Nienawiść
- Wydawca:
- Krytyka Polityczna
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-64682-27-8
- Rok wydania:
- 2014
- Słowa kluczowe:
- antoniego
- będącego
- mkidn
- nagrody
- nienawiść
- nienawiścią
- powab
- powieścinew
- segregacji
- zarazem
- zasada
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Nienawiść”
Warszawa, rok 2084. Miłość, powab i czysty rozum to tylko nazwy tabletek poszerzających możliwości tych, których na nie stać. W mieście rządzonym zasadą segregacji generacyjnej i przepełnionym uchodźcami z najbiedniejszych krajów świata - Kuwejtu, Emiratów Arabskich i Arabii Saudyjskiej – zostaje popełnione morderstwo. Na miejscu zbrodni śledczy znajdują zapiski sprzed 70 lat, dziennik pisany nienawiścią. Już nic nie będzie takie jak wcześniej.
Nowa książka Michała Zygmunta to trzymający w napięciu antykryminał SF, a zarazem dystopia, w której autor przekonująco kreśli wizję kształtu świata będącego efektem dzisiejszej erupcji agresji w sferze polityki i debaty publicznej.
Michał Zygmunt (1977) – człowiek-orkiestra, zdarzyło mu się prowadzić talk-show, współtworzyć queerowy magazyn, publikować w opanowanym przez PiS tygodniku i kandydować na prezydenta Wrocławia z ramienia happeningowego komitetu Gwiazdy we Włosach. Autor powieści New Romantic (2007) i Lata walk ulicznych (2010), współautor antologii prozatorskich Wolałbym nie (2009) oraz Mot Nord - podróż na północ (2012). Stypendysta Dagny (2011), PISF (2013), MKiDN (2013) oraz Wyszehradzkiej Rezydencji Literackiej (2014). Nominowany do nagrody Superhiro 2010 za Lata walk ulicznych, finalista, z Karolem Radziszewskim, nagrody filmowej PISF i MSN za projekt Męczeństwo Sebastiana (2012). Grał w filmach Karola Radziszewskiego - Ludwika Wittgensteina w MS101 (2012) i Antoniego Jahołkowskiego w Książę (2014).
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Michał Zygmunt
Michał Zygmunt
N i e n a w i ś ć
powieść
ROZDZIAŁ I
Rękopis znaleziony na miejscu zbrodni
Jadąc do starca zamordowanego na rogu Radości i Przekrwionych Mięśni, pomyślałem, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów.
P o w a b sennie rozpłynął się w moich żyłach, lekko z a g ę ś c i ł nastrój, odczuwałem przyjemną stabilność. Poprzedniej nocy spałem znakomicie, tylko przez kilkanaście minut przewracałem się z boku na bok, w chwilach wyśnionej zapaśniczej walki. Byłem radzieckim wrestlerem na zawodach olimpijskich w Moskwie roku 1980. Przed decyzją mocarstw Zachodu o wycofaniu się z rywalizacji nie należałem do faworytów, ale bojkot igrzysk wcale mnie nie ucieszył – przyjemniej jest przegrać z najlepszymi, niż zwyciężać ze słabeuszami… Finałową walkę z reprezentantem NRD toczyłem więc w głębokim smutku. Przygotowałem nawet specjalny makijaż, z charakterystycznymi zaciekami o nieregularnych kształtach, jakbym płakał gęstymi, atramentowymi łzami. Z trybun słyszałem niesympatyczne uwagi na temat oprawy moich oczu; zdaniem niektórych kibiców przypominała ona kształtem odbyt kałamarnicy. Makijaż przyniósł niebywały efekt. Nie tylko przekonałem wszystkich, że jestem zasmucony światowym bojkotem igrzysk, co przyniosło mi wiele korzyści natury politycznej, ale też wybiłem mojego przeciwnika z rytmu, dzięki czemu zwycięstwo stało się łatwiejsze…
Działanie eliksiru pogłębiło się, gdy zwróciłem uwagę na niesamowity kąt, pod jakim promienie słońca łamały się na filtrze ozonowym, oświetlając ulicę ognistozłotym poblaskiem. Poczułem przyjemne odprężenie w mięśniach kręgosłupa i nieco osunąłem się w fotelu, na chwilę tracąc kontrolę nad kierownicą. Na szczęście z naprzeciwka nie jechał żaden pojazd, co jednak nie przeszkodziło mi w krótkiej zadumie nad kruchością człowieczej egzystencji. Myślałem o tysiącach młodych ludzi, których życie kończy się przedwcześnie; każdego roku, na każdym kontynencie – cóż za niesprawiedliwość! Ciosy w Zasadę Biologizmu, jeden z filarów naszego pokoju społecznego, bolą najbardziej, gdy zadaje je sama biologia.
Przester czekał na mnie pod ulubionym barem z pączkami, wciśniętym w wysoki płot, otaczający Osiedle Młodej Nadziei. Wyglądał efektownie jak zawsze, w swoim elastycznym, żółtym płaszczu, hełmowej czapce stylizowanej na nakrycia głowy przedwojennych gwiazd Hollywood i okularach w grubej, fałdowanej oprawce. Przester był wśród nas najmodniejszy, jak każdy, kto zupełnie nie zwraca uwagi na trendy.
– Nie znoszę pracować tak wcześnie… zaraz, zaraz, nie wyglądasz najlepiej. – Spojrzał mi surowo w oczy. – Przesiadaj się natychmiast, ja prowadzę. Po p o w a b i e nie wolno prowadzić przez co najmniej godzinę!
Ruszył z piskiem opon. Sięgnąłem do torby z pączkami, zatopiłem zęby w jeszcze ciepłym cieście, oblepionym lukrem. Smak był intensywny i szczery jak intencje złotej rybki, co właśnie obiecała spełnić trzy dowolne życzenia.
– Wciąż nie dali im zezwolenia na przejście za płot – powiedział Przester. – Próbowałem ich poprzeć w urzędzie, i nic. Żadne argumenty nie działają. Nawet to, że znów pobili sprzedawczynię…
– Ale kto? L u z e r z y?
– Żebym to ja wiedział. Pewnie tak, ale miejscy nigdy ich nie złapali. Za mały kaliber.
– Do czego to doszło, brat bratu nie pomaga…
– Władzy na rękę, żeby sklep się zamknął. Cukier tuczy. Szybko zmieniający się poziom insuliny powoduje odkładanie się tkanki tłuszczowej. Ścianki naczyń krwionośnych zarastają żółtawą breją, rośnie prawdopodobieństwo wystąpienia zawału serca i chorób nowotworowych. Szkoda gadać. Wprowadź mnie lepiej w temat.
– Wiem tyle, że to zabójstwo – odpowiedziałem. – Ofiarą jest jakiś s t a r i k, mieszkał samotnie. Właściwie to nie powiedzieli nic więcej, wyrwali mnie ze snu.
– Zabójstwo… Jestem zdania, że zabójstwa wcale nie są najgorszymi przestępstwami – oznajmił Przester.
– Jak to?
– Ano tak, że co prawda prowadzą do skutków najdalej idących, nie dają się odwrócić i ogólnie są nieprzyjemne dla wszystkich zaangażowanych, ale przecież nie są najpowszechniejsze. Przeciwnie, są jednymi z przestępstw najrzadziej występujących! Przeciętny obywatel nie padnie ofiarą morderstwa, nie będzie też musiał opłakiwać zabitego przyjaciela i członka rodziny… Prawdziwymi problemami są drobne kradzieże, rozboje, zakłócenia porządku! Ile razy doświadczyłeś zabójstwa? Oczywiście poza pracą, jako obywatel. Nigdy, prawda? Pewnie nie widziałeś nawet trupa leżącego gdzieś na chodniku, wtulonego czule w poszczerbioną kostkę Bauma. A pijackiej imprezy po nocy czy włamania do piwnicy? Kradzieży roweru? Jakichś werbalnych zaczepek, drobnej kradzieży, może nawet pobicia? To są prawdziwe przestępstwa. Zabójstwa jarają tylko zboczeńców, którzy przyszli do policji w nadziei na obcowanie ze świeżą, obcą tkanką. Lubisz, Kronos, obce tkanki?
– Nie lubię – odpowiedziałem. – Może w seksie, w rozsądnych ilościach. Ale i tu nie przepadam. Transilvia narzeka, że unikam… wiesz… zaspokojenia oralnego. Smak nie do końca mi odpowiada.
– Nie lubisz obcej tkanki – Przester pokiwał głową. – To naturalne. Obca tkanka wprowadza dezorientujące napięcie na poziomie subatomowym. Chcesz po prostu dobrze wykonywać swoją pracę. Jesteś profesjonalistą, nie dewiantem. Tymczasem taki Sekretar na widok krwi czy śluzu, dostaje niepohamowanego ataku radości…
Przerwałem Przesterowi gwałtownie, szarpiąc go za rękaw mundurowej bluzy. Coś gorącego i gniewnego wybuchło mi w płucach i pomknęło wzwyż, do gałek ocznych, raptownie zmieniając kolorystykę świata. Logika uniwersum runęła jak biali przechodnie, jak kwiaty w ziemskim jądrze – oko człowiecze stało się białe, domy stały jednolitym błękitem, a nad rdzawożółtym niebem unosiła się łuna bijąca z jednego, konkretnego miejsca, może kilometr od nas, miejsca znaczonego występkiem. Przester nie protestował, przyzwyczajony do moich reakcji; od lat rozumieliśmy się bez słów. Zwolnił, nachylił się nad kierownicą i szepnął:
– W którą stronę?
Nie byłem w stanie odpowiedzieć, podniosłem więc trzęsącą się dłoń i wskazałem kierunek: w lewo. Przyspieszył, ledwie wyminął samobieżny stragan z warzywami i pomknął wskazaną ulicą, potęgując pulsujące we mnie emocje. Czułem je coraz wyraźniej, silniej od własnych: odrobina dumy zmieszanej ze wstydem, zatopione w ogromnej masie lęku, zbyt wyraźnego, by aktywność obiektu była legalna. Z pewnością nie chodziło o poważne przestępstwo, czułbym się znacznie gorzej, ale ktoś w okolicy złamał właśnie prawo i chyba ma wyrzuty sumienia.
Odnalezienie sprawcy nie zajęło nam wiele czasu. Gdy wyjechaliśmy na rondo, z którego widać było kilka bloków mieszkalnych, spożywczy market i szkołę, Przester od razu skierował się w stronę liceum. Zasada brzytwy Ockhama: jeśli ktoś czyni zło, to najpewniej młodzieniec. Zaparkowaliśmy przy chodniku, specjalnie się nie kryjąc; radiowóz był nieoznakowany, a my wyglądaliśmy zwyczajnie, jak para niedopasowanych gejów – jeden modniś, choć męski i zdecydowany w ruchach, drugi nieśmiały, wycofany, sprawiający wrażenie pasywnego w seksie nerda.
Palili papierosy za szkolnym murem, chroniąc się za potężnym pniem wyschniętego drzewa i kontenerem na odpadki. Dziewczyna zareagowała całkowitym spokojem, jakby spodziewała się wpadki; wywołało to we mnie silne podejrzenia, ale nie byłem w stanie jej p r z e c z y t a ć. Za bardzo absorbowały mnie emocje chłopaka, a ona nie generowała właściwie żadnych zaburzeń. Uznałem, że to jakiś narkotyk. Tymczasem Przester powoli skanował jej nadgarstek; wyświetlony hologram ukazywał ogromną, trzypiętrową willę z ogrodem w stylu angielskim. To wyjaśniało sprawę. Należała do zamożnej, stabilnej klasy, do kruchej warstwy fundującej to społeczeństwo, zapewniającej resztki spokoju i punkt odniesienia dla armii l u z e r ó w, i jeszcze liczniejszego morza m a r z y c i e l i. Musieliśmy ją wypuścić, zresztą było nam to na rękę; zawsze lepiej rozbić zakochaną parę przestępców, samotni radzą sobie znacznie gorzej. Chłopak i bez tego był przerażony, ale dzielnie starał się trzymać s t y l. Imponowała mi jego klasa. Przester pogardliwie komentował skromne mieszkanko w bloku i mopedy piaskowe, wyświetlone na hologramie, groził mu aresztem, a Gijom – tak miał na imię – spokojnie, z pochyloną głową, przepraszał za sprawienie kłopotu i zapewniał, że to absolutnie pierwszy raz. Nie okazywał lęku, nie błagał o litość, nie zachowywał się jak przyparte do muru, zaszczute zwierzę; tak postąpiłoby na jego miejscu wielu rówieśników w innych czasach, w realiach innych kultur. Nie był też agresywny, choć drobne zarodki strachu i agresji tliły się gdzieś w gnieździe jego osobowości. Maskował je znakomicie, trzymał się prosto, patrzył w oczy; mógłby uczyć s t y l u niejednego przedstawiciela wyższej klasy…
– Znalazłem te papierosy – mówił. – Na naszym osiedlu wiele osób pali… Zresztą wie pan, Ursynów nie jest bezpieczny.
– Znalazłeś? Tak sobie leżały? Masz mnie za idiotę? Czy masz mnie za debila, pytam?
Przester podnosił głos, a chłopak, mimo że wyraźnie przestraszony, wciąż zachowywał twarz. Przełknął ślinę i odpowiadał najuprzejmiej, jak tylko umiał. Naprawdę znalazł papierosy na trawniku, w pobliżu baru motocyklowego. Chciał spróbować, bo nigdy wcześniej nie palił. Dziewczyna już dawno wpadła mu w oko, dotąd nie miał szans z powodu dystansu klasowego, pomyślał, że to jego szansa. Że jej zaimponuje. Rozumiałem go.
– No i widzisz, nawet nie poruchałeś – mówił Przester. – Wiesz, ile ci grozi? Do pięciu lat. Do pięciu lat durnego życia, za te dwie niedopalone fajki. Albo i więcej, bo przecież widzę, że białoruskie. Więc z przemytu. A przemyt nielegalnej substancji to będzie do piętnastu.
– Proszę… – wyszeptał chłopak. – Wiem, że popełniłem poważny błąd. Mogę go naprawić, proszę tylko wskazać sposób. Proszę mnie pouczyć chociaż, może jakieś prace społeczne…
Widziałem, że traci już opanowanie, że mięśnie twarzy zaczynają falować, pchnięte wyładowaniem emocji, że rogówka oka staje się bardziej wilgotna, uderzył mnie wreszcie jego straszliwy smutek, jego szczery, niepowstrzymany strach. Zachwiałem się i wciągnąłem głęboko powietrze – z e t k n ę l i ś m y się mocno, tak jak od dawna nie zetknąłem się z żadnym podejrzanym. Musiałem pomóc.
– Kolego komisarzu, może odpuśćmy chłopakowi. Nienotowany, widać, że ogarnięty… Po co ma się zmarnować. Może trochę p o w a b u ?
Przester odtrącił moją wyciągniętą dłoń.
– Komisarzu Kronos, proszę nie częstować podejrzanego. Zresztą dlaczego proponuje pan rozwiązania niezgodne z prawem? Procedura jest jasna: złoczyńcę przyłapanego na gorącym uczynku należy odwieźć na komisariat…
– Ale przecież czasem odstępujemy od tej zasady.
– Myśli pan o sytuacji, w której złoczyńca staje się dla nas… przydatny?
– Tak. Kiedy ma oczy po obu stronach głowy, kiedy nadstawia uszu, kiedy co tydzień melduje nam, co dzieje się na osiedlu, zwłaszcza w kręgach posiadaczy białoruskich papierosów… Jeśli robi to regularnie, jeśli mówi całą prawdę, zapominamy o jego przewinieniu… nigdy nie trafia za kratki!
Kiedy wsiadaliśmy do radiowozu byłem szczęśliwy. Szczęściem chłopaka, rzecz jasna. Moje emocje, skompresowane pod ciśnieniem uczuć podejrzanego, rozpłynęły się w sennym strumieniu p o w a b u. Jechaliśmy szybko, sprawnie wymijając nieliczne auta. Budynki stawały się coraz starsze, coraz bardziej szare. Mniej było płotów, aż w końcu całkiem znikły, pozostawiając nienaruszoną strukturę ulicy, odsłoniętą bezwstydnie, porzuconą. Śródmieście – dzielnica s t a r i k ó w i nielicznych młodych bezrobotnych – największy z ropni na owrzodzonym ciele stolicy.
Miejsce zbrodni mieściło się w jednym z bloków mieszkalnych sprzed stu lat, częściowo już zniszczonych (podziwiałem kreatywność mieszkańców, zaklejających kolorowym tynkiem szczerby w elewacji), wciąż jednak emanujących pewnym urokiem. Przed wejściem zgromadził się tłum ciekawskich, na ogół ekscentrycznie ubranych staruszków. Na ławce pośrodku podwórka siedziało trzech młodych Dubajczyków żujących liście porzeczki. Patrzyli na nas obojętnie, ruszały się tylko ich żuchwy. Wokół nich wyczuwałem pustkę.
– Skąd tutaj czarni? – spytałem.
– Namnożyło się tego po osiedlach. Tu mieszkają głównie ci z Emiratów, pracują w segregacji śmieci i w porcie rzecznym. Podobno na Gocławiu najwięcej teraz Saudyjczyków, ale sam nie wiem, nie byłem tam od lat – Przester splunął i lekko popchnął mnie do środka, obok umundurowanych krawężników, usiłujących zaprowadzić porządek wśród gapiów.
Smuga krwi zaczynała się przed wejściem do mieszkania i pewnie z jej powodu w ogóle nas wezwano. Gdyby nie wyraźny ślad przestępstwa, potrzebny byłby smród rozkładu, by zmusić do interwencji okolicznych, zafiksowanych na sobie starców. W niczym nie byli podobni do swoich altruistycznych przodków sprzed dwóch–trzech pokoleń, zaludniających dynamicznie rozwijające się polskie miasta przełomu XX i XXI wieku. Tych od dziecka uczono miłości własnej, bez końca kochali się w sobie samych i tylko w sobie. Snuli się po osiedlu, zwykle pojedynczo, podpatrując z zazdrością jedyne pary, którym udało się ze sobą wytrwać. Sycili się nawet kłótniami, nawet karczemne, małżeńskie awantury napawały ich zachwytem. Chłonęli ten obcy świat, a potem ruszali dalej, przed siebie, obijając się o drzewa, przystając przy klombach kwiatów obłamanych przez śniade dzieci imigrantów, przysiadając na ławeczkach, popijając herbatę z termosów. Idąc do pracy, jeśli jeszcze mieli jakąkolwiek. W dzieciństwie uczono ich przebojowości, prymatu własnych interesów nad potrzebami świata, samorozwoju, samowystarczalności. Dziś ich skóra zwiędła, a uczucia rozszczelniły się, oddając całe ciepło; pokolenia starców zamarzały od środka.
W mieszkaniu buszowały już dziewczyny z wydziału techniki materialnej – obie około sześćdziesiątki, doświadczone, nieźle zakonserwowane, przerzucające się wesołymi anegdotkami. Ani na chwilę nie zamykały ust. Na początku kariery nieco mnie to irytowało, później zrozumiałem, że praca ze zwłokami sprzyja żartobliwej dystrakcji. Sekretar powoli spacerował po mieszkaniu, przyglądając się ścianom i sufitom, jakby proces poszukiwania zbrodniarza był gatunkiem literackim, tworzonym z wnętrzarskiej inspiracji. Mieszkanie było niewielkie, zbudowane wedle standardów płynnego, ubogiego postmodernizmu: duży salon z wnęką kuchenną, niegdyś śnieżnobiały, obecnie przybrudzony wieloletnimi złożami kurzu i rozbryzgami świeżej krwi, oraz maleńka sypialnia z szafą. Ciało leżało na środku salonu ubrane w elegancki wyjściowy strój z imitacji jeleniego ponczo, niemal kompletne; nie było tylko sporego kawałka czaszki odłupanego przez zabójcę kilkoma uderzeniami tępego narzędzia.
– Ile on mógł mieć lat? Osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt? – spytał Przester, zakładając służbowe glasy. Pod regałem na książki zauważyłem brakujący odłamek czaszki.
– Dokładnie osiemdziesiąt cztery – odpowiedziała Kategoria, starannie kopiując z biblioteczki kolejną warstwę odcisków. – Skończył cztery dni temu. Ale łusek naskórkowych zostawia jak stulatek. Życie dało mu w kość…
– Znaczy, ktoś zrobił dobry uczynek. Osiemdziesiąt cztery… Dożyjesz tyle, Kronos? Chciałbyś jeszcze żyć? Te s t a r i k i kręcą się tu jak robaki w słoju wędkarza… a pożytku z nich mniej!
Wypowiedziawszy te słowa, zamarł i wypuścił z siebie gęstą smugę wstydu. Poczułem ją w głębi nozdrzy, na podobieństwo soczystego pierdnięcia. Cofnąłem się mimowolnie, by zauważyć powód takiego zachowania kolegi. Do mieszkania energicznie wkroczył Superordynat.
– Przepraszam, dowódco… Mój komentarz nie jest świadectwem nietolerancji wobec osób starszych. Moja otwartość na różnice generacyjne jest…
Komendant – elegancki mężczyzna po osiemdziesiątce, o nienagannej fryzurze w kolorze orlej bieli i wyrazie głębokiej dumy w stalowych oczach, przerwał mu niedbałym skinieniem dłoni.
– Nie myślicie chyba, Przester, że dotykają mnie wasze uprzedzenia. Jeśli coś mnie obraża, to sugestia, że mogę mieć coś wspólnego ze śródmiejskimi s t a r i k a m i… Nasze światy rozdziela żelazna bariera społecznej przydatności. W moim świecie jest angorska wełna i wody toaletowe o ciężkich, piżmowych zapachach. W ich krainie są salony z wnęką kuchenną o poszarzałych ścianach, na których znienacka, jak tutaj, wykwita krew… Zgadzam się, że częściej powinni odchodzić w objęcia Pięknej Litości. A wy, zamiast się wymądrzać, zmykajcie porozmawiać ze świadkami. Kronos, jesteście gotowi do o d c z y t u ? Jeśli tak, proszę niezwłocznie przystąpić do zadania. Sam wejdę piętro wyżej, postanowiłem osobiście przesłuchać niektórych sąsiadów.
– Tak jest, komendancie Superordynat! – wrzasnął Przester, strzelając podeszwami niemodnych martensów, szytych od ponad stulecia wedle niezmienionej, straszliwie nudnej formuły. Chwilę później, gdy tylko szef zniknął na klatce schodowej, ciągnął mnie już na balkon.
– Znów mi się upiekło – zachichotał, częstując mnie papierosem. – Zapalmy. Niech się gówniarz na coś przyda. Pewnie zresztą pierwszy i ostatni raz. Nie kłamał, prawda? To grzeczny uczniak?
– Nie kłamał – potwierdziłem.
Przester przypalił mi papierosa antyczną, srebrną zapalniczką. Dym miło ukąsił w gardło, odchrząknąłem, puściłem kółko. Dziewczyny jedna po drugiej podeszły na balkon, wzięły po machu, wypuściły dym, pośmiały się z nami. Grupa arabskich nastolatków na balkonie obok wpatrywała się w nas z podziwem. Rzuciłem im papierosa, spalonego ledwie w połowie. Nie walczyli o niego, podawali sobie z nabożeństwem, zaciągali się głęboko, ze znawstwem.
– Kopsniecie szluga? – Sekretar wykwitł na balkonie jak eksplozja fabryki smalcu, poprzedzony wydatnym brzuchem i intensywnym zapachem salami. – No dawaj, dawaj, Przester, bo doniosę, że posiadasz nielegalne substancje! – Zaciągnął się, rechocząc, wypuścił potężną chmurę dymu i wskazał na arabskich nastolatków. – Powinni coś zrobić z tą imigracją. Przecież i tak tutaj problemy z robotą. Młodzi, starzy… Wszyscy cienko przędą, a durny rząd przyjmuje brudasów z Arabii, Emiratów i innych Kuwejtów. Potem się dziwią, że tyle wkoło l u z e r ó w, jakbyśmy tu nie mieli własnych…
– Ciekawe, czy te dzieciaki wiedzą, jak bardzo byli kiedyś bogaci – powiedziałem. – Myślicie, że rodzice im o tym opowiadają?
Przester wzruszył ramionami.
– Nawet jeśli opowiadają, żaden gówniarz im nie wierzy. Wracajmy do pracy.
Zostałem na balkonie jako ostatni, mnąc w palcach drugiego papierosa. Chłopcy wyrzucili niedopałek i wpatrywali się we mnie bez słowa. Wydało mi się to niezwykle dziwne. Dlaczego nie pokrzykują po arabsku, wtrącając polskie przekleństwa? Dlaczego nie przepychają się, nie rzucają we mnie przegniłymi owocami, nie grają w piłkę? Najwyższy z nich, którego odruchowo uznałem za przywódcę, na oko piętnastolatek o bujnych, kręconych włosach, przechylił się przez barierkę i nie przestając wpatrywać mi się w oczy, powoli splunął. Gęsta ślina spłynęła mu z ust jak budyń, na dłuższą chwilę zawisła nad podwórzem, wreszcie runęła w dół, gdzieś między staruszków gromadzących się pod blokiem. Jeden z kolegów oparł się o niego i mocno objął ramieniem. Przywódca uśmiechnął się, wpatrując mi się łobuzersko w oczy. Poczułem dyskomfort, dlatego niezwłocznie wyjąłem z kieszeni dozownik i zażyłem dwie pastylki C z y s t e g o R o z u m u. Na moim stanowisku współczesny mężczyzna nie może sobie pozwolić na brak rozsądku. Zwłaszcza w pracy.
– Jakie to prostackie – oznajmił Przester, zaglądając denatowi do wnętrza czaszki. Mózg wyglądał nieprzyjemnie, jak wymiociny po obfitym obiedzie. – Zupełny brak wyrafinowania. Jak kraść, to miliony, jak gwałcić, to księżniczki, jak zabijać, to efektownie! – Spojrzał na mnie z zawadiackim uśmiechem, a ja o d c z y t a ł e m chęć zaimponowania dziewczynom. Przester należał do nielicznych szczęściarzy, których kręciły mature ladies. Nie mógł urodzić się w lepszych czasach.
Rozłożyłem neseser i wyjąłem z niego wszystko, co potrzeba: plastikowe glasy wzmacniające, rozpylacz, parę rękawic i fiolkę utrwalacza, którą wypiłem tak szybko, jak się dało. Popiłem ohydztwo łykiem whisky z drugiej probówki. Co prawda utrwalacza nie należy łączyć z alkoholem, ale potworność tego smaku, dającego się porównać tylko do zgniłego mięsa zmieszanego z garścią insektów roztartych w moździerzu, nie pozostawiała wyboru. Poza tym, odrobina whisky czyniła mój o d c z y t klarowniejszym. Odpędziłem dziewczyny, Przester sam wyszedł na balkon, by zapalić kolejnego papierosa, Sekretar ulotnił się już wcześniej. Zostałem sam.
Utrwalacz uderzył znienacka, zanim zdołałem sięgnąć po spray; uczucia zakipiały w całym mieszkaniu, zapachniały intensywnie potem, seksem, pieczonymi bułeczkami, osiadły na języku w szalonej eksplozji smaków. Gdy rozpyliłem przepisową dawkę, bałagan zaczął tężeć, poszczególne warstwy oddzieliły się od siebie i obrzmiały feerią barw – najpiękniejsze emocje (niezwykle tu nieliczne) zapłonęły słoneczną żółcią, najsmutniejsze poczerniały. Ciasny salonik wypełniła zwarta masa tęczowych chmur o różnym stopniu natężenia koloru; te najsoczystsze pochodziły sprzed kilku dni bądź tygodni, najjaśniejsze, niemal zanikające w nieświeżym powietrzu, narodziły się ostatniego roku. Dochodziłem do siebie przez dłuższą chwilę, opanowując burzę zmysłów i porządkując kolorowe obłoki. Policyjni telepaci mają różne techniki pracy z chmurami, mnie najbardziej odpowiada chronologiczna. Chwytałem więc najpierw najrzadsze, ustawiając je w kolejności po lewej stronie, zapełniając większą część przestrzeni salonu, by następnie wziąć się do najświeższych. Po ustawieniu wszystkich całe mieszkanie było zajęte; kilka ciemnoniebieskich, wyraźnie depresyjnych obłoków wrzuciłem nawet na balkon. Mogłem to uczynić, bo większość emocjonalnego życia ofiary upłynęła w ostatnim roku pod znakiem depresji. Dominowały chmury zgniłozielone, ciemnoniebieskie albo wręcz czarne; przygnębienie musiało być naczelną emocją denata od przynajmniej kilku lat. Z rzadka pojawiała się mgiełka czerwieni, żółci czy pomarańczu. Ich niezwykła intensywność połączona z krótkim czasem występowania oznaczała najpewniej masturbację. Dłuższe smugi pomarańczowych barw wskazywały na obcowanie z kulturą. S t a r i k lubił trzepać kapucyna i czytać książki – tylko tyle zostało mu w życiu radości… Wszystko to było oczywiste, wpisywało się w stereotyp smutnego życia starca, brakowało jednak najważniejszego – śladów emocji zabójcy. Denat się przecież sam nie zabił, ktoś musiał rozwalić mu tę czaszkę, odłupać jej kawałek łomem, kluczem francuskim, może siekierą. W takich sytuacjach miejsce zbrodni aż ś m i e r d z i nienawiścią, rdzawa mgła zalega na ścianach, wiernie towarzysząc krwi. Z rzadka bywa odwrotnie – morderca cieszy się z dokonywanej zbrodni, jego ślady są więc jasne, ciepłe, pastelowe. Ale nie tutaj. Przeglądałem obłok za obłokiem, otwierałem umysł przed najdrobniejszą nawet emocją – bezskutecznie.
Miałem już wychodzić, już chciałem wołać Przestera i resztę towarzystwa, kiedy nagle poczułem ukłucie. Coś dźgnęło mnie w boku, potem rozpłynęło się po ciele i uderzyło w górę, by – wyciągnięte utrwalaczem – skoncentrować się w mózgu. Coś interesującego jest w kuchni, pomyślałem. W szufladzie. Obok przepisów kulinarnych spisanych w staromodnym kajecie. Z każdym krokiem ogarniały mnie coraz silniejsze emocje – najpierw delikatny lęk, potem głęboka niechęć, nieubłaganie przechodząca w nienawiść, wreszcie uderzenie szaleńczej miłości, tak silne, że po wejściu do kuchni musiałem na chwilę usiąść i zaczerpnąć powietrza.
W szufladzie była teczka. Zwykła szara teczka, związana najzwyklejszym sznurkiem. Wypełniona stertą pożółkłych kartek, co wskazywało na zaawansowany wiek zawartości, wypełnionych starannym, odręcznym pismem. Wiedziałem, że muszę ją zabrać.
Superordynat nie robił mi problemów ze zwolnieniem; powinienem co prawda zostać przy przesłuchaniach, ale naocznych świadków nie było, a pośrednich można bez szkody przesłuchać nawet po tygodniu. Po niespełna godzinie ucałowałem Transilvię, pogładziłem po głowie małą Bovary i pogrążyłem się w lekturze. Czytając, spoglądałem czasem na Transilvię, przygotowującą coś do jedzenia. Jej ciało pięknie komponowało się z elementami wyposażenia kuchni.