Nie rozumiemy się bez słów
- Wydawca:
- Instytut Wydawniczy Latarnik
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-63841-18-8
- Rok wydania:
- 2014
- Słowa kluczowe:
- -latków
- bohaterów
- historia
- kimś
- magnetofonowych
- mieli
- nostalgii
- okazji
- podbić
- przyjaźni
- rozumiemy
- słów
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Nie rozumiemy się bez słów”
Komedia romantyczna dowcipnie portretująca pokolenie współczesnych 30-latków. "Nie rozumiemy się bez słów" to historia przyjaźni, łączącej dwójkę głównych bohaterów, od szalonych lat 90. aż po dzisiejsze czasy. Wychowali się na przegrywanych kasetach magnetofonowych i filmach wideo. Nie mieli żadnych planów poza tym, że chcieli podbić świat - i może przy okazji w kimś się zakochać. Czy im się to udało? Serialowa narracja, dużo humoru, wartkie dialogi i szczypta nostalgii w duchu Nicka Hornby'ego.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jacek Sobczyński
Jacek Sobczyński
Dziennikarz, redaktor, scenarzysta programów TV, PR-owiec (ur. 1985). Publikował m.in. w czasopismach „Film”, „Przekrój”, „K MAG”, „Exklusiv” czy „FUTU Paper”, dziennikach „Polska Times” i „Głos Wielkopolski” oraz na łamach portali Filmweb, Dwutygodnik i T-Mobile Music. Współpracuje z festiwalem filmu i muzyki Transatlantyk.
Mieszka w Warszawie, pochodzi z Poznania – wychował się na tym samym osiedlu co bohaterowie „Nie rozumiemy się bez słów”.
Projekt okładki i stron tytułowych
Marcin Szczygielski
Redakcja
Hanna Adamkowska
Korekta
Ewa Szczodruch
© Copyright by Jacek Sobczyński, 2014
© Copyright by Instytut Wydawniczy Latarnik, 2014 Zdjęcia autora
© Michał Wilczewski/liestyle*
Projekt typograficzny i skład komputerowy
Oficyna Wydawnicza AS
ISBN 978-83-63841-18-8
INSTYTUT WYDAWNICZY LATARNIK
IM. ZYGMUNTA KAŁUŻYŃSKIEGO
Warszawa, ul. Cypryjska 89
zamówienia telefoniczne: 22 614 28 34
zamówienia internetowe: sklep@latarnik.com.pl
e-mail:latarnik@latarnik.com.pl
Zapraszamy do księgarni internetowej
www.latarnik.com.pl
oraz na nasz profil na portalu Facebook www.facebook.com/iwlatarnik
Zapisz się doKlubu Czytelnika Latarnika DROPS
gwarantującego stałe zniżki na wszystkie nasze książki, a nawet prawo otrzymywania ich za darmo.
Więcej szczegółów: www.latarnik.com.pl/dropsalbo napisz do nas: drops@latarnik.com.pl
Warszawa 2014
Wydanie I
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Prolog
Dobra, przyznajcie się – jak wyobrażacie sobie najważniejszy dzień swojego życia?
Jako dzieciak byłem pewien, że zostanę wielkim bohaterem. Niekoniecznie jednym z tych, którzy latają po dachach wieżowców i bronią miast przed złoczyńcami, choć na mojej półce znaleźlibyście kilka egzemplarzy komiksów z Batmanem i Punisherem. Nie, bliżej było mi do herosa dnia codziennego. Kiedy tylko w telewizji pokazywali jakiś mecz, wyobrażałem siebie, jak pięknym strzałem w samo okienko bramki zapewniam swojej drużynie triumf. Albo siebie jako strażaka, który włazi po balkonach, by wydobyć ludzi z płonącego mieszkania na wysokim piętrze; ciekawe, że nigdy w moich fantazjach pożary nie wybuchały na parterze ani w domkach jednorodzinnych – tak jakby w tym przypadku ratowanie nie wiązało się z bohaterstwem. Widziałem się w roli człowieka, dla którego okazywanie męstwa jest czymś zupełnie pospolitym: jedni sprzedają samochody, inni czyszczą ulice, a ja na co dzień wykonuję prace zarezerwowane dla gości z pierwszych stron gazet. To gdzie tu jest miejsce na najważniejszy dzień, skoro wszystkie są takie same? Niech będzie, że zrobiłem coś efektownego w ramach nadgodzin.
Niestety w moim przypadku nic takiego się nie wydarzyło.
Rankiem najważniejszego dnia mojego życia razem z siostrą pędzę samochodem na złamanie karku. Siostra ma na imię Aneta, niedawno skończyła trzydzieści cztery lata, prawo jazdy zrobiła tuż po maturze, a mimo to wciąż nerwowo mamrocze pod nosem przy skrętach w lewo. Ja mam na imię Maciek, jestem trzydziestolatkiem, nie wziąłem ze sobą prawa jazdy, które i tak w tej chwili nie bardzo by mi się przydało, ponieważ właśnie staram się ekspresowo wyleczyć kaca. Wystawiam głowę przez okno, próbuję nie myśleć o tym, co niedługo się wydarzy i… No co, wy też nie walnęlibyście sobie kilku kolejek do poduszki, żeby pozbyć się stresu?
– Włosy sobie zepsujesz! – wrzeszczy Aneta, a ja potulnie chowam łeb do samochodu.
Nie byłem w życiu na zbyt wielu ślubach. Kuzyn Mikołaj – to pamiętam, raz. Kuzynka Aśka od strony mamy, Jasiek, potem dwóch znajomych ze studiów, ale obaj poskąpili i zaprosili mnie tylko do kościoła. Pamiętam, jak w poprzedniej pracy koleżanka z biurka obok robiła sobie przedwakacyjne wyliczanki. Wychodziło jej, że średnio co dwa tygodnie będzie na czyimś ślubie albo wieczorze panieńskim, sama zresztą miała męża od trzech lat i – z tego, co widziałem w internecie – dziecko w drodze. Nie wiem, jak z tym jest u was, ale dla mnie było to trochę niczym spotkanie z obcą cywilizacją. Dziewczyna wypisywała na kartce daty najbliższych ślubów, tak jak inni układają sobie trasy podczas zagranicznych wycieczek.
Nie przypuszczałem, że ludzie z moich roczników w ogóle wstępują w związki małżeńskie. Instytucja ślubu przed trzydziestką tak trąciła dla mnie myszką jak całowanie kobiet w rękę. Wiedziałem, że coś, kiedyś, że są gdzieś jacyś dziwacy, którzy spędzają najlepsze lata swojego życia na gotowaniu obiadów i składaniu regałów z Ikei, ale ja i ślub? Nie chodzi mi o to, że systematyczne upijanie się i dogorywanie w taksówkach średnio koresponduje z małżeństwem – zwłaszcza że i mnie nie zdarza się to tak często jak kiedyś – ale o wewnętrzne poczucie ograniczenia. Nawet jeśli z kimś jesteś i jeśli na dodatek tego kogoś kochasz, to chyba lepiej zostawić sobie jakąś boczną furtkę… prawda? Na wypadek, gdyby któreś się jednak rozmyśliło albo uznało, że jeszcze za wcześnie na poważne decyzje. No tak, bo w sumie jest za wcześnie. Nie słuchajcie rodziców, którzy wypychają was przed ołtarz, bo chodzi im tylko o to, żeby już nigdy nie musieli wspomagać was finansowo. Przed trzydziestką człowiek jest naprawdę nieprzygotowany na takie hece. Starsi, rzecz jasna, uważają inaczej, no, ale oni żyli w dawnych czasach, obrączkowali się bez przemyślenia sprawy, robili to nazbyt spontanicznie i nigdy nie patrzyli na śluby tak dogłębnie jak moje pokolenie.
Teraz jadę na ślub i trzęsę się jak osika. Jeśli mam być szczery, to ceremonie zawarcia związku małżeńskiego mają tylko jeden pozytywny aspekt. Możesz publicznie i absolutnie legalnie schlać się, ba – wymigiwanie się od tego uchodzi za towarzyskie faux pas. I to wszystko. Nie wzruszają mnie patetyczne przysięgi pod ołtarzem, bo wiem, że ci sami ludzie najpóźniej za rok będą kłócić się o to, gdzie mają leżeć brudne skarpety. Nie przejmuję się suknią panny młodej, która niedługo poleci za pół ceny na internetowej aukcji. Zresztą mam nieodparte wrażenie, że nowożeńcy – choćby wiążące ich uczucie było najgłębsze – zawsze czują się nieswojo podczas tego festiwalu czułości i szczerych życzeń. Muszą afiszować się ze swoją miłością, sprzedawać intymność nad talerzem pełnym kiełbas z wody. Nienawidzą tego. Nie wyobrażam sobie żadnej pary, która nie czułaby zażenowania przy okrzykach „Gorzko!”. To tak, jakby kazano im nagle grać w pornosie.
Tak, śluby. Śluby to esencja kiczu i fał szu. Byliście kiedyś na udanym ślubie? Ale takim naprawdę fajnym, dopracowanym w każdym szczególe? Takim, który sami chcielibyście przeżyć? Nie ma szans. Zawsze znajdzie się jakiś powieszony na drzwiach od kibla kupidyn albo koleżanka z zacięciem graficznym, która po weselu wklei wasze zdjęcie w różowe serce na tle spokojnego morza. Co gorsza, zrobi to w absolutnie dobrej wierze.
– Jezu, nie wierzę, że musiałeś zalać pałę akurat wczoraj – przerywa ciszę Aneta.
– Nie wiem. Nie zalałem się – mówię. Nie jestem pewien, ale to chyba moje pierwsze wypowiedziane dziś zdania.
– Młody, błagam, tylko mi nie ściemniaj. Waliło od ciebie jak od Polmosu. Znam cię trzydzieści lat i wiem, kiedy jesteś na kacu. Wyglądasz, jakby ktoś wytarł ci twarz gumką.
Spoglądam w boczne lusterko. Niestety, trudno byłoby się z nią o to pokłócić.
– Dlaczego nawet na ten ślub musimy się spóźnić?
– Dlaczego nawet przed tym ślubem nie przyjeżdżasz na czas?
– Ej, przyjechałam o umówionej godzinie, tak?
– Srak – na więcej mnie w tej chwili nie stać, zwłaszcza że półgębkiem odbija mi się po zjedzonym w nocy tatarze.
– Okej, dobra, dobra – Aneta puszcza kierownicę i unosi ręce w geście poddania się. – To jest znowu moja wina, okej. A co poczuje Izka, kiedy spóźnisz się na ślub?
– Nie wiem. Jedź szybciej.
– Co?
– Jedź szybciej. I trzymaj kierownicę.
– Nie interesuje cię Izka?
– Interesuje. Aneta – opieram głowę o prawą dłoń. – Błagam, nie mówmy o tym teraz. Możemy o tym teraz nie mówić?
– To nie zwalaj winy na innych. Znowu.
– Czemu znowu?
– No jak, czemu znowu? – każda rozmowa z moją siostrą, na co dzień szkolnym pedagogiem, ma potencjał, by ciągnąć się w nieskończoność. Schemat, jakim operuje Aneta, jest zawsze podobny: wyciąganie problemu, później stopniowe odsuwanie się jakby w geście porażki, a na koniec atak z niekrytej flanki i dowodzenie, że jego istota tkwi we mnie. Istota problemu, nie gestu porażki. Choć nie, w sumie to i jednego, i drugiego. Jest w te klocki świetna. Ale i ja czasem potrafię być dobry.
– Siostra – zaczynam – Ja z tobą o tym pogadam, ale serio, po weselu (punkt pierwszy: przyznaję, że jest problem). Sorry – to ja się spóźniłem (punkt drugi: stopniowe odsunięcie się). Po prostu źle się teraz czuję, jestem trochę zdenerwowany, nie leży mi garnitur i boli mnie brzuch.
– Tatar – przerywa Aneta.
– Co?
– Boli cię brzuch, bo znowu nawpieprzałeś się po pijaku tatara. Chyba że to nowa linia Hugo Bossa szczypie mnie teraz w oczy. Gumy masz w schowku – ucina, zanim udaje mi się zareagować.
– Dzięki – rzucam, ładując sobie do ust trzy miętowe gumy naraz. – Czekasz na ślub?
– Czekam, mmm, no czekam – nie trzeba być psychologiem, by usłyszeć różnicę w poziomie entuzjazmu pomiędzy jej pierwszym a drugim „czekam”.
– Pogoda nam się udała – ciągnę. – Pomyśl sobie, jaki będzie dobry catering!
– Ty lepiej o pannie młodej pomyśl!
– A ty lepiej pomyśl, jak złapać wianek. Na bank będzie tam jakiś samotny Hugh Grant (punkt trzeci: atak z niekrytej flanki, świński, ale zawsze).
– Młody – moja trzydziestoczteroletnia, samotna od lat siostra spogląda na mnie z pobłażliwym uśmiechem. – Weź…
– Na przykład uroczy, ale gamoniowaty Francuz.
– Tylko nie Francuz! Szwed! Wampir z „Czystej krwi”! – gratulacje, udało ci się zmienić temat.
– No to Szwed. Wysoki Szwed. Poznajesz go przy stole, usiłujesz sięgnąć po tartinkę, ale Szwed ma dłuższe ręce i robi to za ciebie. Ładnie wymyśliłem?
Został mi tylko ostatni, najważniejszy punkt. Jeśli Aneta zacznie się śmiać, spojrzy przed siebie na drogę i będzie jeszcze przez parę sekund się uśmiechać, po czym zaduma głęboko – jesteśmy w domu.
– Jezu, nie wierzę, że mamy wspólną matkę, ty czubie – śmieje się Aneta, po czym patrzy na drogę, przez chwilę się uśmiecha, a następnie na jej twarzy maluje się wyraz głębokiej zadumy.
Ha!
* * *
Wesele ma odbyć się w zajeździe na skraju wsi, ślub – w kościele kilka kroków dalej. Wszystko znajduje się na kompletnym wy-gnajewie, przypominając odcięty od świata kompleks duchowo-ga-stronomiczny. Zajeżdżamy na zacienione podwórze, gdzie już stoi moja matka oraz wuj Jastrząb ze strony Izki, znaczy panny młodej. Ho, ho, komitet powitalny?
– Maciusiu! – załamuje ręce mama. – Dzwonię od dwóch godzin!
Nie wyłączaj telefonu po pijaku. Nie wyłączaj telefonu po pijaku. Nie wyłączaj telefonu po pijaku, a zwłaszcza jeśli musisz rano wstać i przedtem nastawiłeś sobie w nim budzik.
Wyłączyłem telefon po pijaku.
– Cholera! – klnę teatralnie. – Znowu mi się zepsuł…
– O matko, a ja swój zostawiłam w domu! – Aneta uderza się w czoło.
– Chłopie – otyłe oblicze wuja Jastrzębia zasłania mi prześwitujące przez drzewa słońce i całuje w oba policzki – tragedia, kata-strofiren! Izie zepsuł się zamek w sukni!
– Zamek?
– Ten z tyłu, na plecach. No popatrz, co za gówno. I spóźni się godzinę na własny ślub, a goście czekają w tym upale.
– Mama Izy wezwała krawca, siedzi i wymienia zapięcie! – głosy mamy i Jastrzębia brzmią razem jak grecki chór żałobny.
Szybko podsumowuję fakty. Iza będzie za godzinę. Goście nie wiedzą, że już jestem. Mogą pomyśleć, że przyjechaliśmy razem. Mam godzinę na odetchnięcie powietrzem, zlikwidowanie kaca i doprowadzenie się do jako takiego stanu. To pierwsza dobra wiadomość najważniejszego dnia w moim życiu.
– Kochani! – rozkładam szeroko ramiona. – To może zróbmy tak, że ja teraz skoczę się na chwilę przejść, a za mniej niż godzinkę będę z powrotem, co? O tu, niedaleko, na pole za tamte drzewa.
Nad całą trójką zawisa wielki, komiksowy dymek z napisem: „Po co?”
– Głowa mnie trochę boli od tego słońca, w samochodzie trzęsło, muszę się przewietrzyć. Pół godzinki. 45 minut – wyjaśniam.
– A nie zapocisz marynarki? – pyta z troską mama. Szybko zdejmuję ją i przerzucam przez ramię.
– Spokojna głowa, mamuś – uśmiecham się. – Tylko nie mówcie reszcie, że już jestem, jeszcze będą dzwonić, a ja chciałbym się trochę wyciszyć.
– Przecież i tak masz zepsuty telefon – Jastrząb spogląda podejrzliwie.
– Faktycznie! Ale wiecie, źle się czuję, a tam trzeba wszystkich wycałować i w ogóle – kręcę jak oszalały. A jednak perspektywa buziaków od ciotek Izki najprawdopodobniej działa na wyobraźnię mamy i Jastrzębia. Kiwają głowami i ruszają w stronę kościoła.
– Młody! – wuj Jastrząb odwraca się i mruga porozumiewawczo. – Tylko nie rozmyśl się i nie spierdol mi w to żyto!
Jesteście pewni, że tylko kobiety mają intuicję? Po latach prowadzenia małej gastronomii Jastrząb potrafi przefiltrować dowolną psychikę w kilka sekund. Ale o nim opowiem wam później.
Zamiast za drzewa idę do leżącego po drugiej stronie szosy małego sklepu. Za wygrzebane z portfela złotówki kupuję pół litra wody mineralnej i paczkę mocnych miętówek. Wychodząc, dostrzegam pole pełne jakichś wiechci ciągnące się za sklepem. Żyto? Pszenica? Nigdy nie znałem się na przyrodzie. Rozglądam się dookoła i daję nura pomiędzy kłosy.
Przedzieram się przez nie, by po paru chwilach wyjść na niepo-ro śniętą niczym miedzę. Moja głowa wystaje ponad kłosy, ale nie ma szans, żeby ktokolwiek z weselników mnie tu zauważył. Choć nie sprzyjają temu żadne okoliczności, zapalam papierosa. Dym zawsze mnie rozleniwiał, lecz nie tym razem. Teraz każde sztachnięcie otwiera coraz więcej klapek w moim mózgu. Strach nie ustępuje, za to uczucie lęku staje się czymś w rodzaju niewidzialnej ręki, która o odpowiedniej porze i tak pociągnie mnie przed ołtarz. Czuję, że nie mogę się mu przeciwstawić, nawet gdybym bardzo chciał. Niech Jastrząb będzie spokojny, nie spierdolę mu w żyto.
A może właśnie to jest ten moment, w którym strach pokonuje się daniem drapaka? Spójrzmy na to logicznie: hej, chyba nie powinno cię tu być. Ani w polu, ani w kościele, ani na weselu. Bałeś się tego dnia przez sporą część swojego życia, a kiedy ustaliłeś już wszystko, to zacząłeś odganiać każdą myśl o nim niczym natrętną muchę. Powinieneś być szczęśliwy, a ze stresu chce ci się rzygać. Wiesz, że za kilkadziesiąt minut zamkniesz najpiękniejszy rozdział swojego życia. Nie chcesz być częścią tego pieprzonego ślubu. Pomyśl o sobie. Być może twój kłopot polega na tym, że robiłeś to zbyt często, ale zmuś się jeszcze raz. Pomyśl o sobie. Nie myśl o Izie.
Myślę o Izie. Nie musiałem dziś jej widzieć, żeby czuć, że jest szczęśliwa. Włączam telefon, ale wśród dwunastu nieodebranych połączeń i trzech wiadomości (to ciocia Stefka umie wysyłać SMS-y?) nie ma niczego od niej. Ma pewność, że nic nie zniszczy jej tego dnia, dlatego nie przejęła się nawet zepsutym zamkiem od sukni. Czułem to już wtedy, kiedy razem wybieraliśmy feralną kieckę.
– Ty w ogóle widzisz się na tym ślubie? – zapytałem, patrząc na przymierzającą suknię Izkę.
– O Jezu, nie. Totalnie nie – zaśmiała się, po czym spoważniała, widząc mój wzrok. Wiedziałem, że chce powiedzieć: „To znaczy w sukience nie, bo poza tym to tak. Bardzo, bardzo tak”.
Wracaj tam, kretynie. Nie możesz jej tego zrobić.
Ponieważ na polu nie mogę ani usiąść, ani o nic się oprzeć, zaciągam się papierosem i ruszam na krótki spacer. Myślicie, że to dziwne, że zawsze uwielbiałem wracać myślą do naszego pierwszego spotkania, rozkładać na cząstki wszystkie sytuacje, które sprawiły, że z nieznajomych staliśmy się kumplami, przyjaciółmi, a nawet parą? Chodzi mi o takie typowe, sentymentalne gdybanie, analizowanie, co stałoby się, gdybym, nie wiem, spojrzał w lewo zamiast w prawo, usiadł z kim innym w ławce, nie wyprowadził się z rodzinnego miasta, poznał tych, a nie innych ludzi. To wszystko składa się na wielki, tętniący od dwudziestu lat organizm, w którym zmieniło się wszystko oprócz dwóch głównych komórek. No właśnie, przecież to już dwadzieścia lat, odkąd znam tę chuderlawą dziewczynę z krzywymi nogami. A przecież wystarczyło, żebym wyszedł z domu kilka minut później, a nasze historie potoczyłyby się zupełnie inaczej.
Chcecie, żebym wam o tym opowiedział?
Wczoraj
Wychowałem się na poznańskim osiedlu Kopernika. To spory kompleks bloków z lat 70. położony w zachodniej części miasta, pomiędzy trasą na Berlin a stadionem Lecha Poznań – obecnie dumnie noszącym nazwę Stadionu Miejskiego. Trzy najważniejsze ulice osiedla noszą nazwy wybitnych uczonych: Galileusza, Keplera i Newtona (ja mieszkałem na Newtona, blok numer 8). Jeśli tylko miało się otwarte okno, można było usłyszeć wiwaty kibiców przy każdym strzelonym golu na meczu Lecha albo stukot kół ekspresu do Berlina. Uwielbiałem leżeć wieczorem w łóżku i słuchać odgłosu przejeżdżającego pociągu. Byłem strasznie ciekaw, jak wygląda to miasto, z którego przed każdymi świętami moi wujkowie przywozili cukierki i czekolady Schogetten. Ale kiedy w końcu pojechałem tam z rodzicami i siostrą, byłem zawiedziony. Nigdzie nie było bloków, wszędzie jakieś stare kamieniczki i sklepiki. To gdzie ci wszyscy ludzie spali?
Nie wyobrażałem sobie, jak można mieszkać gdzie indziej niż w blokach. Kiedy miałem dziesięć lat, osiedle było dla mnie absolutnie wszystkim. Niezbyt wielkie – myślę, że całość obeszlibyście szybkim spacerem w mniej niż godzinę – w moich oczach wydawało się całym światem. Znałem na nim wszystkie kąty, wiedziałem, na której ulicy krawężnik jest wysoki i ciężko wjechać na niego rowerem, gdzie brakuje płytki chodnikowej albo gdzie przesiadują starsze chłopaki, obok których nie warto przechodzić. Na osiedlowym ryneczku razem z kumplami braliśmy kapusty kiszonej za złotówkę, zjadaliśmy ją, po czym urządzaliśmy konkurs na najgłośniejszego bąka. A potem szliśmy do kiosku Ruchu po komiksy ze Spider-Manem lub do minidelikatesów Zbidi, gdzie kupowaliśmy pepsi na miejscu (złotówka plus dwadzieścia groszy kaucji, łatwo zatem obliczyć, że wystarczyło znaleźć na śmietniku pięć pustych butelek, żeby mieć darmowy napój!). Tak wyglądało moje dzieciństwo na osiedlu Kopernika. Najlepsze, jakie tylko mogłem mieć.
Nie dziwcie się, że kiedy kazano mi stamtąd wyjeżdżać, fizycznie poczułem się źle. Być może tak źle, jak źle czują się hollywoodzkie gwiazdy, gdy nagle znajdą się w innym miejscu niż limuzyna, samolot albo hotel; wyobraźcie sobie taką Madonnę, której ktoś każe iść kupić kapusty z beczki za złotówkę. Ja nie potrafiłem się odnaleźć w innych dzielnicach: nieznane nazwy ulic i obce twarze budziły we mnie lęk. Dopiero po powrocie na osiedle przestawałem czuć się nieswojo. Kiedyś usłyszałem głupi dowcip o Ślązaku, który pojechał nad morze i zemdliło go od świeżego powietrza – może ja miałem tak samo z osiedlem Kopernika?
Kochałem to miejsce. Codziennie objeżdżałem osiedle na moim rowerze, trochę jak dozorca, który sprawdza, czy aby na pewno wszystko jest tam, gdzie trzeba. Nienawidziłem zmian, wściekałem się na każdy nowy sklep, nawet na to, że przemalowano blok na inny kolor. Myślę, że pod tym względem znalazłbym wspólny język ze staruszkami. Dla mnie powtarzalność była najpiękniejszą cechą tego miejsca. Uwielbiałem co popołudnie śmigać po równiutkim asfalcie przy parafialnym kościele, przejeżdżać na złamanie karku przez ruchliwą ulicę Promienistą, ścigać się z autobusami na pobliskiej pętli lub zjeżdżać po nierównościach z górek w parku Raszyńskim. Dzień w dzień, miesiąc w miesiąc. Myślałem, że to tylko ja jestem taki dziwny, ale któregoś dnia znalazłem wywiad z jakimś aktorem, który opowiadał, że od dwudziestu lat je to samo na obiad. Byłem bardzo szczęśliwy. Nie musisz lubić zmian, żeby mogli napisać o tobie w gazecie. A ja nie przyjmowałem do wiadomości, żebym mógł robić w życiu coś innego niż jeżdżenie na rowerze po osiedlu Kopernika. No, może co najwyżej jeździłbym samochodem, bo to kręciło mnie jak każdego chłopaka.
Zresztą teraz, dwie dekady później, kiedy tkwię w wynajętym mieszkaniu, w dodatku nie mam ani samochodu, ani nawet roweru, słowo „szczęśliwy” chyba najtrafniej obrazuje to, kim wtedy byłem. No pewnie, że trapiły mnie palące problemy – na boisku dobrze podawałem, ale kiedy próbowałem się kiwać, nogi mimowolnie zawijały się jak rozgotowany makaron – jednak w ogólnym rozrachunku moja głowa była wolna od permanentnych lęków. Podobno gdzieś tam szalał kapitalizm (w myśl mojej ówczesnej logiki Polską powinien w takim razie rządzić kapitan, a nie prezydent) i masa dziwnych rzeczy typu prywatyzacja czy reformy, których nie rozumiałem za grosz, ale skoro zajmowali się nimi rodzice, to ja nie musiałem zawracać sobie nimi łepetyny. Miałem swoje Cartoon Network i magazyn „Gol”, miałem rower, Nintendo, bajki z wypożyczalni oraz dwuzłotówkę, którą dwa razy w tygodniu wydawałem w szkolnym sklepiku na sok w kartoniku i bułkę z mikrofali. Naprawdę nie potrzebowałem więcej, by czuć się spełnionym. Myślę, że to był chyba jedyny okres w życiu, kiedy zwracałem uwagę na wszystkie te pierdoły, z których zbudowana jest Ziemia. Na przykład świeże krzaki pod blokiem. Albo nowy pies sąsiadki. Jezu, dziś nie zauważyłbym nawet tego, że ktoś postawił mi przed domem supermarket. Może dlatego, że w międzyczasie zdążyłbym się dwa razy przeprowadzić.
I w takich okolicznościach poznałem Izkę. Dziewczynę, w której jestem zakochany od osiemnastu lat. Tak sobie teraz na szybko wyliczyłem, że gdybyśmy zaraz na początku naszej znajomości wpadli – oczywiście musielibyśmy być troszeczkę starsi – to nasze dziecko niedługo stałoby się pełnoletnie. Trochę to dziwne, co? Zwłaszcza że teraz, kiedy czekając na ślub, łażę po jakichś chaszczach, sam czuję się, jakbym miał kilkanaście lat. Ale dobra, do tego jeszcze wrócimy. Posłuchajcie, jak to się zaczęło.
* * *
Chyba zdążyliście już zauważyć, że byłem typem dziecka raczej ciekawego świata. Dlatego wykorzystywałem każdy pretekst, by wyrwać się z domu na jeszcze jeden spacer pomiędzy ukochanymi blokami. Mama piecze ciasto i zabrakło jej kakao? Nie ma problemu!
– Tylko wiesz, Maćku, jakiego potrzebuję? Kup takie gorzkie, holenderskie, z wiatrakiem na pudełku.
– Oj mama, cola cao! – jak każde dziecko namiętnie wyżerałem kakao prosto z pudełka, a gorzkie holenderskie było na sucho obrzydliwe. – Tam są figurki z piłkarzami.
– Maciusiu, ale cola cao nie pasuje do ciasta. Ja muszę mieć gorzkie.
– Mama, proszę, cola cao!
Czy wspominałem już, że moi rodzice byli najspokojniejszymi ludźmi na świecie? Nie? To o tym też wam zaraz opowiem.
– No dobrze, to weź pieniążki z portmonetki i kup oba.
To nie jest tak, że wychowywali mnie bezstresowo – jak rodzice Borysa z trójki (w sensie: bloku numer trzy, pozwólcie, że dla mojej i waszej wygody będę operował cyferkami, więc jeśli powiem na przykład „jedynka”, to będzie chodziło mi o blok numer jeden i tak dalej), którzy chwalili się tym mojej mamie w kolejce u rzeźnika. Doskonale wiedziałem, czego nie wolno mi robić. Chodzić w skarpetach bez papci. Pić wody, w której się kąpię. Mam odrabiać lekcje na czas. Mówić „dzień dobry”, nawet jeśli sąsiad nie odpowiada, jak na przykład ten sapiący dziad z drugiego piętra. Gdy z boku na paznokciu zrobi się zadzior, to nie odgryzać go, tylko poprosić mamę, żeby obcięła. I tak dalej. Chodzi o to, że rodzice nigdy na mnie nie krzyczeli. Nigdy – no, może raz od wielkiego dzwonu, kiedy naprawdę coś zmalowałem. To nie leżało w ich charakterze. Zanim pomyśleliby, za co chcą na mnie nakrzyczeć, już dawno by im przeszło.
Zawsze zachodziłem w głowę, czemu tak się zachowują. Przyznaję, przez dłuższy czas chciałem ich spytać, czy aby nie jestem adoptowany. Ale trochę bałem się zadawać starszym trudnych pytań po tym, jak kiedyś na imieninach zapytałem syna koleżanki mamy z pracy, gdzie jest jego tatuś. Zapadła kosmiczna cisza, ta pani zaczęła płakać, a ja musiałem iść do pokoju i nie dostałem deseru. Później okazało się, że on też nie wiedział, nie tylko gdzie, ale nawet kim jest jego tatuś. Także nie dziwcie się, że moją adopcyjną traumę przepracowałem w milczeniu.
Na razie frunąłem jak ptak do osiedlowych delikatesów Milka, ściskając w ręku dychę na dwa… Nigdy nie wiedziałem, jak to się odmienia. Na cola cao i paczkę gorzkiego.
Milka wyglądała dokładnie tak jak wszystkie małe osiedlowe sklepiki powstałe na początku lat 90. Za sprzedawcą zawsze znajdowały się szklane półki z luksusowymi alkoholami, przy kasie stojak z gumami do żucia (wrigley’s albo stimorol, w zależności od sklepu), po lewej chłodziarka z serami i wędlinami na wagę, a na niej stały słodycze, z prawej lodówka z lodami i mrożonkami (często kładliśmy się z chłopakami na podłodze i szukaliśmy pod nią drobnych monet, prawie zawsze coś się znajdywało), przy wejściu napoje chłodzące. Mnie zawsze najbardziej interesowały towary z najwyższych półek, pewnie poprzez swoją niedostępność, w końcu nawet sprzedawczyni musiała wchodzić na stołek, żeby je ściągnąć. Poza tym w elegantszych sklepikach – a do takiego miana aspirowała Milka – najdroższe rzeczy znajdowały się zwykle obok małych świetlówek, których blask dodawał im ekskluzywności. Byłem pewien, że gdy już się wzbogacę, to będę kupował produkty tylko z tych najwyższych półek. Na razie stałem w kolejce po kakao z półki środkowej, co i tak nie stawiało mnie w najgorszej społecznej pozycji.
Gorzej, że przyszło mi stać w kolejce za trójką przerośniętych, starszych ode mnie o cztery-pięć lat chłopaków, których aż za dobrze kojarzyłem z osiedlowych ławek. Chyba każdy dzieciak czuł to samo, gdy nagle natykał się na podobną bandę i nie mógł schować się w żaden kąt, a już tym bardziej odwrócić się i ruszyć w drugą stronę. Oni mieli już porządne rowery górskie, niektórzy podobno kopcili papierosy, za to wszyscy jak jeden mąż paradowali w czapkach z emblematami koszykarskich drużyn ligi NBA. Czapkach z – a jakże – daszkiem zawiniętym do środka. Ówczesna młodzieżowa moda bezwzględnie wyrzucała poza nawias wszystkich frajerów, którym rodzice nie pozwalali psuć daszka. Jak mówiłem, moja mama i tatko byli ludźmi spokojnymi, więc nie protestowali, gdy tuż po zakupie czapki (niestety z logo drużyny NHL, te z NBA były dużo droższe) usilnie starałem się zakrzywić daszek. Wszystko na nic. Dopiero doskonale orientujący się w modowych trendach kolega Staszek Cierpka wyjaśnił mi wszystko od strony technicznej.
– Nie tak, bo sobie złamiesz – ofuknął mnie, gdy podczas jednej z lekcji nadaremnie ściskałem daszek w dłoniach. – Musisz kupić puszkę coli, wsadzić do środka, zawinąć daszek i na godzinę ścisnąć sznurkiem.
Nawet wtedy brzmiało to dla mnie niedorzecznie. A jednak Cierpka miał rację. Należało tylko powtarzać całą operację co tydzień, by daszek zachowywał charakterystyczny kształt dzioba.
Zawsze trochę bałem się tych starszych dziobaków. Z reguły zaczepiali nas, dziesięcioletnich smarkaczy, słownie, ale zbyt dobrze pamiętam, że paru moich kumpli z klasy i jeszcze kilku z równoległej zostało przez nich regularnie okradzionych. Zwykle chodziło o drobiazgi, lecz znałem takich, dla których konfrontacja ze starszymi skończyła się utratą piłki czy nawet roweru. Byli bezkarni. Doskonale wiedzieli, że żaden z nas nie nakabluje na nich rodzicom. Gdyby tak zrobił, już nigdy nie miałby życia na osiedlu.
A teraz? Teraz bałem się, że gwizdną mi kakao. I to nie holenderskie gorzkie z wiatrakiem. Na szczęście ich uwaga była skupiona na denerwowaniu sprzedawczyni. Zrobili sobie kabaret z wysyłania jej po kolejne rzeczy, ponieważ dziwnym trafem za każdym razem przypominali sobie o jeszcze czymś do kupienia. Niech rzuci kamieniem ten z was, który będąc nastolatkiem, nie uznawał tego za szczyt wyrafinowanego żartu.
– Aha, i jeszcze – z każdym zamówieniem chóralny rechot dziobaków był coraz donośniejszy – jeszcze mleczko w woreczku poproszę.
– Przestańcie się wygłupiać! – sprzedawczyni była już wyraźnie wściekła.
– No, ale proszę pani, my się nie wygłupiamy! He, he, he, he!
– Nie, ja już nie mogę. Pani Grażyno, niech pani tu przyjdzie. – Pani Grażyna była korpulentną właścicielką sklepu, która potrafiła poradzić sobie nie z takimi ananasami. Cwaniaki chyba też dobrze o tym wiedziały, bo ich rechotliwy śmiech zmienił się w nerwowy pomruk. Nagle jeden z nich wbił we mnie oskarżycielski wzrok. To było spojrzenie, w którym odbijało się głośne: uważaj! Przez głowę przeszła mi myśl, że dziobaki niechybnie wystawią mnie na główny ostrzał, w końcu jestem ich kolegą, prawda? Mały, przyszedłeś tu z nami, no, powiedz pani. Obróciłem się z nadzieją, że starszy patrzy na kogo innego, ale w Milce poza nami nie było żywego ducha. Chociaż nie! Zza wysokiego, metalowego stojaka z warzywami i owocami błysnął czyjś okular.
A potem wszystko potoczyło się jak w „Przekręcie”, kiedy wujek Avi zdążył w cztery sekundy dolecieć z Nowego Jorku do Londynu. Najwyższy z chłopaków wsadził nagle łapę do pudełka z gumami Shock, chwycił pełną garść, po czym obrócił się i roztrącając kolegów, dał drapaka. Pudełko spadło na ziemię ze stukotem. Dwóch przerośniętych spojrzało po sobie.
– Wrotki! – krzyknęli jak na komendę, po czym jeden w biegu zdążył jeszcze chwycić stojącą samotnie na ladzie butlę oranżady, a drugi z całej siły pacnął mnie w daszek czapki. Ot, zwykłe osiedlowe przywitanie z młodszymi kolegami. Czapka spadła mi na podłogę, a kiedy ją podniosłem, nade mną stała już pani Grażyna. Kierowniczka delikatesów łypnęła złowrogo i chwyciła mnie za ucho. Ból był obezwładniający.
– Ale matka dupę spierze, ale spierze! Pokazuj kieszenie!
– Nie! – pisnąłem tyleż smutno, co nieodpowiedzialnie.
– Co, nie! – ryknęła pani Grażyna i z wprawą amerykańskiego policjanta pacnęła mnie wolną ręką po obu kieszeniach.
– Wsadziłeś sobie te gumy w gacie, gówniarzu? Gdzie one są?
W dalszej części mojej historii przekonacie się, że nigdy nie byłem zbyt mocny w gębie, gdy sytuacja stawała się napięta. Tym razem było podobnie. Zamiast zaprzeczyć, wziąłem i się rozbeczałem.
– No, złodziejaszku, idziemy na zaplecze i dzwonimy po rodziców. Majeczko, jest wolny telefon? – zawołała pani kierownik, ciągnąc mnie za ucho. Niewątpliwy plus tej sytuacji to fakt, że po wielu latach mogłem w końcu zobaczyć, jak wygląda sklep z drugiej strony lady. Minusem była cała reszta.
– Przepraszam, proszę pani! Ten chłopiec niczego nie ukradł – rozległo się nagle z tyłu sklepu. Jezus? Katechetka uczyła nas, że z reguły daje o sobie znać przy okazji tak niesprawiedliwych oskarżeń.
Ale to nie był Jezus. Za ladą stał niewysoki blondynek w okularkach. Szybki rzut oka na tę postać mówił wszystko. Dzieciak nosił flanelową koszulę wsuniętą w podciągnięte do granic możliwości spodnie od dresu i – tu musiałem mrugnąć oczami, żeby przekonać się, czy to prawda – letnie, skórzane sandały. Kto tak okrutnie skrzywdził to dziecko? Okularnik był podręcznikowym przykładem tego, że sytuacja, w której babcia ubiera i odprowadza wnuka do szkoły, jest dla dziesięciolatka groźniejsza niż nieleczona ospa. Obstawiałem, że to mój rówieśnik, choć z takimi to nigdy nic nie wiadomo – równie dobrze mógł właśnie zdawać do liceum.
Pani Grażyna zatrzymała się i poluzowała palce na moim uchu. Najwyraźniej ona też nie była przygotowana na taki widok.
– A ty co, bawisz się w adwokata? Jesteście tu razem? Chodź no, pokaż kieszenie – zarządziła.
– Nie, proszę pani, ja go wcale nie znam – chłopiec podszedł bliżej i wyciągnął kieszenie dresu na drugą stronę. – Te gumy ukradli Patryk Rachuta, Krystian Śpiczak i Rafał Adamski. Patryk Rachuta mieszka na Newtona w bloku numer jeden, klatka F, Krystian Śpiczak też mieszka na Newtona, tyle że w bloku szesnaście, klatka A, a Rafał Adamski mieszka na Galileusza, ale często przychodzi tu do stryja, który też mieszka w bloku jeden, tylko że nie wiem, w której klatce.
Kierowniczka puściła moje ucho. Razem staliśmy nieruchomo przez dobrych kilka sekund. Przez głowę przeszła mi myśl, że tajemniczy chłopiec jest wysłannikiem kosmitów i wylądował na Ziemi, żeby nieść ludziom dobro.
– A połowę gum zgubili przy wyjściu, o tam – okularnik wskazał na drzwi. Zastanawialiście się kiedyś, jakie głosy mogliby mieć mali chłopcy z opakowań Kinder Czekolady? Takie jak on. Byłem pewien, że słucham małego geniusza, który nie wychodzi z domu, bo buduje własny teleskop. Albo dziesięciolatka na trzecim roku studiów (czytałem, że jest taki w Ameryce). Tylko dlaczego ten dziwak wsypał trzech członków bandy najgroźniejszych zakapiorów na osiedlu? I skąd wiedział, gdzie mieszkają, skoro ja nie widziałem go dotąd na oczy? A stryj Adamskiego? O co tu chodzi?
– On ma rację, pani kierownik – potwierdziła sklepowa, która bezszelestnie wyłoniła się zza naszych pleców. – Te chłopaczyska robiły awanturę w sklepie, a teraz pewnie chcą zwalić winę na tego tu małego, który stał spokojnie. Chłopcy, pozbierajcie te gumy. A ty co chciałeś kupić? – zwróciła się do mnie.
– Kakao – wybełkotałem. – Dwie paczki. Jedno cola cao z piłkarzem i jedno gorzkie holenderskie.
– Z wiatrakiem? – ożywił się chłopiec.
– No.
– Mmm, moje ulubione!
To już pewne: mam do czynienia z wariatem.
Nie wiedziałem, jak mam się zachować po wyjściu ze sklepu, zwłaszcza że tajemniczy chłopiec został w środku, pewnie po to, by jeszcze raz podyktować paniom z Milki nazwiska złodziei. Kusiło mnie, żeby zwiać, zanim jego czupryna wyłoni się zza drzwi, a potem postarać się zapomnieć o całej sytuacji. Ale z drugiej strony… Nie wywinąłbym się z opałów, gdyby nie jego zeznania. Niewątpliwie zawdzięczałem temu koledze przynajmniej miesiąc wolności, którego – dzięki niemu – nie spędzę w pokoju przygnieciony rodzicielskim szlabanem, takim dla zasady. Tylko czemu on się nie boi? Rozejrzałem się nerwowo, ale po przerośniętych nie było śladu. Za to na chodniku leżał jeden shock, zapewne zgubiony przez złodziei w ferworze ucieczki. Odwinąłem folię i wsadziłem delikatnie gumę pod język. Po kilkunastu sekundach kwaśna bomba wykrzywiła mi usta niczym klaunowi w cyrku. Ach, shocki, nasze pierwsze legalne narkotyki. Niech będzie, poczekam na niego.
Wyszedł po chwili. Obrócił się i choć dzieliły nas może cztery metry, pomachał mi ręką. Po czym podszedł i wyciągnął do mnie dłoń.
– A ty jesteś Maciek, prawda? Ja mam na imię Jasiu.
Wszystko, co robił i mówił, wywoływało we mnie potężną konsternację. Jakim cudem znał moje imię? Czemu wyciągał rękę, skoro przecież robią to tylko dorośli? To może on jednak jest w liceum, tylko tak młodo wygląda? Z tego wszystkiego aż zapomniałem o kwaśnej gumie w ustach.
– Tak, cześć Jasiu – bardzo nieśmiało uścisnąłem mu dłoń. – Skąd ty to wiesz?
– Co?
– No, jak mam na imię?
– Przecież chodziliśmy razem do budy, nie pamiętasz? Tylko ty do „c”, a ja do „d”, a potem mama przeniosła mnie do społecznej. Ty mieszkasz tu w ósemce, prawda? W tej klatce, co taki pan z czerwoną buzią i pinczerem? Boję się psów, ale ten jest śmieszny, zawsze wybiega na klatkę i wali łbem w szyby, bo nie wie, że tam są – zaśmiał się cicho. Faktycznie, ten opis idealnie pasował do mojego sąsiada Stefana zwanego Stanleyem, który sprawił sobie psa tylko po to, by mieć pretekst do codziennego kursowania w okolice baru piwnego na drugim końcu osiedla, w dodatku wytresował go tak sprytnie, że zwierzak przyjmował tylko jedzenie podawane mu lewą ręką – Stanley uważał, że większość zbirów, które mogłyby otruć pinczera, jest praworęczna. W każdym razie za nic w świecie nie kojarzyłem tego gościa. Klasa „d”? Musiałby trzymać się z koszykarzami, grubym Hajdaszem albo paczką braci Ożegowskich, a na pewno nic takiego nie miało miejsca.
– Co, nie poznajesz mnie? – zapytał.
– No nie bardzo – przyznałem z lekkim wstydem.
– Nie szkodzi. Ja nie wychodzę na dwór. Mama mi nie pozwala.
To wyznanie ostatecznie przekonało mnie, że mam do czynienia z kimś absolutnie niesamowitym. Wiecie, w wieku dziesięciu lat kreatywność w wymyślaniu kłamstw sięga wyżyn. Można udawać, że ma się najnowszy model gry telewizyjnej, który skutecznie odciąga od wyjścia z kolegami. Dobrze znałem wymigiwania się wyjazdem do sklepu czy babci, ba – taki jeden Kamil z mojej klasy opowiadał nawet, że musi myć ferrari swojego ojca, które ten, owszem, stawia pod domem, ale tylko w nocy, żeby złodzieje go nie ukradli. Ale szczerość Jasia pobiła nawet ten pokrętny związek przyczynowo-skutkowy. Choćby przypalany żelazem, żaden chłopiec w moim wieku nie przyznałby, że rodzice na coś mu nie pozwalają. Oczywiście nietrudno było odnieść wrażenie, że my – chłopaki z osiedla Kopernika – żyjemy w równoległej rzeczywistości, w której starzy przynoszą nam do łóżek chipsy, batoniki i dyskietki z nowymi grami na złotych tacach, ale doskonale odnajdywaliśmy się w naszej sieci mniej lub bardziej drobnych kłamstw.
– Aha. To szkoda. A skąd wiedziałeś o tych wszystkich gościach? – przyznaję, że to najbardziej nie dawało mi spokoju.
– Bo chcę być detektywem. A ty kim? – rzucił nagle.
– Nie wiem, kierowcą autobusu?
– Detektyw jest fajniejszy. Rozwiązuje sprawy, szuka morderców i jest zawsze przed policją. U nas jeszcze nikogo nie zabili, więc trenuję na drobnych rzeczach. Ćwiczę zapamiętywanie twarzy i nazwisk. Czytałeś „Bąbla i Syfona”? Albo „Trzech Detektywów”?
– Nie – zawstydziłem się po raz drugi. Głupio było przyznać, że przez matkę nabrałem wstrętu do książek.
– To chodź, mam z biblioteki! – krzyknął Jasiu, po czym szarpnął mnie za rękaw. Puściliśmy się biegiem w stronę mojego bloku.
– A ty gdzie mieszkasz? – odkrzyknąłem.
– W dwunastce, klatka B!
– Co ty, tam gdzie babcia Stasia?
– No!
– Super!
Łatwość nawiązywania przyjaźni była w tym wieku naprawdę imponująca. Wystarczyło tylko kilka zdań, jedno poczęstowanie gumą albo jeden mecz na boisku, by już nazwać kogoś prawdziwym przyjacielem. I wiecie co? Te przyjaźnie były naprawdę szczere. Jasne, że większość z nich nie wytrzymała próby czasu, jaką niewątpliwie było przejście z podstawówki do liceum. Ale ja miałem szczęście.
Oczywiście znajomość z Jasiem musiała wiązać się z pewnym ryzykiem. Był dziwny – tego nie dało się ukryć. Był dziwny, a więc mnie też przypięto łatkę dziwaka. Tyle że do tej pory nie spotkałem nikogo, z kim poczułbym więź szytą innymi nićmi niż wspólne granie na nintendo po szkole albo zasuwanie na rowerach przez park. Czułem, że istnieje planeta pozaosiedlowa, po której tylko my potrafiliśmy poruszać się bez mapy. Nareszcie spotkałem kogoś, z kim mógłbym pogadać na poważnie, tak… tak jakby głębiej, nie tylko o bajkach z Polonii 1, może dlatego, że mój nowy przyjaciel nigdy ich nie oglądał. Kiedy usłyszałem o tym po raz pierwszy, osłupiałem. Byłem w szoku, że istnieją dzieci, które nie wiedzą, kim była banda Drombo. Popkulturowe braki Jaśka brały się z jego jedynego życiowego problemu. Jedynego, ale takiego, który przesłaniał mu wszystkie jasne strony świata.
Wspominałem wam