Strona główna » Obyczajowe i romanse » Nie znany świat

Nie znany świat

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-935246-1-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nie znany świat

Znakomita, debiutancka powieść jednego z pionierów polskiej literatury gejowskiej. "Nie znany świat" Antoniego Romanowicza, wydany po raz pierwszy na początku lat 90., powstał blisko dekadę wcześniej, lecz przed upadkiem socjalistycznego systemu, z przyczyn cenzuralnych, nie mógł liczyć na przychylność wydawców. Krótko po pierwszym swoim wydaniu zniknął z półek, zyskał status białego kruka i stał się tytułem niezwykle cennym dla polskiego czytelnika zainteresowanego rodzimą kulturą LGBT.

Zamierzeniem autora było sportretowanie społeczności gejowskiej, egzystującej na marginesie polskiej rzeczywistości, schowanej głęboko pod powierzchnią heteronormatywnej przestrzeni społecznej.

Głównym bohaterem powieści, a zarazem alter ego pisarza, jest młody mężczyzna, gej, który, mimo powszechnego braku akceptacji, ukrywając swoją orientację seksualną przed rodziną i bliskimi, usiłuje odnaleźć szczęście i uczuciowe spełnienie.

Polecane książki

Massimo Sforza kupił zabytkową posiadłość na Sardynii i zamierza przerobić ją na hotel. Napotyka jednak na niespodziewaną trudność: mieszkająca w pałacu Flora Golding nie chce się wyprowadzić. Massimo jedzie do niej, by zaproponować jej w zamian za to wysokie wynagrodzenie. Myli się jednak, sądz...
  W kraju, w którym rzekomo nikt nie czyta, jego książki rozchodzą się w milionach egzemplarzy. W wieku trzydziestu lat został najpopularniejszym współczesnym polskim pisarzem. Kim jest? Jak tworzy?  W tej książce Remigiusz Mróz daje się poznać od dotychczas skrzętnie skrywanej strony. Opisuje swoją...
Praca zbiorowa pod redakcją Dobiesława Jędrzejczyka Książka, którą oddajemy do rąk Czytelników, jest pierwszym kompendium wiedzy na temat nowej dziesiątki krajów Unii Europejskiej, wśród nich Polski. Budowa spójnej, poszerzonej wspólnoty to jedno z najwięks...
Zamiarem autorów nie było napisanie komentarza do ustawy o działalności leczniczej z 15 kwietnia 2011 r., gdyż takie Czytelnik znajdzie na rynku wydawniczym. Niniejsza pozycja nie została ograniczona do analizy jednej ustawy, lecz aspektowo obejmuje zagadnienia kluczowe w funkcjonowaniu podmiotó...
„Jestem tobą” to powieść z pogranicza sensacji i kryminału. Opowiada o losach kobiety, która budzi się w nieznanym jej pomieszczeniu i nie pamięta nawet własnego imienia. Ku jej przerażeniu nie jest też sama. Tuż obok niej leży martwa przedstawicielka płci pięknej, która wygląda dokładnie ta...
Zamach z 11 września 2001 roku bywa często oceniany jako istotna cezura oddzielająca "dwubiegunowy" wiek XX od wieku XXI. Obecne stulecie od samego początku jest przez wielu naukowców, polityków i ludzi mediów określane jako epoka "zderzenia między cywilizacjami". Koncepcja Hunt...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Antoni Romanowicz

ANTONIROMANOWICZNIE ZNANY ŚWIATLiteratura LGBT PRL-u

Wolność to jest prawo robienia tego, co się chce, i przeszkadzania innym w robieniu tego, co chcą.

Henryk Sienkiewicz

PROLOG — ANDRZEJ

Od pierwszych chwil w Szczecinie rozpierało mnie uczucie radości,
wprost zachłystywałem się swobodą. Nikt mnie tu nie zna, przed
nikim nie muszę się ukrywać, po prostu mogę żyć — po swojemu
i według własnych reguł. Czy naprawdę człowiek musi wynosić się
aż na drugi koniec Polski, żeby poczuć się zupełnie wolnym
i przestać bać się ludzi? Jeszcze wczoraj chwile wolności liczyłem
na minuty wyrwane spod mikroskopu oczu setek sąsiadów, kolegów,
bliższych i dalszych znajomych. Może to tylko specjalność
drobnomieszczańskiego Krakowa, ale tam wszyscy patrzą ci na ręce,
każdego interesuje, co robisz, z kim i o jakiej porze. Ciągle
musisz być gładko ulizany, obgarniturowany, zakrawatowany —
podobny do innych jak odbicie w lustrze. Dawne to czasy, gdy
próbowałem żyć po swojemu. Koszty okazały się zbyt duże —
wyzwiska, plotki, stracone przyjaźnie. Sporo wody upłynęło
w Wiśle, zanim zmądrzałem i powiedziałem sobie: żadnej szczerości,
żadnego odkrywania kart; zaufanie to wyrok. Teraz wielu mogłoby
uczyć się ode mnie konspiracji. Ciężko zapracowałem sobie na
opinię nijakiego, szarego obywatela. Nawet gdyby znowu pojawiły się
jakieś plotki, nikt nie uwierzy. Jestem zupełnie taki sam jak inni
— tak mówią moi znajomi, a oni przecież zawsze wszystko wiedzą
najlepiej. I powinienem być z tego zadowolony, gdyby nie to ciążące
coraz bardziej samopoczucie więźnia w wolnym świecie, takiej
współczesnej „Żelaznej Maski”. Tyle tylko, że mury swojego
więzienia zbudowałem ja sam, sam odgrodziłem i odgradzam się od
ludzi, sam nie chcę i boję się rozpoznania.

Kiedy jednak dokucza to już zbyt mocno, potrzebny mi oddech —
oderwanie się od codziennego udawania i strachu, od obawy, że coś
może się stać coś, co zniweczy wysiłki tych wszystkich lat.
Wtedy urywam się dokądkolwiek, byle daleko od ludzi, którzy mnie
znają. Urlopy i kilkudniowe wypady w Polskę pozwalają mi nie tylko
odpocząć od rajzbretu, ale i od ustawicznego kamuflażu. Wtedy mogę
być wreszcie sobą, wtedy nie boję się bywać u ludzi, o których
wiadomo, kim są, w miejscach, w których przyzwoity człowiek nie
pokazałby się za nic w świecie. To fakt, że najłatwiej taki
program realizować na Zachodzie, ale i w Polsce wcale nie jest to
takie trudne. Proszę bardzo — tu, w Szczecinie, czuję się jak
król. Od nikogo nie zależę, nikomu nie muszę się tłumaczyć,
przypadkowe spotkania niczym mi nie grożą. Zresztą
prawdopodobieństwo, że ktoś z krakowskich znajomych wyląduje
akurat tu, akurat w tym samym czasie co ja, jest minimalne. I jak tu
nie być wdzięcznym losowi za to, że podarował mi podpisem szefa
ten jeden delegacyjny tydzień?

Darka poznałem niezupełnie przypadkiem. Wiadomo, że w „Bryzie”
późnym wieczorem będą tylko tacy jak my. Inni wpadają tu rzadko,
i to tylko ci, którzy po pierwsze potrafią tam się zachować tak,
jak nam to odpowiada, po drugie ci, których stać na przyjęcie do
wiadomości naszego stylu bycia i tolerowanie go. Pozostali albo
uciekają sami, albo po prostu odchodzą przekonani przez nas
delikatnie, że nie są tu mile widzianymi gośćmi. Wieczorem to
jest nasz lokal i rzadko ktoś próbuje zakłócić jego atmosferę.

Szedłem tam nie tylko po to, żeby coś upolować. Chciałem — jak
zwykle na wolności — pooddychać tą atmosferą, pobyć trochę
wśród swoich. W Krakowie w naszym lokalu bywam rzadko, wchodzę
niby przypadkiem, rozglądam się i uciekam, żeby nie zobaczył mnie
ktoś ze znajomych. Bezpieczniejsze pod tym względem są wizyty
w łaźni — zawsze można wytłumaczyć, że to głównie dla
zdrowia. Ale na wyjeździe…

Rozsiadłem
się za barem, zamówiłem drinka, potem drugiego, i popatrywałem
sobie na towarzystwo. Jak zwykle była to wszelaka rozmaitość,
życie towarzyskie kwitło. O barwności tej salki decydowały
małolaty — krzykliwie odziani, krzykliwie eksponujący, jak towar
na wschodnim bazarze, swoją młodość. Nieliczne o tej porze parki
zajmowały się sobą, choć nie bez przyjemności obserwowały
towarzyski jarmark przy sąsiednich stolikach. Najsmutniejsi byli
starsi — kilku panów sporo po czterdziestce ubranych nobliwie,
aczkolwiek nie bez pewnej kokieterii: błyskające bransolety
i sygnety, barwne apaszki na szyjach. Mnie interesowali jednak młodsi
— a przy tym podobnie jak ja samotni, wyczekujący, poszukujący
wzrokiem interesującego punktu zaczepienia. Przy bocznym stoliku
siedział właśnie ktoś, na kim warto było zatrzymać spojrzenie.
Młody chłopak, ale już nie małolat. Mógł mieć 22, a może i 25
lat — w naszym środowisku wygląd zewnętrzny często decyduje
o pozycji… A ten wyglądał bardzo świeżo. Kręcone blond włosy —
chciało się sprawdzić, czy są aż tak miękkie, na jakie
wyglądają; piękne, duże niebieskie oczy, ładny wykrój ust.
Ubrany był z lekką nonszalancją — wytarte dżinsy, niebieska,
pod kolor oczu, głęboko rozpięta koszula. Rozglądał się
pozornie bez celu. Jak ja. Udało mi się upolować jego spojrzenie,
ale uciekł, żeby po chwili dyskretnie zerknąć spod rzęs. I nagle
uśmiech — otwarty, szczery, ciepły. Za takim uśmiechem można
pójść na koniec świata. Odpowiedziałem mrugnięciem i już byłem
gotów do akcji, kiedy nagle zasłoniły mi go czyjeś plecy i…
było po sprawie. Tamten przysiadł się do mojego blondasa i nie był
to żaden przypadek, byli chyba umówieni. Po co więc drażnił się
ze mną? Byłem wściekły. Zamówiłem kolejnego drinka
i demonstracyjnie odwróciłem się do nich plecami.

Przy barku było pusto, mogłem się gapić wyłącznie na barmankę,
butelki na półkach i przycupniętego na stołku naprzeciw jakiegoś
smutnego bruneta. Wyszedłem do toalety. Przy pisuarze stało „coś”
konusowatego, dość wyłysiałego; człowieczek stał, kiedy
wszedłem, stał, kiedy zbierałem się do wyjścia — jakby zamiast
pęcherza miał co najmniej cysternę. Byłem już w drzwiach, kiedy
piskliwym głosikiem zapytał:

— Pan sam?

O nie, konusie, w sraczu to nie ze mną, nie ta kategoria —
pomyślałem i posłałem właścicielowi cysterny pogardliwe
spojrzenie. Domykając drzwi, usłyszałem jeszcze piskliwe: „Ale
ważniak!”.

Usiadłem przy barze i zapaliłem. Już chciałem zamówić kolejnego
drinka, kiedy pani Zosia, jakby przywołana telepatycznie, podsunęła
mi szklaneczkę. „To od pana Dariusza” — powiedziała,
wskazując siedzącego naprzeciw bruneta. Czułem jego spojrzenie już
wcześniej, ale po pierwsze tutaj to normalne, każdy ogląda
każdego, po drugie… siedział mi jeszcze pod czaszką tamten
blondas, a po trzecie… Miałem ochotę na coś młodszego
i bardziej bezproblemowego, a ten brunet — nie dość, że
trzydziestkę pożegnał już ze 2—3 lata temu, to na dodatek dość
niebezpiecznie trącił intelektualistą. Ale cóż, taki widać już
mój pech dzisiejszego wieczoru — pomyślałem — i bez większego
przekonania uśmiechem podziękowałem za „fikołka”. W końcu
i tak nie jest najgorzej, zawsze to lepiej i wygodniej jest być
podrywanym, niż inwestować energię w podrywanie innych. Po
kwadransie siedzieliśmy już razem.

— Zrobiłbym to już wczoraj, widziałem cię przy barze… Ale
spieszyłem się, miałem do załatwienia drobny interes, a poza tym
przypuszczałem, że na kogoś czekasz, i nie chciałem być nachalny
— wyjaśnił, uśmiechając się dość sympatycznie.

— Zawsze się na kogoś czeka. Nawet jeśli nie jesteś umówiony,
w gruncie rzeczy też czekasz, może nawet bardziej nerwowo.

Z reguły rozśmieszały mnie te wstępne podchody, próby
wyjaśnienia wszystkiego od pierwszego momentu, oczekiwanie
deklaracji, czy można liczyć na coś więcej niż tylko wspólne
wypicie drinka.

— Chyba masz rację. Całe nasze życie to jedno wielkie
oczekiwanie: od chwili gdy czekasz, żeby matka dała ci butelkę, aż
po moment, kiedy jest już obojętne, kto zamknie ci oczy.

Zaintrygował mnie ten pesymizm, ale dopiero później zrozumiałem,
że wtedy byłem dla Darka czymś w rodzaju tratwy ratunkowej na
pełnym morzu; po odejściu Jacka był w straszliwym dołku
psychicznym. O tym, kto to był Jacek, dowiedziałem się już
pierwszego wieczoru: że był wspaniały, mądry, czuły, dobry,
inteligentny. Miał tylko jeden feler — brak cierpliwości, żeby
wytrwać przy tym jednym, podobno najwspanialszym, bo tak zawsze
o Darku mówił. I odszedł, a ostateczne rozstanie, obrzydliwa scena
w tragikomicznym stylu ciągle tkwiła w jego pamięci.

— Przez dwa tygodnie siedziałem w domu, zapijając w samotności
robaka — mówił później, kiedy byliśmy już razem. — Prawdę
mówiąc, bałem się sam siebie, bałem się, że coś sobie zrobię,
to byłoby przecież takie proste i definitywne rozwiązanie. Dlatego
uciekałem do „Bryzy”, po prostu chciałem być wśród ludzi.

W ciągu tego tygodnia spotykaliśmy się codziennie. Czasem u mnie
w hotelu, częściej w mieszkaniu Darka. Było mi z nim nieźle, choć
cały czas traktowałem to tylko jako sympatyczną przygodę.
A Darek? Zaskoczony, że tak szybko zapomina przy mnie o Jacku, ciągle
zastanawiał się, co zostanie z naszej znajomości po moim
wyjeździe.

— Sześćset kilometrów, Andrzeju — mówił. — Wiesz, co to
znaczy?

— To nic — przekonywałem go bez przekonania. — Przecież
przyjadę jeszcze na urlop, potem ty wpadniesz do mnie. Poza tym jest
przecież poczta…

Mówiłem to trochę wbrew sobie. Takie przyjaźnie na odległość —
byłem pewny, że i on też to wie — nie mają szans. Trwają
miesiąc, może dwa, może dłużej, ale zazwyczaj nie mają happy
endu. Dlatego właśnie historię z Darkiem traktowałem początkowo
jako krótkie wytchnienie, urlopową przygodę, którą miło będzie
wspominać w samotne zimowe wieczory. Proste — zamiast samotnie
popijać przy barze, siedziałem w towarzystwie, zamiast polować co
wieczór na kogoś innego, miałem stałego kochasia — stałego na
tydzień, tak przynajmniej myślałem na początku. A jednak… Darek
nie był kimś na krótką metę. Bardzo szybko zdałem sobie sprawę
z tego, że jest mi z nim dobrze, a na pewno dużo lepiej niż
samemu. Darek miał coś, czego nie potrafiłem nazwać, coś, czego
nie miał żaden z moich dotychczasowych przyjaciół. Może wynikało
to z faktu, że był artystą, a ja dotychczas obracałem się raczej
w kręgu ludzi konkretnych — techników, inżynierów, urzędników.
Był taki ufny, aż za ufny jak na swój wiek i doświadczenia, które
zbierał po drodze. Sprawiał wrażenie, że jestem mu niezbędny, że
potrzebuje we mnie stałego oparcia. W czasach, kiedy jeszcze
wierzyłem w realność stałych związków, kiedy rozpaczliwie
próbowałem w nich wytrwać lub je utrzymać, było zupełnie
inaczej — wtedy to ja potrzebowałem innych, a ci inni dominowali
nade mną. Zawsze w takich układach byłem tym słabszym, tym, który
obawia się każdego następnego dnia, bo może przynieść
rozstanie. Ta moja postawa mimozy wydawała mi się wtedy naturalna
i uzasadniona. Odwrotnie było w pracy — szybki awans, konieczność
bezustannego podejmowania decyzji, często zmuszania pracowników do
posłuszeństwa. Za to w życiu prywatnym oddawałem się zupełnie
w ręce osób, które akceptowałem, które wybrałem i wyróżniłem.
I choć było mi z tym dobrze, jednak odczuwałem jakiś niepokój.
Może był to po prostu podświadomy bunt, może tak naprawdę nie
akceptowałem tej swojej uległości? Może w tamtych układach
grałem rolę, którą mi narzucono, i błędnie przyjmowałem ją za
swoje własne oblicze? Wydawało mi się wtedy, że jeśli rządzę
i „zdobywam” w pracy — w domu pragnę ciszy, spokoju, poczucia
bezpieczeństwa wynikającego także i z tego, że ktoś inny
podejmuje decyzje, bierze na siebie odpowiedzialność prawie za
wszystko. Kiedy byłem naprawdę sobą? Nie wiem, pierwszy raz
zacząłem o tym myśleć dopiero teraz — kiedy nagle poczułem,
jak to wspaniale być oparciem dla kogoś drugiego, być dla niego
wyrocznią we wszystkich codziennych sprawach, po prostu czuć się
potrzebnym. Byłem dla Darka ekspertem w zakresie gotowania, mody,
nawet jego ukochanej dziedziny — sztuki. Ja, dla którego sztuka
zaczynała się i kończyła na szkolnych schematach, wypowiadałem
się na temat jego rzeźb i choć zastrzegałem się, że nie znam
się na tym, byłem uważnie wysłuchiwany.

— Bo ty masz wyczucie, którego często brakuje nawet najlepiej
przygotowanym krytykom — mówił Darek.

I choć w to nie wierzyłem, słuchałem go z dużą przyjemnością.

Było mi więc z nim dobrze. Czy może to dziwić? Po kilku wpadkach
założyłem świadomie, że liczy się tylko czas trwania kolejnej
przygody, że jesteśmy dla siebie tylko pogotowiem seksualnym lub
okazją do zabawy i odwentylowania się od różnych stresów życia
codziennego. Zawsze liczył się tylko dzień dzisiejszy, jutra nie
było i w naszych warunkach być nie mogło…

Tydzień minął jak z bicza strzelił. Wyjechałem, Darek rozżalony
żegnał mnie na peronie. Potem przez miesiąc krążyły między
nami coraz bardziej nerwowe listy. Darek czekał, nalegał i żądał.
Ja… Sam nie wiem, dlaczego czułem się coraz bardziej niespokojny
i podniecony. Chyba chciałem, żeby to trwało. Może nie dlatego,
żebym aż tak za Darkiem tęsknił, żeby nasz związek stał się
dla mnie zupełnie oczywisty. Ktoś jednak na mnie czekał, miałem
jakąś perspektywę. Może nie tylko ciekawego urlopu w dość
oryginalnym towarzystwie. Czy to mało? Dawno przestałem oczekiwać
nawet tego. A tu wszystko zapowiadało się wspaniale. I Darek,
i nawet ja chcieliśmy mieć nadzieję, że wreszcie wygraliśmy swój
los.

W końcu naczelny puścił mnie na urlop. Nawet nie zastanawiałem
się, co robić z wolnym czasem; wiedziałem, że w Szczecinie czeka
na mnie ktoś prawie bliski. Wczesnym rankiem Darek odebrał mnie
z dworca. Był malutki bukiecik fiołków wręczony ukradkiem na
peronie, był uroczysty obiad, był wreszcie wypożyczony specjalnie
na tę okoliczność samochód kolegi. „Wiesz, powiedziałem, że
to dla mojego chłopaka i od razu wyjął kluczyki”. A potem była
triumfalna runda ulicami miasta i wspaniała godzina zadomowiania się
u Darka. Żeby uczcić ponowne spotkanie, wieczorem wylądowaliśmy
w „Bryzie”. A potem ruszyła towarzyska karuzela. Przyjaciele Darka
od razu mnie zaakceptowali. Znam doskonale ten rodzaj spontanicznej
akceptacji — sam też próbowałem jak najszybciej zaprzyjaźnić
się z co przystojniejszymi znajomymi moich przyjaciół. Jednak tym
razem sprawiło mi to przyjemność. Wydawało się, że Darek
naprawdę chce ich przekonać, że znam się na rzeźbie, i chce,
żeby uwierzyli, że jestem zupełnie wyjątkowy. Starałem się więc
nie psuć mu samopoczucia i dopasować się do konwencji, którą
przyjął.

W lecie przez Szczecin przewalały się tłumy „koleżanek”
i czasem miało się wrażenie, że Darek zna tu wszystkich —
i tutejszych, i przyjezdnych. Ciągle ktoś wpadał do jego
mieszkania, żeby pogadać, poplotkować o znajomych z Warszawy,
Gdańska, Przemyśla. Mimo wszystko było to sympatyczne.
Stwierdziłem, że przez moją krakowską ascezę dużo jednak
traciłem. Od ludzi uciekaliśmy na plażę w Świnoujściu, choć
i tam po pewnym czasie robiło się tłoczno; od razu rozkładali się
obok nas Darkowi kumple i zaprzyjaźnieni urlopowicze. Kończyło się
to zwykle ochlajem w pobliskiej knajpce i odsypianiem kaca następnego
dnia. Taki urlop mi odpowiadał — wesoło, ciekawie… bez strachu,
że następnego wieczoru trzeba będzie uciekać w ramiona kogoś
dopiero co poznanego… na przykład w „Bryzie”. Tutaj był Darek
— opiekuńczy i troskliwy. Były jednak chwile, kiedy chciałem się
buntować, kiedy męczył mnie po prostu swoją uległością,
oddaniem, ciepłem. Jakby chciał mnie zagłaskać na śmierć. Był
jak młodziutka, dopiero co poślubiona żona wobec uwielbianego
małżonka — odgadywał moje myśli, podawał wszystko jak na tacy,
żebym tylko zechciał to wziąć — siebie również. Czasem mnie
to męczyło, czasem warknąłem… Zamykał się wtedy w sobie,
przeżywał, dopóki go nie przeprosiłem i nie ukoiłem jego bólu.
To rzeczywiście może zmęczyć. I ta zupełnie idiotyczna w jego
wieku ufność… Toteż lepiej czułem się wśród ludzi, gdzie nie
mógł obnosić się ze swoimi maślanymi oczami, z wypisanym na
twarzy „katuj, tratuj”… On naprawdę wierzył we mnie, w naszą
wspólną przyszłość. To śmieszne, ale były chwile, gdy i mnie
udzielała się ta jego wiara. Bo przecież też potrzebowałem tego,
co mi tak szczodrze dawał. Dlatego wciąż byłem niekonsekwentny —
chciałem być z nim, a były momenty, że chciałem uciekać,
chciałem, żeby mnie akceptował tak bezkrytycznie i do końca,
i chciałem również, żeby wreszcie na moje warknięcie odpowiedział
huknięciem. Tymczasem on na okrągło odmieniał „kocham”
i robił mi sceny zazdrości o każde spojrzenie czy — nie daj Bóg —
uśmiech.

Do Sebastiana wybraliśmy się po kolejnej kłótni. Choć to, co
stało się między nami po powrocie z plaży, trudno właściwie
nazwać kłótnią. Kiedy prawie płacząc, wykrzyczał mi, że na
wydmie kokietowałem jakiegoś małolata, nawrzeszczałem na niego
i przez godzinę siedzieliśmy w przeciwległych kątach pokoju, bocząc
się na siebie. To znaczy ja się boczyłem, a Darek milczał, bojąc
się mojego kolejnego wybuchu. Wreszcie łaskawie przypomniałem, że
zapraszano nas dziś na jakąś wieczorną imprezkę.

— Sebastian to niezły chłop — mówił po drodze Darek,
uszczęśliwiony, że znowu panuje zgoda. — Przenosi się do
warszawskiego teatru i obiecuje, że będzie nas zapraszał na
ciekawsze spektakle. — Nagle stanął, poczekał, aż i ja się
zatrzymam i powiedział z wahaniem: — Przecież moglibyśmy
spotykać się u niego w Warszawie, to prawie równa droga od ciebie
i ode mnie, prawda? Powiedz, że moglibyśmy…

Westchnąłem. Kto wie, co będzie jutro, za tydzień, a ten już
martwi się o to, co będzie za miesiąc. Przytaknąłem jednak, żeby
nie ryzykować nowej sceny. Darkowi to wystarczyło i do mieszkania
Sebastiana wkroczył w doskonałym nastroju.

— Witaj, bohaterze! — Uścisnął w drzwiach przystojnego,
potężnie zbudowanego mężczyznę. — Nie spóźniliśmy się
chyba? To jest Andrzej, poznajcie się, opowiadałem mu, jaką
wspaniałą robisz karierę.

— Bardzo chciałem cię poznać — przerwał mu Sebastian. —
Darek nie mógł doczekać się twojego przyjazdu, dobrze, że nie
schował cię tylko dla siebie. — Miał mocny, męski uścisk
dłoni, budził zaufanie, był jakiś taki… solidny. Kawał chłopa,
pomyślałem, wypisz wymaluj Wokulski na urlopie. — Pchajcie się
dalej — mówił, odbierając od nas butelkę — poznajcie się
z ludźmi. Ja pędzę do kuchni, bo przypali mi się bigos.

W pokoju było dość pełno. Goście zajmowali wszystko, co nadawało
się do siedzenia, także parapety i podłogę. Kilku tańczyło
w kącie w takt południowych rytmów. Witaliśmy się z jakimiś
ludźmi, czasem przedstawiał mi ich Darek, czasem przedstawiali się
sami. Takich jak ja, będących w tym domu po raz pierwszy jako
„personne accompagne”, było bowiem więcej. Część
oficjalną zakończył gospodarz, wciskając nam w ręce szklanki
z drinkiem.

— Macie tu karniaka i na razie bawcie się sami, bo ja nie dam rady
zajmować się wszystkimi. Czuj się jak u siebie, Andrzejku —
dorzucił już Z przedpokoju i zniknął w kuchni.

Darkowski udało się znaleźć wolny fotel, ja przysiadłem na jego
oparciu. Rozglądałem się, bezskutecznie usiłując dopasować do
poszczególnych osób dopiero co usłyszane imiona. Zresztą jakie to
ma znaczenie? Spotkaliśmy się dziś, może spotkamy się jeszcze
kiedyś, ale nie sądzę, żebyśmy byli w stanie zapamiętać siebie
nawzajem. Najważniejsze, że wieczór zapowiada się nieźle —
jest alkohol i zakąski, niezła aparatura i dobre nagrania. Darek
był szczęśliwy, czując moją bliskość. Wywrzeszczałem mu
kiedyś, że nie lubię, kiedy się mnie obmacuje w miejscach
publicznych, i że nie życzę sobie, żeby mnie ciągle dotykał.
Teraz robił to rzadziej, ale najlepiej się czuł, mając mnie na
odległość ręki. Tak więc spoczywaliśmy we wspaniałej
symbiozie, kiedy nagle poczułem na sobie czyjś wzrok. Znalazłem:
na parapecie siedział chłopak-marzenie. Brunet o śniadej cerze,
typ południowca, wysoki i szczupły o dużych czarnych oczach
i harmonijnych rysach twarzy. Książę z bajki, pomyślałem. Sączył
drinka i nawet jak na tutejsze stosunki przyglądał mi się zbyt
bezczelnie — byłem przecież z Darkiem, siedziałem prawie na jego
kolanach. Ale nie mogłem udawać, że nie chcę zauważyć jego
zainteresowania. Nie sposób było nie odpowiedzieć na jego
sympatyczny uśmiech, przy którym pokazywał śnieżnobiałe zęby.
Patrząc na jego zgrabne, wąskie, zakończone fantastycznie długimi
palcami dłonie, pomyślałem, że za takie ręce ginekolog, pianista
czy złodziej oddaliby połowę życia. Chłopak był wręcz
nieprzyzwoicie ładny. Jak to się stało, że nie zauważyłem go
wcześniej… Zawsze byłem uczulony na takich przystojniaczków. Od
razu czułem się w ich towarzystwie niepewnie, wzbudzali we mnie
zazdrość, poczucie niższości, a równocześnie wywoływali
niepokój i jakąś dziwną agresję. Przy nich odżywał kompleks
brzydkiego kaczątka, który prześladował mnie od najmłodszych
lat. Wiele wysiłku kosztowało mnie nauczenie się najpierw
ukrywania go, a potem życia z nim. Zmuszałem się do traktowania
ich obojętnie, nieco z góry. Równocześnie za wszelką cenę
starałem się odkryć w nich jakiś feler. Nieraz już przekonałem
się, że tacy superprzystojni chłopcy — z pozoru niedostępni
i zarozumiali — są w gruncie rzeczy zagubionymi, niepewnymi siebie
istotami, tęskniącymi za silną ręką i męską dominacją, że
kryją w sobie wiele kompleksów i niedoskonałości. Odkrycie
którejś z nich pozwalało mi uwolnić się spod ich wpływu,
przywracało mi wewnętrzny spokój, umożliwiało przebywanie w ich
towarzystwie bez obezwładniającego mnie wbrew mojej woli poczucia
niższości. Tak więc również i ten przystojniaczek był tutaj
moim wrogiem, stanowił bliżej niesprecyzowane zagrożenie,
nieokreśloną konkurencję. Mimo woli ogarnął mnie podły nastrój.
Nie chciałem na niego patrzeć i nie potrafiłem się od tego
powstrzymać. Brakowało tylko, żeby zauważył to Darek,
i nieszczęście gotowe. A jednak… Kiedy zerkałem na niego,
widziałem, wprost czułem bezczelne zaproszenie. O nie, ślicznotko,
nic z tego! Sądzisz, że znowu dostaniesz to, na co masz ochotę;
myślisz, że potraktuję to jak dar losu, bo wiesz, jaką masz
wartość. Tylko spróbuj mnie zaczepić, a dostaniesz odprawę.
Specjalnie dla niego przytuliłem się do Darka, specjalnie dla niego
poszedłem z nim tańczyć i co kilka minut sprawdzałem, czy to
widzi. Widział! Chyba cały czas nie spuszczał ze mnie wzroku. To
jest cholernie niemiłe uczucie. Niemiłe? A może jednak pochlebiało
mi jego zainteresowanie? Wybrał mnie spośród wszystkich. Z kim tu
przyszedł? Kto pozwala takiemu lalusiowi siedzieć samotnie tyle
czasu? Kto to właściwie jest? Chyba mi go nie przedstawiono,
musiało nie być go w pokoju, kiedy poznawałem się z tutejszym
towarzystwem, bo ktoś taki w największym tłumie umknąć mi nie
powinien — zauważyłbym go natychmiast.

Wracałem z toalety. Stał w przedpokoju i dałbym głowę, że
czekał na mnie. Zza przymkniętych drzwi słychać było gwar rozmów
i smętną muzykę.

— O, w końcu wolny — uśmiechnął się. — Zwiałeś mu na
dłużej, czy też z własnej woli dał ci minutę wolności? Byłem
pewny, że jak zwykle upiększa rzeczywistość, a tu patrz —
trafił mu się całkiem fajny chłop.

— No i co? — Byłem zły na siebie, że jego komplement sprawił
mi jednak przyjemność. Za wszelką cenę chciałem to ukryć
i byłem gotów bronić Darka nawet wbrew sobie. — Obejrzałeś mnie
już dokładnie? Darkowi tak często zdarza się mijać z prawdą,
czy to tylko ty nigdy nie wierzysz w to, co mówią znajomi?

— Złościsz się? To dobrze, nie lubię ludzi obojętnych… —
Przysunął się do mnie, zrobiło mi się nagle gorąco. — Darek
to fajny chłop, ale on nie umie mocno żyć, nie pasujesz do niego —
szepnął, pochylając się do mnie.

— Daj mi spokój! — Odsunąłem się od niego zdecydowanie, ale
jednak nie wchodziłem do pokoju. — Myślisz, że…

— Nie, nie myślę, że wszystko mi wolno — dokończył za mnie
z prowokującym uśmieszkiem. — Ale sądzę, że potrzebujesz czegoś
więcej niż może ci dać Darek.

— Chyba za dużo wypiłeś, odwal się — powiedziałem spokojnie,
choć w środku prawie już wrzałem.

Cały wieczór prześladował mnie jak zmora, cały wieczór musiałem
czuć go o parę kroków, widzieć jego pewność siebie, jego
zadowolenie. I przez cały wieczór musiałem wmawiać sobie, że
jest mi to zupełnie obojętne. Wściekły bardziej na siebie niż na
niego, ruszyłem do drzwi. Nie odsunął się i otarliśmy się
o siebie. Poczułem jak przeleciał po mnie dreszcz.

Po chwili wszedł do pokoju. Pochyliłem się do Darka i niby
obojętnie spytałem:

— Kto to jest? Chyba przedstawiałeś mi go, ale nie pamiętam.

— A, ten… — Darek skrzywił się. — Rzadko tu bywa,
warszawiak.

— A poza tym kto? — nie ustępowałem, mimo że wyczułem już
jego niechęć.

— Krzysiek. Pracuje w jakimś impresariacie czy czymś w tym stylu.
Podejrzewam, że więcej czasu zajmuje mu puszczanie się z artystami
niż przygotowywanie im tras koncertowych. Zdaje się, że trochę
przyczynił się do kariery Sebastiana. Nie wiem, jak to zrobił, ale
domyślam się. Mając taką buźkę i taki charakterek można w tym
środowisku niejedno załatwić.

Dość dziwnie brzmiało to w ustach Darka. On raczej wybaczał
ludziom ich słabostki, a tu zachowywał się jak prokurator. Nie
trzeba było słów, z samej intonacji można było wyczuć,
że Krzysztofa raczej nie lubi. Tym bardziej interesował mnie ten
śliczny demonek, tym bardziej miałem ochotę dać mu jakąś
nauczkę. Choć jeśli jest taki zły, jak twierdzi Darek, nic nie
jest w stanie sprawić mu przykrości. Odepchnięty przy następnym
„podejściu”, uzna, że robię tak, bo boję się Darka — czy
o Darka, to obojętne. Dobrze wie, że nikt nie jest w stanie z niego
zrezygnować, wie, bo na pewno nikt mu dotychczas nie odmówił. Taki
chłopak… Odszukałem go wzrokiem; siedział jak przedtem na
parapecie, machał nogami i patrzył spod wywiniętych,
nieprzyzwoicie długich rzęs — oczywiście na mnie. I te jego
czarne oczy! Tylko to widziałem wtedy w przedpokoju, tylko to i ten
zniewalający uśmiech, który mówił więcej niż słowa.

Powoli się wyludniało, a Krzysztof ciągle siedział i patrzył.
Czyżby to jego gapienie się zaczynało mi sprawiać przyjemność?
Chyba nie, choć czułbym się zawiedziony, gdybym nie widział już
tych jego wlepionych we mnie ślepiów.

W
końcu trzeba było się zbierać. Darek już był zupełnie
ugotowany, w kącie katowały się tańcem jakieś dwie ostatnie
pary, a gospodarz prawie drzemał, wtulony w fotel obok nas.

W łazience przyczesałem włosy, umyłem ręce. W zasadzie byłem
już gotowy do wyjścia. Pomyślałem z niechęcią, że czeka mnie
jeszcze taszczenie do taksówki pijaniuteńkiego Darka. W tym
momencie wszedł Krzysztof. Oparł się plecami o drzwi i sięgając
na oślep do tyłu przekręcił w nich klucz. Milczałem. Myślałem,
że coś powie, że przynajmniej zapyta, sam zresztą nie wiem, na co
czekałem. A on milcząc, podszedł, objął mnie i zaczął całować.
Byłem oszołomiony, byłem wściekły na niego za jego bezczelność
i na siebie, że nie chciałem już mu się opierać, że nie
protestowałem, gdy zaczął rozpinać mi spodnie.

Brałem go gwałtownie, prawie ze złością. Chciałem sprawić mu
ból za to, że jest taki ładniutki, taki pewny siebie, za to, że
kolejny raz potwierdził sobie, że będzie z każdym, kto mu się
spodoba, za to wreszcie, że wbrew sobie robię teraz właśnie to,
na co to on miał ochotę. Stał przede mną na lekko ugiętych
nogach, a ja mocno zaciskałem palce na jego biodrach, to
przyciągając, to odpychając go od siebie. Poddawał się biernie
narzuconemu przez mnie rytmowi i przy każdym ruchu wydawał cichy
jęk. Nie było w tym bólu, a raczej dalekie echo zadowolenia.
Czułem, że lubi właśnie taki rodzaj seksu, że lubi czuć za sobą
lub na sobie ostrego chłopa. No to idziemy na całość —
pomyślałem — i wymierzyłem w wypięte na mnie pośladki kilka
klapsów. Nie zaprotestował, znieruchomiał, jakby zwiotczał,
opuścił niżej głowę, czekając pokornie, co będzie dalej.
Wiedziałem, że teraz już zrobi wszystko, co mu każę. Lubiłem
ten moment, gdy przekonywałem się, że taka laleczka, taki gładki
przystojniaczek bez reszty poddaje się mojej woli, że od tej chwili
to właśnie ja nad nim góruję. Odtąd jego uroda przestawała
chronić go przede mną, przeciwnie, ujarzmiona, stawała się w moim
ręku atutem potwierdzającym moją przewagę. Ale po to, żeby on
mógł ją odczuć, a ja potwierdzić, potrzebne było właśnie to,
co działo się w tej chwili. Do tego momentu każdy z nas, niepewny
do końca swoich oczekiwań, musiał polegać na tym, co na co dzień
stanowiło jego siłę, atut, a może tylko ochronną maskę. Chwilę
trwaliśmy w bezruchu, jakby nabierając sił do drugiego etapu,
etapu, który dla nas obu miał być już tylko czystą
przyjemnością, nieskażoną koniecznością przekonywania siebie
o czymkolwiek.

Stałem
wyprężony, nieruchomy, a on oparłszy ręce o brzeg wanny, zaczął
powoli to przybliżać, to oddalać się ode mnie. Robił to
delikatnie, z wyczuciem i dużą wprawą.

— Szybciej — szepnąłem przez zaciśnięte zęby.

Przyspieszył, jego ruchy stawały się coraz gwałtowniejsze. Rzucał
się do przodu, by natychmiast z powrotem naprzeć na mnie swoimi
biodrami. Gdy poczułem, że zbliża się ostatni moment, silnym
uściskiem nakazałem mu bezruch, a sam kilka razy mocno naparłem na
niego. Jeden po drugim przebiegły przez moje ciało dreszcze
rozkoszy — czułem się, jakbym odpływał unoszony jakąś siłą.
Krzyś wyprostował się. Przerzuciłem ramię na jego brzuch
i przycisnąłem mocno do siebie. Wystarczyło kilka ruchów
i zdławiony jęk, wilgotne ciepło między moimi palcami i delikatne
skurcze próbujące wypchnąć mnie z niego upewniły mnie, że teraz
jego udziałem jest to, co ja przeżywałem przed paroma chwilami.
Uwolniony ode mnie i też za spokojny, odwrócił się, objął mnie
i położył głowę na moim ramieniu. Teraz był zupełnie inny,
jakiś… bardziej ludzki. Miałem nawet wrażenie, że potrzebował
nie tyle tej rżniętki przed chwilą, ile właśnie tego krótkiego
momentu, w którym próbowaliśmy dać sobie trochę ludzkiego
ciepła.

— Musimy stąd zwiewać — powiedziałem po chwili. — To i tak
cud, że do tej pory nikt się tutaj nie dobijał. Uciekaj pierwszy.

— Szkoda, ale trudno. — Uśmiechnął się do mnie i zaczął
szukać swoich spodni.

To też lubiłem. Lubiłem patrzeć, jak chłopak naciąga spodnie,
które zdjął po to, aby mi się oddać. Chciałem i teraz to
zobaczyć. Gdy już wyszedł, zacząłem szybko doprowadzać się do
porządku. Obejrzałem w lustrze swoją lekko zaczerwienioną twarz
i pomyślałem, że każdy, a zwłaszcza Darek, odczyta z niej jak
z książki całą prawdę. Darek… Spał, kiedy wychodziłem do
łazienki, śpi chyba dalej, w przeciwnym przypadku już dawno
zacząłby mnie szukać. Mam nadzieję, myślałem prawie ze
strachem, że nikt nic nie zauważył, a Krzyś nie okaże się
pleciugą. Nie chciałem, żeby Darek dowiedział się o tym. Nie, to
nie był strach — czego w końcu mogłem obawiać się w wolnym
kraju i w wolnym związku. Chodziło mi już tylko o Darka,
z pewnością nie zasługiwał na to, żeby w tak bezczelny sposób
robić z niego balona. Taka łazienkowa scena nie zdarzała mi się
pierwszy raz, zdarzały mi się już bardzo różne rzeczy, nawet
zmiana partnera w trakcie imprezy. Dzisiaj miałem jednak jakieś
dziwne wyrzuty sumienia i nie chciałem sprawiać Darkowi przykrości.
I bez tego ma ze mną krzyż pański, ciągle go przestawiam
i ustawiam. Choć on to chyba lubi — inaczej dlaczego znosiłby moje
towarzystwo? Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że od
momentu, gdy Krzyś pojawił się w drzwiach łazienki, dopiero teraz
pomyślałem o Darku — a w zasadzie tylko o konsekwencjach, jakie
z tej przygody mogłyby wyniknąć.

Wszedłem do pokoju. Darek na szczęście spał, obok na fotelu
drzemał nasz gospodarz. W kącie całowała się jakaś para, a na
parapecie Krzysztof majtał nogami i bezczelnie puścił do mnie
perskie oczko. Nie odpowiedziałem. Z trudem obudziłem Darka
i poczłapaliśmy na postój taksówek. W domu położyłem go do łóżka
— usnął natychmiast. I dobrze, pomyślałem, nie miałem ochoty
ani na rozmowy, ani tym bardziej na nieszczere czułości. Nie miałem
też ochoty spać.

Przez następne kilka dni z niepokojem oczekiwałem, czy Darek nie
zacznie rozmowy na temat Krzysia. Byłem przygotowany do
przedstawienia absolutnie przekonującej bajeczki, z której
wynikało, że Krzysio łże, Sebastian ma zwidy, a inni goście
mszczą się za moją oziębłość w stosunku do nich. Za cenę
spokoju i ciszy w domu, za cenę jego spokoju, byłem gotów skłócić
Darka z całym światem. Ale nic się nie działo. Darek był lepki
jak lep na muchy, słodki jak przesłodzona herbata. I było
spokojnie. Do dnia, kiedy pod nieobecność Darka do domu wmeldował
się „na minutkę” Krzyś. Nie wiem, który z nas okazał się
wtedy większą dziwką, dość, że bez jakichkolwiek wstępów
rzuciliśmy się na siebie. Nie myślałem wtedy o niczym — nawet
o tym, że to mieszkanie Darka i że za chwilę gospodarz może
przecież wrócić do domu. Zdarzali mi się różni faceci, zdarzało
mi się, że ciągnęło mnie do kogoś wbrew wszystkim
i wszystkiemu, ale nie zdarzyło mi się dotąd takie szaleństwo. I to
dla kogo? Przecież stu takich Krzyśków nie było wartych jednego
Darka! A jednak chciałem, musiałem go mieć.

Po pół godzinie siedzieliśmy już kulturalnie w fotelach
i popijali kawkę. Jeszcze przygładziłem mu rozwichrzone włosy i już
moglibyśmy witać Darka informacją, że Krzysztof jest tu od
minuty.

— Kiedy wracasz do domu? — spytałem niby obojętnie.

— Nie wiem dokładnie. Muszę wyskoczyć na kilka dni do znajomych,
wrócę może za tydzień… Na wszelki wypadek przyszedłem się
pożegnać.

— Szkoda — westchnąłem. I, niestety, mój żal był
autentyczny.

— No pewnie, że szkoda, moglibyśmy jeszcze nie raz przyprawić
rogi temu twojemu kochasiowi.

— Dlaczego jesteś złośliwy? — zaprotestowałem. — To, co
robiliśmy, nie ma z nim nic wspólnego. Właściwie dlaczego wy się
nie lubicie?

— Darek mówił, że mnie nie lubi? — zaśmiał się jakoś
dziwnie.

— Nie, ale nie sądzę, żeby za tobą przepadał.

— I wzajemnie. Ale nic ci nie powiem, niech on ci wszystko wyjaśni,
najlepiej w łóżku, to jest całkiem dobra scenografia do tamtej
historii. Ja nic nie opowiadam, ale co mi szkodzi trochę zatruć mu
życie.

— Nie rozumiem… — urwałem. Niemożliwe! Czyżby Krzysztof był
aż taką świnią? Czyżby robił to ze mną tylko dlatego, że…

— Masz dość głupią minę — zaśmiał się. — Nie dorabiaj
do tej przygody żadnych teorii. Po prostu podobasz mi się i…
doskonale to robisz. Liczę na powtórkę, pamiętaj.

Poklepał
mnie po ramieniu, cmoknął — i już go nie było. Rzuciłem się
do sprzątania mieszkania. W poczuciu winy? Chcąc zatrzeć ślady?
Może i dlatego, żeby nie myśleć, nie szukać odpowiedzi na to
jedno pytanie, którego nikomu nie mogłem zadać. Dobrze, że Darek
nie wie o niczym. Został nam jeszcze tylko tydzień. Żadnych
Krzyśków, żadnych skoków w bok — postanowiłem. I byłem pewny,
że w tym postanowieniu wytrwam. Chciałem w spokoju i bez żadnych
wstrząsów doczekać końca urlopu.

Następnego dnia wybraliśmy się z Darkiem do Świnoujścia. Sezon
się kończył, towarzystwo rozjeżdżało się już do domów
i mieliśmy szansę pobyć trochę sami. Rozłożyliśmy się
w grajdole, słońce prażyło, lekko zawiewał wiaterek. Nawet Darek
wyjątkowo przestał być namolny i landrynkowaty — rozleniwiło go
ciepło, rozmarzyły białe żagle na horyzoncie.

— Zobacz, jaki piękny jacht.

— Aha, rzeczywiście wspaniały — popatrzyłem w kierunku, który
wskazywał. — Zazdroszczę im. Wszystko zależy tylko od nich,
każdy dzień jest inny, każda chwila przynosi coś nowego,
niepowtarzalnego. To jest dopiero wspaniałe życie… — Mówiłem
to bardziej do siebie niż do Darka. Kiedyś takie żagle śniły mi
się co noc; pływało się wtedy po jeziorach mazurskich, a marzyło
o szerokich przestrzeniach mórz i oceanów.

— Ja też lubię podróże, ale wolę ziemię, tu czuję się
bezpieczniej.

— Czy ja wiem… Na tej bezpiecznej ziemi też zdarzają się
rzeczy dziwne i nieoczekiwane.

— Jednak co ziemia, to ziemia. Dużo jeździłem po świecie, ale
prawie zawsze pociągiem lub samochodem. Byłeś na Zachodzie? No
właśnie, sam widziałeś, że tam bez samochodu nie ma życia.
Włóczyliśmy się od miasta do miasta, od klubu do klubu.
Najczęściej pilotowali mnie gospodarze, a jeśli byłem sam, to
przewodnik „Spartakusa” zupełnie mi wystarczał, przynajmniej na
początek.

— Dlaczego nie ma w tym przewodniku naszej „Bryzy”?

— Chyba żartujesz — wzruszył ramionami — o nas tam prawie nic
nie ma. Napisali tyle, ile mogli, że dworce, że hotele, to
wszystko. Dzięki temu niezorientowane przyjezdne koleżanki mogą
trafić wyłącznie na dziwki z pikiet. Wszystko przez ten nasz
obskurantyzm i zakłamanie. Na Zachodzie podchodzi się do tego
zupełnie inaczej… U nas stale trzeba się ukrywać — sam wiesz,
jacy potrafią być ludzie. Zaszczucie jednego odmieńca to dla tak
zwanej opinii publicznej pestka. Nie liczy się, co ten ktoś myśli,
co czuje, jakim jest człowiekiem — liczy się tylko to, że jest
inny, że chce żyć po swojemu. Kiedyś już z tego powodu
zmieniałem pracę.

— Ale i tak jesteś w lepszej sytuacji ode mnie. Ja w Krakowie
trzymam się raczej z dala od naszych. W tym mieście wszyscy
o wszystkich wszystko wiedzą, muszę być kogoś zupełnie pewny, żeby
mu zaufać. A ty masz tu nie tylko wśród swoich, ale i wśród
innych przyjaciół, kumpli, którzy akceptują cię takiego, jakim
jesteś.

— Właściwie nie wiem, jak to z nimi jest. — Zamyślił się
chwilę. — Są wspaniali, tolerancyjni, nie muszę przed nimi
niczego kryć, niczego udawać. Czasami mogę nawet pogadać na te
tematy… Ale niekiedy wydaje mi się, że w ich stosunku do mnie
więcej jest filantropii niż autentycznego zrozumienia i akceptacji.
Choć w naszych warunkach — westchnął — to i tak bardzo dużo.
A tam — machnął ręką w nieokreślonym kierunku — tam te
rzeczy wyglądają zupełnie inaczej. Nikogo nie interesuje, jak
żyjesz, to, co robisz z własną dupą, jest twoją prywatną sprawą
i nikomu nic do tego.

— Może bierze się to stąd, że tam w ogóle mało kto interesuje
się drugim człowiekiem. Każdy myśli tylko o własnym domu,
własnych interesach, własnych kłopotach. To, co dotyczy innych,
liczy się o tyle, o ile ma wpływ na ciebie. No cóż, inny model
życia ukształtowany w innych warunkach.

— Nie sądzisz, że to lepsze od tego naszego wiecznego zakłamania?
Ciągle mówimy o drugim człowieku — to ponoć on jest
najważniejszy i to wokół niego wszystko się obraca. I co z tego?
Ano kończy się wszystko, gdy ten tak zwany drugi człowiek uzyskuje
nazwisko, imię, charakter i, nie daj Bóg, jakąś inność. Dla
takiego konkretnego drugiego człowieka jest tylko jedno miejsce —
getto dla nieprzystosowanych. Dla nas też. Ale dość o tym, bo
wpadnę w chandrę. Chodź — zaczął zbierać rozrzucone na piasku
ciuchy — idziemy na piwko.

Szliśmy
przez wydmy, a on mówił dalej:

— W przyszłym roku pojedziemy do Paryża. Mam tam wspaniałych
przyjaciół: stewarda z „Air France” i dziennikarza. Są razem
od kilku lat; aż dusza rośnie, kiedy widzi się to ich stadło. A u nas? Owszem, zdarzają się takie małżeństwa, ale są to prawdziwe
wyjątki. I tylko jeden Bóg i oczywiście oni sami wiedzą, ile ich
to kosztuje i ilu wymaga wyrzeczeń.

Większość plażowiczów zaczynała popołudniowe ochlaje właśnie
w „Mimozie”. Mały pawilon z kilkoma stolikami osłoniętymi od
słońca kolorowymi parasolami był po prostu przedłużeniem plaży.
Wpadało się tu na jednego czy drugiego, czasem zostawało do
późnego popołudnia. Jedzenie było tu kiepskie, za to wybór
alkoholi całkiem niezły. Dawniej panował tu tłok przez cały
dzień, teraz sezon już się kończył, powoli wszystko zaczynało
się wyludniać. Bez problemu znaleźliśmy wolny stolik, a kelnerka
wyjątkowo szybko przyjęła od nas zamówienie.

— Dziwię ci się, Darku — nawiązałem do naszej dyskusji
z plaży — że jeszcze podniecają cię te sprawy. W twoim wieku? —
Uśmiechnąłem się lekko, widząc, że poczuł się urażony. —
Ja o tym już nie myślę. Trzeba żyć w takich warunkach, jakie są,
trzeba umieć się do nich przystosować. Na cholerę mi dodatkowe
frustracje? Czy nie wystarczy, że mam problemy ze sobą, czy
naprawdę muszę jeszcze cierpieć za miliony, za miliony anonimów
na dodatek?

— Andrzej, byku!

Nagłe klepnięcie w plecy wprasowało mnie w krzesło. Obejrzałem
się.

— Marek?! Ty tutaj? Nieprawdopodobne, własnym oczom nie wierzę! —
Uścisnąłem go serdecznie. — Minęło tyle czasu, a ty nic się
nie zmieniłeś.

— No popatrz, mieszkamy od siebie o osiemdziesiąt kilometrów,
a spotykamy się po czterech latach na drugim końcu Polski, co za
traf! Cholernie się cieszę, stęskniłem się trochę za twoim
wrednym pyskiem. Dlaczego przestałeś pisać?

— Zdaje mi się, że to ty nie odpowiedziałeś na mój list… —
Spojrzałem na Darka. Tak, to nie jest zbyt dobry układ, ale może
Marek nie wyczuje, co jest grane.

— Poznajcie się — powiedziałem swobodnie. — To jest Marek,
kumpel ze studiów, a to Dariusz, mój szczeciński przyjaciel
i opiekun.

— Miło mi pana poznać — wyciągnął rękę Darek. — Myślę,
że zechce pan przysiąść się do nas, zapraszam w swoim i Jędrka
imieniu.

— Nie bądź taki oficjalny! — klepnąłem go w ramię. — Marek
to mój najlepszy kumpel ze studiów, niejedno razem przeżyliśmy
w latach trudnych, lecz wspaniałych. Żyliśmy jak bracia, a matką
naszą sławetna AGH — uśmiechnąłem się do Marka.

— Jeżeli tak, to bracie mojego przyjaciela, musimy wypić brudzia.

I rozgadaliśmy się z Markiem o dawnych sprawach i wspólnych
znajomych. Darek z konieczności był tylko kibicem, ale wcale nie
czuł się z tym źle. Udzieliło mu się po trosze moje ożywienie
i radość. Siedzielibyśmy tak do późnej nocy, gdyby nie Marek.

— Kochani! — zreflektował się nagle. — Muszę lecieć, zaraz
kolacja.

— Kichaj to stołówkowe żarcie, chodź z nami, wybieramy się
z Darkiem do knajpy na obiadokolację — zaproponowałem, szukając
wzrokiem zgody Darka.

— Poszedłbym chętnie, ale dziś nie mogę. Mógłbym być do
waszej dyspozycji po kolacji.

— Skoro Marek musi teraz wrócić do siebie, to moglibyśmy umówić
się — spojrzał na zegarek — powiedzmy o siódmej przy przystani
wodolotów. Zapraszam do mnie na małą wódeczkę z zagrychą. No
co, jest zgoda?

— Ja akceptuję. A ty, Marku?

— Z największą ochotą.

— Tylko pamiętaj — przypomniał mu Darek przy rozstaniu — że
Szczecin jest dość daleko. Na wszelki wypadek uprzedź, że nie
wrócisz na noc. Jakieś łoże zawsze się znajdzie…

Dopiero w knajpie przy kolacji zacząłem analizować wydarzenia. To
prawda, że spotkanie z Markiem było miłą niespodzianką. Zawsze
go lubiłem, spędzaliśmy mnóstwo czasu razem — na rajdach,
imprezach klubowych, nie mówiąc o dwóch wspólnych latach
w akademiku. Nic się nie zmienił. Sympatyczny jak dawniej, wesoły.
Przystojny. W tamtych latach ciągle latały za nim baby. Czarny,
wysoki, barczysty — i te jego śmiejące się oczy, ta falowana
czupryna — to wszystko przyciągało dziewczyny. Choć on raczej
ich unikał. Sam zabrałbym się za niego, gdyby nie to, że bałem
się — bałem się dekonspiracji, bałem się, że stracę jego
przyjaźń, kiedy dowie się, kim jestem. Tym bardziej że on
odrzucając awanse dziewcząt, tłumaczył to tym, że na studiach
nie ma co zasłaniać sobie świata pieluchami, że swoją panią
znajdzie wtedy, gdy przyjdzie na to czas. Prawdziwy chłopski syn —
konsekwentny w dążeniu do celu. A może tylko uparty… Wyjechał
do tych swoich Katowic i kontakt urwał się po kilku listach. O jego
dalszych losach dowiadywałem się od wspólnych znajomych, którzy
go czasem spotykali. I oto tu, na krańcu Polski, nagle on sam. Czyż
nie powinienem się cieszyć? Toteż cieszę się. A jednak…
W gruncie rzeczy to jest jednak komplikacja. Trzeba było nie zgadzać
się na wspólne spotkanie, można było się z niego jakoś wyłgać.
Teraz już na to za późno.

— O czym myślisz? Prawie nic nie jesz… — Darek był
w znakomitym nastroju. — Może boisz się, że twój przyjaciel może
opowiedziać mi coś ciekawego o tobie? A może o was, co? —
uśmiechał się. — Dobrze, że nie jestem zazdrosny o przeszłość.
Choć to wasze spotkanie na drugim końcu Polski jest dość
podejrzane. Tak między nami, to całkiem ładny z niego
chłopiec. Od razu widać, że to jeden z naszych, ja w tych sprawach
mam dobro oko.

— Zwariowałeś! — Poczułem na sobie spojrzenia kilku
ciekawskich. — Masz chyba nierówno pod sufitem! — ciągnąłem
już ciszej. Marek nie jest taki, o niczym nie wie i mam nadzieję,
że od ciebie się nie dowie. Obiecaj mi, Darku — prosiłem. —
Błagam cię, żadnych aluzji, żadnych żartów, żadnych gestów.

Marek czekał na nas na przystani i popłynęliśmy razem. Byłem
trochę spięty, ale Darek grał fair, nie mogłem mu nic zarzucić.
Czy mogłem się czegoś obawiać? Chyba za dużo łączyło nas
z Markiem w przeszłości, żeby nawet takie odkrycie mogło spowodować
zerwanie znajomości. Jednak wolałem nie ryzykować. Nieraz już
przekonałem się, jak mało znamy innych ludzi, jak bardzo nie
potrafimy przewidywać ich reakcji. Przecież znam Marka, kiedyś
przynajmniej znałem go dobrze. A teraz nie wiem: przyjąłby to
obojętnie, czy może byłby zszokowany, okazałby niechęć, wstręt
czy współczucie? Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić, a sprawdzać
nie miałem ochoty.

— Wchodźcie do środka — Darek otworzył drzwi i zapraszał
szerokim gestem. — Mam trochę bałaganu, ale chyba nie będzie wam
to przeszkadzać. Zresztą jak z każdym faktem obiektywnym, trzeba
się z tym po prostu pogodzić.

Rozsiedliśmy się. Darek przygotowywał w kuchni napoje i jedzenie,
a Marek opowiadał o swoim życiu w Katowicach.

— Od kilku lat nic się nie zmienia — kończył swoją opowieść.
— Dalej pracuję na dole w kopalni. Tylko dzięki temu mam szansę
zdobyć szybko mieszkanie. Na razie korzystam z dość kosztownej
uprzejmości kolegi, którego oddelegowano na kilka lat do NRD.
Siedzę sobie w jego mieszkaniu jak u Pana Boga za piecem i czekam na
własne. Jakoś się żyje. Praca trudna, ale ciekawa. Na urlop
miałem iść za miesiąc, ale u nas o wszystkim decyduje produkcja;
wypchnęli mnie teraz, bo unieruchomili mój oddział. Wybierałem
się na włóczęgę w Bieszczady, tymczasem ktoś zwrócił
w ostatniej chwili skierowanie do Świnoujścia i… Wiesz, że nam,
kawalerom, łatwo podjąć decyzję. Wylądowałem tutaj.

— Kto ląduje? — zapytał Darek, wchodząc z tacą zastawioną
półmiskami i szklankami. — Zróbcie miejsce, żebym mógł to
porozkładać. Kto co pije? My z Jędrkiem gin, a ty?

— Od kiedy pijesz to świństwo? — skrzywił się Marek. —
Jeśli jest wybór, to wolałbym czystą.


Jest „żyto”, przynoszę butelki i do roboty, koniec tête-à-tête.

Rozsiadł
się obok mnie w fotelu. Milczał. Słuchał naszych wspomnień,
zaczynających się sakramentalnym „a pamiętasz…”. Początkowo
co rusz zaczepiałem o niego wzrokiem, zastanawiając się dość
nerwowo, na ile można by poznać z wyglądu i zachowania Darka, że
jest ciotą. A na ile z mojego? I cóż on, na miły Bóg, może
widzieć ciotowskiego w Marku?! Jednak wkrótce przestałem o tym
myśleć. Humor poprawiał mi się proporcjonalnie do ilości
wypitego alkoholu.

— W Świnoujściu wydawało mi się, że jesteś jakiś taki
sztywny, taki drętwak — włączył się do rozmowy Darek. —
Okazuje się, że pierwsze wrażenie może być bardzo mylące.
Cieszę się, że odnaleźliście się z Andrzejem i że spotykamy
się u mnie.

— Ja też się cieszę, że cię poznałem. Nigdy dotąd —
z uszanowaniem schylił głowę Marek — nie stykałem się z ludźmi
sztuki.

— No to proponuję zdrowie gospodarza — powiedziałem, myśląc
równocześnie: oj, Marku, z „takim” też jeszcze się nie
stykałeś.

Wszystko szło dobrze. Żeby tylko Darek nie zaczął po kilku
drinkach swoich stałych numerów — maślane oczy i teksty w stylu
„miłość, tęsknota, samotność”. On to tak lubi. Diabli
nadali Marka w tym cholernym Świnoujściu! Trzeba było siedzieć na
tyłku w Szczecinie, od początku nie miałem ochoty na ten wypad.
A swoją drogą prędzej mógłbym spodziewać się śmierci niż
takiego spotkania. Co za cholerne zbiegi okoliczności… Choć gdyby
nie Darek i nie ten układ — myślałem z żalem — naprawdę
cieszyłbym się z kilku godzin z nim spędzonych.

— Kiedy wracasz do domu? — zapytał nieświadomy niczego Marek.
— Może pojedziemy razem?

— Nic z tego. Tutaj siedzę jeszcze tydzień, ale później
wybieram się w rundkę po Polsce. Raz na rok wypada odwiedzić
rodzinę.

— Ja zostanę dłużej. Co prawda wczasy trwają jeszcze tydzień,
ale urlop mam do końca miesiąca i już wynająłem pokój na
dalszy pobyt, W takim fajnym domku z mansardą tuż obok „Hutnika”.
Widok na morze i w dodatku całkiem przyzwoita cena…

Przerwał
mu dzwonek do. drzwi.

— Ki diabeł?! — Darek wydawał się zaskoczony. — Nikogo nie
zapraszałem. Chociaż moi koledzy to straszne chamidła, potrafią
obudzić i w nocy, kiedy chce im się wódki — mówił, kierując
się do drzwi.

— Któż mógł się przywlec? — myślałem zaniepokojony.
Z przedpokoju dobiegały tylko niewyraźne dźwięki. Wreszcie drzwi
otworzyły się i prawie wtoczył się przez nie Sebastian, w ręce
trzymał butelkę żytniej. Za nim z wyrazem rezygnacji na twarzy
wszedł Darek. Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia. No tak,
pomyślałem, tylko jego tu brakowało!

— Wybacz, Andrzeju! Darka już przeprosiłem… — zachwiał się
lekko. — Nie powinienem tu przychodzić, teraz, kiedy ma takiego
gościa… Jestem świnią — wiem. Ale mam taką chandrę, że nie
mogłem już sobie sam dać rady. Przytulcie — wyciągnął
błagalnie ręce — pomóżcie człowiekowi w ciężkiej chwili…
Służę tym samym w każdym momencie, kiedy tylko was przyciśnie.

— Masz jak w banku — wzruszył ramionami Darek — że kiedyś
odpłacę ci pięknym za nadobne. A teraz siadaj już i nie marudź.
A prawda, wy się nie znacie: to jest Marek, kolega Andrzeja z czasów
studiów. Właśnie przerwałeś im barwne studenckie wspominki…
A to jest, Marku, Sebastian — od pierwszego września chluba
warszawskich teatrów.

— A pewnie, pokażę im, gdzie raki zimują — powiedział
Sebastian, osuwając się w fotel. — Jesteście kochani, że nie
wykopujecie mnie na głód, chłód i poniewierkę…

— Gorąco bije ci na mózg — jęknąłem. — Przecież jest co
najmniej 25 stopni ciepła.

— Mówię o chłodzie i głodzie uczuć, na co temperatura
powietrza nie ma żadnego wpływu. Natomiast ma wpływ atmosfera
międzyludzka. Za atmosferę, moi drodzy! — Wypił, nie czekając
na nas, a widząc, że Darek nakłada mu na talerz jedzenie,
zaprotestował — Nie wysilaj się, teraz nie pomoże mi już żaden
podkład, piję od rana.

— To niezbyt zdrowo — uśmiechnął się Marek. — Podobno nie
należy zaczynać z rana, chyba że jest to ciąg dalszy poprzedniego
wieczoru.

— Kontynuuję od przedwczoraj — westchnął Sebastian. —
Pobalowaliście i poszliście sobie, a mnie na karku został,
niestety, Piotrek. Wszystko przez to, że ta „jego” przyssała
się do lalusia, z którym przyszedł Tadek, i cały układ się
pokopał. Tadek najpierw strzelił w pysk swojego. Poszły dwa
kryształy i, przykro mi, Darku — twoja rzeźba… Potem strzelił
drzwiami i o mało nie rozwalił futryny, bo to przecież kawał
chłopa. Piotrek został, jeszcze miał nadzieję, tym bardziej że
Tadziowa po praniu zupełnie nie nadawała się do użytku. Ale tamci
pocieszyli się wzajemnie i biedaczek został na lodzie. Skoro świt
zaczął znowu chlać. Po południu wpadliliśmy do „Bryzy”.
Szukał go, chciał jeszcze raz spróbować… Skończyło się tym,
że przywlókł jakiegoś szczeniaka do mnie. Matka Piotra to cudowna
kobieta, ale te jego ciągle nowe „wynalazki” wychodzą jej już
bokiem. Zresztą od ostatniej kradzieży on sam boi się sprowadzać
do domu dopiero co poznanych małolatów. No więc piliśmy dalej…
— urwał, żeby po chwili wybuchnąć — Cholera jasna! Nie ma
imprezy, żeby nie kończyła się skandalem! Czy oni naprawdę nie
mogą powstrzymać tej swojej chcicy? Dla nich każda impreza to
okazja do wymiany krwi, jakby nie mogli wytrzymać tych kilku godzin
przy jednym… Zresztą ostrzegałem Piotrka, żeby nie brał się za
tę szmatę, która zmieniała chłopaków jak modelka stroje. A ten
naiwny mówił: „Tak było kiedyś, ale teraz potrzebuje kogoś na
stałe, potrzebuje właśnie mnie, sam mi to powiedział”.
Potrzebował — całe dwa tygodnie, dopóki nie spotkał kogoś
nowego, kto dał się zerwać.

Sebastian gadał jak nakręcony. Darek, pomny naszej umowy, próbował
mu początkowo przeszkodzić, powstrzymać go przed powiedzeniem
czegoś, co mogłoby wywołać jakieś skojarzenia Marka, jednak nie
był w stanie opanować pijackiego słowotoku. W dodatku Sebastian
czuł się dziś gwiazdą wieczoru, i to przy zupełnie nowej
publiczności. Zazwyczaj bawiły mnie takie opowieści — przecież
to nie ja dostałem po pysku i nie moje mieszkanie demolowano, widz
najlepiej bawi się na cudzy rachunek. Opowieść Sebastiana była
jak lawina schodząca zboczem góry, niszczyła wszystko. Z napięciem
obserwowałem Marka. Nigdy nie umiał ukrywać swoich odczuć,
dawniej zawsze czytałem z niego jak z książki. Może wyczuł
napięcie wiszące w powietrzu, bo słuchał nie odrywając oczu od
Sebastiana. Nagle drgnął… Właśnie padły słowa „przywlókł…
szczeniaka…” — spojrzał na mnie, szukając jakiegoś
wyjaśnienia, i szybko uciekł wzrokiem z powrotem do Sebastiana.
W jego oczach był popłoch, a może wstręt? Nie wiem, byłem
spanikowany prawie tak jak on. Wszystko toczyło się bez mojego
udziału, wszystko nagle się wyjaśniło i każde następne zdanie
musiało tylko potwierdzać ten jedyny możliwy wniosek. Marek szybko
się opanował; ktoś obcy w ogóle nie zauważyłby jego
zdenerwowania, ale ja dobrze znałem ten skupiony wyraz twarzy…
Chciałem go oszukać, jakoś dać mu znać, że to tylko takie
żarty, taki kabaret, w którym żaden z nas tak naprawdę nie bierze
udziału. Ale on już na nic nie czekał, on już wiedział. Cała ta
historia byłaby może dla niego zabawna, gdyby nie to, że to ja
gram w niej jedną z ról. Diabli nadali tego Sebastiana! I w ogóle
diabli nadali spotkanie z Markiem, zaproszenie Darka, to jego
mieszkanie traktowane przez wszystkich jak hotel, a przez wielu jak
konfesjonał. Jakże potwornie musi czuć się Marek, odkrywając we
mnie tak „oryginalną” cechę… Wszystko przez tę moją
mimikrę, wszystko przez to, że tak bardzo nie chciałem wtedy,
w Krakowie, stracić w nim przyjaciela, wiedziałem przecież, że jego
solidne, chłopskie poczucie przyzwoitości nie pozwoli mu
zaakceptować tej mojej odmienności. Nie ośmieliłem się dać mu
odczuć, że interesowałby mnie nie tylko jako kumpel, w ogóle nie
dałem niczego po sobie poznać… Było to moje jedyne oszustwo
w stosunku do niego, popełnione w jego i moim interesie. Czyżby ta
okupiona ogromny m wysiłkiem przyjaźń miała się teraz skończyć?
Bo przecież od dziś każda rozmowa musiałaby omijać wspomnienie
tego spotkania, każde imię męskie wywoływałoby pytające
spojrzenie:

— On też?!

A to się narobiło! W zasadzie nie ma już co ratować, stało się
coś strasznego. Te cholerne zbiegi okoliczności…

— Andrzejku… — Drgnąłem, wyrwany z zamyślenia dotknięciem
dłoni Darka. Odruchowo cofnąłem rękę, sięgnąłem po papierosa.
— Śpisz czy myślisz? Sebastian szuka u nas odprężenia po swoich
ostatnich przeżyciach z Tadziem, twój przyjaciel wyraźnie się
nudzi, a ty… Gdzie byłeś? W Krakowie? W Katowicach? Chciałbym
być z tobą.

Jasne, Darek ma rację, nie ma sensu już nic ukrywać. Nawet teraz,
a może zwłaszcza teraz Marek konsekwentnie unikał mojego wzorku.
A przecież Darek tym gestem i tymi słowami postawił kropkę nad „i”.
Kości zostały rzucone, pomyślałem wisielczo, mogę tylko liczyć
na dyskrecję Marka, nie mam się już dokąd wycofać — wie
wszystko. Wszystko? To znaczy co? Że jestem homoseksualistą? Że
oni dwaj też są tacy? Że trafiło mu się dziwne towarzystwo? Ależ
na litość boską — znam dziwniejsze! Przecież to też jest dla
ludzi, a pedalstwo nie oznacza, że ludźmi nie jesteśmy. Początkowo
było mi Marka żal; miał pecha, trafiając na całe to
przedstawienie, lepiej byłoby, gdyby żył sobie dalej w głębokiej
niewiedzy i świętej naiwności. Jednak teraz tylko mnie złości.
Niech nie próbuje nas tu sądzić, niech nie robi takiej miny, jakby
on jeden był tu sprawiedliwy i niewinny. Zresztą mógł wyjść,
kiedy zorientował że towarzystwo mu nie odpowiada, może wyjść
w każdej chwili. Niech go diabli, idę na całość.

— Przepraszam was bardzo — powiedziałem spokojnie — ale
właśnie zastanawiałem się nad tym, co decyduje, że człowiek
jest dobry lub zły, że rani drugich, choć wcale nie ma na to
ochoty. To historyjka Sebastiana nastroiła mnie filozoficznie… Jak
to się dzieje, że nie potrafimy ze sobą wytrwać nawet wtedy,
kiedy jest nam ze sobą dobrze?

Pomyślałem o Krzysztofie, o tym, że przecież ja też się z nim
zeszmaciłem, choć wcale się za szmatę nie uważam. Gdyby nas
wtedy złapano, poszedłby może jeszcze niejeden kryształ…
Sebastian mówił o „wymianie krwi” — może to wcale nie jest
tak, może w ogóle trudno tu szukać czyjejś winy…

— Jest taki gruziński toast — mówiłem bardziej do Marka niż
do nich — jeśli chcesz być szczęśliwy jeden dzień — napij
się wina, jeśli chcesz być szczęśliwy jeden rok — ożeń się,
jeśli chcesz być szczęśliwy całe życie — szukaj przyjaciół.
Mówiąc wielkie słowa o miłości, nie potrafimy się ze sobą
zaprzyjaźnić, to jest chyba źródło naszych klęsk. No to,
chłopcy, za przyjaźń — podniosłem kieliszek — i za nasze
szczęście. Niech będzie krótkie, jeśli tak zdarzy los, ale
piękne. I niech w ogóle będzie.

— Pięknie to powiedziałeś. — Darek znowu pogładził moją
dłoń.

Tym razem już jej nie wyrywałem i nie patrzyłem na Marka. Jeśli
nie stać go na ludzkie podejście do przyjaciela, nawet do byłego
przyjaciela, to nie jest nic wart. Nie wiem, jak zachowałbym się na
jego miejscu, ale chyba próbowałbym jakoś zrozumieć, nie
przekreślałbym tego, co było. Mógłby powiedzieć cokolwiek, coś
zupełnie obojętnego, po prostu dać znać, że nie potępia, że
się nie brzydzi, że może przyjaźnić się ze mną dalej — mimo
wszystko. A on robił, co mógł, żeby na mnie, na nas nie patrzeć.
Całą swoją uwagę skupił na tym, który mu został, na
Sebastianie, który chętnie zagarniał go pod swoją opiekę.
Chciałem krzyknąć: Popatrz na mnie! Czy po tym, co tu zaszło,
zmieniłem się choć trochę? Jestem przecież taki sam, taki,
jakiego lubiłeś, z jakim chciałeś mieszkać, uczyć się
i pracować. Kiedyś akceptowałeś mnie bez reszty, kiedyś tak bardzo
nie chciałeś się ze mną rozstać, że na wszelkie sposoby
usiłowałeś załatwić sobie pracę w Krakowie. A dziś, z powodu
jednego wieczoru, z powodu tego jednego odkrycia chcesz wszystko
przekreślić? Dlaczego? Czyżby to rzeczywiście znaczyło aż tak
wiele? Widziałem go kątem oka, jego wymuszone zainteresowanie
kolejnymi opowieściami Sebastiana, jego skrępowanie, jego wstyd.
Darek też wyczuł jego niechęć i moje napięcie. Zapalił świece,
puścił nastrojową muzyczkę i przysiadł bliżej mnie.

— Chciałbym, żebyś się dobrze czuł — szeptał mi do ucha,
a ja miałem wrażenie, że Marek to słyszy, że musi to słyszeć. —
Chciałbym, żebyś zapomniał o troskach, o głupocie ludzi, żebyś
myślał tylko o tym, że bardzo cię…


Cicho! — przerwałem mu. — Nie budź licha. Niech będzie jak
jest. Tylko dzisiaj nie wymagaj ode mnie zbyt wiele, to wszystko
dzieje się tak szybko.

— Wiem, za szybko — rzucił spojrzenie na Marka. — Wiem, że
głupio się czujesz, też miewałem podobne przygody i po każdej
zostawał kac. Szkoda, bo myślałem, że on to zrozumie, myślałem,
że on to zna…

— Nie gadaj głupot! — przerwałem, nadal chciałem chronić
Marka, nadal sądziłem, że taka ochrona jest mu potrzebna. —
Zagadaj do Sebastiana, zaczyna mi się nie podobać to, co robi.

— O co ci chodzi? Przecież wiesz, że jeśli ten twój mały nie
zechce, to Sebastian da mu spokój. Niech sam się broni, jest
dorosły, chcesz się denerwować jeszcze za niego?

Miał rację. Dlaczego mam Markowi ułatwiać życie i podejmować za
niego decyzje? Udawałem, że wsłuchuję się w muzykę, przymknąłem
oczy i obserwowałem ich przez rzęsy. Oto ironia losu — bawiłbym
się tą scenką doskonale, gdyby to nie był Marek. Sebastian
nacierał całym ciałem, przechylając się przez poręcz fotela,
Marek zaś równie mocno odchylał się do tyłu, usiłując cały
czas zachować spokój. Cicho rozmawiali. Choć trudno nazwać
rozmową monolog Sebastiana przerywany od czasu do czasu krótkimi
odpowiedziami Marka. Zrzucił z kolana dłoń Sebastiana, zmusił go
do cofnięcia ręki z oparcia fotela — wszystko z przylepionym do
ust uprzejmym uśmiechem. Zastanawiałem się właśnie, jak długo
zamierza to jeszcze ciągnąć, kiedy, nie zaszczyciwszy mnie nawet
spojrzeniem, zwrócił się do Darka:

— Wiesz, będę już musiał iść, za pół godziny mam pociąg
do Świnoujścia.

— Zostań jeszcze — bez przekonania poprosił Darek. — Mógłbyś
spać tutaj, jest wolne łóżko.


Nie, naprawdę muszę już iść.

— Szkoda. — Darek wstał i zwrócił się do mnie: — Może
odprowadzimy go na postój? O tej porze nie powinno być kłopotu
z taksówkami…

— Nie — Marek stanowczo odmówił. — Nie chcę wam psuć
wieczoru, dam sobie radę.


To ja go odprowadzę. — Sebastian sięgnął po saszetkę. —
Dobrze mi się u was siedzi, ale też już powinienem wracać do
domu.


Nie! — Po raz trzeci z wyczuwalną paniką w głosie zaprotestował
Marek. — Ja naprawdę trafię, a wy bawcie się dalej.


Mam już dość, bawię się od dwóch dni. Ktoś wreszcie musi
posprzątać moją chałupę, a nie widzę innych chętnych poza mną.
No, zbieraj się, idziemy. Zresztą możemy jeszcze wpaść na
jednego w jakimś normalnym lokalu, bo ci dwaj tak zajmują się
sobą, że goście czują się osamotnieni.


Nie zauważyłem, żebyś kiedykolwiek czuł się osamotniony —
powiedziałem spokojnie, myśląc z goryczą, że tym jednym zdaniem
Sebastian wydał na mnie ostateczny wyrok.


Dziękuję bardzo za gościnę. — Marek już był przy drzwiach,
wyraźnie miał ochotę uciec. Nie miał natomiast ochoty uścisnąć
mojej dłoni. — Muszę już lecieć, wybaczcie, ale chciałbym
zdążyć na ten pociąg. Cześć. — Wyszedł, energicznie
zatrzaskując za sobą drzwi.


No to ja też lecę — Sebastian uśmiechnął się lekko. — Zdaje
się, że on jeszcze nie wie, że naprawdę potrzebuje mojej opieki.
Masz bardzo sympatycznego przyjaciela, Andrzejku — dodał, już
wychodząc.

Zostaliśmy
sami. Darek wreszcie mógł się do mnie przytulić, nacieszyć się
mną bez udziału wścibskich oczu. A ja byłem tym wszystkim
potwornie zmęczony. Gdyby nie ten cholerny Sebastian, wszystko
potoczyłoby się inaczej, zgodnie z planem. Marek nie czułby się
oszukany, a ja nie czułbym się tak… tak bardzo inny.


O czym myślisz? — Oddech Darka łaskotał mnie w ucho. — O Marku,
prawda? Nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze. Zobaczysz,
jeszcze będzie ci wdzięczny… Sebastian lubi dziewice i potrafi
z nimi postępować.


Przecież tłumaczę ci od początku, że Marek nie jest taki. —
Nie miałem już sił, żeby protestować ostrzej. — Tylko dlatego
nigdy się do niego nie dobierałem, tylko dlatego prosiłem cię
o dyskrecję na dzisiejszy wieczór i tylko dlatego tak mnie
zdenerwował ten twój zbzikowany kumpel.


W porządku, nie złość się — przytulił się do mnie. —
Przecież grałem fair, nie możesz mieć do mnie pretensji, prawda?
A to, że Sebastian tak łatwo go nie puści, to pewne. On wyczuł
to, co ja, Marek jest, przepraszam, mógłby być nasz. I spróbuje
to wykorzystać, nie na darmo tak się palił, żeby go odprowadzić.

Nie
chciałem się już spierać, w ogóle nie chciałem myśleć
o Marku. Sam nie wiem, co odpowiadałoby mi bardziej — czy to, że
Marek traktowałby mnie jak wredną ciotę, czy to, żeby sam był
taki. Byłby to nawet niezły numer, gdyby okazało się, że
ukrywaliśmy przed sobą to samo. Ale to niemożliwe, świadczy o tym
jego dzisiejsza reakcja. Gdyby coś takiego przytrafiło się mnie,
gdybym to ja, będąc ciotą, odkrył to samo u starego przyjaciela,
powiedziałbym: Zobacz, straciliśmy tyle czasu, mogło być jeszcze
piękniej, niż było. Bo przecież mogło być piękniej — właśnie
z Markiem, właśnie wtedy, w naszej akademikowej dziupli. Może
teraz nie byłbym taki cyniczny, może ominęłoby mnie wiele
przykrych doświadczeń, jakich od tamtych czasów nie szczędziło
mi życie. Ale nie mogło tak być, bo — Marek taki nie był i nie
jest!

Następnego
dnia przyszedł telegram, który nieco zmodyfikował nasze plany —
Darek musiał natychmiast wyjechać na dwa dni. Był zrozpaczony.


No muszę, Jędruś, muszę! Mama chora, nie mogę jej zostawić
samej, muszę się pokazać choć na chwilę. Potrzebuje mnie,
rozumiesz? A na razie nie mogę cię do niej zabrać… Na pewno
chciałaby cię poznać, tyle jej już o tobie mówiłem… Ale kiedy
jest chora, nie mogę sprawić jej kłopotu dodatkowym gościem,
wybacz.

Spakował
się w pół godziny, przekazując równocześnie dziesiątki
zakazów, próśb oraz żądań, i… wyjechał. Poszedłem więc do
„Bryzy” — tylko po to, żeby być może spotkać Sebastiana,
żeby dowiedzieć się… Sam już nie wiedziałem czego. Jak zwykle
rozsiadłem się na barowym stołku, po chwili już miałem
towarzystwo Darkowych przyjaciół i każdemu musiałem tłumaczyć,
dlaczego jestem dziś sam. „Nie na długo wypuścił cię spod
kurateli — śmiał się jeden z nich — masz dla siebie tylko
jedną noc. Ja nie dałbym ci nawet tyle wolnego”. Sebastiana nie
było. O dziesiątej nieco rozczarowany wróciłem do domu,
o jedenastej położyłem się do łóżka, o dwunastej do drzwi
zadzwonił Krzysztof.

— Dowiedziałem się właśnie, że jesteś wolny, i postanowiłem
sprawdzić, czy mnie jeszcze pamiętasz — uśmiechnął się od
drzwi.

— Ale… — zająknąłem się. Nie, pomyślałem, nie powinniśmy
tego robić. Darka nie ma, ale może się jakoś dowiedzieć. Nie
chcę, żeby się dowiedział! Nie wolno mi tego robić. I zupełnie
wbrew sobie powiedziałem — Cieszę się, że cię widzę. Mówiłeś
przecież, że wyjeżdżasz na kilka dni, nie spodziewałem się
ciebie…

— Ja