „Gorz­ko!”. To tak, jak­by ka­za­no im na­gle grać w por­no­sie.

Tak, śluby. Śluby to esen­cja ki­czu i fał szu. Byliście kie­dyś na uda­nym ślu­bie? Ale ta­kim na­prawdę faj­nym, do­pra­co­wa­nym w każdym szczególe? Ta­kim, który sami chcie­li­byście przeżyć? Nie ma szans. Za­wsze znaj­dzie się jakiś po­wie­szo­ny na drzwiach od ki­bla ku­pi­dyn albo koleżanka z zacięciem gra­ficz­nym, która po we­se­lu wklei wa­sze zdjęcie w różowe ser­ce na tle spo­koj­ne­go mo­rza. Co gor­sza, zro­bi to w ab­so­lut­nie do­brej wie­rze.

– Jezu, nie wierzę, że mu­siałeś zalać pałę aku­rat wczo­raj – prze­ry­wa ciszę Ane­ta.

– Nie wiem. Nie zalałem się – mówię. Nie je­stem pe­wien, ale to chy­ba moje pierw­sze wy­po­wie­dzia­ne dziś zda­nia.

– Młody, błagam, tyl­ko mi nie ściem­niaj. Waliło od cie­bie jak od Po­lmo­su. Znam cię trzy­dzieści lat i wiem, kie­dy je­steś na kacu. Wyglądasz, jak­by ktoś wy­tarł ci twarz gumką.

Spoglądam w bocz­ne lu­ster­ko. Nie­ste­ty, trud­no byłoby się z nią o to pokłócić.

– Dla­cze­go na­wet na ten ślub mu­si­my się spóźnić?

– Dla­cze­go na­wet przed tym ślu­bem nie przy­jeżdżasz na czas?

– Ej, przy­je­chałam o umówio­nej go­dzi­nie, tak?

– Srak – na więcej mnie w tej chwi­li nie stać, zwłasz­cza że półgębkiem od­bi­ja mi się po zje­dzo­nym w nocy ta­ta­rze.

– Okej, do­bra, do­bra – Ane­ta pusz­cza kie­row­nicę i uno­si ręce w geście pod­da­nia się. – To jest zno­wu moja wina, okej. A co po­czu­je Izka, kie­dy spóźnisz się na ślub?

– Nie wiem. Jedź szyb­ciej.

– Co?

– Jedź szyb­ciej. I trzy­maj kie­row­nicę.

– Nie in­te­re­su­je cię Izka?

– In­te­re­su­je. Ane­ta – opie­ram głowę o prawą dłoń. – Błagam, nie mówmy o tym te­raz. Możemy o tym te­raz nie mówić?

– To nie zwa­laj winy na in­nych. Zno­wu.

– Cze­mu zno­wu?

– No jak, cze­mu zno­wu? – każda roz­mo­wa z moją siostrą, na co dzień szkol­nym pe­da­go­giem, ma po­ten­cjał, by ciągnąć się w nie­skończo­ność. Sche­mat, ja­kim ope­ru­je Ane­ta, jest za­wsze po­dob­ny: wyciąga­nie pro­ble­mu, później stop­nio­we od­su­wa­nie się jak­by w geście porażki, a na ko­niec atak z nie­kry­tej flan­ki i do­wo­dze­nie, że jego isto­ta tkwi we mnie. Isto­ta pro­ble­mu, nie ge­stu porażki. Choć nie, w su­mie to i jed­ne­go, i dru­gie­go. Jest w te kloc­ki świet­na. Ale i ja cza­sem po­tra­fię być do­bry.

– Sio­stra – za­czy­nam – Ja z tobą o tym po­ga­dam, ale se­rio, po we­se­lu (punkt pierw­szy: przy­znaję, że jest pro­blem). Sor­ry – to ja się spóźniłem (punkt dru­gi: stop­nio­we od­su­nięcie się). Po pro­stu źle się te­raz czuję, je­stem trochę zde­ner­wo­wa­ny, nie leży mi gar­ni­tur i boli mnie brzuch.

– Ta­tar – prze­ry­wa Ane­ta.

– Co?

– Boli cię brzuch, bo zno­wu na­wpie­przałeś się po pi­ja­ku ta­ta­ra. Chy­ba że to nowa li­nia Hugo Bos­sa szczy­pie mnie te­raz w oczy. Gumy masz w schow­ku – uci­na, za­nim uda­je mi się za­re­ago­wać.

– Dzięki – rzu­cam, ładując so­bie do ust trzy miętowe gumy na­raz. – Cze­kasz na ślub?

– Cze­kam, mmm, no cze­kam – nie trze­ba być psy­cho­lo­giem, by usłyszeć różnicę w po­zio­mie en­tu­zja­zmu pomiędzy jej pierw­szym a dru­gim „cze­kam”.

– Po­go­da nam się udała – ciągnę. – Pomyśl so­bie, jaki będzie do­bry ca­te­ring!

– Ty le­piej o pan­nie młodej pomyśl!

– A ty le­piej pomyśl, jak złapać wia­nek. Na bank będzie tam jakiś sa­mot­ny Hugh Grant (punkt trze­ci: atak z nie­kry­tej flan­ki, świński, ale za­wsze).

– Młody – moja trzy­dzie­stocz­te­ro­let­nia, sa­mot­na od lat sio­stra spogląda na mnie z pobłażli­wym uśmie­chem. – Weź…

– Na przykład uro­czy, ale ga­mo­nio­wa­ty Fran­cuz.

– Tyl­ko nie Fran­cuz! Szwed! Wam­pir z „Czy­stej krwi”! – gra­tu­la­cje, udało ci się zmie­nić te­mat.

– No to Szwed. Wy­so­ki Szwed. Po­zna­jesz go przy sto­le, usiłujesz sięgnąć po tar­tinkę, ale Szwed ma dłuższe ręce i robi to za cie­bie. Ład­nie wymyśliłem?

Zo­stał mi tyl­ko ostat­ni, naj­ważniej­szy punkt. Jeśli Ane­ta za­cznie się śmiać, spoj­rzy przed sie­bie na drogę i będzie jesz­cze przez parę se­kund się uśmie­chać, po czym za­du­ma głęboko – je­steśmy w domu.

– Jezu, nie wierzę, że mamy wspólną matkę, ty czu­bie – śmie­je się Ane­ta, po czym pa­trzy na drogę, przez chwilę się uśmie­cha, a następnie na jej twa­rzy ma­lu­je się wy­raz głębo­kiej za­du­my.

Ha!

* * *

We­se­le ma odbyć się w zajeździe na skra­ju wsi, ślub – w koście­le kil­ka kroków da­lej. Wszyst­ko znaj­du­je się na kom­plet­nym wy-gna­je­wie, przy­po­mi­nając odcięty od świa­ta kom­pleks du­cho­wo-ga-stro­no­micz­ny. Zajeżdżamy na za­cie­nio­ne podwórze, gdzie już stoi moja mat­ka oraz wuj Jastrząb ze stro­ny Izki, zna­czy pan­ny młodej. Ho, ho, ko­mi­tet po­wi­tal­ny?

– Ma­ciu­siu! – załamu­je ręce mama. – Dzwo­nię od dwóch go­dzin!

Nie wyłączaj te­le­fo­nu po pi­ja­ku. Nie wyłączaj te­le­fo­nu po pi­ja­ku. Nie wyłączaj te­le­fo­nu po pi­ja­ku, a zwłasz­cza jeśli mu­sisz rano wstać i przed­tem na­sta­wiłeś so­bie w nim bu­dzik.

Wyłączyłem te­le­fon po pi­ja­ku.

– Cho­le­ra! – klnę te­atral­nie. – Zno­wu mi się ze­psuł…

– O mat­ko, a ja swój zo­sta­wiłam w domu! – Ane­ta ude­rza się w czoło.

– Chłopie – otyłe ob­li­cze wuja Jastrzębia zasłania mi prześwi­tujące przez drze­wa słońce i całuje w oba po­licz­ki – tra­ge­dia, kata-stro­fi­ren! Izie ze­psuł się za­mek w suk­ni!

– Za­mek?

– Ten z tyłu, na ple­cach. No po­patrz, co za gówno. I spóźni się go­dzinę na własny ślub, a goście cze­kają w tym upa­le.

– Mama Izy we­zwała kraw­ca, sie­dzi i wy­mie­nia zapięcie! – głosy mamy i Jastrzębia brzmią ra­zem jak grec­ki chór żałobny.

Szyb­ko pod­su­mo­wuję fak­ty. Iza będzie za go­dzinę. Goście nie wiedzą, że już je­stem. Mogą pomyśleć, że przy­je­cha­liśmy ra­zem. Mam go­dzinę na ode­tchnięcie po­wie­trzem, zli­kwi­do­wa­nie kaca i do­pro­wa­dze­nie się do jako ta­kie­go sta­nu. To pierw­sza do­bra wia­do­mość naj­ważniej­sze­go dnia w moim życiu.

– Ko­cha­ni! – rozkładam sze­ro­ko ra­mio­na. – To może zróbmy tak, że ja te­raz skoczę się na chwilę przejść, a za mniej niż go­dzinkę będę z po­wro­tem, co? O tu, nie­da­le­ko, na pole za tam­te drze­wa.

Nad całą trójką za­wi­sa wiel­ki, ko­mik­so­wy dy­mek z na­pi­sem: „Po co?”

– Głowa mnie trochę boli od tego słońca, w sa­mo­cho­dzie trzęsło, muszę się prze­wie­trzyć. Pół go­dzin­ki. 45 mi­nut – wyjaśniam.

– A nie za­po­cisz ma­ry­nar­ki? – pyta z troską mama. Szyb­ko zdej­muję ją i prze­rzu­cam przez ramię.

– Spo­koj­na głowa, mamuś – uśmie­cham się. – Tyl­ko nie mówcie resz­cie, że już je­stem, jesz­cze będą dzwo­nić, a ja chciałbym się trochę wy­ci­szyć.

– Prze­cież i tak masz ze­psu­ty te­le­fon – Jastrząb spogląda po­dejrz­li­wie.

– Fak­tycz­nie! Ale wie­cie, źle się czuję, a tam trze­ba wszyst­kich wycałować i w ogóle – kręcę jak osza­lały. A jed­nak per­spek­ty­wa bu­ziaków od cio­tek Izki naj­praw­do­po­dob­niej działa na wy­obraźnię mamy i Jastrzębia. Ki­wają głowa­mi i ru­szają w stronę kościoła.

– Młody! – wuj Jastrząb od­wra­ca się i mru­ga po­ro­zu­mie­waw­czo. – Tyl­ko nie roz­myśl się i nie spier­dol mi w to żyto!

Je­steście pew­ni, że tyl­ko ko­bie­ty mają in­tu­icję? Po la­tach pro­wa­dze­nia małej ga­stro­no­mii Jastrząb po­tra­fi prze­fil­tro­wać do­wolną psy­chikę w kil­ka se­kund. Ale o nim opo­wiem wam później.

Za­miast za drze­wa idę do leżącego po dru­giej stro­nie szo­sy małego skle­pu. Za wy­grze­ba­ne z port­fe­la złotówki ku­puję pół li­tra wody mi­ne­ral­nej i paczkę moc­nych miętówek. Wy­chodząc, do­strze­gam pole pełne ja­kichś wiech­ci ciągnące się za skle­pem. Żyto? Psze­ni­ca? Nig­dy nie znałem się na przy­ro­dzie. Rozglądam się do­okoła i daję nura pomiędzy kłosy.

Prze­dzie­ram się przez nie, by po paru chwi­lach wyjść na nie­po-ro śniętą ni­czym miedzę. Moja głowa wy­sta­je po­nad kłosy, ale nie ma szans, żeby kto­kol­wiek z we­sel­ników mnie tu za­uważył. Choć nie sprzy­jają temu żadne oko­licz­ności, za­pa­lam pa­pie­ro­sa. Dym za­wsze mnie roz­le­ni­wiał, lecz nie tym ra­zem. Te­raz każde sztach­nięcie otwie­ra co­raz więcej kla­pek w moim mózgu. Strach nie ustępuje, za to uczu­cie lęku sta­je się czymś w ro­dza­ju nie­wi­dzial­nej ręki, która o od­po­wied­niej po­rze i tak pociągnie mnie przed ołtarz. Czuję, że nie mogę się mu prze­ciw­sta­wić, na­wet gdy­bym bar­dzo chciał. Niech Jastrząb będzie spo­koj­ny, nie spier­dolę mu w żyto.

A może właśnie to jest ten mo­ment, w którym strach po­ko­nu­je się da­niem dra­pa­ka? Spójrz­my na to lo­gicz­nie: hej, chy­ba nie po­win­no cię tu być. Ani w polu, ani w koście­le, ani na we­se­lu. Bałeś się tego dnia przez sporą część swo­je­go życia, a kie­dy usta­liłeś już wszyst­ko, to zacząłeś od­ga­niać każdą myśl o nim ni­czym natrętną muchę. Po­wi­nie­neś być szczęśliwy, a ze stre­su chce ci się rzy­gać. Wiesz, że za kil­ka­dzie­siąt mi­nut za­mkniesz naj­piękniej­szy roz­dział swo­je­go życia. Nie chcesz być częścią tego pie­przo­ne­go ślubu. Pomyśl o so­bie. Być może twój kłopot po­le­ga na tym, że robiłeś to zbyt często, ale zmuś się jesz­cze raz. Pomyśl o so­bie. Nie myśl o Izie.

Myślę o Izie. Nie mu­siałem dziś jej wi­dzieć, żeby czuć, że jest szczęśliwa. Włączam te­le­fon, ale wśród dwu­na­stu nie­ode­bra­nych połączeń i trzech wia­do­mości (to cio­cia Stef­ka umie wysyłać SMS-y?) nie ma ni­cze­go od niej. Ma pew­ność, że nic nie znisz­czy jej tego dnia, dla­te­go nie przejęła się na­wet ze­psu­tym zam­kiem od suk­ni. Czułem to już wte­dy, kie­dy ra­zem wy­bie­ra­liśmy fe­ralną kieckę.

– Ty w ogóle wi­dzisz się na tym ślu­bie? – za­py­tałem, patrząc na przy­mie­rzającą suk­nię Izkę.

– O Jezu, nie. To­tal­nie nie – zaśmiała się, po czym spo­ważniała, widząc mój wzrok. Wie­działem, że chce po­wie­dzieć: „To zna­czy w su­kien­ce nie, bo poza tym to tak. Bar­dzo, bar­dzo tak”.

Wra­caj tam, kre­ty­nie. Nie możesz jej tego zro­bić.

Po­nie­waż na polu nie mogę ani usiąść, ani o nic się oprzeć, zaciągam się pa­pie­ro­sem i ru­szam na krótki spa­cer. Myśli­cie, że to dziw­ne, że za­wsze uwiel­białem wra­cać myślą do na­sze­go pierw­sze­go spo­tka­nia, rozkładać na cząstki wszyst­kie sy­tu­acje, które spra­wiły, że z nie­zna­jo­mych sta­liśmy się kum­pla­mi, przy­ja­ciółmi, a na­wet parą? Cho­dzi mi o ta­kie ty­po­we, sen­ty­men­tal­ne gdy­ba­nie, ana­li­zo­wa­nie, co stałoby się, gdy­bym, nie wiem, spoj­rzał w lewo za­miast w pra­wo, usiadł z kim in­nym w ławce, nie wy­pro­wa­dził się z ro­dzin­ne­go mia­sta, po­znał tych, a nie in­nych lu­dzi. To wszyst­ko składa się na wiel­ki, tętniący od dwu­dzie­stu lat or­ga­nizm, w którym zmie­niło się wszyst­ko oprócz dwóch głównych komórek. No właśnie, prze­cież to już dwa­dzieścia lat, odkąd znam tę chu­der­lawą dziew­czynę z krzy­wy­mi no­ga­mi. A prze­cież wy­star­czyło, żebym wy­szedł z domu kil­ka mi­nut później, a na­sze hi­sto­rie po­to­czyłyby się zupełnie in­a­czej.

Chce­cie, żebym wam o tym opo­wie­dział?

Wczo­raj

Wy­cho­wałem się na po­znańskim osie­dlu Ko­per­ni­ka. To spo­ry kom­pleks bloków z lat 70. położony w za­chod­niej części mia­sta, pomiędzy trasą na Ber­lin a sta­dio­nem Le­cha Po­znań – obec­nie dum­nie noszącym nazwę Sta­dio­nu Miej­skie­go. Trzy naj­ważniej­sze uli­ce osie­dla noszą na­zwy wy­bit­nych uczo­nych: Ga­li­le­usza, Ke­ple­ra i New­to­na (ja miesz­kałem na New­to­na, blok nu­mer 8). Jeśli tyl­ko miało się otwar­te okno, można było usłyszeć wi­wa­ty ki­biców przy każdym strze­lo­nym golu na me­czu Le­cha albo stu­kot kół eks­pre­su do Ber­lina. Uwiel­białem leżeć wie­czo­rem w łóżku i słuchać odgłosu prze­jeżdżającego pociągu. Byłem strasz­nie cie­kaw, jak wygląda to mia­sto, z którego przed każdymi świętami moi wuj­ko­wie przy­wo­zi­li cu­kier­ki i cze­ko­la­dy Scho­get­ten. Ale kie­dy w końcu po­je­chałem tam z ro­dzi­ca­mi i siostrą, byłem za­wie­dzio­ny. Nig­dzie nie było bloków, wszędzie ja­kieś sta­re ka­mie­nicz­ki i skle­pi­ki. To gdzie ci wszy­scy lu­dzie spa­li?

Nie wy­obrażałem so­bie, jak można miesz­kać gdzie in­dziej niż w blo­kach. Kie­dy miałem dzie­sięć lat, osie­dle było dla mnie ab­so­lut­nie wszyst­kim. Nie­zbyt wiel­kie – myślę, że całość obe­szli­byście szyb­kim spa­ce­rem w mniej niż go­dzinę – w mo­ich oczach wy­da­wało się całym świa­tem. Znałem na nim wszyst­kie kąty, wie­działem, na której uli­cy krawężnik jest wy­so­ki i ciężko wje­chać na nie­go ro­we­rem, gdzie bra­ku­je płytki chod­ni­ko­wej albo gdzie prze­sia­dują star­sze chłopa­ki, obok których nie war­to prze­cho­dzić. Na osie­dlo­wym ry­necz­ku ra­zem z kum­pla­mi bra­liśmy ka­pu­sty ki­szo­nej za złotówkę, zja­da­liśmy ją, po czym urządza­liśmy kon­kurs na najgłośniej­sze­go bąka. A po­tem szliśmy do kio­sku Ru­chu po ko­mik­sy ze Spi­der-Ma­nem lub do mi­ni­de­li­ka­tesów Zbi­di, gdzie ku­po­wa­liśmy pep­si na miej­scu (złotówka plus dwa­dzieścia gro­szy kau­cji, łatwo za­tem ob­li­czyć, że wy­star­czyło zna­leźć na śmiet­ni­ku pięć pu­stych bu­te­lek, żeby mieć dar­mo­wy napój!). Tak wyglądało moje dzie­ciństwo na osie­dlu Ko­per­ni­ka. Naj­lep­sze, ja­kie tyl­ko mogłem mieć.

Nie dziw­cie się, że kie­dy ka­za­no mi stamtąd wyjeżdżać, fi­zycz­nie po­czułem się źle. Być może tak źle, jak źle czują się hol­ly­wo­odz­kie gwiaz­dy, gdy na­gle znajdą się w in­nym miej­scu niż li­mu­zy­na, sa­mo­lot albo ho­tel; wy­obraźcie so­bie taką Ma­donnę, której ktoś każe iść kupić ka­pu­sty z becz­ki za złotówkę. Ja nie po­tra­fiłem się od­na­leźć w in­nych dziel­ni­cach: nie­zna­ne na­zwy ulic i obce twa­rze bu­dziły we mnie lęk. Do­pie­ro po po­wro­cie na osie­dle prze­sta­wałem czuć się nie­swo­jo. Kie­dyś usłyszałem głupi dow­cip o Ślązaku, który po­je­chał nad mo­rze i ze­mdliło go od świeżego po­wie­trza – może ja miałem tak samo z osie­dlem Ko­per­ni­ka?

Ko­chałem to miej­sce. Co­dzien­nie objeżdżałem osie­dle na moim ro­we­rze, trochę jak do­zor­ca, który spraw­dza, czy aby na pew­no wszyst­ko jest tam, gdzie trze­ba. Nie­na­wi­dziłem zmian, wście­kałem się na każdy nowy sklep, na­wet na to, że prze­ma­lo­wa­no blok na inny ko­lor. Myślę, że pod tym względem zna­lazłbym wspólny język ze sta­rusz­ka­mi. Dla mnie po­wta­rzal­ność była naj­piękniejszą cechą tego miej­sca. Uwiel­białem co popołudnie śmigać po równiut­kim as­fal­cie przy pa­ra­fial­nym koście­le, prze­jeżdżać na złama­nie kar­ku przez ru­chliwą ulicę Pro­mie­nistą, ścigać się z au­to­bu­sa­mi na po­bli­skiej pętli lub zjeżdżać po nierównościach z górek w par­ku Ra­szyńskim. Dzień w dzień, mie­siąc w mie­siąc. Myślałem, że to tyl­ko ja je­stem taki dziw­ny, ale któregoś dnia zna­lazłem wy­wiad z ja­kimś ak­to­rem, który opo­wia­dał, że od dwu­dzie­stu lat je to samo na obiad. Byłem bar­dzo szczęśliwy. Nie mu­sisz lubić zmian, żeby mo­gli na­pi­sać o to­bie w ga­ze­cie. A ja nie przyj­mo­wałem do wia­do­mości, żebym mógł robić w życiu coś in­ne­go niż jeżdżenie na ro­we­rze po osie­dlu Ko­per­ni­ka. No, może co naj­wyżej jeździłbym sa­mo­cho­dem, bo to kręciło mnie jak każdego chłopa­ka.

Zresztą te­raz, dwie de­ka­dy później, kie­dy tkwię w wy­najętym miesz­ka­niu, w do­dat­ku nie mam ani sa­mo­cho­du, ani na­wet ro­we­ru, słowo „szczęśliwy” chy­ba naj­traf­niej ob­ra­zu­je to, kim wte­dy byłem. No pew­nie, że tra­piły mnie palące pro­ble­my – na bo­isku do­brze po­da­wałem, ale kie­dy próbowałem się kiwać, nogi mi­mo­wol­nie za­wi­jały się jak roz­go­to­wa­ny ma­ka­ron – jed­nak w ogólnym roz­ra­chun­ku moja głowa była wol­na od per­ma­nent­nych lęków. Po­dob­no gdzieś tam sza­lał ka­pi­ta­lizm (w myśl mo­jej ówcze­snej lo­gi­ki Polską po­wi­nien w ta­kim ra­zie rządzić ka­pi­tan, a nie pre­zy­dent) i masa dziw­nych rze­czy typu pry­wa­ty­za­cja czy re­for­my, których nie ro­zu­miałem za grosz, ale sko­ro zaj­mo­wa­li się nimi ro­dzi­ce, to ja nie mu­siałem za­wra­cać so­bie nimi łepe­ty­ny. Miałem swo­je Car­to­on Ne­twork i ma­ga­zyn „Gol”, miałem ro­wer, Nin­ten­do, baj­ki z wypożyczal­ni oraz dwuzłotówkę, którą dwa razy w ty­go­dniu wy­da­wałem w szkol­nym skle­pi­ku na sok w kar­to­ni­ku i bułkę z mi­kro­fa­li. Na­prawdę nie po­trze­bo­wałem więcej, by czuć się spełnio­nym. Myślę, że to był chy­ba je­dy­ny okres w życiu, kie­dy zwra­całem uwagę na wszyst­kie te pier­doły, z których zbu­do­wa­na jest Zie­mia. Na przykład świeże krza­ki pod blo­kiem. Albo nowy pies sąsiad­ki. Jezu, dziś nie za­uważyłbym na­wet tego, że ktoś po­sta­wił mi przed do­mem su­per­mar­ket. Może dla­te­go, że w między­cza­sie zdążyłbym się dwa razy prze­pro­wa­dzić.

I w ta­kich oko­licz­nościach po­znałem Izkę. Dziew­czynę, w której je­stem za­ko­cha­ny od osiem­na­stu lat. Tak so­bie te­raz na szyb­ko wy­li­czyłem, że gdy­byśmy za­raz na początku na­szej zna­jo­mości wpa­dli – oczy­wiście mu­sie­li­byśmy być tro­szeczkę star­si – to na­sze dziec­ko niedługo stałoby się pełno­let­nie. Trochę to dziw­ne, co? Zwłasz­cza że te­raz, kie­dy cze­kając na ślub, łażę po ja­kichś chasz­czach, sam czuję się, jak­bym miał kil­ka­naście lat. Ale do­bra, do tego jesz­cze wrócimy. Posłuchaj­cie, jak to się zaczęło.

* * *

Chy­ba zdążyliście już za­uważyć, że byłem ty­pem dziec­ka ra­czej cie­ka­we­go świa­ta. Dla­te­go wy­ko­rzy­sty­wałem każdy pre­tekst, by wy­rwać się z domu na jesz­cze je­den spa­cer pomiędzy uko­cha­ny­mi blo­ka­mi. Mama pie­cze cia­sto i za­brakło jej ka­kao? Nie ma pro­ble­mu!

– Tyl­ko wiesz, Maćku, ja­kie­go po­trze­buję? Kup ta­kie gorz­kie, ho­len­der­skie, z wia­tra­kiem na pudełku.

– Oj mama, cola cao! – jak każde dziec­ko namiętnie wyżerałem ka­kao pro­sto z pudełka, a gorz­kie ho­len­der­skie było na su­cho obrzy­dli­we. – Tam są fi­gur­ki z piłka­rza­mi.

– Ma­ciu­siu, ale cola cao nie pa­su­je do cia­sta. Ja muszę mieć gorz­kie.

– Mama, proszę, cola cao!

Czy wspo­mi­nałem już, że moi ro­dzi­ce byli naj­spo­koj­niej­szy­mi ludźmi na świe­cie? Nie? To o tym też wam za­raz opo­wiem.

– No do­brze, to weź pie­niążki z port­mo­net­ki i kup oba.

To nie jest tak, że wy­cho­wy­wa­li mnie bez­stre­so­wo – jak ro­dzi­ce Bo­ry­sa z trójki (w sen­sie: blo­ku nu­mer trzy, pozwólcie, że dla mo­jej i wa­szej wy­go­dy będę ope­ro­wał cy­fer­ka­mi, więc jeśli po­wiem na przykład „je­dyn­ka”, to będzie cho­dziło mi o blok nu­mer je­den i tak da­lej), którzy chwa­li­li się tym mo­jej ma­mie w ko­lej­ce u rzeźnika. Do­sko­na­le wie­działem, cze­go nie wol­no mi robić. Cho­dzić w skar­pe­tach bez pap­ci. Pić wody, w której się kąpię. Mam od­ra­biać lek­cje na czas. Mówić „dzień do­bry”, na­wet jeśli sąsiad nie od­po­wia­da, jak na przykład ten sapiący dziad z dru­gie­go piętra. Gdy z boku na pa­znok­ciu zro­bi się za­dzior, to nie od­gry­zać go, tyl­ko po­pro­sić mamę, żeby obcięła. I tak da­lej. Cho­dzi o to, że ro­dzi­ce nig­dy na mnie nie krzy­cze­li. Nig­dy – no, może raz od wiel­kie­go dzwo­nu, kie­dy na­prawdę coś zma­lo­wałem. To nie leżało w ich cha­rak­te­rze. Za­nim pomyśle­li­by, za co chcą na mnie na­krzy­czeć, już daw­no by im przeszło.

Za­wsze za­cho­dziłem w głowę, cze­mu tak się za­cho­wują. Przy­znaję, przez dłuższy czas chciałem ich spy­tać, czy aby nie je­stem ad­op­to­wa­ny. Ale trochę bałem się za­da­wać star­szym trud­nych pytań po tym, jak kie­dyś na imie­ni­nach za­py­tałem syna koleżanki mamy z pra­cy, gdzie jest jego tatuś. Za­padła ko­smicz­na ci­sza, ta pani zaczęła płakać, a ja mu­siałem iść do po­ko­ju i nie do­stałem de­se­ru. Później oka­zało się, że on też nie wie­dział, nie tyl­ko gdzie, ale na­wet kim jest jego tatuś. Także nie dziw­cie się, że moją ad­op­cyjną traumę prze­pra­co­wałem w mil­cze­niu.

Na ra­zie frunąłem jak ptak do osie­dlo­wych de­li­ka­tesów Mil­ka, ści­skając w ręku dychę na dwa… Nig­dy nie wie­działem, jak to się od­mie­nia. Na cola cao i paczkę gorz­kie­go.

Mil­ka wyglądała dokład­nie tak jak wszyst­kie małe osie­dlo­we skle­pi­ki po­wstałe na początku lat 90. Za sprze­dawcą za­wsze znaj­do­wały się szkla­ne półki z luk­su­so­wy­mi al­ko­ho­la­mi, przy ka­sie sto­jak z gu­ma­mi do żucia (wri­gley’s albo sti­mo­rol, w zależności od skle­pu), po le­wej chłod­ziar­ka z se­ra­mi i wędli­na­mi na wagę, a na niej stały słody­cze, z pra­wej lodówka z lo­da­mi i mrożon­ka­mi (często kładliśmy się z chłopa­ka­mi na podłodze i szu­ka­liśmy pod nią drob­nych mo­net, pra­wie za­wsze coś się znaj­dy­wało), przy wejściu na­po­je chłodzące. Mnie za­wsze naj­bar­dziej in­te­re­so­wały to­wa­ry z naj­wyższych półek, pew­nie po­przez swoją nie­dostępność, w końcu na­wet sprze­dawczyni mu­siała wcho­dzić na stołek, żeby je ściągnąć. Poza tym w ele­gant­szych skle­pi­kach – a do ta­kie­go mia­na aspi­ro­wała Mil­ka – naj­droższe rze­czy znaj­do­wały się zwy­kle obok małych świetlówek, których blask do­da­wał im eks­klu­zyw­ności. Byłem pe­wien, że gdy już się wzbo­gacę, to będę ku­po­wał pro­duk­ty tyl­ko z tych naj­wyższych półek. Na ra­zie stałem w ko­lej­ce po ka­kao z półki środ­ko­wej, co i tak nie sta­wiało mnie w naj­gor­szej społecz­nej po­zy­cji.

Go­rzej, że przyszło mi stać w ko­lej­ce za trójką prze­rośniętych, star­szych ode mnie o czte­ry-pięć lat chłopaków, których aż za do­brze ko­ja­rzyłem z osie­dlo­wych ławek. Chy­ba każdy dzie­ciak czuł to samo, gdy na­gle na­ty­kał się na po­dobną bandę i nie mógł scho­wać się w żaden kąt, a już tym bar­dziej odwrócić się i ru­szyć w drugą stronę. Oni mie­li już porządne ro­we­ry górskie, niektórzy po­dobno kop­ci­li pa­pie­ro­sy, za to wszy­scy jak je­den mąż pa­ra­do­wa­li w czap­kach z em­ble­ma­ta­mi ko­szy­kar­skich drużyn ligi NBA. Czap­kach z – a jakże – dasz­kiem za­wi­niętym do środ­ka. Ówcze­sna młodzieżowa moda bez­względnie wy­rzu­cała poza na­wias wszyst­kich fra­jerów, którym ro­dzi­ce nie po­zwa­la­li psuć dasz­ka. Jak mówiłem, moja mama i tat­ko byli ludźmi spo­koj­ny­mi, więc nie pro­te­sto­wa­li, gdy tuż po za­ku­pie czap­ki (nie­ste­ty z logo drużyny NHL, te z NBA były dużo droższe) usil­nie sta­rałem się za­krzy­wić da­szek. Wszyst­ko na nic. Do­pie­ro do­sko­na­le orien­tujący się w mo­do­wych tren­dach ko­le­ga Sta­szek Cierp­ka wyjaśnił mi wszyst­ko od stro­ny tech­nicz­nej.

– Nie tak, bo so­bie złamiesz – ofuknął mnie, gdy pod­czas jed­nej z lek­cji nada­rem­nie ści­skałem da­szek w dłoniach. – Mu­sisz kupić puszkę coli, wsa­dzić do środ­ka, za­winąć da­szek i na go­dzinę ścisnąć sznur­kiem.

Na­wet wte­dy brzmiało to dla mnie nie­do­rzecz­nie. A jed­nak Cierp­ka miał rację. Należało tyl­ko po­wta­rzać całą ope­rację co ty­dzień, by da­szek za­cho­wy­wał cha­rak­te­ry­stycz­ny kształt dzio­ba.

Za­wsze trochę bałem się tych star­szych dzio­baków. Z reguły za­cze­pia­li nas, dzie­sięcio­let­nich smar­ka­czy, słownie, ale zbyt do­brze pamiętam, że paru mo­ich kum­pli z kla­sy i jesz­cze kil­ku z równo­ległej zo­stało przez nich re­gu­lar­nie okra­dzio­nych. Zwy­kle cho­dziło o dro­bia­zgi, lecz znałem ta­kich, dla których kon­fron­ta­cja ze star­szy­mi skończyła się utratą piłki czy na­wet ro­we­ru. Byli bez­kar­ni. Do­sko­na­le wie­dzie­li, że żaden z nas nie na­ka­blu­je na nich ro­dzi­com. Gdy­by tak zro­bił, już nig­dy nie miałby życia na osie­dlu.

A te­raz? Te­raz bałem się, że gwizdną mi ka­kao. I to nie ho­len­der­skie gorz­kie z wia­tra­kiem. Na szczęście ich uwa­ga była sku­pio­na na de­ner­wo­wa­niu sprze­daw­czy­ni. Zro­bi­li so­bie ka­ba­ret z wysyłania jej po ko­lej­ne rze­czy, po­nie­waż dziw­nym tra­fem za każdym ra­zem przy­po­mi­na­li so­bie o jesz­cze czymś do ku­pie­nia. Niech rzu­ci ka­mie­niem ten z was, który będąc na­sto­lat­kiem, nie uzna­wał tego za szczyt wy­ra­fi­no­wa­ne­go żartu.

– Aha, i jesz­cze – z każdym zamówie­niem chóral­ny re­chot dzio­baków był co­raz donośniej­szy – jesz­cze mlecz­ko w wo­recz­ku po­proszę.

– Prze­stańcie się wygłupiać! – sprze­daw­czy­ni była już wyraźnie wściekła.

– No, ale proszę pani, my się nie wygłupia­my! He, he, he, he!

– Nie, ja już nie mogę. Pani Grażyno, niech pani tu przyj­dzie. – Pani Grażyna była kor­pu­lentną właści­cielką skle­pu, która po­tra­fiła po­ra­dzić so­bie nie z ta­ki­mi ana­na­sa­mi. Cwa­nia­ki chy­ba też do­brze o tym wie­działy, bo ich re­cho­tli­wy śmiech zmie­nił się w ner­wo­wy po­mruk. Na­gle je­den z nich wbił we mnie oskarżyciel­ski wzrok. To było spoj­rze­nie, w którym od­bi­jało się głośne: uważaj! Przez głowę przeszła mi myśl, że dzio­ba­ki nie­chyb­nie wy­sta­wią mnie na główny ostrzał, w końcu je­stem ich ko­legą, praw­da? Mały, przy­szedłeś tu z nami, no, po­wiedz pani. Obróciłem się z na­dzieją, że star­szy pa­trzy na kogo in­ne­go, ale w Mil­ce poza nami nie było żywe­go du­cha. Cho­ciaż nie! Zza wy­so­kie­go, me­ta­lo­we­go sto­ja­ka z wa­rzy­wa­mi i owo­ca­mi błysnął czyjś oku­lar.

A po­tem wszyst­ko po­to­czyło się jak w „Przekręcie”, kie­dy wu­jek Avi zdążył w czte­ry se­kun­dy do­le­cieć z No­we­go Jor­ku do Lon­dy­nu. Naj­wyższy z chłopaków wsa­dził na­gle łapę do pudełka z gu­ma­mi Shock, chwy­cił pełną garść, po czym obrócił się i roztrącając ko­legów, dał dra­pa­ka. Pudełko spadło na zie­mię ze stu­ko­tem. Dwóch prze­rośniętych spoj­rzało po so­bie.

– Wrot­ki! – krzyknęli jak na ko­mendę, po czym je­den w bie­gu zdążył jesz­cze chwy­cić stojącą sa­mot­nie na la­dzie butlę oranżady, a dru­gi z całej siły pacnął mnie w da­szek czap­ki. Ot, zwykłe osie­dlo­we przy­wi­ta­nie z młod­szy­mi ko­le­ga­mi. Czap­ka spadła mi na podłogę, a kie­dy ją pod­niosłem, nade mną stała już pani Grażyna. Kie­row­nicz­ka de­li­ka­tesów łypnęła złowro­go i chwy­ciła mnie za ucho. Ból był obezwład­niający.

– Ale mat­ka dupę spie­rze, ale spie­rze! Po­ka­zuj kie­sze­nie!

– Nie! – pisnąłem tyleż smut­no, co nie­od­po­wie­dzial­nie.

– Co, nie! – ryknęła pani Grażyna i z wprawą ame­ry­kańskie­go po­li­cjan­ta pacnęła mnie wolną ręką po obu kie­sze­niach.

– Wsa­dziłeś so­bie te gumy w ga­cie, gównia­rzu? Gdzie one są?

W dal­szej części mo­jej hi­sto­rii prze­ko­na­cie się, że nig­dy nie byłem zbyt moc­ny w gębie, gdy sy­tu­acja sta­wała się napięta. Tym ra­zem było po­dob­nie. Za­miast za­prze­czyć, wziąłem i się roz­be­czałem.

– No, złodzie­jasz­ku, idzie­my na za­ple­cze i dzwo­ni­my po ro­dziców. Ma­jecz­ko, jest wol­ny te­le­fon? – zawołała pani kie­row­nik, ciągnąc mnie za ucho. Niewątpli­wy plus tej sy­tu­acji to fakt, że po wie­lu la­tach mogłem w końcu zo­ba­czyć, jak wygląda sklep z dru­giej stro­ny lady. Mi­nu­sem była cała resz­ta.

– Prze­pra­szam, proszę pani! Ten chłopiec ni­cze­go nie ukradł – roz­legło się na­gle z tyłu skle­pu. Je­zus? Ka­te­chet­ka uczyła nas, że z reguły daje o so­bie znać przy oka­zji tak nie­spra­wie­dli­wych oskarżeń.

Ale to nie był Je­zus. Za ladą stał nie­wy­so­ki blon­dy­nek w oku­lar­kach. Szyb­ki rzut oka na tę po­stać mówił wszyst­ko. Dzie­ciak nosił fla­ne­lową ko­szulę wsu­niętą w pod­ciągnięte do gra­nic możliwości spodnie od dre­su i – tu mu­siałem mrugnąć ocza­mi, żeby prze­ko­nać się, czy to praw­da – let­nie, skórza­ne san­dały. Kto tak okrut­nie skrzyw­dził to dziec­ko? Oku­lar­nik był podręczni­ko­wym przykładem tego, że sy­tu­acja, w której bab­cia ubie­ra i od­pro­wa­dza wnu­ka do szkoły, jest dla dzie­sięcio­lat­ka groźniej­sza niż nie­le­czo­na ospa. Ob­sta­wiałem, że to mój rówieśnik, choć z ta­ki­mi to nig­dy nic nie wia­do­mo – równie do­brze mógł właśnie zda­wać do li­ceum.

Pani Grażyna za­trzy­mała się i po­lu­zo­wała pal­ce na moim uchu. Naj­wy­raźniej ona też nie była przy­go­to­wa­na na taki wi­dok.

– A ty co, ba­wisz się w ad­wo­ka­ta? Je­steście tu ra­zem? Chodź no, pokaż kie­sze­nie – zarządziła.

– Nie, proszę pani, ja go wca­le nie znam – chłopiec pod­szedł bliżej i wyciągnął kie­sze­nie dre­su na drugą stronę. – Te gumy ukra­dli Pa­tryk Ra­chu­ta, Kry­stian Śpi­czak i Rafał Adam­ski. Pa­tryk Ra­chu­ta miesz­ka na New­to­na w blo­ku nu­mer je­den, klat­ka F, Kry­stian Śpi­czak też miesz­ka na New­to­na, tyle że w blo­ku szes­naście, klat­ka A, a Rafał Adam­ski miesz­ka na Ga­li­le­usza, ale często przy­cho­dzi tu do stry­ja, który też miesz­ka w blo­ku je­den, tyl­ko że nie wiem, w której klat­ce.

Kie­row­nicz­ka puściła moje ucho. Ra­zem sta­liśmy nie­ru­cho­mo przez do­brych kil­ka se­kund. Przez głowę przeszła mi myśl, że ta­jem­ni­czy chłopiec jest wysłan­ni­kiem ko­smitów i wylądował na Zie­mi, żeby nieść lu­dziom do­bro.

– A połowę gum zgu­bi­li przy wyjściu, o tam – oku­lar­nik wska­zał na drzwi. Za­sta­na­wia­liście się kie­dyś, ja­kie głosy mo­gli­by mieć mali chłopcy z opa­ko­wań Kin­der Cze­ko­la­dy? Ta­kie jak on. Byłem pe­wien, że słucham małego ge­niu­sza, który nie wy­cho­dzi z domu, bo bu­du­je własny te­le­skop. Albo dzie­sięcio­lat­ka na trze­cim roku stu­diów (czy­tałem, że jest taki w Ame­ry­ce). Tyl­ko dla­cze­go ten dzi­wak wsy­pał trzech członków ban­dy naj­groźniej­szych za­ka­piorów na osie­dlu? I skąd wie­dział, gdzie miesz­kają, sko­ro ja nie wi­działem go dotąd na oczy? A stryj Adam­skie­go? O co tu cho­dzi?

– On ma rację, pani kie­row­nik – po­twier­dziła skle­po­wa, która bez­sze­lest­nie wyłoniła się zza na­szych pleców. – Te chłopa­czy­ska robiły awan­turę w skle­pie, a te­raz pew­nie chcą zwa­lić winę na tego tu małego, który stał spo­koj­nie. Chłopcy, po­zbie­raj­cie te gumy. A ty co chciałeś kupić? – zwróciła się do mnie.

– Ka­kao – wybełkotałem. – Dwie pacz­ki. Jed­no cola cao z piłka­rzem i jed­no gorz­kie ho­len­der­skie.

– Z wia­tra­kiem? – ożywił się chłopiec.

– No.

– Mmm, moje ulu­bio­ne!

To już pew­ne: mam do czy­nie­nia z wa­ria­tem.

Nie wie­działem, jak mam się za­cho­wać po wyjściu ze skle­pu, zwłasz­cza że ta­jem­ni­czy chłopiec zo­stał w środ­ku, pew­nie po to, by jesz­cze raz po­dyk­to­wać pa­niom z Mil­ki na­zwi­ska złodziei. Kusiło mnie, żeby zwiać, za­nim jego czu­pry­na wyłoni się zza drzwi, a po­tem po­sta­rać się za­po­mnieć o całej sy­tu­acji. Ale z dru­giej stro­ny… Nie wy­winąłbym się z opałów, gdy­by nie jego ze­zna­nia. Niewątpli­wie za­wdzięczałem temu ko­le­dze przy­najm­niej mie­siąc wol­ności, którego – dzięki nie­mu – nie spędzę w po­ko­ju przy­gnie­cio­ny ro­dzi­ciel­skim szla­ba­nem, ta­kim dla za­sa­dy. Tyl­ko cze­mu on się nie boi? Ro­zej­rzałem się ner­wo­wo, ale po prze­rośniętych nie było śladu. Za to na chod­ni­ku leżał je­den shock, za­pew­ne zgu­bio­ny przez złodziei w fer­wo­rze uciecz­ki. Od­winąłem folię i wsa­dziłem de­li­kat­nie gumę pod język. Po kil­ku­na­stu se­kun­dach kwaśna bom­ba wy­krzy­wiła mi usta ni­czym klau­no­wi w cyr­ku. Ach, shoc­ki, na­sze pierw­sze le­gal­ne nar­ko­ty­ki. Niech będzie, po­cze­kam na nie­go.

Wy­szedł po chwi­li. Obrócił się i choć dzie­liły nas może czte­ry me­try, po­ma­chał mi ręką. Po czym pod­szedł i wyciągnął do mnie dłoń.

– A ty je­steś Ma­ciek, praw­da? Ja mam na imię Ja­siu.

Wszyst­ko, co robił i mówił, wywoływało we mnie potężną kon­ster­nację. Ja­kim cu­dem znał moje imię? Cze­mu wyciągał rękę, sko­ro prze­cież robią to tyl­ko dorośli? To może on jed­nak jest w li­ceum, tyl­ko tak młodo wygląda? Z tego wszyst­kie­go aż za­po­mniałem o kwaśnej gu­mie w ustach.

– Tak, cześć Ja­siu – bar­dzo nieśmiało uścisnąłem mu dłoń. – Skąd ty to wiesz?

– Co?

– No, jak mam na imię?

– Prze­cież cho­dzi­liśmy ra­zem do budy, nie pamiętasz? Tyl­ko ty do „c”, a ja do „d”, a po­tem mama prze­niosła mnie do społecz­nej. Ty miesz­kasz tu w ósem­ce, praw­da? W tej klat­ce, co taki pan z czer­woną buzią i pin­cze­rem? Boję się psów, ale ten jest śmiesz­ny, za­wsze wy­bie­ga na klatkę i wali łbem w szy­by, bo nie wie, że tam są – zaśmiał się ci­cho. Fak­tycz­nie, ten opis ide­al­nie pa­so­wał do mo­je­go sąsia­da Ste­fa­na zwa­ne­go Stan­ley­em, który spra­wił so­bie psa tyl­ko po to, by mieć pre­tekst do co­dzien­ne­go kur­so­wa­nia w oko­li­ce baru piw­ne­go na dru­gim końcu osie­dla, w do­dat­ku wy­tre­so­wał go tak spryt­nie, że zwie­rzak przyj­mo­wał tyl­ko je­dze­nie po­da­wa­ne mu lewą ręką – Stan­ley uważał, że większość zbirów, które mogłyby otruć pin­cze­ra, jest pra­woręczna. W każdym ra­zie za nic w świe­cie nie ko­ja­rzyłem tego gościa. Kla­sa „d”? Mu­siałby trzy­mać się z ko­szy­ka­rza­mi, gru­bym Haj­da­szem albo paczką bra­ci Ożegow­skich, a na pew­no nic ta­kie­go nie miało miej­sca.

– Co, nie po­zna­jesz mnie? – za­py­tał.

– No nie bar­dzo – przy­znałem z lek­kim wsty­dem.

– Nie szko­dzi. Ja nie wy­chodzę na dwór. Mama mi nie po­zwa­la.

To wy­zna­nie osta­tecz­nie prze­ko­nało mnie, że mam do czy­nie­nia z kimś ab­so­lut­nie nie­sa­mo­wi­tym. Wie­cie, w wie­ku dzie­sięciu lat kre­atyw­ność w wymyśla­niu kłamstw sięga wyżyn. Można uda­wać, że ma się naj­now­szy mo­del gry te­le­wi­zyj­nej, który sku­tecz­nie odciąga od wyjścia z ko­le­ga­mi. Do­brze znałem wy­mi­gi­wa­nia się wy­jaz­dem do skle­pu czy bab­ci, ba – taki je­den Ka­mil z mo­jej kla­sy opo­wia­dał na­wet, że musi myć fer­ra­ri swo­je­go ojca, które ten, owszem, sta­wia pod do­mem, ale tyl­ko w nocy, żeby złodzie­je go nie ukra­dli. Ale szcze­rość Ja­sia pobiła na­wet ten pokrętny związek przy­czy­no­wo-skut­ko­wy. Choćby przy­pa­la­ny żela­zem, żaden chłopiec w moim wie­ku nie przy­znałby, że ro­dzi­ce na coś mu nie po­zwa­lają. Oczy­wiście nie­trud­no było od­nieść wrażenie, że my – chłopa­ki z osie­dla Ko­per­ni­ka – żyje­my w równo­ległej rze­czy­wi­stości, w której sta­rzy przy­noszą nam do łóżek chip­sy, ba­to­ni­ki i dys­kiet­ki z no­wy­mi gra­mi na złotych ta­cach, ale do­sko­na­le od­naj­dy­wa­liśmy się w na­szej sie­ci mniej lub bar­dziej drob­nych kłamstw.

– Aha. To szko­da. A skąd wie­działeś o tych wszyst­kich gościach? – przy­znaję, że to naj­bar­dziej nie dawało mi spo­ko­ju.

– Bo chcę być de­tek­ty­wem. A ty kim? – rzu­cił na­gle.

– Nie wiem, kie­rowcą au­to­bu­su?

– De­tek­tyw jest faj­niej­szy. Roz­wiązuje spra­wy, szu­ka mor­derców i jest za­wsze przed po­licją. U nas jesz­cze ni­ko­go nie za­bi­li, więc tre­nuję na drob­nych rze­czach. Ćwiczę za­pa­mięty­wa­nie twa­rzy i na­zwisk. Czy­tałeś „Bąbla i Sy­fo­na”? Albo „Trzech De­tek­tywów”?

– Nie – za­wsty­dziłem się po raz dru­gi. Głupio było przy­znać, że przez matkę na­brałem wstrętu do książek.

– To chodź, mam z bi­blio­te­ki! – krzyknął Ja­siu, po czym szarpnął mnie za rękaw. Puściliśmy się bie­giem w stronę mo­je­go blo­ku.

– A ty gdzie miesz­kasz? – od­krzyknąłem.

– W dwu­na­st­ce, klat­ka B!

– Co ty, tam gdzie bab­cia Sta­sia?

– No!

– Su­per!

Łatwość nawiązy­wa­nia przy­jaźni była w tym wie­ku na­prawdę im­po­nująca. Wy­star­czyło tyl­ko kil­ka zdań, jed­no poczęsto­wa­nie gumą albo je­den mecz na bo­isku, by już na­zwać kogoś praw­dzi­wym przy­jacielem. I wie­cie co? Te przy­jaźnie były na­prawdę szcze­re. Ja­sne, że większość z nich nie wy­trzy­mała próby cza­su, jaką niewątpli­wie było przejście z pod­stawówki do li­ceum. Ale ja miałem szczęście.

Oczy­wiście zna­jo­mość z Ja­siem mu­siała wiązać się z pew­nym ry­zy­kiem. Był dziw­ny – tego nie dało się ukryć. Był dziw­ny, a więc mnie też przy­pięto łatkę dzi­wa­ka. Tyle że do tej pory nie spo­tkałem ni­ko­go, z kim po­czułbym więź szytą in­ny­mi nićmi niż wspólne gra­nie na nin­ten­do po szko­le albo za­su­wa­nie na ro­we­rach przez park. Czułem, że ist­nie­je pla­ne­ta po­za­osie­dlo­wa, po której tyl­ko my po­tra­fi­liśmy po­ru­szać się bez mapy. Na­resz­cie spo­tkałem kogoś, z kim mógłbym po­ga­dać na poważnie, tak… tak jak­by głębiej, nie tyl­ko o baj­kach z Po­lo­nii 1, może dla­te­go, że mój nowy przy­ja­ciel nig­dy ich nie oglądał. Kie­dy usłyszałem o tym po raz pierw­szy, osłupiałem. Byłem w szo­ku, że ist­nieją dzie­ci, które nie wiedzą, kim była ban­da Drom­bo. Po­pkul­tu­ro­we bra­ki Jaśka brały się z jego je­dy­ne­go życio­we­go pro­ble­mu. Je­dy­ne­go, ale ta­kie­go, który przesłaniał mu wszyst­kie ja­sne stro­ny świa­ta.

Wspo­mi­nałem wam