Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Niepełka. Siła prawdziwej przyjaźni

Niepełka. Siła prawdziwej przyjaźni

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65684-83-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Niepełka. Siła prawdziwej przyjaźni

Bohaterką cyklu jest Weronika, której ze względu na niepełnosprawność nadano przydomek Niepełka. Tym razem obdarzona talentem fotograficznym dziewczyna oraz jej przyjaciele, spędzają deszczowe wakacje w domu. Świat nastolatków w dobie wszechwładnej technologii informatycznej jest bardziej skomplikowany, niż był za czasów młodości ich rodziców. Czy internet całkowicie zdominuje bohaterów? Co musi się wydarzyć, by zrozumieli własne błędy? Jakie nowe tajemnice wkradną się między nich?
Powieść Niepełka. Siła prawdziwej przyjaźni zaskakująco i błyskotliwie przekonuje, że warto się angażować w życie społeczne oraz pomagać sobie i innym.

Polecane książki

Dzięki temu poradnikowi przekonasz się, jakie jakie są konsekwencje manipulacji w tachografie i na kogo mogą zostać nałożone kary. Dowiesz się, co może świadczyć o tym, że dokonywano manipulacji w tachografie. W książce znajdziesz treść rozporządzenia nr  nr 165/2014, a także taryfikator mandató...
Ojciec John kontroluje wszystko i wszystkich. Lubi zasady. Szczególnie tę o nie rozmawianiu z Obcymi. Zna Prawdę. Wie, co jest dobre, a co złe. Ojciec John wie, co nadchodzi…Jednak Moonbeam zaczyna wątpić. Zaczyna widzieć kłamstwa, które kryją się w słowach Proroka. A co, jeśli jedynym sposobem, by ...
Książka zawiera glosy do orzeczeń SN, a także jednego orzeczenia TS UE. Glosy te powstały w ramach  seminarium prowadzonego przez prof. Zolla, które na Uniwersytecie Jagiellońskim prowadził w roku akademickim 2014/2015. Studenci przygotowywali najpierw referaty dotyczące poszczególnych orzeczeń, któ...
Ajurweda to prosta i praktyczna nauka, której zasady mają szerokie zastosowanie w codziennym życiu każdego człowieka. Obejmuje ćwiczenia duchowe i fizyczne, oczyszczanie organizmu, zmianę sposobu myślenia, regulację emocji, relaks i wprowadzenie harmonii w relacjach z otoczeniem. Pomoże Ci w tym uży...
Książka stanowi prekursorskie rozwiązanie zagadnienia naukowego, dotąd wybiórczo podejmowanego w doktrynie. Autorka odnosi się w niej do problematyki współczesnych uwarunkowań prawnych planowania w szerszym kontekście racjonalności. W opracowaniu formułowane są konkretne oceny racjonalności planowan...
Potentat naftowy Joss Carmody poślubia Leilę, by wejść w posiadanie należących do niej złóż ropy. Oczekuje od żony jedynie tego, że będzie mu towarzyszyła podczas oficjalnych przyjęć, a w zamian zapewnia dostatnie życie. Kontrakt małżeński nie przewiduje bliskości ani dzieci. Jednak Joss zako...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dorota Schrammek

Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Za­rów­no cała książ­ka, jak i jej czę­ści nie mogą być prze­dru­ko­wy­wa­ne ani w ża­den inny spo­sób re­pro­du­ko­wa­ne lub od­czy­ty­wa­ne w środ­kach ma­so­we­go prze­ka­zu bez pi­sem­nej zgo­dy Wy­daw­nic­twa Sza­ra Go­dzi­na s.c.

Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych

Ilo­na Go­styń­ska-Rym­kie­wicz

Redakcja

Ju­sty­na No­sal-Bart­ni­czuk

Zdję­cia na okładce

© An­drii IUR­LOV | stock.ado­be.com

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, łamanie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bociek

Korekta

Bar­ba­ra Ka­szu­bow­ska

Wszel­kie po­do­bień­stwo do praw­dzi­wych osób i zda­rzeń jest zu­peł­nie nie­za­mie­rzo­ne i przy­pad­ko­we.

Wy­da­nie I, Ka­to­wi­ce2018

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 War­sza­wa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na, 2017

ISBN 978-83-65684-83-7

Tego ran­ka We­ro­ni­ka spa­ła dłu­żej niż zwy­kle. Z tru­dem pod­nio­sła gło­wę. Rzu­ci­ła okiem za okno i mia­ła ocho­tę po­now­nie za­paść w sen, tyle że zi­mo­wy nie wcho­dził w ra­chu­bę. Ani na­wet je­sien­ny! Wszak była peł­nia lata. Ra­nek dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go lip­ca – dwu­dzie­sty pierw­szy dzień z desz­czem i nie­bem za­cią­gnię­tym gra­na­to­wo-sza­ry­mi chmu­ra­mi.

Dziew­czy­na obie­ca­ła so­bie, że jesz­cze na pięć mi­nut opa­tu­li się koł­drą. Za­mknę­ła oczy, a w gło­wie po­ja­wi­ły się ob­ra­zy z mi­nio­ne­go roku szkol­ne­go. Ile rze­czy się wy­da­rzy­ło! Hi­sto­rie prze­my­ka­ły jak osza­la­łe. Po­ja­wił się Pa­weł tre­nu­ją­cy na rze­ce Re­dze. Za­raz po nim śpie­wa­ją­ca Kin­ga, po­tem Ga­briel, któ­ry wsko­czył do je­zio­ra Re­sko, by ura­to­wać… du­cha. Po­ja­wi­ła się Aniel­ka, jesz­cze do nie­daw­na pulch­na, a te­raz wzbu­dza­ją­ca za­in­te­re­so­wa­nie zgrab­ną fi­gu­rą na­sto­lat­ka. We­ro­ni­ka przy­po­mnia­ła so­bie ma­łe­go chłop­ca, któ­ry ze wzglę­du na jej nie­peł­no­spraw­ność na­zwał ją Nie­peł­ką. Przy­do­mek przy­lgnął do dziew­czy­ny na do­bre.

Ko­niec le­że­nia! Trze­ba ru­szyć do co­dzien­nych obo­wiąz­ków, po­my­śla­ła. Mama już nie śpi.

Co praw­da nie sły­sza­ła krzą­ta­nia, ale z kuch­ni do­la­ty­wał za­pach świe­żo za­pa­rzo­nej kawy, bez któ­rej ro­dzi­ciel­ka nie wy­obra­ża­ła so­bie po­ran­ka. We­ro­ni­ka spa­ła przy otwar­tych drzwiach. Okna nie uchy­la­ła. Nie mia­ła w nim mo­ski­tier, a nie chcia­ła ry­zy­ko­wać, bo na­wet przez nie­znacz­nie uchy­lo­ny luf­cik do środ­ka od razu pcha­ły się ko­ma­ry. Do­pie­ro scho­dzi­ły jej śla­dy po uką­sze­niach – okrut­nie swę­dzą­ce duże czer­wo­ne pla­my. Z tru­dem po­wstrzy­my­wa­ła się, aby nie roz­dra­py­wać ran. Wie­dzia­ła, że wte­dy goją się zde­cy­do­wa­nie dłu­żej i może się wdać za­ka­że­nie.

Kie­dy po­czu­ła za­pach ja­jecz­ni­cy, od­rzu­ci­ła koł­drę. Mama mia­ła spo­so­by na to, by sku­tecz­nie obu­dzić cór­kę. Nie­peł­ka do­ce­nia­ła to. Pa­mię­ta­ła, że przed ro­dzi­ciel­ką cięż­ki dzień: do­sta­wa to­wa­ru. Ozna­cza to, że spę­dzi w skle­pie czas od rana do wie­czo­ra. We­ro­ni­ka chęt­nie po­mo­gła­by jej, ale gdy nie­wiel­ki skle­pik zo­sta­nie za­sta­wio­ny kar­to­na­mi i pa­kun­ka­mi, po pro­stu nie bę­dzie miej­sca na ma­new­ry wóz­kiem in­wa­lidz­kim. Na­wet gdy­by się upar­ła, ist­nie­je zbyt duże ry­zy­ko, że coś strą­ci lub uszko­dzi.

La­tem ich lo­kal od­wie­dza­ło na­praw­dę dużo tu­ry­stów. Mama mu­sia­ła roz­pa­ko­wy­wać kar­to­ny szyb­ko i spraw­nie. Za­zwy­czaj o dzie­sią­tej w pro­gu sta­wa­li pierw­si klien­ci po­szu­ku­ją­cy pa­mią­tek z Trze­bia­to­wa. Zwy­kle cho­dzi­ło o sło­nie, któ­re naj­bar­dziej ko­ja­rzy­ły się z mia­stecz­kiem. Zie­lo­ne fi­gu­ry sta­ły na środ­ku ron­da i na ro­gat­kach mia­sta. Te­raz, po nie­prze­rwa­nych desz­czach, ubra­ne w so­czy­stą zie­leń, in­ten­syw­ną i wi­docz­ną z da­le­ka, pre­zen­to­wa­ły się wy­jąt­ko­wo oka­za­le. Na pew­no cu­dow­nie będą wy­glą­dać tak­że zimą, jak zwy­kle przy­bra­ne w bo­żo­na­ro­dze­nio­we świa­teł­ka.

W an­ty­kwa­ria­cie scho­dzi­ły jed­nak zu­peł­nie inne sło­nie. I te ce­ra­micz­ne, i por­ce­la­no­we, i plu­szo­we, i pla­sti­ko­we. Mama We­ro­ni­ki sta­ra­ła się za­ma­wiać to­war ze spraw­dzo­ne­go źró­dła, by ża­den klient nie miał do niej pre­ten­sji z po­wo­du ni­skiej ja­ko­ści pa­miąt­ki, choć było wia­do­mo, że tu­ry­ści ku­pią wszyst­ko, co sta­nie na skle­po­wej pół­ce.

Kie­dy Nie­peł­ka wje­cha­ła do kuch­ni, ro­dzi­ciel­ka po­sta­wi­ła przed nią ta­lerz wy­peł­nio­ny pa­ru­ją­cą ja­jecz­ni­cą, w któ­rej moż­na było do­strzec ka­wał­ki chru­pią­ce­go be­ko­nu. Po chwi­li do kub­ka na­la­ła go­rą­ce­go ka­kao i przy­su­nę­ła ta­lerz z po­mi­do­ra­mi. Mama ni­g­dy nie na­le­ża­ła do naj­szczu­plej­szych, za­wsze mia­ła kil­ka ki­lo­gra­mów nad­wa­gi. Od ja­kie­goś cza­su wi­dać było, że nad­pro­gra­mo­wa tu­sza jej prze­szka­dza. We­ro­ni­ka do­my­śla­ła się, co – a wła­ści­wie kto – jest przy­czy­ną ta­kie­go sta­nu. Dziew­czyn­ka uśmiech­nę­ła się do swo­ich my­śli.

– Ja­kie masz pla­ny na dzi­siaj? – spy­ta­ła mama, gdy za­spo­ko­iły pierw­szy głód.

– Jesz­cze nie wiem. – Cór­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i z ża­lem spoj­rza­ła za okno. – Chcia­łam zro­bić zdję­cia na brze­gu Regi, ale w taką po­go­dę żad­ne mi nie wyj­dzie. Po czte­rech ty­go­dniach na tur­nu­sie re­ha­bi­li­ta­cyj­nym, na któ­rym co­dzien­nie coś się dzia­ło, cier­pię te­raz na to­tal­ną nudę.

– Może Kin­ga wpad­nie do cie­bie w od­wie­dzi­ny?

– Dzi­siaj nie może. Je­dzie do Szcze­ci­na na ja­kieś na­gra­nia.

We­ro­ni­ka od­no­to­wa­ła w my­ślach, że za­raz po śnia­da­niu musi wy­słać przy­ja­ciół­ce sło­wa wspar­cia. To nie­sa­mo­wi­te, jak w cią­gu za­le­d­wie dwóch mie­się­cy się za­przy­jaź­ni­ły! A jesz­cze nie­daw­no były ni­czym ogień i woda.

– A Pa­weł?

– Po­ma­ga w go­spo­dar­stwie – od­par­ła Nie­peł­ka.

Rze­czy­wi­ście, mło­dy ka­ja­karz był jesz­cze przed obo­zem spor­to­wym. Wy­ko­rzy­sty­wał każ­dą moż­li­wość, by za­ro­bić pie­nią­dze i od­cią­żyć swo­ją mamę. We­ro­ni­ka wie­dzia­ła, że chło­pak ma na świe­cie tyl­ko ją i nie­peł­no­spraw­ną sio­strę, a mat­ka może li­czyć tyl­ko na nie­go – po­dob­na sy­tu­acja była prze­cież w jej ro­dzi­nie. Mama Nie­peł­ki była młod­sza o co naj­mniej dzie­sięć lat od mamy Paw­ła. I jak­by… za­rad­niej­sza. Mo­bi­li­zo­wa­ły ją do tego cho­ro­ba cór­ki i cha­rak­ter.

– A co ty ro­bi­łaś w wa­ka­cje? – spy­ta­ła cór­ka.

– Lata wte­dy nie były ta­kie desz­czo­we. Za­wsze z ro­dzi­ca­mi wy­jeż­dża­li­śmy nad mo­rze i wra­ca­li­śmy z pięk­ną opa­le­ni­zną, wzbu­dza­jąc tym za­zdrość są­sia­dów. – Ko­bie­ta za­czę­ła się śmiać. Za­no­si­ła się ra­do­ścią przez dłuż­szą chwi­lę. – Ko­cha­nie, prze­pra­szam – wy­du­ka­ła w koń­cu. – Przy­po­mnia­ła mi się pew­na wa­ka­cyj­na sy­tu­acja. Masz ocho­tę po­słu­chać?

We­ro­ni­ka ski­nę­ła gło­wą.

– Ni­g­dy nie za­po­mnę tam­tych wa­ka­cji, choć tyle wody upły­nę­ło – za­czę­ła mat­ka. – Mia­łam wte­dy dzie­więć lat. No­si­łam war­ko­czy­ki gru­bo­ści ołów­ka, na twa­rzy mia­łam mnó­stwo pie­gów, a w so­bie nie­ustan­ną chęć, aby ukryć się przed świa­tem w my­siej dziu­rze. Pa­ra­li­żo­wa­ła mnie nie­śmia­łość, taka przez duże N. By­łam w ro­dzi­nie czar­ną owcą. Po­zo­sta­li bry­lo­wa­li za­wsze i wszę­dzie, pcha­jąc się tam, gdzie gwar­no i tłocz­no. Błysz­cze­li na każ­dym par­kie­cie i w każ­dym gro­nie. Dla mnie był to kosz­mar i… jak wy to te­raz mó­wi­cie? Ob­ciach. – Mama mru­gnę­ła. – To był mój pierw­szy i za­ra­zem ostat­ni wy­jazd na wcza­sy z ro­dzi­ca­mi i z bab­cią. Po­tem chcia­łam jeź­dzić na ko­lo­nie i obo­zy, jed­nak z da­le­ka od upior­nej ro­dzin­ki. Lato wi­ta­li­śmy w ma­łym nad­mor­skim mia­stecz­ku na tak zwa­nych wcza­sach za­kła­do­wych. Pech chciał, że na na­szym tur­nu­sie tra­fił się na­wie­dzo­ny ka­owiec. To taki ani­ma­tor kul­tu­ral­ny. Sta­wał na rzę­sach, by każ­dy dzień okra­sić so­lid­ną daw­ką roz­ryw­ki. Oglą­da­łaś ze mną filmRejs. Pa­mię­tasz?

We­ro­ni­ka przy­tak­nę­ła.

– Po­stać z tego fil­mu to było nic w po­rów­na­niu z pa­nem, któ­re­go mia­łam wąt­pli­wą przy­jem­ność po­znać. Dzię­ki jego kre­atyw­no­ści przy­pra­wio­nej szczyp­tą an­giel­skie­go dow­ci­pu, za­miast ryć w nad­mor­skim pia­chu i ska­kać przez fale, by­łam zmu­szo­na do szko­le­nia się w ske­czach, ka­ba­re­tach i dur­nych pio­sen­kach. Ale naj­gor­szy oka­zał się fi­nał im­pre­zy. Ogło­szo­no wy­bo­ry miss tur­nu­su. Oczy­wi­ście mama i bab­cia star­to­wa­ły, a tata ogrom­nie im ki­bi­co­wał. Mo­dli­łam się o po­raż­kę mamy, bo bab­cia w moim mnie­ma­niu i tak nie mia­ła naj­mniej­szych szans na na­gro­dę. I nie cho­dzi­ło o to, że źle ży­czy­łam bli­skim. Po pro­stu wie­dzia­łam, że wraz ze zwy­cięż­czy­nią na sce­nie bę­dzie mu­sia­ła za­pre­zen­to­wać się cała ro­dzi­na. A tego nie chcia­łam bar­dziej niż koń­ca świa­ta! – Ko­bie­ta zro­bi­ła pau­zę, ge­stem za­chę­ca­jąc cór­kę do je­dze­nia. – Na­de­szła wie­ko­pom­na chwi­la. Wcza­so­wy ka­owiec, kon­fe­ran­sjer i wo­dzi­rej w jed­nym drżą­cą ręką chwy­cił mi­kro­fon i od­czy­tał z kart­ki na­zwi­sko naj­pięk­niej­szej. Jak na ko­men­dę ze­rwa­ły się dwie pa­nie: ist­na seks­bom­ba lat osiem­dzie­sią­tych, czy­li zro­bio­na na tak zwa­ną mo­krą Włosz­kę se­kre­tar­ka dzia­łu taty, i… moja bab­cia. Obie no­si­ły to samo imię i na­zwi­sko. To był dość po­pu­lar­ny ze­sta­wik w tam­tych cza­sach. Sala wstrzy­ma­ła od­dech. Nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, kogo na­le­ży przy­stro­ić szar­fą naj­pięk­niej­szej. Moja bab­cia też ich nie mia­ła, wdra­pu­jąc się na świe­tli­co­wą sce­nę. Była pra­wie go­to­wa ze­pchnąć ry­wal­kę z po­dium!

– Ojej, nie­źle – wy­rwa­ło się We­ro­ni­ce, bo opo­wieść ro­bi­ła się co­raz cie­kaw­sza.

– Ka­owiec od­zy­skał głos i pró­bo­wał wy­brnąć z nie­zręcz­nej sy­tu­acji, bre­dząc coś o pol­skich dziew­czy­nach bo­ga­tych w wi­ta­mi­ny i roz­ter­kach jury. W koń­cu jed­nej dał ko­ro­nę, a dru­giej szar­fę. Nim zdą­ży­łam dać dyla, tata wcią­gnął mnie na sce­nę. Mama, cała w skow­ron­kach, już tam była. Na­de­szły dwie naj­gor­sze mi­nu­ty mo­je­go ży­cia… Tata, mama i bab­cia wy­ry­wa­li so­bie mi­kro­fon, by god­nie za­pre­zen­to­wać się jako ro­dzi­na miss. A po­tem wci­snę­li go mnie! I za­pa­dła ci­sza. Pu­blicz­ność za­czę­ła skan­do­wać: pio-sen-ka, pio-sen-ka! Ro­dzi­ce do­kła­da­li swo­je, a ja chcia­łam, by roz­stą­pi­ła się pode mną zie­mia i po­chło­nę­ła mnie z tym ca­łym cyr­kiem. W gło­wie mia­łam kom­plet­ną pust­kę, jed­ną wiel­ką dziu­rę, ot­chłań bez dna. Je­dy­na pieśń, jaka przy­szła mi wte­dy do gło­wy, to Lu­laj­że, Je­zu­niu. Ni­g­dy nie za­po­mnę min wszyst­kich wcza­so­wi­czów, gdy z głę­bi ści­śnię­tej krta­ni uda­ło mi się wy­do­być czte­ry wer­sje ko­lę­dy. Od tam­tej pory na za­kła­do­wych cho­in­kach mia­łam sta­tus ce­le­bryt­ki, bo moja sła­wa ro­ze­szła się lo­tem bły­ska­wi­cy po wszyst­kich dzia­łach.

Obie śmia­ły się z opo­wie­dzia­nej hi­sto­rii.

Na­gle We­ro­ni­ka spo­waż­nia­ła.

– Ma­muś… A te­raz prze­ze mnie nie mo­żesz ni­g­dzie wy­jeż­dżać – po­wie­dzia­ła, pa­trząc smut­no na ro­dzi­ciel­kę. – Ja i moja cho­ro­ba za­wa­dza­my ci. Nie mo­żesz po­zna­wać świa­ta.

– Ty je­steś ca­łym moim świa­tem. – Ko­bie­ta wsta­ła od sto­łu, po­de­szła do cór­ki i przy­tu­li­ła ją moc­no. – Nie je­steś ni­cze­mu win­na.

Nie­peł­ka uśmiech­nę­ła się de­li­kat­nie.

– Na­to­miast co do wy­jaz­dów za­gra­nicz­nych – mama po­now­nie za­chi­cho­ta­ła – to mu­szę opo­wie­dzieć ci o tym, jak twoi dziad­ko­wie wy­bra­li się kie­dyś na wa­ka­cje do Buł­ga­rii. Po­je­cha­li więk­szą gru­pą. Nikt z nich jed­nak nie mó­wił po buł­gar­sku czy an­giel­sku. No i tu za­czął się pro­blem. Buł­ga­rzy po­ta­ku­ją gło­wą, gdy mó­wią „nie”, i od­wrot­nie, krę­cą nią, gdy chcą coś po­twier­dzić. Bar­dzo cięż­ko za­pa­no­wać nad ru­cha­mi, gdy jest się przy­zwy­cza­jo­nym do cze­goś in­ne­go. Ile bab­cia gaf za­li­czy­ła, po­ta­ku­jąc, gdy kel­ner py­tał, czy da­nie jej sma­ko­wa­ło! W re­stau­ra­cji nie mo­gła skoń­czyć za­ma­wia­nia, bo ile­kroć py­ta­no, na­wet po an­giel­sku, czy to już wszyst­ko, okra­sza­ła swo­jeyeskiw­nię­ciem gło­wy. Kel­ner stał za­tem przy niej i cze­kał, aż zde­cy­du­je się na ko­lej­ną po­tra­wę, na­to­miast bab­cia iry­to­wa­ła się, że ster­czał przy niej, choć wszyst­ko wy­mie­ni­ła. Ży­cie do­pi­sa­ło do tej hi­sto­rii nie­for­tun­ny, acz­kol­wiek za­baw­ny epi­log. Pod­czas wy­pra­wy w góry bab­cia wy­pa­dła z ja­dą­ce­go auta. Nic wiel­kie­go jej się nie sta­ło, ale mu­sia­ła no­sić koł­nierz or­to­pe­dycz­ny. No i pro­blem sam się roz­wią­zał: w koł­nie­rzu nie dała rady krę­cić czy po­ta­ki­wać gło­wą. W gru­pie po­wsta­ły żar­ty, że to dzia­dek wy­pchnął żonę z sa­mo­cho­du, by wię­cej się za nią nie tłu­ma­czyć.

Zno­wu przy sto­le za­pa­no­wa­ła we­so­łość.

– Ech, cza­sa­mi tę­sk­nię za la­ta­mi, gdy by­łam w two­im wie­ku. Nie mie­li­śmy wte­dy te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych i kom­pu­te­rów z in­ter­ne­tem. Wy­jeż­dża­łam do bab­ci na wieś, w Biesz­cza­dy. Mia­łam tam kil­ka przy­ja­ció­łek. Nie uma­wia­ły­śmy się na spo­tka­nia. Po obie­dzie sta­wa­ły­śmy przed do­ma­mi i na­wo­ły­wa­ły­śmy się. Ja od­po­czy­wa­łam, na­to­miast inne dziew­czy­ny do po­łu­dnia mu­sia­ły po­ma­gać ro­dzi­com w go­spo­dar­stwie. Bab­cia wy­dzie­la­ła w swo­im ogród­ku mały ka­wa­łek zie­mi dla mnie. Mo­głam tam sa­dzić, co chcia­łam, i pie­lę­gno­wać to. Jaką ra­dość da­wa­ło mi je­dze­nie mar­chew­ki wy­rwa­nej z zie­mi i je­dy­nie wy­tar­tej w spodnie. Nikt nie przej­mo­wał się za­raz­ka­mi czy pa­so­ży­ta­mi. Wiesz, że pną­cza ogór­ków pa­rzą? Jak­by bro­ni­ły się, gdy chce­my ze­rwać ich owo­ce. Czę­sto w cie­płe let­nie dni cho­dzi­łam do po­bli­skie­go lasu. Zry­wa­łam kwia­ty, któ­re póź­niej su­szy­łam i ro­bi­łam z nich róż­ne­go ro­dza­ju de­ko­ra­cje. Zbie­ra­łam też z bab­cią po­ziom­ki, ja­go­dy i ma­li­ny. A w czerw­cu, kie­dy doj­rze­wa­ły cze­re­śnie, sia­dy­wa­łam na drze­wie, za­ja­da­jąc się pysz­ny­mi owo­ca­mi. Wy­le­gi­wa­łam się też na kocu, czy­ta­jąc książ­ki i słu­cha­jąc włą­czo­ne­go na cały re­gu­la­torLata z ra­diem. Na­to­miast gdy przy­ja­ciół­ki były już zwol­nio­ne z obo­wiąz­ków, or­ga­ni­zo­wa­ły­śmy wy­pa­dy ro­we­ro­we, za­ba­wy w pod­cho­dy, a wie­czo­ra­mi wszyst­kie dzie­cia­ki z oko­li­cy spo­ty­ka­ły się w umó­wio­nym miej­scu.

– O, to jak my w Gro­ma­dzie – po­wie­dzia­ła We­ro­ni­ka.

– Nie­zu­peł­nie. Na wsi nie było żad­ne­go lo­ka­lu, w któ­rym mo­gli­by­śmy się spo­tkać. Cią­gle prze­by­wa­li­śmy na świe­żym po­wie­trzu. Do domu ścią­ga­ły nas gło­sy ro­dzi­ców lub bab­ci nio­są­ce się przez wieś. Nie in­te­re­so­wa­ła nas te­le­wi­zja czy po­li­ty­ka. Nie by­li­śmy ze­wsząd bom­bar­do­wa­ni in­for­ma­cja­mi. Cza­sa­mi tę­sk­nię za tam­ty­mi la­ta­mi. Ży­li­śmy po­wo­li, le­ni­wie, ale szczę­śli­wie. – Mama za­mil­kła, za­ta­pia­jąc się w roz­my­śla­niach.

Nie­peł­ka nie prze­ry­wa­ła jej chwi­li za­du­my. Nie­ocze­ki­wa­nie zro­bił to le­żą­cy na bla­cie te­le­fon.

– Halo! – ode­zwa­ła się dziew­czy­na.

Po dru­giej stro­nie usły­sza­ła głos pani Re­na­ty, dy­rek­tor­ki domu kul­tu­ry.

– Dzień do­bry, We­ro­ni­ko! Mam na­dzie­ję, że cię nie obu­dzi­łam.

– Nie, już od daw­na nie śpię.

– To do­brze. Słu­chaj, może chcia­ła­byś to­wa­rzy­szyć mi w dzi­siej­szych za­ję­ciach? Mam „Czy­ta­ją­ce po­dwór­ka”.

Nie­peł­ka wie­dzia­ła do­sko­na­le, na czym po­le­ga wa­ka­cyj­ny pro­jekt. Raz w ty­go­dniu ko­bie­ta od­wie­dza­ła wy­bra­ną po­bli­ską miej­sco­wość. Tam w świe­tli­cy wiej­skiej czy­ta­ła baj­ki zgro­ma­dzo­nym na sali dzie­ciom. We­ro­ni­ka od cza­su do cza­su do­ku­men­to­wa­ła za­ję­cia.

Rzu­ci­ła okiem za okno. Pa­da­ło jesz­cze moc­niej. Ze zdjęć ple­ne­ro­wych nici.

– Oczy­wi­ście, że po­ja­dę z pa­nią – po­twier­dzi­ła.

Chwi­lę póź­niej się roz­łą­czy­ły. Dwu­dzie­sty pierw­szy dzień lip­ca, mimo desz­czu, przy­naj­mniej czę­ścio­wo zo­stał ura­to­wa­ny.

* * *

Ga­briel nie przej­mo­wał się opa­da­mi. Wspiął się na dach bu­dyn­ku. Kil­ka­krot­nie o mały włos nie zsu­nął się po mo­krych da­chów­kach. Czy kto­kol­wiek za­uwa­żył­by jego upa­dek, gdy­by na­gle zje­chał z da­chu? Pew­nie nikt. Była tak pa­skud­na po­go­da, że wy­cho­waw­com na­wet nie chcia­ło się wy­cho­dzić na dzie­dzi­niec, by za­pa­lić pa­pie­ro­sa. Wo­le­li otwie­rać okna w ła­zien­ce i tam pusz­czać dym­ka, niż wy­chy­lać nosa w tę pa­skud­ną aurę. O to, że ko­le­dzy go do­strze­gą i do­nio­są, nie mar­twił się. Ża­den z nich nie mógł opu­ścić ośrod­ka wy­cho­waw­cze­go ani na chwil­kę. Je­dy­nie prze­pust­ki po­zwa­la­ły na wyj­ście poza za­kra­to­wa­ne okna i za­mknię­te drzwi.

Nie­za­bez­pie­czo­ne wyj­ście na dach chło­pak zna­lazł przy­pad­kiem, z ukry­cia ob­ser­wu­jąc pra­cu­ją­ce­go ko­mi­nia­rza. Za­uwa­żył wte­dy, że je­den właz zo­stał za­mknię­ty na klucz, w dru­gim na­to­miast była ze­psu­ta kłód­ka. Fa­cho­wiec si­ło­wał się z nią przez parę chwil, aż dał w koń­cu za wy­gra­ną, zo­sta­wia­jąc tak, by wy­glą­da­ła na za­mknię­tą. Nie zgło­sił tego, bo był pe­wien, że nikt nie za­uwa­ży nie­so­lid­no­ści. Wi­dział to jed­nak Ga­briel, któ­ry na proś­bę pani Mo­ni­ki szu­kał męż­czy­zny, by spro­wa­dzić go do ga­bi­ne­tu wy­cho­waw­ców.

Pierw­szy raz przez nie­za­bez­pie­czo­ny otwór wy­szedł już na­stęp­ne­go dnia. Wy­ko­rzy­stał chwi­lę, gdy wszy­scy byli na obie­dzie. Skła­mał, że musi pójść do ła­zien­ki, i wy­mknął się na dach. Nie było go rap­tem sie­dem mi­nut. Zdą­żył wró­cić, nim opie­kun się zo­rien­to­wał, że wi­zy­ta w to­a­le­cie się prze­cią­ga. Mruk­nął coś o bie­gun­ce wy­wo­ła­nej świe­ży­mi su­rów­ka­mi ser­wo­wa­ny­mi przy obie­dzie. Tego dnia nie wie­dział jed­nak, co je po po­wro­cie z ła­zien­ki. Uśmie­chał się, przy­po­mi­na­jąc so­bie te krót­kie chwi­le, któ­re spę­dził na wol­no­ści. Tak, dach bu­dyn­ku mło­dzie­żo­we­go ośrod­ka wy­cho­waw­cze­go był na­miast­ką wol­ne­go ży­cia. A ono tak na­praw­dę cze­ka­ło go do­pie­ro za rok.

Tra­fił do tego miej­sca wła­ści­wie przez głu­po­tę. Gdy po­słu­chał hi­sto­rii in­nych wy­cho­wan­ków, wy­kro­cze­nie, któ­re­go się do­pu­ścił, było ni­czym w po­rów­na­niu z tym, co mie­li na kon­cie ko­le­dzy. Część z nich prze­cho­dzi­ła już od­wy­ki al­ko­ho­lo­we lub nar­ko­ty­ko­we, choć do­pie­ro zbli­ża­li się do do­ro­sło­ści. Dwóch mia­ło dzie­ci, któ­rych ni­g­dy nie wi­dzie­li. Sami zresz­tą za­cho­wy­wa­li się jak dzie­cia­ki. Ga­briel miał na su­mie­niu je­dy­nie po­bi­cie ko­le­gi. I to za co?! Za na­zwa­nie jego ojca pi­ja­kiem. Ni­g­dy nie po­zwo­lił na ob­ra­ża­nie ko­go­kol­wiek z ro­dzi­ny. Ow­szem, tata nad­uży­wał al­ko­ho­lu, ale była to re­ak­cja na trud­ną rze­czy­wi­stość.

Trzy lata temu zmar­ła mama chło­pa­ka. Obaj z oj­cem pa­trzy­li, jak cho­ro­ba no­wo­two­ro­wa za­bie­ra jej siły, a po­tem ży­cie. Byli przy niej w chwi­li śmier­ci. Ga­briel ni­g­dy nie za­po­mni wi­do­ku nie­mal prze­zro­czy­stej skó­ry i wy­sta­ją­cych że­ber. Łzy le­cia­ły mu po twa­rzy, gdy reszt­ką sił mat­ka chwy­ci­ła go za rękę i przy­cią­gnę­ła ją do wy­su­szo­nych ust. Nie była już w sta­nie nic po­wie­dzieć. Umar­ła chwi­lę póź­niej. Chło­pak wy­rzu­cił z gło­wy ob­ra­zy, któ­re na­stą­pi­ły póź­niej. Sta­rał się za­po­mnieć po­grzeb i prze­raź­li­we wy­cie ojca nie­mo­gą­ce­go po­go­dzić się ze stra­tą. Sta­rał się nie my­śleć o li­to­ści­wych spoj­rze­niach ro­dzi­ny i sło­wach babć la­men­tu­ją­cych, jak oni so­bie po­ra­dzą. Za­ci­snął zęby i się nie od­zy­wał. Szlo­chał w po­dusz­kę do­pie­ro wie­czo­ra­mi. On w jed­nym po­ko­ju, oj­ciec w dru­gim.

Po kil­ku ty­go­dniach chło­pak za­uwa­żył, że co­dzien­nie rano w sy­pial­ni taty stoi pu­sta bu­tel­ka po wód­ce. Al­ko­hol przy­no­sił uko­je­nie, po­zwa­lał za­po­mnieć o smut­ku. Spra­wiał, że czło­wiek za­sy­piał. Ga­briel po­cząt­ko­wo nie wi­dział nic złe­go w tym, że oj­ciec co­dzien­nie się upi­ja. Ro­bił to prze­cież wie­czo­ra­mi, po pra­cy, nie za­nie­dbu­jąc swo­ich obo­wiąz­ków. Po­tem jed­nak za­czął pić już po przyj­ściu do domu, a z cza­sem oka­za­ło się, że ro­bił to tak­że w pra­cy. Gdy zo­stał przy­ła­pa­ny na uru­cho­mie­niu ma­szyn pod wpły­wem al­ko­ho­lu, udzie­lo­no mu na­ga­ny i ostrze­żo­no przed zwol­nie­niem. Gdy zda­rzy­ło mu się to jesz­cze dwa razy, zwol­nio­no go z pra­cy. Ga­da­nie lu­dzi zro­bi­ło swo­je. Nikt nie miał ocho­ty za­trud­niać ko­goś, kto pije.

Do­brze, że Ga­briel otrzy­mał ren­tę po ma­mie. Mie­li za co żyć, choć pie­nią­dze top­nia­ły w za­stra­sza­ją­cym tem­pie. By­wa­ło, że pod ko­niec mie­sią­ca chło­pak na śnia­da­nie jadł krom­kę czer­stwe­go pie­czy­wa z musz­tar­dą lub ket­chu­pem, bo tyl­ko to zna­lazł w lo­dów­ce.

Naj­go­rzej było w dniu otrzy­my­wa­nia ren­ty. Mu­siał cho­wać pie­nią­dze przed oj­cem, by ten nie wy­dał wszyst­kie­go. Tata jed­nak szyb­ko znaj­do­wał ko­lej­ne kry­jów­ki i od razu biegł pod je­dy­ny w miej­sco­wo­ści sklep. To tam kie­dyś za­uwa­ży­li go ko­le­dzy Ga­brie­la. Oj­ciec sie­dział kom­plet­nie pi­ja­ny, brud­ny i cuch­ną­cy naj­tań­szym wi­nem. Na dru­gi dzień kil­ko­ro z nich kpi­ło z chło­pa­ka. Naj­więk­sze­mu żar­tow­ni­sio­wi się obe­rwa­ło. Nie­zbyt moc­no, bo Ga­briel zo­stał szyb­ko po­wstrzy­ma­ny, ale wy­star­czy­ło, by ska­zać go na po­byt w ośrod­ku wy­cho­waw­czym do mo­men­tu ukoń­cze­nia gim­na­zjum. Na­sto­la­tek mógł do­sta­wać prze­pust­ki je­dy­nie na świę­ta i wy­zna­czo­ny przez pla­ców­kę krót­ki czas wa­ka­cyj­ny. Przy­zwy­cza­ił się już do ży­cia w tym miej­scu, choć po­cząt­ki były na­praw­dę trud­ne.

Tam, gdzie jest pięć­dzie­się­ciu zbun­to­wa­nych chło­pa­ków, ła­two o kon­flik­ty i na­ra­sta­ją­cą agre­sję. Sam wie­lo­krot­nie mu­siał siłą udo­wad­niać swo­je ra­cje. Co praw­da na­le­żał do tych opa­no­wa­nych, nie­pro­wo­ku­ją­cych bó­jek czy słow­nych zwad, ale nie ozna­cza­ło to spo­ko­ju. W ośrod­ku było trzech wy­cho­wan­ków, dla któ­rych dzień bez za­czep­ki był dniem stra­co­nym. Pro­wo­ko­wa­li, za­cze­pia­li, aż w koń­cu osią­ga­li swój cel. Ga­briel na­uczył się scho­dzić im z dro­gi i nie re­ago­wać. Jed­nak i on miał swo­je ner­wy. Wy­cho­waw­cy sta­ra­li się nie in­ter­we­nio­wać w przy­pad­ku ma­łych kon­flik­tów. Re­ago­wa­li do­pie­ro wte­dy, gdy po­ja­wia­ła się krew. Po­li­cja wzy­wa­na była do ośrod­ka re­gu­lar­nie.

Ga­briel cie­szył się, że zna­lazł spo­koj­ne miej­sce na da­chu. Nie mógł do­pu­ścić, by ktoś go tu zo­ba­czył. Szyb­ko stra­cił­by ostat­ni ba­stion, gdzie może być nie­wi­dzial­ny. Do­kład­nie tak: nie­wi­dzial­ny. Ukry­ty przed bru­tal­nym świa­tem, przed pro­ble­ma­mi, wy­cho­waw­ca­mi z wiecz­ny­mi pre­ten­sja­mi i przed po­li­cją. Wia­do­mo, że prę­dzej czy póź­niej nie bę­dzie mógł tu przy­cho­dzić. Niech jed­nak sta­nie się to póź­niej.

Ko­lej­ny raz się wy­mknął. Prze­mo­czo­ny do su­chej nit­ki wró­cił do bu­dyn­ku, sta­ran­nie za­my­ka­jąc za sobą właz i prze­krę­ca­jąc kłód­kę w taki spo­sób, by nie było wi­dać, że jest otwar­ta.

Ga­briel kil­ka mi­nut wcze­śniej ce­lo­wo ska­le­czył się no­żem do kro­je­nia wa­rzyw na za­ję­ciach ku­li­nar­nych. Opie­kun ka­zał mu opa­trzyć ranę. Aku­rat tą gru­pą zaj­mo­wał się tyl­ko je­den wy­cho­waw­ca, któ­ry nie mógł po­zwo­lić so­bie na opusz­cze­nie po­miesz­cze­nia i zo­sta­wie­nie dwu­dzie­stu nie­sub­or­dy­no­wa­nych pod­rost­ków w to­wa­rzy­stwie ostrych ku­chen­nych na­rzę­dzi. Rana na pal­cu chło­pa­ka nie była na tyle duża, by Ga­briel nie po­ra­dził so­bie z nią sam.

– Tyl­ko wróć za chwi­lę – przy­ka­zał na­uczy­ciel, nim pod­opiecz­ny wy­szedł z kla­sy.

Wy­cho­wa­nek za­sta­na­wiał się, któ­rę­dy szyb­ko prze­mknąć do po­ko­ju, aby prze­brać prze­mo­czo­ne ubra­nie. Wil­got­ne wło­sy wy­tłu­ma­czy tym, że wło­żył gło­wę pod kran, ale co z blu­zą, spodnia­mi i z resz­tą? Prze­biegł przez ko­ry­tarz, zo­sta­wia­jąc za sobą mo­kre śla­dy. Nikt nie po­wi­nien go do­strzec. Już chwy­tał za klam­kę po­ko­ju, gdy zza za­krę­tu wy­ło­ni­ła się pani Mo­ni­ka, jed­na z bar­dziej lu­bia­nych na­uczy­cie­lek w ośrod­ku. Nie­co przy ko­ści, ser­decz­na i sym­pa­tycz­na, była naj­czę­ściej od­wie­dza­ną wy­cho­waw­czy­nią. To jej chłop­cy zwie­rza­li się z nie­któ­rych se­kre­tów i szu­ka­li po­rad na­tu­ry ro­man­tycz­nej. Ko­bie­ta wie­dzia­ła o smut­ku, jaki to­wa­rzy­szył im po po­wro­cie z prze­pu­stek i od­wie­dzin w ro­dzin­nych do­mach lub u nie­spo­krew­nio­nych opie­ku­nów, bo część wy­cho­wan­ków zwy­czaj­nie nie mia­ła bli­skich.

– Co tu ro­bisz? – spy­ta­ła za­sko­czo­na, pa­trząc na prze­mo­czo­ne­go Ga­brie­la. – Co ci się sta­ło?

– Zbyt moc­no kran od­krę­ci­łem, żeby wy­myć ranę, i opry­ska­łem się wodą. – Wy­my­ślił kłam­stwo na po­cze­ka­niu.

Nie lu­bił oszu­ki­wać pani Mo­ni­ki. Jako je­dy­na wi­dzia­ła jego łzy po po­wro­cie ze świąt spę­dzo­nych w domu. To przy niej roz­kle­ił się jak małe dziec­ko. Szlo­chał, przy­tu­lo­ny do ko­bie­ty. Opo­wia­dał wte­dy o pi­jań­stwie ojca, o tym, że świę­ta bez mamy to nie to samo. Na ko­la­cję wi­gi­lij­ną zjadł od­grze­wa­ną po­mi­do­ro­wą, któ­rą dzień wcze­śniej do­star­czy­ła mu są­siad­ka. Oj­ciec za­snął w pi­jac­kim amo­ku, nim wze­szła pierw­sza gwiazd­ka. To były wspo­mnie­nia, któ­re chło­pak sta­rał się wy­rzu­cić z za­ka­mar­ków pa­mię­ci. Nie­ste­ty, co spoj­rzał na pa­nią Mo­ni­kę, one wra­ca­ły.

– Może kran