Strona główna » Obyczajowe i romanse » Nienawiść to połowa zemsty

Nienawiść to połowa zemsty

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65595-91-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nienawiść to połowa zemsty

21 kwietnia 1870 roku w Dilesi, mieście na beockim wybrzeżu, greccy rozbójnicy porywają czterech wysoko urodzonych Europejczyków, co staje się bezpośrednią przyczyną kryzysu na linii Grecja – Wielka Brytania. Po dziesięciu dniach mężczyźni zostają zamordowani. Wydarzenia te przeszły do historii jako masakra w Dilesi i zwróciły Europę przeciwko Grecji oraz odsłoniły głęboko zakorzenione powiązania polityków ze sprawcami.

21 kwietnia 2013 roku: brutalne morderstwo członków europejskiej trojki w jednym z hoteli w centrum Aten znów wywołuje falę niechęci wobec Grecji. Ta zaś, w samym środku wieloaspektowego kryzysu, po raz kolejny otrzymuje łatkę „czarnej owcy”. Zakodowana wiadomość zostawiona na miejscu zbrodni powiąże zdarzenie z masakrą w Dilesi.

 

Greccy rozbójnicy z przeszłości powracają do życia.

Polecane książki

Publikacja pokazuje materialnoprawne, procesowe i kryminologiczno-wiktymologiczne aspekty przestępstwa zgwałcenia. Referaty ( ) stanowią pogłębione studia przedmiotu, przygotowane na podstawie aktualnego stanu prawa nie tylko polskiego, ale i europejskiego oraz międzynarodowego. Przedstawiają w szc...
Europa, 1939 rok Nad światem zbierają się ciemne chmury, wybuch wojny jest tylko kwestią czasu. Jednak elity balują i bawią się w ekskluzywnych klubach, w których królują dekadencja i perwersja. Jedynym zmartwieniem tych ludzi jest zaspokojenie własnych żądzy... Lady Eve Marlowe ma wszystko, co potr...
Czy chodząc do zwykłej podstawówki, można przeżyć niecodzienne przygody? Oczywiście! Wystarczy być Gieśkiem – pełnym humoru, nieco zuchwałym, odważnym i psotnym dziewięciolatkiem z klasy III G.Krzysiek, Czesiek i Misiek wplątują się w kolejne awantury, walczą z porywaczem, polują na czarownice, wywo...
ONA – Zuza, lat 45, rozwiedziona lekarka, matka studiujących bliźniaków. Ładna, ciepła, z lekką nadwagą w przeszłości, obecnie BMI w normie. Lubiana przez pacjentów i przyjaciół, ale nieco znużona swoim życiem. Czuje się jak chomik w kołowrotku. ON – Maks, bogaty przedsiębiorca, początkowo podają...
Przecież nie ma lepszych wierszy od tych "Wtórych" ni od "Pierwszych" "Pierwsze" dzieci nauczają, co to przyjaźń, co to miłość i tęsknota Gdy zwierzęta opiewają, jak to dzieci swe wychować. A te "Wtóre" to o szkole powiadają, jak literki wstawiać pierwsze, Jak je czytać i o nutkach, które można wyśp...
Poradnik do Horizon: Zero Dawn zawiera obszerny i szczegółowy opis gry. Znajdziesz w nim opis przejścia wszystkich zadań głównych i pobocznych, wraz z poradami dotyczącymi ich wykonania. Dowiesz się m.in. jak oswajać zwierzęta, polować na bestie czy pokonać najsilniejszych bossów. W poradniku umiesz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Emilios Solomou

Cha­ri­so­wi

Roz­dzia­ły ‌ozna­czo­ne ‌literą „E” przed­sta­wia­ją ‌zda­rze­nia ‌praw­dzi­we. ‌Ze zro­zu­mia­łych ‌wzglę­dów ‌zmie­nio­no daty oraz na­zwy ‌miej­sco­wo­ści.

1/A1

Dwie gło­wy były opar­te ‌na me­blu ‌obok ‌te­le­wi­zo­ra Sam­sung ‌LCD. ‌Po­chy­lo­ne nie­znacz­nie ‌w lewo, z wy­ra­zem ‌bło­go­ści ‌na twa­rzach. Skó­ra ‌bla­da. ‌Usta roz­cią­gnię­te ‌niby w uśmie­chu. Oczy ‌za­mknię­te. Wło­sy ster­czą­ce, po­tar­ga­ne – ‌za nie chwy­ci­ła ‌ręka za­bój­cy, by ‌pod­nieść gło­wy wy­so­ko ni­czym ‌tro­fea, a po­tem ‌umie­ścić ‌je ‌w wi­docz­nym miej­scu. Krew gę­sta, ‌czar­na, są­czą­ca ‌się ostat­ni­mi kro­pla­mi z po­szar­pa­nych ‌żył two­rzy­ła ‌nie­wiel­kie oka na obu ‌krań­cach drew­nia­ne­go bla­tu. Błę­kit­ny ‌dy­wan ‌wchło­nął, co ście­kło. Ciem­na ‌pla­ma za­sty­ga­ła, schła. ‌Jed­na z głów ‌mia­ła na czo­le ‌ślad ‌po kuli.

Bez­gło­we cia­ła męż­czyzn ‌le­ża­ły na pod­ło­dze. W klat­kę pier­sio­wą ‌strze­la­no pra­wie z przy­ło­że­nia – ‌raz do pierw­szej z ofiar, trzy ‌razy do dru­giej. Gdy od­ci­na­no ‌gło­wy, ‌ofia­ry były mar­twe. Tam, ‌gdzie szcze­rzy­ły się otwo­ry ‌prze­rżnię­tych szyj, krew roz­le­wa­ła ‌się aż po ścia­nę, ‌wni­ka­ła w szpa­ry drew­nia­ne­go ‌par­kie­tu. Ko­szu­le ‌oraz ‌spodnie ‌de­na­tów za­bar­wi­ły się ‌na czer­wo­no od strug bry­zga­ją­cych ‌spod ‌ostrza, któ­re gwał­tow­nie ‌i nie­dba­le cię­ło mię­śnie, ‌ner­wy i ko­ści. Nóż ude­rzał ‌z dużą ‌siłą naj­pierw ‌w dźwi­gacz i ob­rot­nik, dwa szczy­to­we ‌krę­gi łą­czą­ce ‌czasz­kę ‌z krę­go­słu­pem, oraz ‌w ner­wy rdze­nio­we. Po­tem ‌prze­su­nął się ku ‌przo­do­wi i tra­fia­jąc raz ‌za ra­zem, byle jak ‌i byle gdzie, roz­ci­nał ‌pła­ty ‌tar­czy­cy, krtań, lewą i pra­wą ‌tęt­ni­cę, nerw po­przecz­ny ‌szyi, we­wnętrz­ną i ze­wnętrz­ną ‌żyłę szyj­ną, nerw po­ty­licz­ny.

Cia­ła ‌znaj­do­wa­ły się w od­le­gło­ści ‌paru me­trów od sie­bie, ‌jed­no zwró­co­ne ku Akro­po­lo­wi, dru­gie ku Pendeli1. Po­mię­dzy nie, w pust­kę, upadł bre­lok z ho­te­lo­wy­mi klu­cza­mi. W ką­cie le­żał te­le­fon ko­mór­ko­wy iPho­ne 5, a na fo­te­lu opo­dal czar­na tecz­ka Mo­le­ski­ne Fo­lio Pro­fes­sio­nal wy­pcha­na do­ku­men­ta­mi. Krew ochla­pa­ła bia­łą ścia­nę, ob­ra­zy, ka­na­pę, stół, dwie skó­rza­ne tecz­ki Sam­so­ni­te i pa­pie­ry na biur­ku. W szklan­kach sto­ją­cych przy pu­stej bu­tel­ce per­rie­ra była wcze­śniej woda mi­ne­ral­na o sma­ku cy­try­no­wym – te­raz przez szkla­ne ścian­ki prze­zie­rał płyn o ró­żo­wa­wym od­cie­niu. Wy­twor­ny sa­lon ho­te­lo­we­go apar­ta­men­tu na je­de­na­stym pię­trze przy­po­mi­nał rzeź­nię. Od tru­pów bił za­pach śmier­ci, za­pach stra­chu, brzę­czą­cy w gę­stej ci­szy jak mu­cha nad zgni­łym mię­sem.

Na sto­le sta­ła taca z owo­ca­mi – ba­na­ny, kiwi, grusz­ki – bu­tel­ką czer­wo­ne­go wina i pasteli2. Przy­ćmio­ne świa­tło lamp w ro­gach sa­lo­nu wzma­ga­ło aurę nie­sa­mo­wi­to­ści. Te­le­wi­zor był włą­czo­ny. Na ekra­nie po­kry­tym za­schnię­ty­mi, nie­re­gu­lar­ny­mi czer­wo­ny­mi prę­ga­mi ko­re­spon­dent sta­cji NET w Sta­nach Zjed­no­czo­nych re­la­cjo­no­wał ostat­nie do­nie­sie­nia na te­mat ata­ku ter­ro­ry­stycz­ne­go pod­czas ma­ra­to­nu w Bo­sto­nie. Otwie­ra­ły się ko­lej­ne okien­ka z za­pro­szo­ny­mi do pro­gra­mu ko­men­ta­to­ra­mi. Po­tem po­ka­za­no ob­raz­ki z Ma­no­la­dy3 – upra­wa tru­ska­wek, szklar­nie, strza­ły, krew na dro­dze, ktoś coś mówi. Nie sły­chać. Usta­wio­no opcję „bez gło­su”.

Za­sło­ny fa­lo­wa­ły w po­dmu­chach po­po­łu­dnio­we­go wia­tru wdzie­ra­ją­ce­go się do wnę­trza przez uchy­lo­ne, prze­suw­ne drzwi bal­ko­nu. Na­prze­ciw, w oddali, wid­niał Akro­pol. Z dołu, od alej Mi­cha­la­ko­pu­lo­sa4 i Kró­la Kon­stan­ty­na, do­cho­dził sła­by szum sa­mo­cho­dów. W ła­zien­ce na pod­ło­dze le­żał bia­ły za­krwa­wio­ny ręcz­nik. Nad umy­wal­ką, przed lu­strem, w szklan­ce ze zna­kiem firmo­wym ho­te­lu znaj­do­wa­ła się szczot­ka do zę­bów, a obok pa­sta Col­ga­te Max Whi­te, przy­rzą­dy do go­le­nia, kla­sycz­ny Shul­ton Old Spi­ce w bia­łej bu­tel­ce z 1940. Ko­lek­cjo­ner­skiej.

Szkar­łat­na smu­ga cią­gnę­ła się do sy­pial­ni, gdzie na dy­wa­nie le­ża­ło jesz­cze jed­no cia­ło. Rzu­co­ne nie­dba­le, lek­ko ob­ró­co­ne na bok. Twa­rzą do góry. Sze­ro­ko otwar­te oczy pa­trzy­ły na śmierć. Strzał w czo­ło. Krew już stę­ża­ła i za­skle­pi­ła otwór po kuli. Tak­że ku sy­pial­ni pro­wa­dzi­ły krwa­we śla­dy stóp na par­kie­cie i wy­kła­dzi­nie. Ury­wa­ły się przed wiel­kim lu­strem. Do szkla­nej po­wierzch­ni przy­le­pio­ny był ar­kusz pa­pie­ru for­ma­tu A4. Spo­rzą­dzo­na na kom­pu­te­rze no­tat­ka brzmia­ła:

Za­sa­da pierw­sza:

Aste dua u!

Stać! Co strach wiel­ki sia­ło

w ser­cach po­dróż­ni­ków.

21 kwiet­nia 2013

PS Klef­ci zro­bi­li swo­je w gó­rach i ze­szli do miast.

Jor­ga­ki­sa dzie­ło!

1 Pendeli, Pen­te­lej­kon – góra le­żą­ca czę­ścio­wo w ob­rę­bie Wiel­kich Aten. Z ka­mie­nio­ło­mów na jej pół­noc­nym sto­ku po­cho­dzi słyn­ny bia­ły mar­mur pen­te­lic­ki, z któ­re­go zbu­do­wa­no prze­trwa­ły do dziś kom­pleks świą­tyń na Akro­po­lu. U stóp góry leży miej­sco­wość Pendeli z XVI-wiecz­nym mo­na­sty­rem Za­śnię­cia Bo­gu­ro­dzi­cy. Przy­pi­sy, jeśli nie za­zna­czo­no ina­czej, po­cho­dzą od tłu­ma­czek.

2 Pasteli – ba­to­ni­ki ze spra­so­wa­nych zia­ren i orze­chów sło­dzo­nych mio­dem, na przy­kład se­zam­ki.

3 Ma­no­la­da – za­głę­bie tru­skaw­ko­we Gre­cji na pół­noc­no-za­chod­nim Pe­lo­po­ne­zie, opo­dal Pa­tras. Mowa o strza­łach od­da­nych przez wła­ści­cieli upraw do tłu­mu pa­ru­set imi­gran­tów, głów­nie z Ban­gla­de­szu i Pa­ki­sta­nu, pra­cu­ją­cych w nie­ludz­kich wa­run­kach, któ­rzy do­magali się za­le­głych wy­na­gro­dzeń.

4 Patrz: Słow­ni­czek nazw – Ate­ny.

2/D1

W Ate­nach dzi­siaj, 23 dnia mie­sią­ca kwiet­nia roku 1870, we­zwa­ny do sta­wie­nia się przed nami ni­żej wy­mie­nio­ny, prze­słu­cha­ny zo­stał, jak na­stę­pu­je:

Py­ta­nie: Na­zwi­sko i tak da­lej?

Od­po­wiedź: Pe­ri­klís Lio­ris, ze wsi Wi­lia w Me­ga­ri­dzie5, daw­niej rol­nik z za­wo­du, wy­zna­nia pra­wo­sław­ne­go.

Pyt.: Od kie­dy trud­nisz się zbó­jec­twem?

Odp.: Od 1856. Po po­wsta­niu w Te­sa­lii przy­sta­łem do ban­dy Ka­lam­ba­li­ki­sa. Tam po­zna­łem Ta­ko­sa Ar­wa­ni­ta­ki­sa. Po­tem, po za­bój­stwie Ka­lam­ba­li­ki­sa, po­szłem za nim.

Pyt.: W ja­kim celu po­dej­mu­je­cie zbó­jec­ki ży­wot?

Odp.: Aby się wzbo­ga­cić.

Pyt.: Gdzie prze­by­wa­li­ście przed przy­by­ciem do At­ty­ki?

Odp.: W Li­wa­dii.

Pyt.: I co tam ro­bi­li­ście?

Odp.: Mie­li­śmy tam kry­jów­kę. Po­sła­li­śmy po za­pa­sy i przy­nie­śli nam proch, tsa­ru­chy6, lu­ku­mia, czter­dzie­ści okad mąki, mię­so, wino, go­mół­ki sera i inne po­dar­ki.

Pyt.: Kto przy­niósł?

Odp.: Nie wiem. Ta­kos wie­dział.

Pyt.: Dla­cze­go opu­ści­li­ście to miej­sce?

Odp.: Zdra­dzi­li nas. Żan­dar­mi nas wy­tro­pi­li, trza było ucie­kać.

Pyt.: I z Li­wa­dii do­kąd się uda­li­ście?

Odp.: Po­szli­śmy do Teb, a po­tem na­pa­dli na nas w Rit­so­nie, i jesz­cze raz w Chi­ma­diá. Tam nas ukry­li pa­ste­rze, zna­jo­mi Ta­ko­sa. Póź­niej po­szli­śmy do Me­ga­ri­dy. Tam zo­czy­li­śmy po­ści­gi, to­śmy ru­szy­li do Pen­de­li i skry­li się w Sta­ma­cie. Po­tem w Ma­ra­to­nie pięć dni kry­li my się nad ja­kimś stru­mie­niem. Raz na­wet po­ścig prze­szedł obok, ale nas nie oba­czy­li. Tam, w Ma­ra­to­nie, na­za­jutrz za­sły­sze­li­śmy o lor­dach.

Pyt.: Po schwy­ta­niu lor­dów po­sze­dłeś z Chri­sto­sem Ar­wa­ni­ta­ki­sem do Ki­fi­sji? Co mo­żesz nam o tym po­wie­dzieć?

Odp.: Chri­stos chciał się tam spo­tkać z lady. Do­stał od niej list i pier­ścień. On wy­słał jej nóż wy­sa­dza­ny ka­mie­nia­mi i kom­bo­loi ze srebr­nych pa­cior­ków. Na­pi­sał do niej, że bar­dzo chce się spo­tkać, po­roz­ma­wiać. Obie­cał to one­mu Vy­ne­ro­wi. Rzekł o tym Ta­ko­so­wi. Tam­ten ani chciał sły­szeć. „Czyś osza­lał?”, mó­wił. „Tam wszę­dzie żan­dar­mi ukry­ci będą. Jak pi­jaw­ki przy­wrą do cie­bie. Zła­pią cię”. Chri­stos na to, że obie­cał dzie­cia­ko­wi spo­tkać się z jego mat­ką, że go nie zła­pią, że jak mają lor­dów, to tam­ci się boją, by przy­pad­kiem nie po­szło co nie tak. Ta­kos był prze­ciw­ny, go­to­wał się ze zło­ści, jął wrzesz­czeć. „Cała oko­li­ca za­ję­ta przez nich, w kaj­dan­ki cię za­ku­ją, nie będę mógł lor­dów za­rżnąć, two­ją gło­wę we­zmą, a mnie zmu­szą, bym ich pu­ścił wol­no”.

Chri­stos upar­ty był jak osioł. I w koń­cu dał się prze­ko­nać Ta­kos, coby tam­ten zro­bił jak umy­ślił, niech się jeno strze­że, niech wy­ru­szy przed świ­tem i w wiel­kiej ta­jem­ni­cy, bo miej­sce nie jest bez­piecz­ne. Ta­kos po­słał wieść swo­im szpie­gom, pa­ste­rzom, by wspar­cie dali Chri­sto­so­wi w ra­zie po­trze­by. Mnie za­brał Chri­stos ze sobą, do po­mo­cy. A w ślad za nami ru­szył Chor­mo­was, ubez­pie­czać z da­le­ka. Ta­kos nie chciał pu­ścić Chri­sto­sa sa­me­go. Uzbro­ili­śmy się po zęby i tak za­bez­pie­cze­ni ru­szy­li­śmy przed świ­tem.

Na miej­scu by­li­śmy wcze­śniej niź­li lady. Ukry­li­śmy się w le­śnym gąsz­czu nie­da­le­ko mo­stu, za ska­łą. Opo­dal stał pa­sterz spe­cjal­nie po­sła­ny, czło­wiek Ta­ko­sa.

Na­sam­przód wi­dać było w dali kurz, po­tem do­słyszeli my po­wóz. Sta­nął na mo­ście i cze­kał. A po­tem lady wy­sia­dła z ja­kimś czło­wie­kiem odzia­nym po za­chod­nie­mu i jęła roz­glą­dać się wko­ło. Odzia­na była w dłu­gą, czar­ną suk­nię, któ­rą trzy­ma­ła ręką, coby jej po zie­mi nie włó­czyć. W głę­bi po­wo­zu oba­czy­li­śmy jesz­cze ja­kiś cień, ale kto zacz, ni­jak było do­strzec. Po­my­śle­li my, że to ukry­ci żan­dar­mi, to­śmy nie wy­szli. Wten­czas zbli­żył się do nich pa­sterz. Za­py­ta­li go – ten odzia­ny po za­chod­nie­mu – czy wi­dział gdzie Chri­sto­sa Ar­wa­ni­ta­ki­sa. A on od­rzekł: „Ar­wa­ni­ta­kis nie przy­cho­dzi, kie­dy go cze­ka­ją. Sam cię znaj­dzie, jak ze­chce”. Tam­ten rzekł to lady w jej ję­zy­ku. Wten­czas znów otwo­rzy­ły się drzwi po­wo­zu i wy­sia­dła z nie­go mło­da pani. Po­dob­na cał­kiem do dzie­cia­ka, do Vy­ne­ra, i do lady. Jak nic, jej cór­ka. Spoj­rza­łem na Ar­wa­ni­ta­ki­sa, stał za­tu­ma­nio­ny. Za­śle­pi­ło go. Wzro­ku od niej nie od­ry­wał. Od tej mło­dej, nie sta­rej.

Wten­czas wsie­dli wszy­scy do po­wo­zu i po­je­cha­li do wio­ski. W ka­fe­ni­jach7 pod pla­ta­nem, tego do­wie­dzie­li my się póź­niej, lady roz­py­ty­wa­ła wie­śnia­ków o Ar­wa­ni­ta­ki­sów. Mia­ła peł­ną sa­kiew­kę. Wy­ję­ła gro­si­wo i po­sta­wi­ła im flasz­kę rakí. Ale nie do­wie­dzia­ła się ni­cze­go. Ta­kos miał tam pew­nych lu­dzi. Już wcze­śniej im za­po­wie­dział, coby ję­zyk za zę­ba­mi trzy­ma­li.

Sie­dzie­li my w gąsz­czu jesz­cze dwie go­dzi­ny. Ta­kos cze­kał nas w domu u na­czel­ni­ka. Ja­ke­śmy wra­ca­li, Chri­stos nie ode­zwał się sło­wem. Inny czło­wiek był z nie­go, jak wró­cił do Oro­po­su. Od tam­tej chwi­li ma­rzył tyl­ko, aby ją oba­czyć. Na­wet gdy dzie­cia­ka za­bi­jał, to o niej my­ślał. Zna­łem to jego spoj­rze­nie. Wi­dzia­łem je już on­giś w Gar­di­ki.

Wie­czo­rem oba­czy­łem ich, jak go­rzał­kę pili i ga­da­li, co mie­li we zwy­cza­ju, gdy jed­ni na cza­ty szli, a inni spać. Ja nie­spo­koj­ny by­łem, tom i nie spał. Ta­kos mó­wił, że ma ją za­po­mnieć. Stra­szył go roz­ma­icie. Oczy mu błysz­cza­ły wście­kle. Chciał, by mu Chri­stos pa­rol dał, a tam­ten nic – nie chciał obie­cać. Z dy­mem pu­ści spra­wę, te­raz, gdy taka oka­zja się tra­fi­ła, sro­żył się Ta­kos. Po­tem wsta­li roz­gnie­wa­ni i ro­ze­szli się. „Dro­go za­pła­ci­my za te nie­sna­ski, masz ro­bić, co mó­wię”, rzekł jesz­cze Ta­kos. „Nie je­stem two­ją wła­sno­ścią”, od­krzyk­nął Chri­stos. Rano ja też mu rze­kłem, że nie robi do­brze. Zer­k­nął ino wście­kły i po­szedł so­bie. […]

5 Epar­chía Me­ga­ri­das (Méga­ra) – daw­na pro­win­cja w gra­ni­cach obec­ne­go no­mo­su (wo­je­wódz­twa) At­ty­ki, część ob­sza­ru At­ty­ki Za­chod­niej, z cen­tral­ną sie­dzi­bą w hi­sto­rycz­nej Me­ga­rze.

6 Tsa­ru­chy (gr.tsa­ru­chia) – lek­kie obu­wie grec­kich wie­śnia­ków i pa­ste­rzy z cha­rak­te­ry­stycz­nym pom­po­nem na czub­kach bu­tów.

7 Ka­fe­ni­jo – tra­dy­cyj­ny grec­ki lo­kal, w któ­rym prze­sia­du­ją głów­nie męż­czyź­ni, przy ka­wie i lo­kal­nych trun­kach, spę­dza­jąc czas na dys­ku­sjach lub grze w kar­ty, tryk­tra­ka czy sza­chy.

3/D2

Dzi­siaj przy­szły wie­ści z Aten. Mat­ka dzie­cia­ka przy­sła­ła mi pier­ścień z dy­ja­men­ta­mi i na­pi­sa­ła: „Za­trzy­maj go, ale ode­ślij mi syna”. Ja też wy­sła­łem jej po­da­rek i od­po­wie­dzia­łem: „Nie martw się, Pani, syn ma się do­brze i prze­sy­ła swój list. Zrób i ty, co mo­żesz, żeby to skoń­czyć jak naj­szyb­ciej. Dzię­ku­ję za po­da­rek. Przyj­dę oba­czyć się z Tobą”.

Moje po­zdro­wie­niaChri­stos Ar­wa­ni­ta­kis4/A2

Nie­na­wiść bez wąt­pie­nia nie tyl­ko wa­run­ku­je woj­nę, ale jest samą jej isto­tą.

Kor­ni­lios Ka­sto­ria­dis

Oto, dla­cze­go to zro­bi­łem.

Nie że­bym obu­dził się pew­ne­go ran­ka i na­gle ich znie­na­wi­dził. Nie­na­wiść wzbie­ra­ła we mnie powoli, za­tru­wa­ła mi du­szę po kro­pel­ce, dłu­gie lata, od dzie­ciń­stwa. Od cza­su… Ni­g­dy nie prze­sta­nie mi brzmieć w uszach tam­ten su­chy trzask i jesz­cze nie­raz ze­rwę się ze snu prze­ra­żo­ny. Trach! By­łem prze­cież dziec­kiem, do dia­bła, ma­łym dziec­kiem, nie mia­łem na­wet dzie­się­ciu lat. Trach! Prze­klę­ta chwi­la. Tak, nie­na­wiść wzbie­ra­ła we mnie każ­de­go dnia, ile­kroć wi­dzia­łem ich w te­le­wi­zji, ile­kroć słu­cha­łem wia­do­mo­ści. Te ich mar­ko­we gar­ni­tu­ry, ta wy­twor­ność, te zło­te spin­ki u man­kie­tów, kosz­tow­ne tecz­ki. Go­to­wa­ło się we mnie. Ich znie­na­wi­dzo­ny ob­raz tkwił mi w mó­zgu, co­kol­wiek ro­bi­łem, upo­rczy­wy, co­raz bar­dziej na­tręt­ny.

Gło­du­ją­ce dzie­ci, sa­mo­bój­cy, bez­dom­ni, któ­rych liczba ro­śnie w po­stę­pie geo­me­trycz­nym. Pół­to­ra mi­lio­na bez­ro­bot­nych, dwa mi­lio­ny osiem­set ty­się­cy Gre­ków ży­ją­cych po­ni­żej pro­gu ubó­stwa, set­ki ty­się­cy opusz­cza­ją­cych kraj, głów­nie mło­dych, w po­szu­ki­wa­niu szczę­ścia gdzie in­dziej. Z po­wo­du niedoli tych lu­dzi brzy­dzę się tam­ty­mi i ich nie­na­wi­dzę.

Nie­na­wi­dzę ich, bo zniszczyli moje szczę­śli­we dzie­ciń­stwo, a te­raz ni­we­czą moje ma­rze­nia.

Nie­na­wi­dzę ich za to, co re­pre­zen­tu­ją, kogo re­pre­zen­tu­ją. Ban­kie­rów, cwa­nia­ków uchy­la­ją­cych się od pła­ce­nia po­dat­ków, ma­kle­rów gieł­do­wych, sko­rum­po­wa­nych po­li­ty­ków, wiel­kich sze­fów Mię­dzy­na­ro­do­we­go Fun­du­szu Wa­lu­to­we­go, Eu­ro­pej­skie­go Ban­ku Cen­tral­ne­go, troj­ki8. Zbój­ców nad zbój­ca­mi. Wszy­scy oni z jed­ne­go gniaz­da żmij się wy­wo­dzą. I stam­tąd ata­ku­ją – kogo po­pad­nie. Skut­ki ich nie ob­cho­dzą.

Mamy tu dwie rze­czy­wi­sto­ści, dwa ro­dza­je lu­dzi, ży­ją­cych jed­ni obok dru­gich, do­brze to wiem. Bie­do­tę i bo­ga­czy.

Czy­tam o sa­mo­bój­stwach, zbie­ram za­pi­ski, wy­cin­ki z ga­zet. W jed­nej tecz­ce sa­mo­bój­stwa, w dru­giej prze­stęp­stwa i mor­der­stwa.

Pró­bu­ję zro­zu­mieć lu­dzi, któ­rzy z roz­pa­czy kła­dą kres swo­je­mu ży­ciu. Wy­obra­żam ich so­bie, sta­wiam się na ich miej­scu, wni­kam w ich mó­zgi, sta­ram się my­śleć tak jak oni. Cier­pie­nie, de­spe­ra­cja, krew i śmierć. Czy­tam o prze­stęp­stwach i mor­der­stwach. Chcę po­jąć te tra­ge­die, za­nu­rzyć się w ludz­kiej niedoli. Chcę znie­na­wi­dzić naj­sil­niej jak się da, do gra­nic moż­li­wo­ści, tych dra­ni, któ­rzy do­pro­wadzili kraj do ta­kie­go sta­nu. „Po­li­ty­ka to sys­te­mo­we za­rzą­dza­nie nie­na­wi­ścią”. Chcę nie­na­wi­dzić, jak jesz­cze ni­g­dy.

Tak, nie­na­wi­dzę ich. Nie­na­wi­dzę po ty­siąc­kroć. Nie­na­wiść to po­ło­wa ze­msty. Dru­ga po­ło­wa…

8 Troj­ka – gru­pa zło­żo­na z przed­sta­wi­cieli Ko­mi­sji Eu­ro­pej­skiej, Mię­dzy­na­ro­do­we­go Fun­du­szu Wa­lu­to­we­go i Eu­ro­pej­skie­go Ban­ku Cen­tral­ne­go uczest­ni­czą­cych w pro­ce­sie re­for­mo­wa­nia za­dłu­żo­nych kra­jów stre­fy euro.

5/B1

W dni po­wsze­dnie Ro­ma­nós Ser­gi­dis całą du­szą od­da­je się uni­wer­sy­te­to­wi i stu­den­tom. W so­bo­ty i nie­dzie­le od­po­czy­wa. Oglą­da filmy gang­ster­skie, naj­chęt­niej sta­re, czar­no-bia­łe. Ame­ry­kań­skie. I czy­ta kla­sycz­ne kry­mi­na­ły, głów­nie Geo­r­ges’a Si­me­no­na. Czło­wie­czek z Ar­chan­giel­ska, Pa­ry­ski eks­pres, Na­rze­czo­na pana Hire, Znik­nię­cie pana Mon­de – te po­do­ba­ją mu się naj­bardziej.

Śpi do póź­ne­go ran­ka. A po­tem ma­ra­ton filmów, ksią­żek i mu­zy­ki – z krót­ki­mi prze­rwa­mi na drob­ne za­ję­cia oraz za­spo­ko­je­nie pod­sta­wo­wych po­trzeb. Po po­łu­dniu pół­go­dzin­na gim­na­sty­ka. Ro­we­rek i bież­nia tre­nin­go­wa z wi­do­kiem na Hy­met i lasy Kie­sa­ria­ní przy dźwię­kach mu­zy­ki kla­sycz­nej. Ba­rok: Bach, Vi­val­di, Scar­lat­ti. Każ­dej nie­dzieli w po­łu­dnie od­wie­dza dom ro­dzin­ny i sta­rych ro­dzi­ców. Zwy­czaj za­po­cząt­ko­wa­ny po stu­diach w Szko­cji stał się nie­pod­wa­żal­ną re­gu­łą. Ich dom – lo­kal w sta­rej ka­mie­ni­cy – znaj­du­je się le­d­wie dzie­sięć mi­nut tak­sów­ką od jego miesz­ka­nia w dziel­ni­cy Zo­gra­fu.

Za­wsze przy­cho­dzi z czymś słod­kim i obo­wiąz­ko­wą bu­tel­ką wina. Oraz z ga­ze­tą pod pa­chą. Za­wsze koło dwu­na­stej. Ja­kąś go­dzin­kę czy­ta ga­ze­tę, sie­dzi bez sło­wa w wy­god­nym fo­te­lu i prze­kła­da stro­ny. Mat­ka przy­glą­da mu się bacz­nie, gdy szu­ra­jąc pan­to­fla­mi, prze­cho­dzi raz po raz przez sa­lon. Gry­ma­sy, po­wz­dy­chi­wa­nia, sze­lest pa­pie­ru. Oj­ciec sie­dzi na­prze­ciw­ko, mil­czy, pali, prze­glą­da prze­rzu­co­ne wcze­śniej po­bież­nie szpal­ty.

Po­tem mat­ka daje sy­gnał: „Go­to­we!”. Pod­cho­dzą do sto­ją­ce­go w rogu cięż­kie­go drew­nia­ne­go sto­łu, dzie­ła ojca sprzed lat. Czas na wy­mia­nę no­win. Mat­ka o An­do­ni­sie, bra­cie Ro­ma­no­sa miesz­ka­ją­cym w An­glii, „w tym roku też nas nie od­wie­dzi w wa­ka­cje, jadą po­dob­no z żoną do Fran­cji”, o cho­ro­bach i dro­żyź­nie. Oj­ciec o daw­nych ko­le­gach bu­dow­lań­cach, na przy­kład o Tri­po­li­ti­sie, któ­re­go spo­tkał przy­pad­kiem na uli­cy, o pi­wie, któ­re wypili ra­zem w ka­fe­ni­jo, o do­mach, któ­re wznosili ra­zem tu, nie­opo­dal, „kiep­ska kon­struk­cja, ta­nie ma­te­ria­ły, za­wa­lą się przy pierw­szym trzę­sie­niu zie­mi”. On o wy­jeź­dzie do Włoch na kon­fe­ren­cję w przy­szłym ty­go­dniu, „Zbó­jec­two w Gre­cji i we Wło­szech w XIX wie­ku – po­do­bień­stwa i róż­ni­ce”, więc niech go na dar­mo nie szu­ka­ją.

Póź­niej zno­wu sia­da­ją obaj, oj­ciec i syn, w fo­te­lach przy szkla­nej ścia­nie bal­ko­nu. Na sta­rym gra­mo­fo­nie pio­sen­ki Ka­zan­dzi­di­sa. Bez­li­to­sne ży­cie… Od mło­dych lat… Palą, są­czą reszt­ki wina, za­wsze czer­wo­ne­go, ze szcze­pu ari­ka­rás. Cy­te­ryj­skie­go. Ze szcze­pu, któ­ry miesz­kań­cy Ku­klut­zás, wio­ski le­ża­cej na obrze­żach Smyr­ny, ki­ti­ryj­czy­cy z po­cho­dze­nia, przy­wieźli na ro­dzin­ną wy­spę jesz­cze przed ka­ta­stro­fą ma­ło­azja­tyc­ką9. Z kuch­ni do­cho­dzi od­głos wody le­ją­cej się do zle­wu, po­brzę­ki­wa­nie garn­ków, ta­le­rzy ukła­da­nych je­den na dru­gim na su­szar­ce. Ro­ma­nós pa­trzy z pią­te­go pię­tra na nowe blo­ki, ska­mie­nia­łe ol­brzy­my za­snu­te rzad­ką mgłą, te, któ­re za­wa­lą się przy pierw­szym trzę­sie­niu zie­mi, na duże bal­ko­ny, za­cią­gnię­te za­sło­ny, na czer­wo­ną da­chów­kę skrom­nych uchodź­czych do­mostw. Do­strze­ga czar­ne punk­ci­ki, sta­do szpa­ków lo­tem strza­ły prze­ci­na­ją­cych nie­bo, by po­spiesz­nie znik­nąć mię­dzy drze­wa­mi par­ku, skryć się przed desz­czem. Póź­niej pa­trzy na deszcz, cien­kie struż­ki za­ci­na­ją­ce uko­sem, na kro­ple pod­ska­ku­ją­ce na pa­ra­pe­cie z atła­so­wym brzę­kiem. W dole, na uli­cach, szu­mią stru­gi wody spły­wa­ją­cej z ry­nien i do­okol­nych wzgórz, liżą rynsz­to­ki, zni­ka­ją na za­krę­tach i w ka­na­łach ście­ko­wych.

Dzia­dek Ro­ma­no­sa zna­lazł się w Ate­nach jako dwu­na­sto­la­tek, z mat­ką i sio­strą. Wy­pę­dze­ni ogniem i mie­czem z Ku­klut­zás. Bied­ni jak my­szy ko­ściel­ne. Ojca stracili. Ame­lé ta­bu­rú10. Ni­g­dy wię­cej go nie wi­dzieli. Dzia­dek, Ro­ma­nós se­nior, żył i umarł w jed­nym z po­bli­skich do­mów, ubo­gim, ma­ciu­peń­kim. Tam też uro­dził się oj­ciec Ro­ma­no­sa. „Niech ich Bóg po­ka­rze tych oszu­stów, po­li­ty­ków. To ich ro­bo­ta. In­te­re­som moż­nych tyl­ko słu­żyć umie­ją. Za­troszczyli się kie­dy o ma­lucz­kich? Ba… W ogień ich rzucili, niech się spa­lą, niech cier­pią”, ma­wia czę­sto. Pa­mię­ta okry­te złą sła­wą sło­wa księ­cia An­drze­ja, syna kró­la Je­rze­go I11, z grud­nia 1921 roku, skie­ro­wa­ne do Me­tak­sa­sa12: „War­to od­dać Smyr­nę Ke­ma­lo­wi, niech­by wy­rżnął całą tę ho­ło­tę”. Tak, czę­sto po­wta­rza tę wy­po­wiedź, sło­wo w sło­wo, wy­po­wiedź czło­wie­ka uczo­ne­go, wy­kształ­co­ne­go, wbił ją so­bie w pa­mięć, i krę­ci gło­wą z go­ry­czą.

Oj­ciec spę­dził ży­cie na pla­cach bu­do­wy. Pra­ca mo­zol­na, zwy­czaj­na, ale uczci­wa, no i za­wsze dniów­kę płacili. Za­wsze. Dzię­ki temu mógł wy­kształ­cić sy­nów. Ro­ma­no­sa i jego bra­ta. „Bądź rze­tel­ny i uczci­wy. Rze­tel­ny i uczci­wy, god­ny za­ufa­nia”, po­wta­rzał star­sze­mu sy­no­wi. „Że­byś ni­ko­go w ży­ciu nie skrzyw­dził”. Taka jest jego spu­ści­zna. Pie­nię­dzy, ma­jąt­ku nie zdo­był. Nie miał wy­kształ­ce­nia, lecz o ka­ta­stro­fie czy­tał. Róż­ne rze­czy. Chciał się do­wie­dzieć o ży­ciu ojca i dzia­da, o słyn­nych ró­żo­wych wi­no­gro­nach, o szcze­pie erp-kará – ari­ka­rá – o wi­nie z Ku­klut­zás. O swo­ich ko­rze­niach. O utra­co­nym raju. I wresz­cie zro­zu­mieć. Jak to się sta­ło, jak mo­gło dojść do ta­kiej tra­ge­dii? Kto za nią od­po­wia­da? Kto i co kry­je się za ofi­cjal­ną wer­sją hi­sto­rii? Ro­zu­mu­jąc naj­pro­ściej, wy­ro­bił so­bie wła­sny po­gląd. I ja­kimś dziw­nym spo­so­bem za­mi­ło­wa­nie tego pro­ste­go czło­wie­ka do hi­sto­rycz­nych do­cie­kań prze­nio­sło się na syna. Ro­ma­nós Ser­gi­dis zo­stał hi­sto­ry­kiem, żeby ba­dać prze­szłość, od­po­wia­dać na za­da­ne py­ta­nia i sta­wiać py­ta­nia do udzie­lo­nych już od­po­wie­dzi. Żeby się­ga­jąc w głąb cza­su, nadać per­spek­ty­wę wła­sne­mu, jak­że krót­kie­mu, do­cze­sne­mu ży­ciu.

Parę mie­się­cy po przej­ściu ojca na eme­ry­tu­rę Ser­gi­dis do­stał za­pro­sze­nie na kon­fe­ren­cję w Smyr­nie. Chciał za­brać ze sobą ro­dzi­ców. Bi­le­ty i po­byt w ho­te­lu – w pre­zen­cie. Od nie­go. Mat­ka nie chcia­ła, oj­ciec po­je­chał. Od­na­leźli ro­dzin­ną wio­skę, dziś zwa­ną Al­tin­dağ, pytali o dom Ser­gi­di­sów tro­chę po an­giel­sku, tro­chę po tu­rec­ku, tro­chę na migi. Nikt nie wie­dział. Oj­ciec wie­le sły­szał od Ro­ma­no­sa se­nio­ra, dru­gie tyle wy­czy­tał, ale tu, w Ku­klut­zás, nie­ste­ty, ni­cze­go nie zna­lazł. Ani ko­ścio­łów, ani de­sty­lar­ni, ani ole­jar­ni, ani ogrom­nych upraw słyn­nej wi­no­rośli. Tyl­ko ka­mien­ny bu­dy­nek szko­ły z 1921 roku na głów­nym pla­cu. Spa­ce­rowali, weszli do zruj­no­wa­ne­go ko­ścio­ła, oglądali sta­re domy, pęk­nię­cia na ścia­nach, ka­mie­nie, da­chów­ki, zbu­twia­łe drew­nia­ne okien­ni­ce, pew­nie wszyst­ko grec­kie, usiedli na kawę przy pla­cu. Tyle. Tyl­ko tyle. W mil­cze­niu wracali tak­sów­ką do Smyr­ny. Przez na­stęp­ne dwa dni oj­ciec był w kiep­skim na­stro­ju. Nie wy­cho­dził z ho­te­lu. Za­mknął się w so­bie. Na­wet na na­brze­że nie chciał pójść, tam, gdzie zgi­nę­ło tylu lu­dzi. Nie, nie chciał. Nie da­wał rady. „Be­stie… be­stie…”, po­wta­rzał. Ro­ma­nós wie­dział, o kim oj­ciec mówi. „Niech ich Bóg po­ka­rze…”.

Tak zwy­kle spę­dza­ją nie­dzie­le. Sie­dząc w fo­te­lach, pa­ląc, pi­jąc wino, prze­pla­ta­jąc dłu­gie chwi­le mil­cze­nia ko­men­ta­rza­mi o bie­żą­cych wy­da­rze­niach – o troj­ce, no­wych środ­kach za­rad­czych, ob­niż­kach eme­ry­tur, po­dat­ko­wych ha­ra­czach. Po­tem do­łą­cza do nich mat­ka. Roz­sia­da się na ka­na­pie. W gru­bych ko­ścia­nych oku­la­rach, z przy­bo­ra­mi do szy­cia. Nici, na­par­stek, igły, szpul­ki… Za­ce­ru­je skar­pet­kę, na­pra­wi ko­szu­lę, ob­rzu­ci dół sta­rej spód­ni­cy za­po­mnia­nej od lat w sza­fie, ob­szy­je ser­wet­ki, ob­rus. Ser­gi­dis pa­trzy na dłu­gie, krzy­we pal­ce, gdy uwi­ja­ją się spraw­nie, mimo za­awan­so­wa­ne­go wie­ku, i na­da­ją kształt cha­oso­wi, po­rząd­ku­ją nit­ki, łą­czą po­czą­tek z koń­cem. Mil­czy i ona czas ja­kiś, wszy­scy tro­je słu­cha­ją, jak ze­gar na drew­nia­nym me­blu w rogu tyka, ko­ły­sząc ich do snu. Oj­ciec zie­wa, za­my­ka oczy, po­chy­la gło­wę.

Ser­gi­dis do­brze zna tę mat­czy­ną ci­szę. Wie, jak wal­czy ze sobą, nim roz­pocz­nie roz­mo­wę. Nim znaj­dzie sło­wa. Nim je uło­ży w sto­sow­nej ko­lej­no­ści. Cią­gle ta sama śpiew­ka. Ona się za­mar­twia. Chcia­ła­by go wi­dzieć na ślub­nym ko­bier­cu. Po­wi­nien mieć ro­dzi­nę, żonę, dzie­ci. A dla niej wnu­ki. „Bo od tam­te­go pew­nie się nie do­cze­ka, nie­udacz­ni­ka jed­ne­go, i tej jego an­giel­skiej żony, tej… tej… Tyle ryb w mo­rzu, tę mu­siał wy­ło­wić?”.

Ser­gi­dis se­nior otwie­ra oczy. „Daj­że spo­kój, prze­sa­dzasz, sym­pa­tycz­na jest. Sko­ro sy­no­wi się po­do­ba, to­bie nic do tego”, stro­fu­je żonę. A ona da­lej swo­je. „Tej… tej…”.

„Lata lecą, chłop­cze. Mu­sisz się zde­cy­do­wać. Znajdź so­bie do­brą dziew­czy­nę z na­szych stron”, spro­wa­dza roz­mo­wę na to, co ją tra­pi. Co jej nie daje spo­ko­ju. Z po­cząt­ku Ser­gi­dis się de­ner­wo­wał. Uci­nał roz­mo­wę, nie bę­dzie słu­chał wska­zó­wek do­ty­czą­cych spraw oso­bi­stych. Zro­bi, co ze­chce, z wła­snym ży­ciem. Oj­ciec brał jego stro­nę. „Daj mu spo­kój. Do­brze chło­pak mówi. Cze­mu pchasz nos gdzie nie trze­ba?”.

Żal mu jej. Wie, że się drę­czy, więc jej ża­łu­je. Wi­dzi wil­got­nie­ją­ce oczy mat­ki i przy­kro mu, że się do niej od­no­si szorst­ko. W koń­cu, niech tam, niech robi, co do niej na­le­ży. Ona tym­cza­sem za­wsze znaj­dzie spo­sób, by wró­cić do tego sa­me­go, choć­by i okręż­ną dro­gą. „Jor­gos z szó­ste­go pię­tra, syn pani Lu­kii, ma już dru­gie­go syn­ka. W śro­dę mu żona uro­dzi­ła. Pew­nie Luká da­dzą chłop­cu na chrzcie, po bab­ci”, po­wia­da mię­dzy jed­nym a dru­gim na­kłu­ciem tka­ni­ny igłą.

Ser­gi­dis przyj­mu­je te sło­wa z uśmiesz­kiem – za­czy­na­ją go ba­wić – z hu­mo­rem, z cy­ni­zmem. „Wczo­raj rano nie mia­łem za­jęć, więc po­sze­dłem na na­bo­żeń­stwo. Na św. An­drze­ja. Przed nami spo­ro świąt. Ju­tro wie­czer­nia, nie­szpo­ry. Też pój­dę. Bli­sko mam, po są­siedz­ku”, mówi naj­po­waż­niej jak umie.

Mat­ka spo­glą­da na nie­go po­dejrz­li­wie. Nie ro­zu­mie, do cze­go syn pije. „Ty? Do ko­ścio­ła? Co cię na­pa­dło? Cho­ry je­steś? Do nie­daw­na obok przejść było ci za wie­le…”.

On cią­gnie da­lej: „A w okre­sie wiel­ka­noc­nym po­ja­dę na parę dni na górę Atos. Zaj­rzę do tam­tej­sze­go ar­chi­wum, po­szu­kam kil­ku rze­czy do mo­jej książ­ki”. Je­den z hersz­tów zbó­jec­kich skrył się swe­go cza­su na gó­rze Atos, w „re­pu­bli­ce mni­chów”, i tam zmarł sa­mot­nie w póź­nej sta­ro­ści, za­po­mnia­ny. Or­ga­ny ści­ga­nia szu­ka­ły go gdzie się dało, na dar­mo, ślad po nim za­gi­nął. Praw­da wy­szła na jaw, gdy od lat nie żył.

Mat­ka upie­ra się przy swo­im. „Mu­sisz się wresz­cie zde­cy­do­wać, chłop­cze”, po­wia­da. I mo­cu­je się z igłą i nit­ką, i szy­je… dary dla przy­szłej pan­ny mło­dej.

On milk­nie, ona zer­ka na nie­go spod oka. Wten­czas on strze­la z gru­bej rury. „Wiesz, mamo… Za­sta­na­wiam się nad tym od dłuż­sze­go cza­su. Wstą­pię do klasz­to­ru. Rzu­cę uni­we­rek…”. Ze­msta.

Ona wy­trzesz­cza oczy, otwie­ra usta. Po­wa­ga zni­ka z twa­rzy syna, Ro­ma­nós wy­bu­cha śmie­chem, a mat­czy­ne ser­ce wra­ca na swo­je miej­sce. Star­sza pani uno­si ręce, że­gna się, dwa, trzy razy. Ko­cha ją, ko­cha mat­kę, ma do niej sła­bość. Tak, wi­dzi, że się za­drę­cza, ale co ma zro­bić? Wy­star­czy po­sta­no­wić? Ta­kie to pro­ste?

Był na­tu­ral­nie w róż­nych związ­kach przez te wszyst­kie lata. Prze­lot­nych. I paru po­waż­niej­szych, któ­re trwa­ły dłu­żej, lecz prze­pa­dły w ru­ty­nie co­dzien­no­ści. Pło­mień zgasł w gma­twa­ni­nie uczuć, słów, wa­hań i wąt­pli­wo­ści.

Ale w ostat­nich mie­sią­cach na­stą­pi­ła zmia­na. I chy­ba po raz pierw­szy sta­nął przed drę­czą­cym dy­le­ma­tem. Czy po­wi­nien wresz­cie prze­kro­czyć gra­ni­cę ka­wa­ler­skie­go ży­cia i zna­leźć się po dru­giej stro­nie? Spo­ty­ka się z pew­ną mło­dą ko­bie­tą. Ten zwią­zek go za­do­wa­la. Gdy są z sobą, ni­cze­go mu nie bra­ku­je, czu­je się speł­nio­ny, mógł­by na­wet po­wie­dzieć, że jest szczę­śli­wy. Chce wie­rzyć, że i ona ma po­dob­ne od­czu­cia. Ale czy ła­two ze­rwać z rze­czy­wi­sto­ścią, któ­rą tak do­brze zna i w któ­rej tkwił tak dłu­go? Nie wie.

9 Ka­ta­stro­fa ma­ło­azja­tyc­ka – klę­ska Gre­cji w woj­nie z Tur­cją w la­tach 1919–1922, wy­wo­ła­nej Wiel­ką Ideą po­łą­cze­nia w je­den or­ga­nizm pań­stwo­wy ziem za­miesz­ki­wa­nych przez Gre­ków, a bę­dą­cych ów­cze­śnie pod ad­mi­ni­stra­cją tu­rec­ką. W wy­ni­ku prze­gra­nej Gre­cję ogar­nął kry­zys po­li­tycz­ny i go­spo­dar­czy. Ro­zejm prze­wi­dy­wał mię­dzy in­ny­mi wy­mia­nę lud­no­ści. Z Tur­cji wy­sie­dlo­no oko­ło pół­to­ra mi­lio­na Gre­ków, z Gre­cji zaś pa­rę­set ty­się­cy Tur­ków.

10Ame­lé ta­bu­rú – ba­ta­lio­ny pra­cy ist­nie­ją­ce w Azji Mniej­szej w cza­sie pierw­szej woj­ny świa­to­wej i ka­ta­stro­fy ma­ło­azja­tyc­kiej. Do przy­mu­so­wej pra­cy w skraj­nie trud­nych wa­run­kach kie­ro­wa­no męż­czyzn w wie­ku 15–48 lat, głów­nie Gre­ków i Or­mian. Była to jed­na z me­tod czy­stek et­nicz­nych sto­so­wa­na przez mło­do­tur­ków Ke­ma­la Ata­tür­ka. W ba­ta­lio­nach pra­cy stra­ci­ły ży­cie set­ki ty­się­cy Gre­ków (przyp. au­to­ra).

11 Je­rzy I (1845–1913) – król Gre­ków w la­tach 1863–1913, z dy­na­stii Glücks­bur­gów.

12 Jo­anis Me­tak­sás (1871–1941) – po­li­tyk pra­wi­co­wy, ge­ne­rał, w la­tach 1936–1941 pre­mier, spra­wo­wał wła­dzę dyk­ta­tor­ską.

6/C1

Apo­sto­lu sie­dzi u szczy­tu sto­łu. Na­prze­ciw żona Anna, po pra­wej i le­wej sy­no­wie. Rzad­ko się to zda­rza. Zwy­kle go nie ma. Te­raz też do­pie­ro wró­cił z pra­cy. Jest nie­dzie­la. W try­bie pil­nym we­zwa­no wszyst­kich na służ­bę, od­wo­ła­no urlo­py. Na­wet nie zdą­żył się prze­brać. Sie­dzi w mun­du­rze, na na­ra­mien­ni­ku zło­ta gwiazd­ka i znicz. Po za­bój­stwie przed­sta­wi­cieli troj­ki tuż przed po­łu­dniem całą po­li­cję po­sta­wio­no na nogi. Wi­zja lo­kal­na na miej­scu zbrod­ni w ho­te­lu, ze­bra­nie za ze­bra­niem do póź­ne­go po­po­łu­dnia. Do­pie­ro pod wie­czór roz­dzie­lo­no za­da­nia, po­wo­ła­no od­po­wie­dzial­nych. Gdy spra­wy zo­sta­ły upo­rząd­ko­wa­ne i gdy nada­no im wła­ści­wy tok, gdy każ­dy za­jął się swo­ją dział­ką, ci „bez teki” dostali wol­ne – na ra­zie.

Apo­sto­lu uśmie­cha się. Usi­łu­je się uśmie­chać. Sy­no­wie wy­py­tu­ją o po­czwór­ne mor­der­stwo. Oglądali wia­do­mo­ści w te­le­wi­zji, słyszeli sy­re­ny aut po­li­cyj­nych i am­bu­lan­sów nie­po­ko­ją­cych przez dłu­gie go­dzi­ny cen­trum mia­sta i po­bli­skie dziel­ni­ce. Pan­de­mo­nium. Apo­sto­lu nie od­po­wia­da, ni­g­dy nie od­po­wia­da, ni­g­dy nie roz­ma­wia o spra­wach służ­bo­wych w domu – gdy zda­rzy się, że jest w domu. Taka jego po­win­ność.

„Wiem tyle co wy”, mówi. Za­wsze ta sama od­po­wiedź. Za­wsze to samo kłam­stwo. Chłop­cy nie są głu­pi, ki­wa­ją gło­wa­mi, wy­dy­ma­ją usta nie­za­do­wo­le­ni. Kłam­stwo nie­szko­dli­we. A po­zwa­la unik­nąć nie­zręcz­nych sy­tu­acji. Póź­niej zmie­nia te­mat. Za­wsze tak robi, zmie­nia te­mat, wy­krę­ca się, miga.

A więc zno­wu An­dros, Am­mó­lo­chos. Tę­sk­no­ta. Na­tręt­ne myśli. Ko­cha i wy­spę, i ro­dzin­ną wio­skę. Pró­bu­je wpo­ić tę mi­łość dzie­ciom. W na­stęp­nym mie­sią­cu spę­dzą tam ty­dzień, Wiel­ka­noc, u bab­ci i dziad­ka.

– Zno­wu do tych sta­rych do­mów nas za­cią­gniesz, do Wie­ży Ja­nu­li­sa, albo do źró­dła Jo­na­ki­sa, albo do ka­plicz­ki Czter­dzie­stu Mę­czen­ni­ków. Zno­wu bę­dzie­my la­tać po pust­ko­wiach i ro­bić zdję­cia – na­rze­ka młod­szy.

Apo­sto­lu się uśmie­cha. Obie­cu­je, że tym ra­zem po­ka­że im miej­sca, któ­rych jesz­cze nie wi­dzieli, ja­ski­nię w Ala­di­nú, Wie­żę Bi­sti­sa, wo­do­spa­dy. Nie­sa­mo­wi­te wo­do­spa­dy. Pró­bu­je ich czymś po­zy­skać. Pozwoli im ro­bić zdję­cia swo­ją le­icą. Mogą po­je­chać na pla­żę Zor­kos, usta­wić apa­rat na trój­no­gu, ob­ser­wo­wać i fo­to­gra­fo­wać pięć­set­ką pta­ki, mewy, so­ko­ły, a na­wet ry­bo­ło­wy, jak szczę­ście do­pi­sze.

– Nie chce­cie? Zresz­tą… Za­sta­nów­cie się… Będą też fur­ta­lia, bab­ci­ne omle­ty.

– To tyl­ko… nic wię­cej – po­wia­da star­szy, uczeń dru­giej kla­sy liceum.

– Nie tyl­ko. A wiel­ka­noc­ne pe­tar­dy? Ognie ben­gal­skie? Praw­dzi­wa woj­na…

– Prze­stań­cie ma­ru­dzić – stro­fu­je ich mama. – Od trzech lat nie by­li­śmy ra­zem na An­dros. I to z wa­sze­go po­wo­du. Cho­ciaż ta­niej by­ło­by… Zresz­tą bab­cia i dzia­dek mają pra­wo was zo­ba­czyć od cza­su do cza­su. Nie mo­że­my im tego od­ma­wiać. Są już prze­cież star­szy­mi ludź­mi…

Po­chy­la­ją się nad ta­le­rza­mi na­bur­mu­sze­ni, za­ja­da­ją. Pie­czo­ny kur­czak z ziem­nia­ka­mi. Coś mru­czą, coś do sie­bie szep­czą, wresz­cie milk­ną. Wi­del­ce stu­ka­ją nie­zręcz­nie o ta­le­rze. Sły­chać plusk wody na­le­wa­nej z ka­raf­ki do szkla­nek.

– By­łam w biu­rze po­dró­ży. Ku­pi­łam bi­le­ty – mówi Anna. – Zdro­ża­ły od po­przed­nie­go ty­go­dnia. W su­mie o sześć­dzie­siąt euro. Zwy­kłe na­cią­ga­nie lu­dzi.

Apo­sto­lu krę­ci gło­wą. Żuje, prze­ły­ka. Ocie­ra usta ser­wet­ką. Ro­zu­mie.

– Mu­szą wresz­cie zna­leźć ja­kiś spo­sób, żeby ukró­cić te spe­ku­la­cje – ko­men­tu­je.

Po­tem pyta dzie­ci o szko­łę, chwy­ta oka­zję, sko­ro ma chłop­ców przed sobą, jak im idzie, czy star­szy na­dal dro­czy się z na­uczy­cie­lem hi­sto­rii?

– Nie zno­szę go – od­po­wia­da syn – nie wiem, co z tego wy­nik­nie na ko­niec roku. Ale on cią­gle ma coś prze­ciw Bi­zan­cjum. Gdy­by mógł, na­wet obec­ny kry­zys zrzu­cił­by na Bi­zan­tyń­czy­ków – skar­ży się i za­czy­na prze­drzeź­niać pro­fe­so­ra, zmie­nia­jąc bar­wę gło­su i wy­ma­chu­jąc ko­micz­nie rę­ko­ma. – „Wy­ko­rzy­stywali pro­stych lu­dzi, całe na­ro­dy, są­sied­nie kra­je, byli bez­względ­ni i bo­go­boj­ni do obrzy­dze­nia” – i cią­gnie da­lej, nie­zmie­nio­nym już gło­sem, z peł­ną bu­zią. – A co naj­gor­sze… To nie było żad­ne im­pe­rium grec­kie, tyl­ko wie­lo­na­ro­do­wa mo­zai­ka, któ­ra mu­sia­ła się roz­paść prę­dzej czy póź­niej.

Te­raz Apo­sto­lu po­wstrzy­mu­je śmiech. Bo wy­da­je mu się to śmiesz­ne. Syn jest czu­pur­ny. Cał­kiem nie­po­dob­ny do nie­go. On idzie przez ży­cie z po­chy­lo­ną gło­wą. Tak było w szko­le, na uni­wer­sy­te­cie, w szko­le po­li­cyj­nej i te­raz, w cza­sie służ­by. Za­wsze. Cie­szy się z syna, któ­ry jest ener­gicz­ny, wy­ma­ga­ją­cy. Po­do­ba mu się taka po­sta­wa. Plus, któ­ry przy­da się chło­pa­ko­wi w tej dżungli.

– Wczo­raj, wy­ob­raź­cie so­bie, mó­wił nam, że Bi­zan­tyń­czy­cy przyj­mowali ko­mu­nię świę­tą z do­dat­kiem far­by zdra­pa­nej z ikon albo roz­drob­nio­nych ko­ści świę­tych. Pew­nie z ko­mu­ni­sta­mi trzy­ma. Albo jesz­cze go­rzej – z Sy­ri­zą13. W kół­ko się te­raz ta­kie głu­po­ty sły­szy, a to o Azji Mniej­szej, a to o sta­ro­żyt­nej gre­ce… Nie wy­trzy­ma­łem. Po­wie­dzia­łem mu, że nie wiem, czy to, co mówi, jest praw­dą, ale my­ślę, że coś ta­kie­go mo­gło się zda­rzyć raz albo dwa, że to od­osob­nio­ne przy­pad­ki. Nie po­wi­nien uogól­niać. Bo nie ta­kie było Bi­zan­cjum.

Apo­sto­lu wciąż się uśmie­cha. Anna spo­glą­da na nie­go su­ro­wo i wtrą­ca:

– No, po­chwal go, po­wiedz, że do­brze robi. Niech się sta­wia. I bądź z nie­go dum­ny! Aż nam wresz­cie do Zło­te­go Świ­tu14 przy­sta­nie. W szko­le się nie po­li­ty­ku­je, ro­zu­miesz, Jani? – koń­czy, zwra­ca­jąc się do syna.

Po­tem kar­ci młod­sze­go, któ­ry za­po­mniał o ta­le­rzu, tyl­ko się gapi:

– A ty jedz!

Apo­sto­lu uzna­je, że żona ma ra­cję. Nie po­win­no tak być. Mówi do syna:

– Jed­nym uchem wpusz­czaj, dru­gim wy­pusz­czaj. Nie po­wi­nie­neś wda­wać się z nim w prze­py­chan­ki, to w koń­cu twój na­uczy­ciel. Co­kol­wiek mówi, trze­ba go sza­no­wać. A kie­dy…

Dzwo­ni ko­mór­ka. Anna uno­si gło­wę, spo­glą­da na męża z ża­lem. Wie. In­tu­icja. Apo­sto­lu od­wza­jem­nia spoj­rze­nie. On tak­że wie. Wi­dzi nu­mer. Od­kła­da wi­de­lec na ta­lerz, ser­wet­kę na stół. Wsta­je, idzie do sy­pial­ni. A gdy wra­ca po dwóch mi­nu­tach, rzu­ca „przy­kro mi”, wi­dząc po­sęp­ną minę żony. Musi na­tych­miast wyjść. Wzy­wa­ją go. Sam Ko­men­dant Głów­ny. Zo­sta­wia je­dze­nie w po­ło­wie, wy­cho­dzi.

Był już kie­dyś w ga­bi­ne­cie Ko­men­dan­ta Głów­ne­go. Z in­ny­mi nowo awan­so­wa­ny­mi po­li­cjan­ta­mi. Krót­kie za­po­zna­nie, uścisk dło­ni, rady. Był jed­nym z wie­lu. Te­raz jest sam na­prze­ciw nie­go. I jego za­stęp­cy. Czu­je się mały, bar­dzo mały przy zło­tych na­szyw­kach, dia­men­to­wych gwiazd­kach, szabli skrzy­żo­wa­nej z pał­ką, zni­czach lśnią­cych na epo­le­tach. Ge­ne­ra­ło­wie i on, młod­szy in­spek­tor.

Tak, czu­je się nie­swo­jo. Jak pierw­sze­go dnia w szko­le, w pod­sta­wów­ce. Dziw­ne, że do tam­tych lat po­bie­gły jego myśli. Za­gu­bił się w cza­sie. Wciąż pa­mię­ta tam­to szcze­gól­ne zde­ner­wo­wa­nie, bę­dzie je pa­mię­tał do koń­ca ży­cia. Szedł dro­gą w górę, szyb­kim kro­kiem, z tor­ni­strem na ple­cach. Za­sa­pa­ny. Bał się. Nie chciał się spóź­nić. Czę­sto wi­dy­wał przez płot na­uczy­cie­la sto­ją­ce­go na szkol­nym dzie­dziń­cu z ró­zgą w ręce. Wie­dział. Dzie­ci mu opo­wia­da­ły, po­ka­zy­wa­ły po­ra­nio­ne ręce. Nie, nie chciał się spóź­nić. „Ró­zgą nas uczy”, mó­wi­ły dzie­ci. Wy­obra­żał so­bie tę sce­nę. Książ­ka w jed­nej dło­ni, wit­ka w dru­giej. Tak go kształ­cić będą.

I pro­szę, stoi przed ko­men­dan­tem. Jak uczniak. Stres. Pot. Ser­ce wali. Ko­men­dant jest tro­chę po sześć­dzie­siąt­ce, w do­brej kon­dy­cji, szpa­ko­wa­ty, lek­ko ły­sie­ją­cy. Głos ma ni­ski, ochry­pły. Pa­trzy na pod­wład­ne­go przez chwi­lę, pa­trzy mu pro­sto w oczy. Jak­by ze zdu­mie­niem, z wa­ha­niem. Trzy­ma w pal­cach pió­ro, zło­ty par­ker, puka nim ner­wo­wo o blat biur­ka.

– A więc, Apo­sto­lu, moi współ­pra­cow­ni­cy mó­wią o panu w wy­jąt­ko­wo po­chleb­nych sło­wach… – za­czy­na i cich­nie.

Zno­wu po­pa­tru­je z uko­sa, w za­my­śle­niu. Jak­by po­wąt­pie­wał, te­raz gdy ma go przed sobą, czy wszyst­ko, co o nim sły­szał, to fak­tycz­nie praw­da. Czy rze­czy­wi­ście jest taki spraw­ny?

– Przej­rza­łem pań­ską tecz­kę. I… prze­czy­taw­szy za­war­tość, utwier­dzi­łem się w prze­ko­na­niu… Po stu­diach kon­ty­nu­ował pan na­ukę w Sta­nach Zjed­no­czo­nych w za­kre­sie wy­kry­wa­nia ma­so­wych prze­stępstw po­spo­li­tych… Ale do rze­czy. Na­czel­nik wy­dzia­łu za­bójstw, w stop­niu in­spek­to­ra, wła­śnie zło­żył re­zy­gna­cję. Mam ją tu­taj – po­wia­da szorst­kim gło­sem i uno­si w górę kart­kę pa­pie­ru. – Będę z pa­nem szcze­ry. Po­wie­rzy­łem mu w po­łu­dnie spra­wę po­czwór­ne­go za­bój­stwa w ho­te­lu. I uprze­dzi­łem go… Albo szyb­ko wy­ja­śni tę spra­wę, albo po­le­cą gło­wy – jego zwłasz­cza. Pre­mier jest bar­dzo za­nie­po­ko­jo­ny. We­zwał mnie po po­łu­dniu w try­bie nad­zwy­czaj­nym. Na­ci­ska­ją go. I Eu­ro­pej­czy­cy, i Ame­ry­ka­nie. Chcą spraw­ców. Gdy wró­ci­łem, na­czel­nik wy­dzia­łu za­bójstw przed­sta­wił mi ja­kieś wy­ssa­ne z pal­ca prze­szko­dy. Po­wo­dy oso­bi­ste, zdro­wot­ne, nie ma zna­cze­nia. Ugiął się pod cię­ża­rem od­po­wie­dzial­no­ści. Na­tych­miast za­żą­da­łem, by zło­żył re­zy­gna­cję. Dla po­li­cji grec­kiej ta spra­wa jest spra­wą ho­no­ru. A tak­że kwe­stią naj­wyż­szej wagi dla bez­pie­czeń­stwa kra­ju. Roz­ma­wiam z pa­nem otwar­cie. I pro­szę o szcze­rość z pań­skiej stro­ny. Chcę, żeby pan pod­jął się tego za­da­nia. Jeśli od­po­wiedź bę­dzie po­zy­tyw­na, wyj­dzie pan z tego ga­bi­ne­tu jako na­czel­nik wy­dzia­łu za­bójstw w stop­niu in­spek­to­ra. Po­zo­sta­nie nam je­dy­nie pod­pis mi­ni­stra do­ty­czą­cy awan­su. Ro­zu­mie się, że jeśli się panu nie uda, prze­pad­nie­my obaj. Obu nas po­ślą do dia­bła. Udźwi­gnie pan taki cię­żar? Po­dej­mie się pan? Ocze­ku­ję od­po­wie­dzi te­raz, za­raz.

Apo­sto­lu jest za­sko­czo­ny nie­spo­dzie­wa­ną pro­po­zy­cją ko­men­dan­ta. Bły­ska­wicz­nie roz­wa­ża, jaki ma wy­bór. Za­sta­na­wia się parę se­kund. Nie może zwle­kać. Czas start! Musi za­re­ago­wać. Szyb­ko. Jak wte­dy… Był zwy­kłym po­li­cjan­tem. Pa­mię­ta. Wtargnęli z ko­le­gą do miesz­ka­nia w Kipseli. Broń go­to­wa do strza­łu. Mieli in­for­ma­cję o nar­ko­ty­kach. On ru­szył w stro­nę kuch­ni, ko­le­ga do sy­pial­ni. Wte­dy padł strzał. Usły­szał „Aaa!”, prze­cią­głe, peł­ne bólu „Aaa!” ko­le­gi. A po­tem głu­chy od­głos upa­da­ją­ce­go cia­ła. Za­wró­cił do ko­ry­ta­rza, zo­ba­czył zło­czyń­cę z pi­sto­le­tem w ręce – po pierw­szym szy­ko­wał się do dru­gie­go strza­łu, by do­bić le­żą­ce­go po­li­cjan­ta, któ­ry bro­czył krwią i wy­trzesz­czo­ny­mi oczy­ma pa­trzył w twarz śmier­ci. Apo­sto­lu bły­ska­wicz­nie pod­jął de­cy­zję, nie za­wa­hał się; dwu­krot­nie na­ci­snął spust, na­past­nik padł mar­twy. Po­tem we­zwał ka­ret­kę. Ko­le­ga uszedł z ży­ciem, cu­dem mu się uda­ło. Kula w ra­mie­niu. Lek­ka rana. Apo­sto­lu do­stał pierw­szy awans.

No cóż, myśli, wy­zwa­nie, z przo­du prze­paść, z tyłu to­piel. Co ro­bić? Przy­wykł do wy­zwań. Od lat sta­wiał pra­cę po­nad wszyst­ko, po­nad sie­bie sa­me­go, po­nad ro­dzi­nę. Dla­te­go szedł na­przód, dla­te­go awan­so­wał i do­tarł do tego punk­tu. Nie bez ofiar. Bo ta po­sta­wa mia­ła swo­ją cenę. Ale te­raz nada­rza się zna­ko­mi­ta oka­zja, by wspiąć się na naj­wyż­sze szcze­ble hie­rar­chii. I to szyb­ko. Nie jest prze­sad­nie am­bit­ny. Nie­mniej całe ży­cie cze­kał na tę chwi­lę. I oto przy­szła. Wcze­śniej niż prze­wi­dy­wał. Szan­sa. Albo da so­bie radę, albo się sto­czy w ot­chłań i po­cią­gnie za sobą ro­dzi­nę, jej przy­szłość. Wiel­kie ry­zy­ko.

Ale też… Czy może od­mó­wić? Czy może za­wieść za­ufa­nie ko­men­dan­ta, zlek­ce­wa­żyć jego wolę i iść da­lej jak gdy­by ni­g­dy nic? Czy może sprze­nie­wie­rzyć się służ­bie, któ­rą peł­nił rze­tel­nie, bez ustępstw i kom­pro­mi­sów przez wszyst­kie mi­nio­ne lata? Nie, nie może. Nie może tych lat za­prze­pa­ścić. Od­po­wiedź brzmi: „nie może”. A od­po­wiedź dla ko­men­dan­ta musi brzmieć: „tak”. Su­che „tak” wy­do­by­wa się z głę­bi trze­wi, pod­cho­dzi do krta­ni, roz­le­ga się nie­spo­dzie­wa­nie, jak­by wy­po­wie­dzia­ne przez ko­goś in­ne­go, ob­ce­go. Bo to nie jego głos. Nie jego. Apo­sto­lu uno­si gło­wę, pa­trzy na prze­ło­żo­ne­go wzro­kiem ja­snym i pew­nym.

– Do­ło­żę sta­rań, pa­nie ko­men­dan­cie! Zro­bię, co w ludz­kiej mocy, żeby pana nie za­wieść.

13 Sy­ri­za – le­wi­co­wa, umiar­ko­wa­nie eu­ro­scep­tycz­na par­tia po­li­tycz­na. W 2015 r. zwy­cię­ży­ła w wy­bo­rach par­la­men­tar­nych.

14 Zło­ty Świt – skraj­nie pra­wi­co­wa, uzna­wa­na za neo­na­zi­stow­ską par­tia po­li­tycz­na w Gre­cji.

7/A3

Oj­ciec przy­cho­dził do domu nie­spo­koj­ny, roz­tar­gnio­ny. Wra­cał z pra­cy po­nu­ry. Sia­dał z nami na we­ran­dzie na chwi­lę, żeby się tyl­ko po­ka­zać, po­wie­dzieć „do­bry wie­czór”. Nie czuł się do­brze. Był za­gu­bio­ny, po­grą­żo­ny w swo­im świe­cie. Mó­wi­li­śmy do nie­go, a on wpa­try­wał się, nie­obec­ny, w pust­kę, w miej­skie świa­tła, w gwiaz­dy na wy­so­kim nie­bie.

A po­tem wsta­wał i od­cho­dził. Zda­wa­ło się, że ple­cy mu cią­żą, gar­bił się, ręce zwi­sa­ły po bo­kach, ja­kieś brze­mię nie­wi­docz­ne, nie do udźwi­gnię­cia, przy­gi­na­ło go do zie­mi. Za­my­kał się w swo­im po­ko­ju. Mama się za­mar­twia­ła, nie ro­zu­mia­ła. Wi­dzia­łem to w jej smut­nej twa­rzy. W jej pięk­nych nie­bie­skich oczach, któ­re tra­ci­ły blask, mgli­ły się na­gle go­to­we try­snąć łza­mi. Tak, wi­dzia­łem łzę drżą­cą w ką­ci­ku oka. Sły­sza­ła, jak póź­no w nocy prze­wra­ca się obok niej na łóż­ku. Jak wzdy­cha. A po­tem wy­cho­dzi na bal­kon, stą­pa­jąc na pal­cach, żeby jej nie obu­dzić. Ze wzro­kiem wbi­tym w od­le­gły punkt na wscho­dzie, poza oku­po­wa­ną czę­ścią Ni­ko­zji, poza gó­ra­mi Pen­da­dak­ti­los, pa­lił pa­pie­ro­sa za pa­pie­ro­sem. Rano mama znaj­dy­wa­ła po­piel­nicz­kę peł­ną. Po brze­gi. Po­piół i nie­do­pał­ki zgnie­cio­ne, po­gię­te, ubi­te. Ro­th­mans Roy­al. Co go gry­zło, nie po­wie­dział jej ni­g­dy. Nie chciał. Wo­lał bo­ry­kać się sam. Z pra­cą, ze stre­sem, z no­wym skle­pem, któ­ry za­mie­rzał otwo­rzyć? Może. Ale mama czu­ła, że nie o to cho­dzi­ło. Oj­ciec ni­g­dy się tak nie za­cho­wy­wał. Te­raz otwie­ra­ła się mię­dzy nimi prze­paść. Mrocz­na, nad któ­rą nie prze­rzu­cisz mo­stu. Wie­dział, że nie jest wia­ry­god­ny, kie­dy po­da­je byle uspra­wie­dli­wie­nie. Żeby się wy­krę­cić. Praw­dy do­wie­dzie­li­śmy się póź­niej. Gdy o tam­tej sza­rej go­dzi­nie od­szedł na za­wsze.

Oj­ciec nie miał ła­twe­go ży­cia. Opusz­czał ro­dzin­ną wieś, zwa­ną Świę­ty Epik­tet, na pół­no­cy Cy­pru w po­pło­chu, ucie­ka­jąc przed pie­kłem woj­ny. O po­rze, gdy na­jeźdź­cy zbliżali się do pierw­szych do­mów, wśród zgieł­ku i za­mie­sza­nia, w chwili, gdy sa­mo­lo­ty zni­ża­ły lot, go­to­we zrzu­cić na­palm, rzy­gać ogniem, siać śmierć, w dniu Pro­ro­ka Elia­sza15. Mo­kry od potu, śmier­tel­nie prze­ra­żo­ny, biegł, żeby się oca­lić. „Ucie­kaj w góry, do­go­ni­my cię”, po­wie­dzieli ro­dzi­ce. Chcieli jesz­cze za­brać parę rze­czy z ku­fra, wy­grze­bać ukry­te w nim mar­ne gro­sze. Sio­stra była na obo­zie w gó­rach Tró­o­dos. Da­le­ko, nic jej nie gro­zi­ło. Trzy­mał w rę­kach owi­nię­te w skra­wek sta­re­go prze­ście­ra­dła pi­sto­let i ja­ta­gan pra­pra­dziad­ka Dra­ko­sa. Oj­ciec wci­snął mu je do ręki w ostat­niej chwili. „Pil­nuj tego!”. Od­pro­wa­dził go do drzwi, klep­nął w ple­cy. „Leć!”. Po­biegł. Ści­skał za­wi­niąt­ko i biegł, biegł za ludź­mi ucie­ka­ją­cy­mi w pa­ni­ce. Miał le­d­wie dzie­sięć lat. Mi­jał sa­mo­cho­dy sto­ją­ce w pło­mie­niach, zwę­glo­ne zwło­ki. Za­pach spa­lo­ne­go ludz­kie­go cia­ła. Ska­mie­nia­łe kor­pu­sy. Ra­mio­na wznie­sio­ne wy­so­ko, wy­cią­ga­ne do nie­ba. Wy­raz gro­zy na znie­kształ­co­nych twa­rzach. Boże mój, Boże! Po­twor­ność. Od­wró­cił gło­wę. Przy­spie­szył, byle uciec, od­dy­chał z tru­dem. Po­pa­try­wał za sie­bie, lecz bli­skich nie wi­dział. Sa­mot­nie po­ko­nał grzbie­ty Pen­da­dak­ti­lo­su, zszedł na dru­gą stro­nę, do­tarł do Ni­ko­zji. Zna­lazł schro­nie­nie w bu­dyn­ku szko­ły pod­sta­wo­wej. Ścisk, lu­dzie upcha­ni jak sar­dyn­ki. Spał na pod­ło­dze, stał w ko­lej­ce po por­cję stra­wy, za­wsze trzy­ma­jąc w dło­niach cen­ne za­wi­niąt­ko. Uwa­żał, żeby go nie zgu­bić, żeby mu go ktoś nie wy­rwał. Żeby nie prze­rwać nici łą­czą­cej go z ko­rze­nia­mi, z wła­sny­mi dzie­ja­mi. Po paru dniach usły­szał w ra­diu ko­mu­ni­kat Czer­wo­ne­go Krzy­ża. Swo­je na­zwi­sko, na­zwę wio­ski, któ­rą utra­cił, któ­rą mu­siał opu­ścić. Szukali go bli­scy. Zdołali uciec, za­nim be­stia za­ci­snę­ła klesz­cze, w ostat­niej mi­nu­cie. Zno­wu byli ra­zem. Rzu­cił się mat­ce w ob­ję­cia. Przy­tu­lo­ny do mat­czy­nej pier­si sły­szał głu­chy od­głos ser­ca, któ­re na po­wrót za­czę­ło bić, jej łzy ka­pa­ły mu na po­licz­ki. A już myśleli, że ni­g­dy wię­cej go nie zo­ba­czą, że zgi­nął w pło­mie­niach. Mimo ota­cza­ją­cej ich śmier­ci, mimo wy­gna­nia i niedoli, tam, w obo­zie dla uchodź­ców, choć nie u sie­bie, zno­wu byli szczę­śli­wi. Ale nic już nie było ta­kie jak daw­niej. Na­stał kres bez­tro­skie­go ży­cia, kres dzie­cię­cej na­iw­no­ści, kres raj­skie­go szczę­ścia. Nie­wi­dzial­na ręka, uzbro­jo­na w ostrze, ude­rzy­ła na oślep i pod­cię­ła ko­rze­nie ma­rzeń.

Dłu­gie mie­sią­ce mieszkali w na­mio­cie, całe lata – w osie­dlach dla wy­gnań­ców. Be­ton. Pły­ta wió­ro­wa. Bla­cha fa­li­sta. Mój dzia­dek zmarł w po­ko­iku wą­skim jak cela wię­zien­na. No­wo­twór. Nie­utu­lo­na tę­sk­no­ta. W ostat­nich chwi­lach, gdy śmierć bra­ła za­mach kosą, wy­da­ło mu się, że znów jest we wła­snym cy­try­no­wym gaju. O zmierz­chu. Że trzy­ma w ręce ło­pa­tę, że pod­le­wa ogród. Czuł za­pach wil­got­nej zie­mi i kwia­tów cy­try­ny. I usta ścią­gnię­te bó­lem roz­luź­ni­ły się. A przed ostat­nim tchnie­niem uło­ży­ły się do ni­kłe­go uśmie­chu. Tak umarł mój dzia­dek, uśmiech­nię­ty. Bab­cia ode­szła w ślad za nim po paru la­tach. Zdążyli jesz­cze wy­dać za mąż sio­strę mo­je­go ojca. Po ty­go­dniu mło­da para wy­je­cha­ła do Au­stra­lii. Emi­gran­ci. Nakryli dwa, trzy sto­ły dla go­ści. Ubo­gi, ubo­żuch­ny we­sel­ny po­czę­stu­nek. Po­czę­stu­nek na po­że­gna­nie. Bab­cia co rusz od­cho­dzi­ła na bok, po­grą­żo­na w smut­ku. Wil­got­nia­ły jej oczy. Taka ra­dość… Ni­g­dy wię­cej nie zo­baczyli swo­je­go domu, sta­re­go do­stat­nie­go domu z wiel­kim bal­ko­nem, nad brze­giem mo­rza. Ani cy­try­no­we­go gaju dziad­ka. Ani tego.

Oj­ciec osie­ro­ciał w ostat­niej kla­sie liceum. Sio­stra chcia­ła go za­brać do Au­stra­lii. Przy­sła­ła za­pro­sze­nie, bi­le­ty. Na­le­ga­ła. Nie chciał, uparł się, nie chciał emi­gro­wać. Parę lat miesz­kał z ciot­ką. Za­rzu­cił ma­rze­nia o stu­diach. Choć bar­dzo pra­gnął się uczyć, trud­no­ści były nie do po­ko­na­nia. Chciał zo­stać geo­lo­giem, bo­ta­ni­kiem, en­to­mo­lo­giem, kimś ta­kim. Ku­pił książ­ki i czy­tał. Geo­mor­fo­lo­gia Cy­pru, en­de­micz­ne owa­dy i ro­śli­ny. Fau­na. Nie, nie mógł stu­dio­wać. W dwu­dzie­stym roku ży­cia, za­raz po służ­bie woj­sko­wej, za­czął pra­co­wać. Naj­pierw za mar­ną dniów­kę. Ale z cza­sem za­osz­czę­dził tro­chę gro­sza, za­cią­gnął po­życz­kę i otwo­rzył pierw­szy sklep. „Jor­gos So­kar­dís. Ar­ty­ku­ły węd­kar­skie”. Miał bzi­ka na punk­cie ło­wie­nia ryb. Od dziec­ka. Sprzęt wła­snej ro­bo­ty: żył­ka przy­cze­pio­na do trzci­ny ścię­tej przy po­bli­skim stru­my­ku, ha­czyk z za­krzy­wio­ne­go gwoź­dzia. Po szko­le rzu­cał tor­ni­ster i pę­dził węd­ko­wać. Wy­sia­dy­wał mię­dzy ska­ła­mi, na pla­żach, przy ustron­nych za­tocz­kach w po­bli­żu wsi. Dwa kro­ki od mo­rza – tam czuł się u sie­bie. Pa­sję za­mie­nił w za­wód. Skle­pik do­brze się roz­wi­jał, dłu­gi zo­sta­ły spła­co­ne. Po­szedł więc da­lej. Wiel­ki sklep – sto pięć­dzie­siąt me­trów kwa­dra­to­wych. Po­tem na­stęp­ny. Wkrót­ce Jor­gos So­kar­dís, uchodź­ca, bie­da­czy­na, któ­ry do­tarł na nie­oku­po­wa­ne te­re­ny w jed­nych por­t­kach i jed­nej koszuli, stał się wy­łącz­nym im­por­te­rem zna­nych ar­ty­ku­łów węd­kar­skich. Firmy eu­ro­pej­skie. Ame­ry­kań­skie. Ja­poń­skie. Za­opa­try­wał skle­py w Ni­ko­zji, a po­tem i w in­nych mia­stach. W cią­gu dzie­się­ciu lat zbu­do­wał małe im­pe­rium. Za spra­wą szczę­ścia i upo­ru. En­tu­zja­zmu i wy­trwa­ło­ści.

Lu­bi­łem bu­szo­wać po skle­pie, oglą­dać żył­ki, cię­żar­ki, ko­lo­ro­we spła­wi­ki, ha­czy­ki, ko­ło­wrot­ki, wę­dzi­ska. Sprzęt na każ­dy gust. I na każ­dą kie­szeń. Za­cho­dzi­łem tam po­po­łu­dnia­mi. Słu­cha­łem opo­wie­ści węd­ka­rzy, któ­rzy przy­chodzili na za­ku­py. Prze­sadzali czy nie, mówili praw­dę czy fan­ta­zjowali, wszyst­kie ich sło­wa przy­po­mi­na­ły mi ba­śnie z ty­sią­ca i jed­nej nocy. Oj­ciec po­su­wał się w opo­wie­ściach jesz­cze da­lej. Znał nie­skoń­cze­nie wie­le nie­praw­do­po­dob­nych hi­sto­ry­jek o ło­wie­niu ryb. Zwy­kle szo­ku­ją­cych. Opo­wia­dał je w mo­jej obec­no­ści, mama go kar­ci­ła. „Przy dziec­ku?”. Był zna­ko­mi­tym ba­ja­rzem. My­ślę, że jak każ­dy węd­karz. Czy­tał wszyst­ko, co się wią­za­ło z węd­ko­wa­niem, co do­ty­czy­ło ryb i ich za­cho­wa­nia, aż wresz­cie po­wsta­ła w domu bo­ga­ta spe­cja­li­stycz­na bi­blio­te­ka.

Bu­do­wał re­la­cje z klien­ta­mi. Był im wier­ny, a oni byli wier­ni jemu. Wy­mie­niali się in­for­ma­cja­mi. Z nie­któ­ry­mi ło­wił ryby w so­bo­ty i nie­dzie­le. Na węd­kę z brze­gu albo na otwar­tym mo­rzu, sie­cia­mi lub cią­gnąc przy­nę­tę za pły­ną­cą ło­dzią. Do­sko­na­lił tech­ni­kę po­przez lek­tu­rę, prak­ty­kę i eks­pe­ry­men­ty. Był bar­dzo do­brym, zna­ko­mi­tym węd­ka­rzem. Ryb ni­g­dy nam nie bra­ko­wa­ło.

Wła­snym sta­ra­niem i pa­sją zbu­do­wał tak­że nasz dom. Gó­ru­ją­cy na jed­nym ze wzgórz Ni­ko­zji. Jego mały pa­łac. Pro­sty fron­ton, ka­mień, bal­kon przy­po­mi­na­ją­cy daw­ny dom na wsi. Ta­kim go chciał mieć, ta­kie wska­zów­ki dał ar­chi­tek­to­wi. Trosz­czył się o szcze­gó­ły, co­dzien­nie do­glą­dał maj­strów. Pra­gnął pa­trzeć wie­czo­ra­mi na roz­pro­szo­ne w dole miej­skie świa­tła, na grzbie­ty prze­ciw­le­głe­go Pen­da­dak­ti­lo­su i ma­rzyć. Za gó­ra­mi, u ich stóp, nad mo­rzem, była jego wio­ska. Za­my­kał oczy i wy­obra­żał so­bie, że zno­wu tam jest.

Sam za­pro­jek­to­wał ogród, sam ko­pał zie­mię, sa­dził ro­śli­ny, pod­le­wał je i zra­szał, przy­ci­nał ga­łę­zie. Let­ni­mi po­po­łu­dnia­mi i wie­czo­ra­mi sia­dy­wa­li­śmy pod drew­nia­nym dasz­kiem al­ta­ny, któ­rą sam zbu­do­wał. Wo­kół niej za­sa­dził krze­wy róż czer­wo­nych, ró­żo­wych, bia­łych. W dole mia­sto, na wprost Pen­da­dak­ti­los – po­nu­ry wie­czo­rem, zra­nio­ny fla­gą oku­pan­ta, olśnie­wa­ją­cy w bla­sku słoń­ca.

Po­tem na­stał zło­ty okres gieł­dy. Naj­lep­szy przy­ja­ciel ojca, ko­le­ga z liceum, pro­wa­dził biu­ro ma­kler­skie. Ra­dził mu, jak in­we­sto­wać. Oj­ciec nie mó­wił o tym ma­mie. Nikt o ni­czym nie wie­dział. Ta­jem­ni­ca. Za­in­we­sto­wał nie­wiel­ki ka­pi­tał. Tak się za­czę­ło. I jak to zwy­kle bywa, ape­tyt rósł w mia­rę je­dze­nia. Ro­sło też ry­zy­ko. Przy­ja­ciel na­ma­wiał, żeby in­we­sto­wał wię­cej. Jesz­cze wię­cej. Obie­cy­wał, za­kli­nał się, że za dwa lata naj­da­lej oj­ciec po­mno­ży ka­pi­tał do nie­wia­ry­god­nych roz­mia­rów. „Jak ikra je­sio­tra, przy­ja­cie­lu, czar­ny ka­wior!”, mó­wił, chi­cho­cząc. Uży­wał ję­zy­ka, któ­ry oj­ciec ro­zu­miał naj­le­piej. Spła­ci dom, kupi lo­ka­le na skle­py, ko­niec z wy­naj­mo­wa­niem, za­bez­pie­czy nas do koń­ca ży­cia, a ja będę mógł stu­dio­wać na naj­lep­szych za­gra­nicz­nych uczel­niach. Nie­speł­nio­ne ma­rze­nia ojca mia­ły zre­ali­zo­wać się w moim ży­ciu.

No­to­wa­nia szły w górę, cały czas w górę. Oj­ciec brał po­życz­ki i in­we­sto­wał. Wra­cał do domu w eu­fo­rycz­nym na­stro­ju. Przez dwa lata za­ro­bi tyle, ile nie za­ro­bił uczci­wą pra­cą, wła­sną krwa­wi­cą, przez pięt­na­ście lat. Je­siotr. Czar­ny ka­wior. Za­cze­ka do koń­ca roku, 1999, taką so­bie wy­ty­czył gra­ni­cę, do brza­sku no­we­go ty­siąc­le­cia, po­tem upłyn­ni zy­ski i spła­ci dłu­gi. Do­pie­ro wte­dy ogło­si nam wiel­ką no­wi­nę. Żeby ją uczcić, ku­pił bi­le­ty na wy­pra­wę do Ame­ry­ki. Nie­spo­dzian­ka! Nowy Jork, Flo­ry­da, Mia­mi, Tek­sas, Ari­zo­na i Wiel­ki Ka­nion, Ka­li­for­nia, Los An­ge­les i San Fran­ci­sco, Wa­szyng­ton.

I wte­dy przy­szło za­ła­ma­nie. Bły­ska­wicz­ne. War­tość ak­cji spa­da­ła na łeb na szy­ję. Nikt nie ku­po­wał. Oj­ciec stra­cił wszyst­kie pie­nią­dze. A wraz z nimi sta­bil­ność. To, co bu­do­wał z ta­kim tru­dem, ru­nę­ło w jed­nej chwili. Wie­dział, że jest ban­kru­tem. Dłu­gi miał ogrom­ne. Gar­bił się z każ­dym dniem co­raz bar­dziej, kur­czył, ugi­nał. Na po­cząt­ku sia­dy­wał jesz­cze z nami w ogro­dzie, nie za dłu­go, z przy­zwy­cza­je­nia. Po­grą­żo­ny w mil­cze­niu. Cza­sem tyl­ko szep­tał coś bla­dy­mi usta­mi, jak­by tra­cił głos. To zwar­te, po­tęż­ne cia­ło nie było już moim oj­cem. Było cie­niem. Po­wie­trzem. Nie wi­dział świa­teł mia­sta w dole, lecz cha­os, nie­wy­obra­żal­ną pust­kę, cze­luść, któ­ra go po­chła­nia­ła. Po­tem czła­pał do swo­je­go po­ko­ju i za­my­kał się na dłu­gie go­dzi­ny, sa­mot­ny. W nocy wsta­wał z łóż­ka, tkwił na bal­ko­nie, pa­lił aż do świ­tu.

Zmo­wa ban­kie­rów, ma­kle­rów i po­li­ty­ków wy­wo­ła­ła ka­ta­stro­fę. W cią­gu jed­ne­go roku po­ło­wa cy­pryj­skich go­spo­darstw do­mo­wych za­in­we­sto­wa­ła na gieł­dzie łącz­ną kwo­tę dwóch mi­liar­dów euro. Ma­kle­rzy lu­dzi wy­ko­rzy­stywali, ban­kie­rzy udzielali im po­ży­czek, po­li­ty­cy ich za­chęcali, garst­ka cwa­nia­ków za­ro­bi­ła kro­cie kosz­tem rze­szy na­iw­nych i pro­sto­dusz­nych. Dwa mi­liar­dy euro tra­fi­ły w ręce gru­py o naj­wyż­szych do­cho­dach. Z wiel­ką ła­two­ścią. Nikt nie po­szedł za krat­ki, nikt nie zo­stał uka­ra­ny.

I pew­ne­go wie­czo­ru usły­sze­li­śmy: Trach! Prze­klę­ty su­chy od­głos, krót­ki i prze­ni­kli­wy, prze­szył po­wie­trze, do­tarł do na­szych uszu. Trach!

Naj­pierw nie wie­dzie­li­śmy, co się sta­ło. My­śle­li­śmy, że coś spa­dło. Coś cięż­kie­go, du­że­go. Że się roz­bi­ło. Mama po­szła zo­ba­czyć. Otwo­rzy­ła drzwi po­ko­ju, krzyk­nę­ła. Na jej twa­rzy zo­ba­czy­łem prze­ra­że­nie. Oczy sze­ro­ko roz­war­te, roz­sza­la­łe mo­rze, mię­śnie na­pię­te, skó­ra bia­ła jak płót­no. Zaj­rza­łem jej przez ra­mię, gdy wy­co­fy­wa­ła się prze­ra­żo­na. Zo­ba­czy­łem go, zo­ba­czy­łem ojca. Zgię­ty wpół, tor­sem le­żał na biur­ku. Do­ku­men­ty, ko­lek­cja drew­nia­nych fa­jek, wszyst­ko we krwi. Po ekra­nie kom­pu­te­ra spły­wa­ła jesz­cze pur­pu­ro­wa struż­ka. W pra­wej skro­ni wid­nia­ła dziu­ra. Tam­tę­dy we­szła kula. Wy­szła lewą skro­nią i utkwi­ła w ścia­nie. Na me­blach, biur­ku, na pod­ło­dze krew, wło­sy, cząst­ki mó­zgu.

15 20 lipca 1974 r. Tur­cja do­ko­na­ła in­wa­zji na Cypr. Pół­noc­na część wy­spy, po­nad 36 pro­cent ca­łe­go jej te­ry­to­rium, oku­po­wa­na jest przez Tur­cję do dziś.

8/A4

Jak­by po­rwa­ła mnie ja­kaś fala i rzu­ci­ła da­le­ko w mo­rze. By­łem na uli­cy Sta­dio­nu, przed wi­try­ną księ­gar­ni Ia­no­sa, oglą­da­łem nowo wy­da­ne ty­tu­ły. Litera­tu­ra pięk­na, hi­sto­ria, ese­je. Sły­sza­łem ich. Naj­pierw nie­wy­raź­nie, głu­chy szmer, nie­okre­ślo­ny. Po­mruk tłu­mu, niby szum oce­anu. Wi­dzia­łem, jak się zbli­ża­ją. Po­my­śla­łem, że za­szy­ję się w księ­gar­ni i tam prze­cze­kam na­wał­ni­cę. Lecz moją uwa­gę przy­ku­ła ich nie­sa­mo­wi­ta za­cie­kłość. Pa­trzy­łem jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny. Zna­la­złem się mię­dzy nimi nie­chcą­cy, nie wie­dząc kie­dy. Oszo­ło­mio­ny, po­rwa­ny przez wir, nie­zdol­ny uciec. Ci na prze­dzie po­suwali się wol­no, ci z tyłu – na­pierali. Krzy­ki. Ha­sła. Liderzy z me­ga­fo­na­mi. Na­kła­da­ją­ce się gło­sy, sło­wa. Mu­zy­ka. Pie­śni bo­jo­we. Wi­dzia­łem usta, któ­re otwie­ra­ły się i za­my­ka­ły, żyły na­brzmia­łe pod chmur­nym nie­bem go­to­wym spły­nąć desz­czem. Czer­wień. Czer­wień. Czer­wo­na ludz­ka rze­ka. Sztur­mów­ki, fla­gi, blu­zy. Czer­wo­ne. Wszyst­ko czer­wo­ne. Trans­pa­ren­ty z ha­sła­mi o troj­ce, Unii Eu­ro­pej­skiej, sprze­daj­nych po­li­ty­kach. Szał. Je­den wiel­ki ryk, ja­zgot szep­tów, słów, gło­sów, krzy­ków. Tłum parł jak sta­do, sko­wy­czał, war­czał, szcze­kał. Czu­łem, że upad­nę, że sto­czę się w lej wiru, że będę się krę­cił i ob­ra­cał, aż mnie po­chło­nie czar­na dziu­ra. Za­męt. Oszo­ło­mie­nie. Tra­ci­łem kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. To tyl­ko czu­łem – oszo­ło­mie­nie.

Ką­tem oka wi­dzia­łem lu­dzi w kap­tu­rach, ko­mi­niar­kach, po pra­wej i le­wej, gdzie tłum rzedł. Z ple­ca­ka­mi. Przy­po­minali dzi­wacz­ne stwo­ry, co wy­chy­nę­ły znie­nac­ka z głę­bi zie­mi na świa­tło dnia. A po­tem roz­legł się brzęk tłu­czo­nych szyb, od­głos spa­da­ją­ce­go szkła. Czu­ło się dym, smród pa­lo­ne­go pla­sti­ku. Pło­mie­nie buch­nę­ły ze skle­pów. Linia mar­szu się za­ła­ma­ła. Lu­dzie biegli, pędzili przed sie­bie. Mło­dzi w czer­wo­nych blu­zach ściągali fla­gi, drzew­ca­mi i pla­sti­ko­wy­mi rur­ka­mi okładali za­kap­tu­rzo­nych. Rzu­ci­ły się na nich tak­że od­dzia­ły spe­cjal­ne po­li­cji MAT. Chwi­lo­we przy­mie­rze, fał­szy­wa przy­jaźń. Ze­pchnię­to ich, ro­biąc miej­sce stra­ża­kom. A ci, za po­mo­cą pomp i agre­ga­tów, wodą i pia­ną tłumili ogień.

Da­lej, przy Syn­tag­mie – przy pla­cu Kon­sty­tu­cji – jak na woj­sko­wy roz­kaz „Stój!” tłum znie­ru­cho­miał. Przed po­li­cyj­ny­mi ba­rier­ka­mi. MAT-owcy stali w zwar­tych sze­re­gach, w peł­nym uzbro­je­niu, z tar­cza­mi. Me­ta­lo­we za­po­ry. Opo­dal, przy Kró­lo­wej Zo­fii, po­li­cyj­ne wozy na chod­ni­ku. Po­jaz­dy z ar­mat­ka­mi wod­ny­mi. W sie­dzi­bie Par­la­men­tu, Sta­rym Pa­ła­cu Kró­lew­skim, wisieli w oknach urzęd­ni­cy, może po­sło­wie, i za­de­ko­wa­ni tam, wy­so­ko, próż­nowali, ob­ser­wu­jąc tłum wy­peł­nia­ją­cy uli­ce Filhel­le­nów, Her­me­sa, Uni­wer­sy­tec­ką, Kró­lo­wej Zo­fii. Lu­dzie ciągnęli pod Par­la­ment wszyst­ki­mi dro­ga­mi. Efe­me­rycz­ne stru­mie­nie, któ­re pie­niąc się i szu­miąc groź­nie, nio­są pnie i spróch­nia­łe kło­dy. Tłum rósł i gęst­niał. Za­czę­ło sią­pić. Wil­goć. Zim­no. Para od­de­chów kłę­bi­ła się i nik­nę­ła w mżaw­ce.

Za­su­ną­łem za­mek zie­lo­nej woj­sko­wej kurt­ki. Wy­do­by­łem kap­tur i na­su­ną­łem go na gło­wę. Pa­trzy­łem na fron­ton pa­ła­cu. Neo­kla­sy­cyzm. Mo­na­chium. Hi­sto­ria sztu­ki, dru­gi se­mestr. Przy­po­mnia­łem so­bie o po­życz­ce Lu­dwi­ka I Wit­tels­ba­cha – zno­wu po­życz­ka – o „grzecz­no­ścio­wej ofer­cie” dla Gre­cji z za­sob­ne­go ba­war­skie­go skarb­ca na bu­do­wę pa­ła­cu dla Ot­to­na, żeby kró­lew­ski sy­na­lek miał god­ne sie­dli­sko, ja­kiś dach nad gło­wą. Sto ty­się­cy zło­tych fun­tów ten pa­łac kosz­to­wał. Bied­ne pań­stwo grec­kie ta­ki­mi środ­ka­mi nie dys­po­no­wa­ło. Dla Ba­war­czy­ków – dro­biazg. Ale w roku 1843, przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji, za­żą­da­no zwro­tu, a pań­stwo grec­kie zo­bo­wią­za­ło się po­życz­kę spła­cić. No i na­tu­ral­nie, po de­tro­ni­za­cji Ot­to­na i zjed­no­cze­niu Nie­miec, Bi­smarck tak dłu­go stra­szył i gro­ził, aż zwrot uzy­skał. Gdzież­by od­pu­ścił… Czyż nie za cza­sów Ot­to­na, w roku 1836, nie­ja­ki Re­ichen­bach, Chri­stoph, ba­war­ski ofi­cer, ob­jął kie­row­nic­two Men­ni­cy Kró­lew­skiej i bił pierw­sze drach­my? A te­raz, czy nie inny Re­ichen­bach, Horst dla od­mia­ny, tak­że Nie­miec, szef Task For­ce, spe­cjal­ne­go ze­spo­łu za­da­nio­we­go do spraw Gre­cji w Ko­mi­sji Eu­ro­pej­skiej, czy nie on te­raz trzę­sie Gre­cją? Wo­kół tego wszyst­kie­go błą­dzi­łem my­śla­mi. Do­pie­ro gdy sto­ją­cy obok pod­sta­rza­ły eme­ryt za­czął wy­dzie­rać się na całe gar­dło, wró­ci­łem do rze­czy­wi­sto­ści.

Tłum wył. Co od­waż­niej­si z czo­łów­ki wy­żywali się na po­li­cjan­tach. Jed­ni im wy­myślali, inni rzucali jaj­ka­mi, jesz­cze inni po­mi­do­ra­mi, nie­któ­rzy pluli na MAT-owców z pierw­sze­go sze­re­gu. Po­tem za­czę­to na­pie­rać. Z wście­kło­ścią od­cią­ga­no ba­rier­ki, lu­dzie chcieli się prze­drzeć pod Par­la­ment. Po­li­cjan­ci tupnęli bu­cio­ra­mi, chwycili rytm jak wio­śla­rze, jak ko­nie w ga­lo­pie, i ruszyli na­przód. Po­ja­wi­ły się pierw­sze rany na gło­wach, po­szły w ruch gazy łza­wią­ce. A póź­niej pierw­sze kok­taj­le Mo­ło­to­wa. I zno­wu ci w kap­tu­rach i ko­mi­niar­kach. Ka­wał­ki mar­mu­ru i ka­mie­nie prze­ci­na­ły po­wie­trze, tra­fia­jąc w po­li­cjan­tów.

Na­bój z ga­zem łza­wią­cym po­to­czył się pod moje nogi. Bły­ska­wicz­nie spo­wił mnie ko­lo­ro­wy dym. Po­czu­łem go w płu­cach. Oczy za­czę­ły szczy­pać. Nie mo­głem od­dy­chać. Du­si­łem się. Kasz­la­łem. Tłum się roz­pierzchł. Klę­cza­łem na as­fal­cie. Za­kry­łem oczy dłoń­mi. Po­zo­sta­wa­ły sze­ro­ko otwar­te mimo bólu, mimo pa­nicz­nych prób za­czerp­nię­cia odro­bi­ny czy­ste­go po­wie­trza, zła­pa­nia od­de­chu. Bo­la­ły. Pie­kły. Łza­wi­ły. Kie­dy ja­koś do­sze­dłem do sie­bie, spo­strze­głem, że je­stem w oku cy­klo­nu. MAT-owcy z jed­nej stro­ny, za­kap­tu­rze­ni z dru­giej – ata­kowali po dwóch, trzech, miotali ogniem. Do­strze­głem po­li­cjan­ta zmie­rza­ją­ce­go groź­nie w moją stro­nę. Uniósł pał­kę, go­tów ude­rzyć. Ale wy­co­fał się przed ata­kiem za­kap­tu­rzo­nych. „Ucie­kaj!”, usły­sza­łem. Rzu­ci­łem się bie­giem za czar­ny­mi po­sta­cia­mi, któ­re znów zmu­szo­no do od­wro­tu i któ­re nik­nę­ły w po­bli­skich za­uł­kach. Ucie­ka­łem wraz z nimi. Her­me­sa, Ate­ny, klu­cze­nie wą­ski­mi ulicz­ka­mi, Ati­na­idy, Sku­ze­sa, plac św. Ire­ny, Eola, Bys­sy, Eu­ry­pi­de­sa, Me­nan­dra. Na Tsal­da­ri­sa na­tknę­li­śmy się na ra­dio­wóz MAT-u. „Tędy! Da­waj!”, rzu­cił ja­kiś mło­dzik. Miał może ze dwa­dzie­ścia lat. Nie wię­cej. Od­sło­nił twarz. Był w pod­ko­szul­ku z dłu­gim rę­ka­wem i bia­łej blu­zie. Wrzu­cił do śmiet­ni­ka ple­cak i ko­mi­niar­kę. „Cze­mu to wy­rzu­casz?”, spy­ta­łem. Ar­gi­ris – tak miał na imię, jak się póź­niej do­wie­dzia­łem – spoj­rzał na mnie zdu­mio­ny. „No prze­cież…”. Wte­dy zro­zu­miał. Nie by­łem swój. Zro­zu­miał, gdy się od­sło­ni­łem, gdy zrzu­ci­łem kap­tur kurt­ki. Przy­pad­kiem zna­la­złem się na ich dro­dze. „Kur­de, wzią­łem cię za…”. Za­klął. Spoj­rzał na wóz po­li­cyj­ny sto­ją­cy czter­dzie­ści me­trów da­lej. Po­tem zno­wu na mnie. Za­trze­po­tał rzę­sa­mi. „Wtycz­ka je­steś? Gli­na?”, spy­tał wście­kły. „Ani wtycz­ka, ani gli­na. Nie­na­wi­dzę ich tak samo jak ty, czło­wie­ku. I ich, i ich sze­fo­stwa”. Uspo­ko­ił się, zła­god­niał. Przy­glą­dał mi się jesz­cze chwi­lę. My­ślał. „Jak masz na imię?”. Po­wie­dzia­łem. I do­da­łem, nie wiem po co, tak ja­koś wy­szło, że stu­diu­ję na wy­dzia­le filozo­ficz­nym. „Do­bra, chodź”, po­wie­dział. Za­ufał mi. Z nie­wia­do­me­go po­wo­du. Może zo­ba­czył we mnie no­we­go to­wa­rzy­sza, sko­ro na wła­snej skó­rze po­czu­łem bru­tal­ność po­li­cji. Może po­łą­czy­ła nas wspól­na nie­na­wiść. Może we dwóch mie­li­śmy więk­sze szan­se się prze­drzeć. Nie wiem…

Nie chcia­łem się plą­tać z anar­chi­sta­mi. Ni­g­dy nie czu­łem do nich sym­pa­tii. Ale ob­raz po­li­cjan­ta zbli­ża­ją­ce­go się z unie­sio­ną pał­ką, ra­dio­wóz przy Tsal­da­ri­sa… Nie mia­łem wy­bo­ru. Po­sze­dłem za nim. Szyb­ko prze­cię­li­śmy ale­ję i znik­nę­li­śmy w uli­cy Pla­tei. Po­tem Me­tak­sur­gi­jo. Fa­bvie­ra. Ako­mi­na­to­sa. Plac Wa­tis. Uli­ca Mey­era. Achar­nej­ska, Mar­ny, Stur­na­ri­sa. Eks­ar­chia. Całe kół­ko. Pra­wie go­dzi­na pie­cho­tą, żeby nie wpaść na gli­nia­rzy i blo­ka­dy. Nogi od­ma­wia­ły mi po­słu­szeń­stwa.

Wresz­cie wleź­li­śmy do ja­kiejś pół­piw­ni­cy, nory, jamy, przy Pul­che­rii, u stóp wzgó­rza Strefi. Cze­ka­ło tam paru in­nych. Gdy otwo­rzył drzwi, stu­diowali po­żół­kłe bro­szu­ry. Odłożyli je. Czar­ni, wszy­scy na czar­no. Mrocz­ni. Gla­ny, spodnie, blu­zy, kurt­ki. Czar­ne. Dłu­gie wło­sy ze­bra­ne gum­ka­mi re­cep­tur­ka­mi, łu­pież. „Spóź­ni­łeś się i…”, zaczęli mó­wić do Ar­gi­ri­sa, ale zdu­mieli się na mój wi­dok. Pod­nieśli się z miejsc. Uspo­ko­ił ich. „W po­rząd­ku. Przy­ja­ciel!”. Weszli do ma­leń­kiej kuch­ni. Za­mknęli drzwi. Sły­sza­łem, jak się kłó­cą. Zro­zu­mia­łem coś nie­coś, że kil­ku złapali i zabrali na ko­men­dę. Po­tem wrócili i siedli na­prze­ciw mnie. Zajęli po­zy­cje bo­jo­we. Dwaj na krze­słach, dwaj na pod­ło­dze. Ścią­gnię­te brwi. Ukrad­ko­we, po­dejrz­li­we spoj­rze­nia. Chwi­la ci­szy, za­kło­po­ta­nie. Śmier­dzia­ło nie­my­ty­mi cia­ła­mi, brud­ny­mi skar­pet­ka­mi i wil­go­cią. Gołe ścia­ny. Płyt­ki na pod­ło­dze z tłu­sty­mi pla­ma­mi. Stół. Tak­że za­pla­mio­ny. Łóż­ka mu­sia­ły stać gdzie in­dziej. Wi­dzia­łem za­mknię­te drzwi. Pew­nie tam. Ko­mu­na. Zno­wu złapali bro­szu­ry. Di­mi­trios Pa­pa­ri­gó­pu­los. My­śli pew­ne­go zbój­cy. Pierw­szy anar­chi­stycz­ny tekst na­pi­sa­ny w Gre­cji. Dziś ma­ni­fest krą­żą­cy po stro­nach in­ter­ne­to­wych anar­chi­stycz­nej ide­olo­gii.

Czym jest spo­łe­czeń­stwo? Zwa­ło­wi­skiem pod­ło­ści i kno­wań, zlep­kiem za­wi­ści i nie­na­wi­ści, wy­lę­gar­nią wszel­kie­go zła. Pra­wo stwo­rzo­no dla uci­sku bied­nych, tych bez pro­tek­to­rów, tych ma­lucz­kich. Sła­be­go pra­wo chro­ni rzad­ko, ale i sła­bi mają w tym spo­łe­czeń­stwie swo­ją siłę…

Ta­kie i tym po­dob­ne frag­men­ty, dyr­dy­ma­ły, czytali na głos. Za­palili skrę­ta z ha­szem i po­dawali go z rąk do rąk, w kó­łecz­ko, za po­rząd­kiem, kopcili cza­sem w mil­cze­niu, za­my­śle­ni, z pu­stym wzro­kiem wbi­tym w ścia­nę, cza­sem rzu­ca­jąc ja­kieś sło­wo, fra­zę, jak za­klę­cie, bez skła­du i ładu, bez sen­su, wy­ra­zy na­ła­do­wa­ne nie­na­wi­ścią, samą nie­na­wi­ścią. Gli­ny… Gli­ny… Co zda­nie to „gli­ny”. Zęby zgrzy­ta­ły, z oczu szły iskry. Spo­łe­czeń­stwo, par­tie, in­sty­tu­cje, ko­mu­ni­ści, ci ze Zło­te­go Świ­tu, ich sze­fo­wie. Idio­ty­zmy. Nie wie­dzia­łem, że są lu­dzie, któ­rzy mogą pa­łać nie­na­wi­ścią aż tak bez­den­ną, tak śle­pą. Po­ją­łem to tam­te­go dnia. Spo­tka­łem się z nimi jesz­cze parę razy w ich no­rze. Cho­dzi­li­śmy na piwo w Eks­ar­chii. Czu­łem, wie­dzia­łem, że mnie wy­sta­wia­ją na pró­bę. Son­dowali mnie. Krzy­we spoj­rze­nia, miny, pół­słów­ka, po­szep­ty­wa­nia. Nie, nie by­łem swój. Jesz­cze nie by­łem. Ale powoli, gdy tak so­bie sie­dzie­li­śmy i pili, za­czynali się otwie­rać. Par­ty­zant­ka miej­ska, jak do­ku­czyć gli­nom, wol­ność dla bo­jow­ni­ków, któ­rzy gni­ją w wię­zie­niach. I ulot­ki, wszę­dzie ulot­ki. Przy­kle­ja­ne do mu­rów. Cały czas ta­kie ba­nia­lu­ki wy­ga­dywali. Kon­spi­ra­cja. Za­ba­wa w cho­wa­ne­go. W pod­cho­dy. W zło­dziei i po­li­cjan­tów. Ha­sła ma­lo­wa­ne czar­ną far­bą. Dni oku­pa­cji.

Ja też ich son­do­wa­łem. Kto wie­cze­rza z dia­błem, dłu­gą łyż­kę mieć musi. Chcia­łem na­sy­cić się ich nie­na­wi­ścią, ich obłę­dem, za­ja­dło­ścią wo­bec gli­nia­rzy i ich mo­co­daw­ców. Nie­na­wiść! Nie­na­wiść ro­dzi nie­na­wiść, gwałt ro­dzi gwałt. I któ­re­goś dnia wprost im to po­wie­dzia­łem. Na chłod­no. „Cze­mu by nie za­ła­twić tych z troj­ki? Oszu­stów w gar­ni­tu­rach i kra­wa­tach, któ­rzy się tu pa­no­szą, kraj nam nisz­czą. Nie wy­star­czą po­ci­ski Mo­ło­to­wa ani rzu­ca­nie ka­mie­nia­mi w po­li­cjan­tów. Ta­kie rze­czy to i dzie­cia­ki po­tra­fią!”.

Patrzyli na mnie zdu­mie­ni. Od­chylili się w krze­słach. Skrzy­żowali spoj­rze­nia. Za­stygli. Ar­gi­ri­sa ogar­nął hi­ste­rycz­ny śmiech. Za­raź­li­wy. Uchachali się wszy­scy. Myśleli, że żar­tu­ję. Nie żar­to­wa­łem. W tam­tych dniach roz­my­śla­łem nad moż­li­wo­ścią… Ro­dził mi się w gło­wie pe­wien plan… Spo­tka­łem się z nimi jesz­cze je­den raz. „Cze­mu by nie za­ła­twić tych z troj­ki?”, spy­ta­łem. Mó­wi­łem po­waż­nie. Wi­dać to było po mo­jej twa­rzy. Po na­brzmia­łych ży­łach, na­brzmia­łych nie­na­wi­ścią. Po spoj­rze­niu, w któ­rym ża­rzy­ła się złość. Nie żar­to­wa­łem. Zro­zu­mieli. Tak, to wła­śnie mia­łem na myśli.

Wte­dy pa­dła naj­bar­dziej nie­ocze­ki­wa­na od­po­wiedź. Cze­goś ta­kie­go się nie spo­dzie­wa­łem. Nie, nie spo­dzie­wa­łem się. „Troj­ka nam pa­su­je”, po­wie­dzieli. Bez­ro­bo­cie, bie­da, głód, sa­mo­bój­stwa, prze­stęp­stwa, ból, fru­stra­cja, pro­te­sty, to pierw­sze ob­ja­wy dez­or­ga­ni­za­cji spo­łe­czeń­stwa. Tyle lat czekali na taką oka­zję. „A jak ci się zda­je, dla­cze­go zy­sku­je­my ostat­nio co­raz wię­cej zwo­len­ni­ków? Ruch anar­chi­stycz­ny ro­śnie w siłę. Ol­brzy­mie­je”.

Tak mi po­wie­dzieli. Wię­cej nie po­sze­dłem na wzgó­rze Strefi. Par­ty­zant­ka miej­ska. Bzdu­ra! Szajs! Dzie­ci­na­da, i tyle.

9/B2

Ser­gi­dis idzie na rand­kę. Jak za­wsze świet­nie ubra­ny, za­do­wo­lo­ny z sie­bie. Be­żo­wa ma­ry­nar­ka Guc­cie­go, spodnie Levi’sa, krój kla­sycz­ny. Czar­na ko­szu­la, ele­ganc­kie, skór­ko­we buty. Wszyst­ko przy­wie­zio­ne z za­gra­nicz­nych po­dró­ży. Se­mi­na­ria, kon­fe­ren­cje, wy­kła­dy w ob­cych kra­jach.

Wy­siadł z tak­sów­ki na po­cząt­ku Her­me­sa. Chce się tro­chę przejść. Skrę­ca w Ka­te­dral­ną. Dłu­gi, pew­ny krok. Mia­ro­wy. Od­dech, krok. Od­dech, krok. To mu po­ma­ga my­śleć. Jest w do­brym na­stro­ju, wi­dać to po cho­dzie, po wy­glą­dzie, po lek­kim uśmie­chu, któ­ry ostat­nio sta­le go­ści na jego twa­rzy. Ma ocho­tę za­gwiz­dać pio­sen­kę. Jed­nak re­zy­gnu­je. Przy­glą­da się lu­dziom. Ktoś go po­zdra­wia. Od­po­wia­da ski­nie­niem gło­wy. Nie zna czło­wie­ka, pew­nie stu­dent z uni­wer­ku.

Myśli, cały czas myśli. Idzie i myśli. Musi pod­jąć de­cy­zję. Mija rok od pierw­sze­go spo­tka­nia z Ka­te­ri­ną. Przy­sta­je pod wi­try­ną skle­pu ju­bi­ler­skie­go. Oglą­da. Po­wi­nien wresz­cie, w tych dniach, coś po­sta­no­wić. Od ty­go­dnia nie prze­sta­je się za­sta­na­wiać, a de­cy­zji nie ma. Wzdy­cha. Co ro­bić? Pa­trzy na pier­ścion­ki, wi­sior­ki. Zno­wu na pier­ścion­ki. Zło­to. Pla­ty­na. Sre­bro. Rzu­ca okiem na ze­ga­rek. Gu­ess Chro­no­graph GC. Uro­dzi­no­wy pre­zent od Ka­te­ri­ny. Trze­ba iść. Bo się spóź­ni. Na rogu Hy­pa­tii wy­ra­sta przed nim że­brak. Za­pla­mio­ne ubra­nie, bez­zęb­ne usta, wy­cią­gnię­ta dłoń. Omi­ja go. Robi dwa kro­ki… wra­ca. Może na­głe wy­rzu­ty su­mie­nia, może psy­chicz­na eu­fo­ria, może go mo­ty­wu­je szcze­ra, acz spóź­nio­na mi­łość do dru­gie­go czło­wie­ka. Szu­ka w kie­sze­ni. Znaj­du­je za­po­mnia­ne mo­ne­ty, kła­dzie je że­bra­ko­wi na dło­ni.

Ka­te­ri­na jest wy­jąt­ko­wą oso­bą. Wspa­nial­szej przez te wszyst­kie lata nie spo­tkał. Ład­na, in­te­li­gent­na, czu­ła, wraż­li­wa, roz­sąd­na. Cze­go chcieć wię­cej? Ko­cha go. Wi­dzi to, czu­je. Tak, w naj­bliż­szych dniach trze­ba tę spra­wę za­ła­twić.

Nie mia­ła uda­ne­go ży­cia. Była mło­dziut­ka, gdy po­zna­ła męża. Na uczel­ni. W Sa­lo­ni­kach. Nie­ja­kie­go… Ta­ki­sa Ka­ra­ni­ko­la­sa. Dziew­czy­necz­ka jesz­cze. Pierw­sza mi­łość. Ko­le­ga z roku. Ka­wał dra­nia. Na­obie­cy­wał jej, na­opo­wia­dał ba­jek. Ksią­żę na bia­łym ko­niu, grusz­ki na wierz­bie… Fan­fa­ron i ba­je­rant. Ku­glarz do kwa­dra­tu, do nie­moż­li­wo­ści. No i dała się na­brać, była za­chwy­co­na, za­wró­cił jej w gło­wie. Ło­buz pierw­szej wody. Re­gu­lar­nie ją zdra­dzał. Jesz­cze przed ślu­bem. A ona nic, ni­cze­go nie poj­mo­wa­ła. Mło­da, nie­do­świad­czo­na. Co mo­gła wie­dzieć o nie­wier­no­ści, o zdra­dzie? Do­pie­ro, gdy się pobrali, gdy za­szła w cią­żę, gdy tro­chę od­cho­wa­ła dziec­ko, prze­ko­na­ła się, jaka jest praw­da. Przy­ła­pa­ła go na go­rą­cym uczyn­ku. Z ko­le­żan­ką z pra­cy. Dziew­czy­ną za­raz po szko­le po­ma­tu­ral­nej. Dla se­kre­ta­rek. Na­wet dwu­dzie­stu lat nie mia­ła. Siu­siu­majt­ka. Pod­słu­cha­ła ich przez przy­pa­dek, gdy pod­nio­sła słu­chaw­kę te­le­fo­nu w kuch­ni. Świat okrył się mro­kiem. Uma­wiali się na rand­kę w ka­fe­te­rii na Pan­gra­ti. Po­wie­dział, że wy­cho­dzi z ko­le­ga­mi. Ona na to, że pój­dzie z dziec­kiem do mat­ki. Po­ca­ło­wał ją słod­ko. „Je­steś moją parą…”, za­nu­cił do ucha. Po­czu­ła na war­gach jego śli­nę. Za­mknę­ła oczy, od­wró­ci­ła gło­wę. Brzy­dzi­ła się. Zo­sta­wi­ła dziec­ko u bab­ci i po­je­cha­ła da­lej. Zna­la­zła ka­fe­te­rię i cze­ka­ła opo­dal w sa­mo­cho­dzie. Po­po­łu­dnie. Przy­jechali jego au­tem. Weszli do środ­ka. Co za mę­czar­nia… Każ­da se­kun­da była udrę­ką. Ucze­pi­ła się kie­row­ni­cy bla­da jak płót­no, jak trup. Wyszli po go­dzi­nie, może pół­to­rej. Za­pa­dał zmrok, świa­tło dnia ga­sło. Obej­mowali się, ca­łowali dłu­go, na­mięt­nie. Na jej oczach. Po­chy­li­ła się. Zro­bi­ła im zdję­cie ko­mór­ką, ręce jej drża­ły. Od­jechali. Po­je­cha­ła za nimi. Za­trzymali się w po­bli­skiej Ili­sji. Weszli do ka­mie­ni­cy. Spraw­dzi­ła na­zwi­ska przy do­mo­fo­nie, ale nic to nie dało.

Po­ło­ży­ła dziec­ko spać wcze­śnie. Usia­dła na łóż­ku. Roz­pła­ka­ła się. Szlo­cha­ła dłu­go, nie­prze­rwa­nie, stru­mień łez, du­sza w ka­wał­kach. Świat się za­wa­lił. Go­rycz, ból, gniew. Wszyst­ko na­raz. Tyle cza­su żyła w kłam­stwie. Gdy wró­cił, wa­liz­ki były spa­ko­wa­ne. Buty, ubra­nia, wrzu­co­ne byle jak, czy­ste po­mie­sza­ne z brud­ny­mi, przy­bo­ry do go­le­nia, szczot­ka do zę­bów, kom­pu­ter. „Już je­stem, skar­bie”, za­wo­łał od drzwi, ni­cze­go nie po­dej­rze­wa­jąc, hi­po­kry­ta. Zo­ba­czył ją. Sto­ją­cą mię­dzy wa­liz­ka­mi w sa­lo­nie. Z opuch­nię­ty­mi oczy­ma. Naj­pierw zbladł. Cień prze­mknął mu po twa­rzy. A po­tem za­czął uda­wać głu­pie­go, od­gry­wać przed­sta­wie­nie. „To nie tak, jak my­ślisz, je­steś w błę­dzie”. Po­ka­za­ła mu z da­le­ka fo­to­gra­fię. Twar­dy do­wód. Po­sta­wi­ła ul­ti­ma­tum. „Masz go­dzi­nę!”.

Pod­niósł głos, pod­niósł rękę. „A ośmiel się tyl­ko! Ośmiel się!”, po­wie­dzia­ła wy­zy­wa­ją­co. Opu­ścił rękę. Po­ko­na­ny. „Go­dzi­nę!”, po­wtó­rzy­ła. Przy­znał się do wszyst­kie­go. Niby skru­szo­ny. Niech mu da szan­sę. Przy­pad­ko­wy zwią­zek, nic po­waż­ne­go. Pierw­szy i ostat­ni. Pro­sił o prze­ba­cze­nie. Ona jest jego ży­ciem, ona i dziec­ko. Za­mknę­ła się w sy­pial­ni, prze­krę­ci­ła klucz. Wzię­ła ko­mór­kę. Wy­słu­cha­ła wszyst­kie­go jesz­cze raz. Od po­cząt­ku. Na­gra­ła roz­mo­wę. Mia­ła go w gar­ści. Mia­ła do­wo­dy.

Ale Ta­kis nie wy­szedł. Spał na ka­na­pie. Sły­sza­ła, jak chra­pie. Ło­buz! Rano znów za­żą­da­ła, by wziął wa­liz­ki i się wy­niósł. Bo jak nie, to pój­dzie za nim do pra­cy i ośmie­szy go przy wszyst­kich. Nie uwie­rzył. Ner­wy, przej­dzie jej, my­ślał. Póki nie zo­ba­czył, jak wcho­dzi do firmy i szu­ka go wzro­kiem. Zmar­twiał. Wie­dział, że sze­fo­wie szu­ka­ją pre­tek­stu do zwol­nień. Pod­biegł, chwy­cił ją za ło­kieć, od­cią­gnął na bok. „Zwa­rio­wa­łaś?”. „Nie do­ty­kaj mnie!”, krzyk­nę­ła ze zło­ścią, wy­rwa­ła się. Zro­zu­miał, że nie żar­tu­je. Nie, nie żar­to­wa­ła. Obie­cał, że w po­łu­dnie za­bie­rze rze­czy. Tak zro­bił. Wie­rząc, że to tym­cza­so­we ustęp­stwo, krót­ka prze­rwa. Bu­rza mi­nie, ucich­nie. Ale po po­łu­dniu Ka­te­ri­na wy­mie­ni­ła zam­ki. Dwa lata póź­niej dostali roz­wód. Osta­tecz­nie za obo­pól­ną zgo­dą. Uzgodnili wy­so­kość ali­men­tów, z dziec­kiem bę­dzie się wi­dy­wał w week­en­dy.

Tak, sta­le ją oszu­ki­wał. Te­raz do­pie­ro to po­ję­ła. Tam­te­go wie­czo­ru, gdy ich na­kry­ła, wszyst­ko uło­ży­ło się w lo­gicz­ną ca­łość, za­sko­czy­ło. Uspra­wie­dli­wie­nia. Póź­ne po­wro­ty do domu. Pra­ca zle­co­na do­dat­ko­wo w biu­rze. Wy­czer­pa­na ba­te­ria w ko­mór­ce. Sa­mo­chód się po­psuł, więc mu­siał je­chać do warsz­ta­tu.

Ka­te­ri­na wszyst­ko Ser­gi­di­so­wi opo­wie­dzia­ła. Od po­cząt­ku do koń­ca. Z wła­snej woli. Nie chcia­ła żad­nych cie­ni na ich związ­ku. Po­win­na mu po­wie­dzieć, była mu to win­na. Tak, Ka­te­ri­na jest wspa­nia­łą oso­bą. Bło­go­sła­wił los, że ich dro­gi się spo­tka­ły. Rok w związ­ku to nie­ma­ło. Ale i nie­du­żo. Jed­nak do­brze się już znali. Po­znał też jej syna, Pe­tro­sa. Był u nich kil­ka­krot­nie na ko­la­cji. Wy­chodzili ra­zem, we trój­kę. Re­stau­ra­cja, kino, wy­ciecz­ki. Sym­pa­tia była obu­stron­na. Ki­bi­cowali tej sa­mej dru­ży­nie. Pa­na­ti­naj­kos. Obie­cał Pe­tro­so­wi, że któ­rejś nie­dzieli za­bie­rze go na mecz. W ale­ję Alek­san­dry, jak otwo­rzą sta­dion po re­mon­cie. Przy­nie­sie mu sza­lik. To się dla dziec­ka lic