Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Niepiosenki

Niepiosenki

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-926991-8-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Niepiosenki

Nazywam się Kazimierz Piotr Staszewski, syn Stanisława oraz Krystyny z domu Mojkowskiej. Urodziłem się 12 marca 1963 roku.

Nigdy wcześniej nie zajmowałem się słowem pisanym. Naturalnie notowałem w różnych kajetach teksty do piosenek, ale potem funkcjonowały one tylko i wyłącznie z muzyką, natomiast nigdy jako formy w jakiś tam sposób autonomiczne.

Felietony moje zacząłem pisać kilkanaście lat temu. Niektóre z nich dotyczą spraw tak zamierzchłych, że dla wielu obecnie może to być bajka o żelaznym wilku. Te, które dotyczą spraw tak odległych, że moim zdaniem mogą się jawić jako niezrozumiałe, będę wspomagał paroma słowami wyjaśnienia, o ile sam będę pamiętał, o co mi wtedy chodziło. Analogicznie teksty, w których mi coś tam zmieniano, postaram się umieścić w wersjach oryginalnych, a nie w takich, jakimi zostały opublikowane.

Myślę, że te "Niepiosenki" umilą Państwu nadwyżkę czasu, jeśli takową posiadać raczycie i pokażą mnie jako kolegę, który nie tylko śpiewa dla Was na scenie. Przyjemnej lektury!

Polecane książki

Jest rok 1938. W otulonej białą gazą lektyce podróżuje tajemniczy chłopiec. Wraz z nimi do położonego w górach Dalmacji hotelu Orion, zwanego też Niemieckim Domem, wspina się jego ojciec, znany krakowski fizyk, Tomasz Mieroszewski. Tragarze, oprócz niezliczonych bagaży, dźwigają też radio i ant...
Oficjalny podręcznik używania kreatora stron społecznościowych na Facebooku Zakładka Polishwords 7.0.Podręcznik ten przeprowadzi Cię przez proces zakładania strony społecznościowej, dodawania i komponowania zakładek oraz mierzenia efektów działań na Facebooku. Wyróżnij się, zdobądź fanów, zwiększ ek...
Były moskiewski korespondent BBC, Angus Roxburgh opisuje dramatyczną walkę o przyszłość Rosji pod rządami Władimira Putina. W jaki sposób dawny agent KGB zmienił się z reformatora w autokratę? Jak to się stało, że Putin zabiegał o szacunek Zachodu, a wywołał lęk? Jak rozprawił się z rywalami w kraju...
Sławne przysłowia i cytaty w języku angielskim  z tłumaczeniem na język polski na każdy dzień Książka zawiera około 1000 wybranych myśli, powiedzeń oraz przysłów angielskich z tłumaczeniem na język polski. Ułożono je alfabetycznie i wzbogacono zabawnymi rysunkami. Ic...
Organizacje pozarządowe mogą liczyć na środki finansowe z FIO. Poznaj szczegóły!...
Poradnik ten nie jest pracą o charakterze naukowym. Jest pewnym spojrzeniem  i pomysłem na poprawę zdrowia psychofizycznego  zabieganego, a czasem nawet zagubionego w dzisiejszym świecie człowieka.Niniejsza książka jest propozycją prostych ćwiczeń, metod i technik pozwalających utrzymać dobre zdrowi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Kazik Staszewski

Copyright © by Wydawnictwo Kosmos Kosmos

Projekt okładki, opracowanie graficzne i skład:

Kalina Możdżyńska, Błażej Worsztynowicz

Redakcja:

Magdalena Wójcik

ISBN 978-83-926991-8-7

WSTEMP

Nazywam się Kazimierz Piotr Staszewski, syn Stanisława oraz Krystyny z domu Mojkowskiej. Urodziłem się 12 marca 1963 roku. Pierwsze 21 lat mojego żywota przemieszkałem w Warszawie na ulicy Niecałej. Tam też chodziłem do szkoły podstawowej nr 75 imienia Marii Konopnickiej (wiele lat później pomaszerowali tam również moi synowie), która była oddalona od bloku, w którym mieszkałem, o jakieś 20-25 metrów – tak więc wybór tej, a nie innej placówki był niejako oczywistą oczywistością. Kiedy się ożeniłem, przenieśliśmy się na ulicę Żelazną, a następnie na Wałową, aby po jakichś 6 latach znowu powrócić na Niecałą. Dopiero mniej więcej 10 lat temu opuściłem okolice Ogrodu Saskiego, zdradzając je dla mokotowskich okolic ulicy Rakowieckiej.

Z ulicy Niecałej do liceum imienia Mikołaja Reja też miałem niezbyt daleko, niemniej jednak było to dalej niż 25 metrów, albowiem by się tam dostać, musiałem przemaszerować przez cały Ogród Saski. Do liceum imienia Frycza Modrzewskiego się nie dostałem, bo na koniec podstawówki miałem za słabe oceny, a obowiązywał w tych czasach konkurs świadectw. Na Wydział Filozofii i Socjologii obowiązywały już egzaminy wstępne – i te zdałem śpiewająco. Też nie miałem daleko, przez plac Zwycięstwa (obecnie Piłsudskiego), Krakowskie Przedmieście i w dół Karową. Mimo że taki dystans pokonywałem przez całe 9 lat, studiów socjologicznych nie udało mi się ukończyć. Muzyka w końcu zwyciężyła, muszę bowiem dodać, że w międzyczasie założyłem punkrockowy ansambl pod nazwą „Poland”, który z czasem przepoczwarzył się w „Kult”. Nie umiejąc na niczym grać, zająłem się w nich stroną wokalną, czasem jedynie wspomagając się saksofonem altowym. I ani się człowieczyna nie obejrzał – trwa to z pewnymi korygacjami do dnia dzisiejszego. Po drodze było także kilka innych projektów lub zespołów, w których uaktywniałem się pod swoim własnym, lecz zdrobniałym imieniem, takoż pod nazwami „KNŻ”(„Kazik na żywo” lub „KaeNŻet”), „el Dupa”(„L. Doopa”, „L. Dupa” lub „el Dojpa”), „Kazik, Mazzoll & Arhythmic Perfection” oraz „Buldog”(który zwę na własne potrzeby „Bulgotem”).

Nigdy wcześniej nie zajmowałem się słowem pisanym. Naturalnie notowałem w różnych kajetach teksty do piosenek, ale potem funkcjonowały one tylko i wyłącznie z muzyką, natomiast nigdy jako formy w jakiś tam sposób autonomiczne. Jedyne moje dwie próby pisania miały miejsce w „Gazecie Wyborczej”, gdzie wysłałem list dotyczący moich pretensji pod adresem pewnego senatora oraz drugi – przedstawiający mój stosunek do pozycji prawnej używek wszelakich. Dlatego ze sporym zdziwieniem i niejakim zaskoczeniem stanąłem wobec propozycji Wiesława Królikowskiego, abym spróbował pisać felietony dla pisma „Tylko Rock”. Właściwie zaraz po usłyszeniu takiego cuda byłem do tej propozycji nastawiony negatywnie i tylko dzięki uporowi żelaznemu redaktora Królikowskiego dało się moją postawę odmienić. Warunki, którymi mnie odmienił, którymi mnie skusił, właściwie były zaiste cieplarniane. Długość moich produkcyj mogła być zupełnie dowolna (jak miałem do napisania dużo, to pisałem dużo, jak mało – ich długość była mała). Nie musiało być to regularne. Jak w danym miesiącu zdarzało się, że nic do powiedzenia nie miałem, to felieton się po prostu zwyczajnie nie ukazywał. Nie byłem tam zmuszany do jakiegokolwiek bicia piany czy wody lania. Tematyka wreszcie ze wszech miar dowolna. Naturalnie świadom tego, w jakim miejscu moja pisanina ogląda światło dnia, kręciłem się w mniejszym lub większym stopniu wokół muzyki, ale nie było to jakieś przesadnie ścisłe obwarowanie. Na tych zasadach współpracowałem z „Tylko Rockiem” przez czas jakiś – i było to moje pierwsze zajęcie, gdzie wymagano ode mnie (do pewnego stopnia i raczej rzadko, bo raz na miesiąc) jako takiej regularności. Bycie członkiem zespołu muzycznego słabo do tego zmusza, a już w ogóle ludzie się luzują, jak mają swoje własne miejsce prób.

Nasza kooperacja trwała sobie w najlepsze, aż tu nagle nadszedł taki dzień, że się skończyła. Została nagle i przeze mnie zerwana. O powodach mojej takiej, a nie innej decyzji piszę szczegółowo w ostatniej formie dla „Tylko Rocka”, wobec czego nie mam zamiaru tutaj się w jakikolwiek sposób powtarzać. Niemniej została przyjęta przez komendantów miesięcznika z pełnym poszanowaniem mojej (jednak trochę dla mnie obecnie niezrozumiałej) decyzji. Mam także nadzieję, że i z pewnym żalem. Zresztą taki żal zaczął mi szybko również towarzyszyć, ale jak się powiedziało „a”, to najczęściej jest tak, że trzeba tego ponosić konsekwencje.

Moim drugim przystankiem na drodze słowa pisanego było kolorowe czasopismo „DVD Kino Domowe”. Komenderował tam, a przynajmniej był ważnym decydentem, niejaki Olo Sawa, człowiek od razu odebrany przeze mnie jako niezwykle inteligentny i przytomny. Pierwszy bodajże raz spotkaliśmy się z nim we dwóch – ja i Sławek Pietrzak, który jest właścicielem firmy SP Records, wydającej moje płyty. Mieliśmy wygenerowć wspólnie jakiś interes niebagatelny, ale niestety w mojej pamięci nie zachowały się chociażby ślady, co takiego miałoby to być. Interes ów nie został sfinalizowany, niemniej efektem ubocznym naszych negocjacyj było to, że Olo zachował mnie jakoś tam w pamięci. Jakiś czas potem napisałem na jego prośbę krótki kawałek „Coś o komputerach”, a gdy spotkaliśmy się niebawem, poprosił mnie wtedy, abym napisał coś na kształt alfabetu składającego się z różnych haseł dla jego pisma „PC World Computer” – pamiętał bowiem, że już drzewiej coś dla tego magazynu popełniłem. Towarzyszyć miał temu felieton o moich próbach pracy z komputerem. Próbach już od paru dobrych lat owocnych. Jako że właśnie niedawno ukończyłem album „Melassa”, postanowiłem pokrótce opisać, jak to wyglądało. To znaczy od strony kogoś, kto żadnym specem nie jest, ale jakoś tam komputera do swojej pracy i życia używa. W zamian za to oni mieli jakoś dołożyć się finansowo czy reklamowo do jednej z naszych październikowych tras. Zrobiłem, o co mnie proszono, i kiedy „PC World Computer” urodził nieco później swoje dziecko o imieniu „DVD Kino Domowe”, zaproponowano mi tam cykliczne publikacje.

„DVD Kino Domowe” to specyficzne wydawnictwo. No, może teraz to już nie, ponieważ podobnych jemu jest na pęczki, ale wtedy… Każdy numer wypełniały dane techniczne, testowe czy jakiekolwiek inne coraz to nowszych i innych urządzeń kina domowego. Głośniki, wzmacniacze, odtwarzacze płyt, kable, telewizory i cała reszta tałatajstwa. Do tego wszystkiego, na końcu i na początku dodane były dwa felietony, z których jeden pisałem ja. Pisałem zresztą w bardzo dobrym towarzystwie, albowiem autorem drugiego był Jerzy Pilch. I uwaga! Do każdego numeru dołączona była płyta z filmem. W dzisiejszych czasach nie jest to żadne „halo”, nie jest to nic szczególnego, ale wtedy było to doprawdy nowatorskie zagranie. Jak tak sobie myślę, to po mojemu ktoś wymyślił taki patent dlatego, że płyta dołączona do gazety była traktowana jako część tejże, wobec tego podatek VAT (czy inny SRAT) za takie ustrojstwo był o wiele niższy aniżeli za film normalny – to znaczy sprzedawany autonomicznie. A może takiego podatku w ogóle w takim przypadku nie było?

Pisane felietony były obłożone jednym tylko jedynym warunkiem. Otóż musiały być związane w mniejszym lub większym stopniu z tytułem filmu dołączonego do danego numeru. Ten mój etap kolaboracji przerwany został nagle i niespodziewanie dla mnie tym razem przez redakcję. Prawdopodobnie ktoś doszedł do słusznego skądinąd wniosku, iż ludzie kupują pismo dla załączonego filmu na płycie, a nie dla tego, co na spółkę z Jerzym Pilchem wypisujemy. Na pocieszenie pozostał mi fakt, że tak jak pisałem w dobrym towarzystwie, tak i w dobrym zredukowanym zostałem.

Dwa bardzo krótkie epizodziki to pisanie dla „Naszej Legii” i „Maksa”. Dla „Naszej Legii” popełniłem dwa teksty, z których jeden to była odpowiedź na ankietę „Skazani na Legię”, ale ponieważ wypełniłem ją na piśmie, a nie ustnie, postanowiłem ją umieścić w trzymanym przez państwa zbiorze. Tekst dla „Maksa” nie ujrzał natomiast światła dziennego, ponieważ zanim się ukazał (gdzieś tak w piątym numerze), czasopismo zbankrutowało. Mieliśmy tu sytuację analogiczną do przypadku firmy Burger King, kiedy firma wspaniale prosperująca na całym świecie w Polsce bankrutuje. Polak potrafi!

Podobnie upadła „Machina”. Świetne pismo o wyrazistym własnym stylu, które było kolejnym przystankiem na mojej drodze piśmienniczej. Raz na miesiąc na dowolny temat. Potem nastąpiła dłuższa przerwa, po której przyszedł długaśny flirt z „Gazetą Wyborczą”. A raczej aby być dokładnym – z jej piątkowym dodatkiem pod nazwą „Gazeta Telewizyjna”. Zatrudniła mnie tam prześliczna Kasia Zielińska, którą uczył w liceum ten sam nauczyciel, co moich synów, Mirek Wieteska, i o którym wyrażała się ona w samych superlatywach. Tu rygor systematyczności był o wiele większy, bowiem miałem pisać raz na tydzień. Miało to jednakowoż dobre swoje strony, albowiem przy cyklu tygodniowym aktualność tak żwawo nie umyka i można zaczepiać się o tematy bieżące. „Gazeta” od czasu do czasu podrzucała jakiś temat i współpracowało mi się dobrze. Aż do czasu, gdy zauważyłem, że moje dzieła czasami różnią się od tego, co wysłałem. Co prawda na początku umówiliśmy się, że mój często niezdarny i niespójny styl ichni korektor będzie jakoś korygować czy regulować, ale czasem wpływało to na treść. Tak było na przykład w tekście o polskich placówkach za granicą, gdzie wyleciał passus o tym, że opis działalności tak zwanych kurierów dyplomatycznych przepisałem niemalże dokładnie z książki Passenta. A Daniel Passent był ambasadorem w Chile, więc chyba wie, o czem gada? Tego nie było, co pozwoliło jakiemuś urzędnikowi z MSZ-etu na sprostowanie, w którym zarzucił mi, iż nie mam pojęcia zielonego, o czym piszę, więc lepiej niech powrócę do swojego brzdąkania na gitarze. Żebym to ja jeszcze umiał złapać na gitarze coś więcej niż E-dur i a-moll.

Takie starcia o zmianę sensu miały miejsce trzykrotnie. Za pierwszymi razami dwoma godziliśmy się i robiliśmy dalej razem, ale po trzecim staciłem nieco cierpliwość. Kiedy odmówiono mi opublikowania felietonu o jeszcze działającym zoo, uniosłem się honorem i zrezygnowałem na dobre. Zresztą chyba w dobry moment utrafiłem, bo „Telewizyjna” się reformowała, zmieniała szatę graficzną i tego typu duperele. Ostatni mój felieton ochoczo opublikowała „Gazeta Polska”, składając mi równocześnie propozycję współpracy, ale odmówiłem.

Minął czas jakiś i nastąpił krótki, acz burzliwy romans z największym rywalem „Gazety” – „Dziennikiem”. Żeby było śmieszniej, uaktywniałem się w dziale sportowym. Już po drugim felietonie wiedziałem, że nie będzie to droga usłana różami. Kazano mi wyrugować wszystkie nieprzychylne kawałki o ówczesnym PiS-owskim ministrze sportu Lipcu. Szef redakcji sportowej napisał mi, że Lipca ruszać nie wolno, bo to nasz sojusznik w walce ze złym hungarystą Listkiewiczem – prezesem PZPN. Nie chcąc rozpoczynać współpracy od konfliktu, uległem nędznie tej argumentacji i felieton poszedł zmieniony. Nie na wiele to się zdało. Miałem wrażenie, że szef redakcji sportowej nie pała do mnie sympatią. Tu dygresja. Jakiś czas wcześniej popełniłem dla „Dziennika” tekst o U2 i na zapłatę za niego czekałem dobre 3 miesiące. Takoż nauczony doświadczeniem, zapytałem szefa redakcji sportowej o terminy przynależnych mi pieniążków płacenia. Gdy w obiecanym czasie nic się nie wydarzyło, skromniutkie ponaglenie wysłałem, otrzymując odpowiedź, że skoro czekanie na pensję jest dla mnie taką męką, to mogę się więcej nie męczyć. I tak moja przygoda w dziennikarstwie sportowym dobiegła końca.

W międzyczasie, a może troszkę wcześniej, reaktywowana została „Machina”. Napisałem tam tekst o moim koledze szkolnym, Robercie Schmidcie, do „Pocztu freaków polskich” i zaraz potem zacząłem pisać cyklicznie. I tak to trwa do dziś, a mam nadzieję, że się szybko nie skończy.

Felietony moje zacząłem pisać kilkanaście lat temu. Niektóre z nich dotyczą spraw tak zamierzchłych, że dla wielu obecnie może to być bajka o żelaznym wilku. Te, które dotyczą spraw tak odległych, że moim zdaniem mogą się jawić jako niezrozumiałe, będę wspomagał paroma słowami wyjaśnienia, o ile sam będę pamiętał, o co mi wtedy chodziło. Analogicznie teksty, w których mi coś tam zmieniano, postaram się umieścić w wersjach oryginalnych, a nie w takich, w jakich zostały opublikowane. Myślę, że te „Niepiosenki” umilą państwu nadwyżkę czasu, jeśli takową posiadać raczycie, i pokażą mnie jako kolegę, który nie tylko śpiewa dla was na scenie. Przyjemnej lektury!

LIST OTWARTY KAZIKA STASZEWSKIEGO W SPRAWIE PIRACTWA FONOGRAFICZNEGO

Jeden z słuchaczy zadał Kazikowi pytanie dotyczące hasła „Kto kupuje pirackie płyty – ten kutas i niech spierdala”. Oto odpowiedź Kazika, która przybrała formę listu otwartego.

Kubo drogi. Piszę do Ciebie, aby wyjaśnić co nieco dotyczące owego bolesnego spierdalania. Otóż jakiś rok temu podszedł do mnie na ulicy koleś i mówi:

– Cześć, Kazik, poznajesz mnie?

– Nie poznaję – ja na to.

– Wiesz, kiedyś stałem za tobą w kolejce do kasy, w Hicie (Hit to taki sklep).

– Aha – kiwnąłem głową, uznając, że koleś za totalne logo uznaje, że powinienem pamiętać każdego z kolejki w Hicie.

– Wiesz – przeszedł do rzeczy – Opierdoliliśmy (czyt. okradliśmy) TIR-a pod granicą z Czechami i mamy dużo fajnych rzeczy, wiesz – magnetowidy, kamery, telewizory, ale i lodówki, odkurzacze. Może coś chcesz? Wszystko trzy, cztery razy taniej niż w sklepie. Oczywiście wszystko nówki, jeszcze firmowo zapakowane.

– A macie taką kamerę Sharpa z dużym ekranem? – zapytałem podniecony – i w tym momencie zrozumiałem, o co pytam, a ten już mówił: – Tak, tak, jest. Za 10 baniek, a w sklepie masz po 40.

Załamałem się sobą samym przede wszystkim dlatego, że w pierwszym odruchu w ogóle podjąłem temat, jednak czym prędzej opamiętawszy się, pożegnałem go, mimo że jeszcze usiłował mi wcisnąć numer telefonu, gdybym zmienił zdanie.

Kamery Sharpa ani żadnej innej do dziś nie mam. Nie mam także i nigdy nie miałem żadnej kasety i płyty kradzionej, żadnego oprogramowania komputerowego z juchtu. Może jestem radykalny, ale gdybym takowe posiadał, nie miałbym moralnego prawa do kategorycznych sądów, które artykułuję na temat kradzieży dóbr niematerialnych. Ktoś, kto kupuje moje nagrania od złodzieja, nie może twierdzić, że mnie lubi. Sram na pseudoprzyjaciół, którzy mnie okradają. Wiedz, że kupując taki produkt czy to u chuja na bazarze, czy u chuja za pośrednictwem internetu, okradasz mnie. I nie przemawia do mnie argument, że ktoś tak kocha moją muzykę, że musi mnie okraść. Takich gnojów gonię, jeśli się wyświetlą w tłumie, ostatnio pogoniłem takiego w Kielcach. Nie mogę wymagać, by chciał mi podać rękę przyjaciel, któremu zajebałem 50 zł z kredensu. Kto kupuje pirackie płyty, ten kutas i niech spierdala – po dwakroć, po trzykroć. BEZ KLIENTÓW NIE MA ZŁODZIEI.

Oczywiście istnieje też problem ceny. I pokrótce opiszę, jak to wygląda. Z naszej firmy płyty CD wychodzą w cenie 16 zł 20 gr za sztukę (słownie szesnaście złotych, dwadzieścia groszy). Do tego dochodzi podatek VAT, który płaci się na każdym etapie sprzedaży, ale i każdy go sobie odbija. Fakt jest taki niestety, że przy cenie sklepowej 30-37 złotych płaci 6-7 złotych podatku na to, by rząd oficjalny zapłacił nierentownym kopalniom, bo inaczej górnicy przyjdą i wyjebią im szyby w ich wygodnych gabinetach albo żeby żona jakiemuś Wałęsie czy innemu Kwaśniewskiemu mogła umyć przyrodzenie w wannie za 300 baniek. I to jest zgroza, zgadzam się. Ale struktury państwowe to aparat przemocy i nie jest to jedyna kradzież, jakiej się na nas dokonuje. Długo by mówić.

Inne dodatki to już zysk pośredników. W Warszawie największe sklepy płytowe płacą już czynsze oscylujące wokół miliarda starych złotych miesięcznie, a i też chcieliby mieć zysk 1-2 złote na płycie. Takiż sam zysk chcieliby mieć hurtownicy rozwożący towar po kraju. Też mają koszta. W cenie wyjściowej (16,20) mieści się również koszt opłacenia czynszów firmy, tantiem wykonawczych i autorskich, promocji. Jakiekolwiek obniżenie wymienionej ceny przez nas stawia pod znakiem zapytania rachunek ekonomiczny.

Naprawdę wierz mi – nie da się taniej! Oczywiście nie biorąc pod uwagę VAT-u – bo tu da się taniej. Pytanie: DLACZEGO MUZYKA JEST OBŁOŻONA 22-PROCENTOWĄ STAWKĄ VAT, PODCZAS GDY LITERATURA CZY FILM SĄ ZWOLNIONE BĄDŹ OBŁOŻONE STAWKĄ ZEROWĄ? PIERDOLONE URZĘDASY – PRZECIEŻ TO WSZYSTKO SĄ GAŁĘZIE SZTUKI!!!

Cały list do Ciebie pozwolę sobie ubrać w formę listu otwartego jako przyczynek do dysputy.

TYLKO ROCKPRZESŁUCHANIE

PIL „GREATEST HITS… SO FAR”

Każda z płyt, które wymienię, jest równie ważna. Każda jest pierwsza w tej dziesiątce… Wybrałem ten PIL z tego powodu, że najchętniej wpakowałbym tu ich wszystkie płyty. „Greatest Hits… So Far” to solidna kompilacja, która daje dosyć wierny obraz dziesięciu lat działalności grupy. Oczywiście, dorzuciłbym tu jeszcze sporo piosenek, bo uważam, że jest to najlepsza grupa rockowa. Ściśle biorąc, jest to John Lydon z muzykami, których sobie dobiera. O każdej ich płycie można by wiele mówić. Każda jest dla mnie perełką, wyjąwszy może dziewiątą, która jest jakby powtórzeniem „Happy?”.

Lydona cenię za to, że w momencie, gdy Sex Pistols byli u szczytu powodzenia, odszedł i porzucił stricte rockowe granie. I przeszedł w inne regiony muzyki… Właściwie on cały czas ubliża swojej publiczności i jej nie ceni. I tym bardziej publiczność go kupuje, słucha. Lydona lubię, bo nie ma u niego żadnego lizusostwa. Apogeum takiej postawy jest jego piosenka „This is not a love song”.

NWA „Straight Outta Compton”

Jest to najlepsza płyta z kategorii getto rap. Tak to nazywam, bo dzielę rap na pop rap i getto rap. Jest to płyta, której energią i czadem można by obdzielić dwadzieścia innych. I te wszystkie frustracje czarnych, których mam prawo nie rozumieć i w żaden sposób się z nimi nie utożsamiam, są wyrażone w taki sposób, że skóra cierpnie. Jest to dla mnie bardziej agresywna i ostra muzyka niż na przykład Slayer.

WIRE „PINK FLAG”

Moja trzecia pierwsza… Płyta powstała w 1977 roku, ale jest nieprawdopodobnie prosta i prymitywna. Ale jest to prymitywizm na granicy geniuszu – jak to wyczytałem w jakimś fanzinie. Co ciekawe, okazało się, że muzycy grali tak celowo, następne płyty są już dosyć skomplikowane. Podejrzewam, że to było tak jak w przypadku Johna Cale’a… Ale późniejsze ich dokonania niespecjalnie mi się podobały. A tu jest dwadzieścia jeden utworów – perełek, naprawdę odpowiadających stylowo czasom, w których powstawały. I to nie jest ten punk, który później wykonywali Exploited.

DEEP PURPLE „MADE IN JAPAN”

Gdyby mogło być więcej niż dziesięć pozycji, dorzuciłbym jeszcze „In Rock” i „Machine Head”… A „Made In Japan”? Uważam, że to jeden z dwóch najlepszych albumów koncertowych w historii rocka. To genialne nagrania genialnej kapeli. Uważam, że wszystkie utwory zagrane zostały lepiej niż w wersjach studyjnych. Mnie muzyka podoba się albo nie. I jeśli mnie bierze – dostaję gęsiej skórki. To jest u mnie taki miernik… Jak słucham „Made In Japan”, to mam gęsią skórkę cały czas… Ogromna energia i bardzo dobre rzemiosło… Czego więcej trzeba?

Niezbyt cenię produkcje Deep Purple bez Iana Gillana. Mam taki ich koncert na wideo, „California Jam”, już z Coverdale’em i Hughesem. I tam na koniec Ritchie Blackmore rozwala gitarę i robi to z taką miną… Widać, że to dla niego ciężka praca i ma spory dystans do tego, co robi, a nie – że po prostu go rozsadza i musi…

Lubię hard rock. Kto nie lubi? Trudno mi mówić o muzyce. Wolę jej słuchać… Z późniejszych rzeczy bardzo mi podchodzi AC/DC z Bonem Scottem. Gdy umarł, przestałem kupować ich płyty. Już nawet nie starałem się uważnie ich posłuchać z tym nowym wokalistą. Jasne, że to klapki na oczach, ale taki już jestem.

URIAH HEEP „LIVE”

Drugi z najlepszych albumów koncertowych w historii rocka. To z kolei genialna płyta przeciętnej kapeli. Uważam, że tu zagrali świetnie, a Kena Hensleya, klawiszowca, Duch Święty natchnął tego wieczoru… Bo to jest kapela fajansiarska i bomberska – ja sobie zdaję z tego sprawę. Na przykład ich studyjne płyty w ogóle mnie nie interesują. Natomiast tę koncertową niedawno kupiłem sobie na kompakcie i słucham jej w kółko. Tutaj byli w szczytowej formie. Piękna wersja „Gypsy” – tam jest taki świetny riff. I podejrzewam, że teraz żadna kapela heavymetalowa by go nie zagrała, z obawy przed obciachem…

SEX PISTOLS „NEVER MIND THE BOLLOCKS”

Wiadomo dlaczego. Jest to zresztą płyta, która zasadniczo wpłynęła na bieg mojego żywota. Któregoś popołudnia, gdy była jeszcze „Muzyczna poczta UKF”, Piotr Kaczkowski opowiedział coś o Johnnym Rottenie. To nazwisko mi jakoś utkwiło, ale nie wiedziałem, kto zacz. Wtedy u nas Sex Pistols nie nadawano… Ja do tego czasu słuchałem Led Zeppelin i Pink Floyd. I w końcu zapragnąłem się dowiedzieć, co to za muzyka, ten punk. Poszedłem na perski jarmark i tam za 600 zł nabyłem płytę grupy Eddie and the Hot Rods. Nie podobało mi się. I zamieniłem na Motors – był taki zespół. Tym też byłem zdegustowany i postanowiłem sobie – jeszcze jedna płyta i odpuszczę. No i za Motors dostałem „Never mind the bollocks” – i doznałem olśnienia. Słuchałem tego bez przerwy przez miesiąc, aż zdarła się płyta. Facet niesamowicie śpiewał, gitary niesamowicie grały… Ściana dźwięku, która przygniatała. I były to nieprawdopodobnie fajne piosenki i teksty. Już wtedy troszeczkę uczyłem się angielskiego. I nagle Rotten wyśpiewał mi historie, o których bałem się nawet pomyśleć do tego czasu… Ta płyta sprawiła, że stałem się punkowcem. A to spowodowało, że założyłem zespół. Wtedy każdy, kto był punkowcem, zakładał grupę, przynajmniej w Warszawie tak było… A ponieważ nie umiałem na niczym grać – zostałem wokalistą. I tak się potoczyło.

SNAP „WORLD POWER”

Nie jest to stricte rap, gdzie kolesie w rytm bębnów czy samplowanych rzeczy cały czas nadają… Tu jest wokalistka, która bardzo fajnie śpiewa. I jest taki gruby raper, który prowadzi… Jak są u mnie prywatki, to jest to najczęściej puszczana płyta. Po prostu…

KILLING JOKE „WHAT’S THIS FOR…!”

Dzięki tej płycie zebrałem całą dyskografię Killing Joke. Bo miałem nadzieję, że oni chociaż troszeczkę zbliżą się do poziomu, jaki osiągnęli na „What’s This For…!”. Uważam, że jest to muzyka hardrockowa nagrana inaczej niż obowiązujące konwencje. Wydaje mi się, że tu nikt ich nie kontrolował i dlatego proporcje tych nagrań są takie dziwne. Na pierwszym planie jest okropnie waląca perkusja. I dopiero w dalekim tle gitara, bas, wokal. Jest to płyta, na której wszystkie utwory są świetne.

BRYGADA KRYZYS „BRYGADA KRYZYS”

Jest to coś, co można bez wstydu gdziekolwiek puścić. Brzmienie na zachodnim poziomie. Równo z tą płytą poznałem Bad Brains i jest to trochę podobne. Oczywiście Bad Brains dużo ostrzej grali… Co w tej płycie cenię? Tutaj zarówno kapela, jak i realizator nagrań udowodnili, że i u nas można osiągnąć takie brzmienie, ciekawsze od standardowego, takie, jak by się chciało. To była pierwsza nowa rzecz, jaką zrobiono w Polsce stanu wojennego… Pamiętam dołującą atmosferę tego wszystkiego. I nagle ktoś pożyczył mi kasetę ze studia, z Brygadą Kryzys…

TONE LOC „LOC-ED AFTER DARK”

Też płyta rapowa, bardzo cieplutka. Ten wykonawca pokazał, że rap może być bardzo wyciszony. Taki Leonard Cohen rapu. Mówię o warstwie muzycznej, naturalnie.

POSŁUCHAJ TO DO CIEBIE – NA TEMAT ŁAMANIA 8 PRZYKAZANIA*

Żyjemy w kraju, w którym mogę być codziennie w świetle prawa. Żyjemy w kraju, w którym Ty kupujesz nieświadomie od pasera kradzione rzeczy. Żyjemy w kraju, w którym wytwórnia płytowa będąca tu, wewnątrz, jak najbardziej przeciwko złodziejom, tłoczy płyty złodziejom z Niemiec, ponieważ gdyby nie świadczyła tego rodzaju usług, dawno by poszła z torbami. Żyjemy w kraju, w którym partia polityczna kradnąca w czasie swojej kampanii wyborczej czyjąś własność może stać się jedną z partii rządzących. Żyjemy w kraju, w którym mnie okradają, ale i Ciebie okradają, mimo iż o tym nie wiesz.

W świecie cywilizowanym muzyk żyje ze sprzedaży nagranych przez siebie płyt i kaset. Dodatkiem do tych dochodów mogą być różnego rodzaju gadgety, czyli znaczki, koszulki, srulki i duperelki. Dla pewnego rodzaju wykonawców, którzy nie mają moralnych zahamowań, pokaźny dochód stanowi reklama. Ale jak skupię się na pierwszym z tych dochodów…

Muzyk żyje ze sprzedaży płyt. Aby płyta sprzedała się lepiej, bierze udział w koncertach. Bierze udział również w koncertach w malutkich salkach, które są (przynajmniej dla mnie) najlepszymi miejscami wymiany fluidów między słuchaczem i muzykiem. Żyjemy w kraju, w którym za pieniądze uzyskane ze sprzedaży płyt i kaset nie będę w stanie utrzymać moich dzieci. Na rynku w Polsce około 90% kaset to kasety złodziejskie, za które nie otrzymuję ani złotówki.

Muszę się bronić, przyjacielu. Bo żebyś mógł posłuchać mojej muzyki, żebyśmy razem mogli spędzić fajnie czas, muszę coś zjeść od czasu do czasu i mieć gdzie się wyspać. Muszę się bronić, bo jeśli nie będę się bronił, to mam dwa wyjścia. Albo umrzeć z głodu, albo zająć się – dajmy na to – sprowadzaniem landrynkowych oranżad w plastikowych butelkach. Wobec tego staram się wyżyć z koncertów, ponieważ lubię być z Tobą na koncercie, a nie lubię landrynkowych oranżad w plastikowych butelkach. Jeżeli staram się wyżyć z koncertów, to żądam wyższych stawek od organizatorów koncertów. I ty, Mój Drogi, kupujesz droższy bilet. I to właśnie chciałem ci powiedzieć: dopóki dzień w dzień jestem okradany, dopóty ty płacisz drożej za bilety na koncerty. Oszczędzasz na kasecie 4 tysiące, ale za bilet płacisz dwa razy tyle. Ten prosty rachunek powinien ci uzmysłowić, co masz robić. Ty sam, prywatnie, bo nikt, a szczególnie państwo, jak na razie nie ma ochoty na jakiekolwiek działanie przeciw łamaniu prawa.

No to tyle, za jakiś czas znów się spotkamy i pogadamy.

* PS: Możesz się nie zgodzić, że jest to 8 przykazanie, więc zajrzyj do Exodusu – 20, 15 i Deuteronomium – 5, 19.

POSŁUCHAJ TO DO CIEBIE – NA TEN SAM TEMAT W KÓŁKO

Pewnej nocy Józek włamał się do sklepu, dajmy na to ze sprzętem elektronicznym, i ukradł stamtąd telewizor. Kosztowało go to trochę strachu, ale gdy potem sprzedał ten telewizor, radości było co niemiara. Sprzedał ten telewizor za niższą cenę niż w sklepie, więc od razu miał klienta, a że sam włożył w to przedsięwzięcie tylko trochę strachu, pieniądze, które otrzymał od kupca, były czystym zyskiem. Z radości pił przez tydzień i jeździł taksówkami. Ale po tygodniu pieniądze się skończyły. Co robić? Co robić? Józek postanowił powtórzyć manewr. I znów się udało. Józek skonstatował, że to wcale niezły sposób na życie, zwłaszcza że policja wykazywała się wyjątkową niemrawością. Zaczął czynić swój proceder niemal co noc. Klientów miał ogromnie ilości, bo jak wspomniałem, ceny miał niższe niż w sklepie. W pewnym momencie stwierdził, że nie podoła. Przyjął do spółki Siwego i Cygana. Włamania w trójkę robili o wiele sprawniej, więcej też wynosili sprzętu. Z Józkiem zaczęli się kontaktować klienci z innych miast, a nawet z innych krajów. Zatrudnił kilku kierowców, którzy błyskawicznie rozwozili towar po kraju, a nawet po innych krajach. W nocy włamanie, a nazajutrz telewizor, magnetofon czy wzmacniacz miał nowego właściciela. Podziemna „firma” Józka rozrosła się ogromnie. Uczyniła Józka, Siwego, Cygana i parę innych osób bogatymi. Praktycznie byli też bezkarni, ponieważ nadkomisarz Wincek był regularnie co miesiąc opłacany przez Józka kwotą czterokrotnie wyższą niż policyjna pensja. Z wyjątkiem właścicieli sklepów wszyscy byli zadowoleni.

Gdy proceder Józka rozwijał się w najlepsze, w małym warsztacie elektromechanik nazwiskiem Mietlak skonstruował wzmacniacz. Włożył w niego masę roboty, całą swoją wiedzę i duszę. Dzieło wyszło wspaniale. Wszyscy, którzy słuchali, jak wzmacniacz „gada”, twierdzili, że jest to wyrób na światowym poziomie.

Mietlak słyszał skądinąd o procederze Józka. Zaczął rozumować w następujący sposób: „Co się stanie z moim wzmacniaczem, jeżeli wstawię go do sklepu? Najpewniej Józek go skubnie, lepiej więc pójdę do Józka i namówię go, aby kupił ten wzmacniacz”. Jak pomyślał, tak zrobił. Józek zainteresował się wzmacniaczem Mietlaka i po krótkich dyskusjach dobili targu. Obaj byli zadowoleni. Mietlak – bo otrzymał gotówkę (sporą) za swój wzmacniacz, Józek – bo wzmacniacz dostał jako pierwszy. Po dokonaniu transakcji każdy wrócił do swoich zajęć.

Pytanie brzmi: czy Józek poprzez dokonanie transakcji z Mietlakiem przestał być złodziejem?

UWAGA: Mietlak twierdzi, że Józek nie jest złodziejem, bo zapłacił mu za jego wytwór.

Odpowiedzi prosimy nadsyłać itd., itp.

POSŁUCHAJ TO DO CIEBIE – PEWNA SPRAWA Z PRZYJACIÓŁMI

Gdy poprosiłeś mnie o to, żebym napisał słów parę o tym, czym jest dla mnie to wszystko, przypomniały mi się słowa, które kiedyś wypowiedział Janek. Dawno to było i tak wiele się zmieniło, ale myślę, że jakaś część prawdy jest w tym. Powiedział, że żyje się dla tych kilku zajebistych chwil w życiu, które potem pamiętasz i smakujesz, a reszta jest jego przygotowaniem bądź pamiętaniem tychże. U mnie jest to o tyle pogłębione jeszcze, że zapamiętuję właściwie pozytywy, nieświadomie bądź świadomie eliminując rzeczy nieprzyjemne. Co nieprzyjemne, odczuwam to, gdy dzieje się; gdy minie dzień, pamiętam rzeczy lepsze.

Nie napiszę ci, czym jest dla mnie muzyka zespołu Kult czy tego typu rzeczy. Każdy, kto słucha jej, ma mniej więcej jasny obraz tego, czym ona jest dla mnie. Opowiem o kilku rzeczach, dla których, patrząc wstecz, warto to było i warto jest dalej robić. Nie o tym, co widzę, i jak widzę, bo to słychać; opowiem o tym, czego nie słychać. Gdy usłyszałem „Never Mind…” i gdy zobaczyłem tych paru ludzi na Wolumenie, wiedziałem, że to i mój rodzaj aktywności. To znaczy, może nie wiedziałem, ale czułem. Zresztą wtedy było to jeszcze tak spontaniczne, szalone prawie, że na pewno nie racjonalne. Z nieżyjącym już Robertem i z Pawłem stworzyliśmy szybko zespół, jako że ruch ten powodował, że niewystarczająca była tylko pozycja konsumenta. Musiałeś sam tworzyć. Graliśmy koncerty i zupełnie nie przeszkadzało nam to, że oprócz Pawła nikt z nas nie umie grać i do tego nie robimy żadnych prób. Zresztą tych koncertów było raptem dwa. Po nich zaczęliśmy ćwiczyć. Wyrzucono nas z sali prób nie raz i przeplataliśmy to nielicznymi koncertami. Tak przez dwa lata. Poland.

Gdy miesiąc temu skończyliśmy trasę koncertową po Polsce, byłem zmęczony totalnie. Ale i szczęśliwy bez granic właściwie. Piotrek, który tę trasę wymyślił i zrobił, odwalił kawał wielkiej roboty, ale i my mamy jakiś w tym udział. Po paru latach wyszła w końcu trasa rodzimej kapeli w tym kraju. Siedemnaście koncertów w halach, z wyjątkiem czterech miast, gdzie miejsca były mniejsze. I za to mu chciałem podziękować. I podziękować chciałem wszystkim innym, którzy pomogli. A przede wszystkim tym, którzy kupowali bilety i przychodzili na koncerty, bo bez nich nie istniejemy. Jeden koncert się nie odbył. W Rzeszowie policja nie zgodziła się, abyśmy zagrali. W innych miastach policja chroniła nasze koncerty, w Rzeszowie woleli jarać fajki i pić kawę w ciepłym komisariacie, niż wyjść w październikowy wieczór do roboty. Zresztą nie pierwszy raz podobno się to zdarzyło. Im nie chcę dziękować. Palec środkowy podniesiony do góry.

SIEDLCE – nie pamiętam roku, ale jakieś juwenalia. Nie ma ochrony, wszyscy na widowni pijani.

My zresztą trochę też. Piwo było za darmo czy coś takiego.

Na scenę wpada gruby miejscowy misiek w podkoszulku i wrzeszczy, żeby dać mu na czymś zagrać. Próbuje zabrać Jankowi gitarę, a potem Dudzie pałki od perkusji. Na scenę wpadają inni, żeby go zabrać, a potem koledzy misia w jego obronie. Leją się po paszczach, przepychają, potrącają Janka, Janek spada z gitarą ze sceny na ludzi. Pamiętasz koncert Blues Brothers za kratą? No, to było trzy razy ostrzej i bez kraty.

SOPOT, chyba w tym samym roku. Jacyś studenci robią koncert, ale zapominają, że kapelom rockowym potrzebne są wzmacniacze. Wpinamy się w linię i gramy. Jeden z najlepszych koncertów. Przepływ fluidów między publicznością a nami – rzekłbym, dwustuprocentowy. Potem nocleg na zbiorówce z T. Love. Wtedy właśnie bardzo polubiłem chłopaków z T. Love.

WYJAZD DO BRAZYLII. To było wydarzenie absolutnie nie z tej ziemi. Gramy koncert w Stodole, jest czwartek. Przychodzi Jarek Madej i mówi, że na wtorek mamy bilety do São Paulo. Ale bilety są we Frankfurcie. Nie mamy wiz ani niemieckich, ani brazylijskich. Nie mamy też czym się dostać do Frankfurtu. W piątek rano składamy papiery w ambasadzie brazylijskiej, ale termin oczekiwania jest dłuższy, niż by nam to odpowiadało. Ale ta nacja podobna naszej. Szuru-buru, „wisz pan” i po południu w piątek mamy wizy. W sobotę znajdujemy transport i kierowcę, który ma stałą wizę do RFN. W poniedziałek Niemcy nie dają nam wiz, bo chcą zobaczyć bilety. „Ale bilety są we Frankfurcie” – my na to. „Nein!” Licząc na cud, z pomocą jakiejś pani, która pracuje w SAS-ie, teleksujemy na lotnisko we Frankfurcie i przekładamy rezerwację na dzień później. We wtorek nasz ówczesny menedżer, jęcząc pół dnia, wybłaguje dla nas wizy i prosto spod ambasady zbieramy się z mojego mieszkania i jedziemy. Na dworze minus 10 stopni. Samochód nie ogrzewany, a do tego cały metalowy i namarza kompletnie. Poza tym jedzie średnią 60 km na godzinę. Rozgrzewamy się sztucznie poprzez kalorie właśnie sztuczne i poprzez ubieranie czego się da. Na granicy długa kolejka handlarzy czeka na swój wjazd do NRD, a potem do Berlina Zachodniego. Gdy przychodzi nasza kolejka, wopista pyta się, dokąd jedziemy. W tym wozie nasza zgraja wyglądała naprawdę totalnie, i mój Boże, wiele bym dał, żeby zobaczyć, co działo się w głowie onego wopisty, gdy usłyszał: „Do Brazylii!”. Szczęśliwie dojechaliśmy, a raczej dolecieliśmy do celu. Pierwszy koncert gramy w Kurytybie, w hali na dwa i pół tysiąca osób – i my jesteśmy gwiazdą tego koncertu. A przypominam, że to był nasz pierwszy zagraniczny koncert. Przyjęli nas jednak zajebiście. Największy odlot przeżyłem, gdy po koncercie podeszła do mnie dziewczyna i po polsku zapytała, dlaczego nie graliśmy starych kawałków? Potem pięciotygodniowy pobyt w kraju, który pokochałem bez reszty. Organizacyjnie było nie wszystko tak, jak by mogło być, ale zapamiętam to do końca życia.

WARSZAWA. Zbliża się święto „Trybuny Ludu”. Agencja Alma-Art umieściła nas w programie tego festynu, nie pytając nas oczywiście o zgodę. Dowiadujemy się o tym z gazet i oczywiście odmawiamy. Na naszą próbę przyjeżdża działacz Zbrzezny z Alma-Artu. Siadamy na ławeczce na Krakowskim Przedmieściu i działacz, częstując winem, namawia nas do zagrania tego koncertu. Pamiętam, że proponował nam siedmiokrotną stawkę tego, co braliśmy wtedy za koncert, za dziesięciominutowy występ. Widząc nasz upór, zaczepia przechodzących milicjantów i zaczyna im ubliżać. Głupiejemy wszyscy. Otóż wymyślił sobie ten człowiek, że wobec naszej odmowy agresywne zaczepianie stróżów porządku spowoduje zamknięcie wszystkich siedzących na ławce na jakieś cztery osiem i będzie to usprawiedliwienie naszej absencji na festynie. Ale milicjanci nie tumany i swoje wiedzą. Jeśli ktoś im ubliża, znaczy, że jakaś szycha, wobec tego z przestrachem odchodzą. Widząc odchodzący patrol, działacz Zbrzezny płacze…

Podobna sytuacja miała miejsce W SANOKU. Przyjeżdżamy na koncert, a tu okazuje się, że jest festyn, zresztą tej samej gazety. Po odmowie zagrania nakazują nam w trybie natychmiastowym opuścić miasto – takie były czasy. Organizator koncertu – niejaki Fazi z Rzeszowa – zarzeka się, że następny koncert w Rzeszowie nie będzie połączony z niczym podobnym. Jedziemy na nocleg do mojej ukochanej miejscowości – Ustrzyk Dolnych – i nazajutrz jedziemy do Rzeszowa. A tam festyn jakiejś gazety, która podobną do „TL” jest. Sytuacja podobna do tej w dniu poprzednim, ale na szczęście nikt nie każe nam opuścić miasta. Ale trochę ludzi przyjechało nas posłuchać, wobec tego organizujemy w ciągu dwóch-trzech godzin koncert w klubie bodajże „Pod Palmą” czy jakoś tak. Nie wiem, jak organizujemy nagłośnienie, akustyka niestety nie, bo pije na jakimś dancingu, wobec tego za konsoletą siada nasz menedżer Radziwiłł i koncert odbywa się. Jakość dźwięku nie kompaktowa, ale uczucie na koncercie wśród nas i u publiki wielkie.

W JAROCINIE w 1991 roku wymyślono, że mamy zagrać cztery piosenki. Ludzie chcieli słuchać więcej, doszło do nieprzyjemnej sytuacji, gdy następny wykonawca nie mógł wystąpić, bo chciano, byśmy grali dalej. Przepychanki trwały dobrze ponad godzinę, zagraliśmy dodatkowo trzy, a potem jeszcze cztery numery. Wszystko się jakoś uspokoiło. Przyrzekłem sobie, że za rok przyjedziemy i zagramy pełen koncert. W tym roku więc postanowiliśmy zagrać trzygodzinny set oparty na tym, co dotychczas zrobiliśmy. Jakiś czas przygotowywaliśmy się do tego koncertu w formie, jaką wymyśliliśmy. Przed koncertem okazało się, że musimy to skrócić o połowę, bo jest opóźnienie, bałagan i „Polska” ogólnie. Z bólem wykreśliliśmy kilka numerów. Koncert trwał godzinę i pięćdziesiąt minut. Po zakończeniu organizatorzy byli na nas bardzo źli, bo przeciągnęliśmy o dwadzieścia minut. Stoję i widzę wściekłych ludzi, którzy sprawili, że ten koncert nie był taki, jaki bym chciał publiczności dać. Jeszcze nagrywanie każdej płyty, ale w szczególności trzech (zgadnij), trasa w 1989 roku z paroma innymi kapelami, każdy koncert w Jarocinie, koncert na „Marchewce”, trasa z Wolfgang Press i parę innych. Oprócz oczywiście pewnej sprawy, którą robię z przyjaciółmi – tym jest dla mnie KULT.

POSŁUCHAJ TO DO CIEBIE – ROK PRZESZŁY

Jest już któryś dzień stycznia, gdy to piszę, na dworze mróz totalny, wczoraj wieczorem wraz z dwoma kolegami próbowaliśmy uruchomić samochód jednego z nich, ale nic z tego. Jest po sylwestrze, który okupiłem poparzeniem lewej ręki na skutek nieumiejętnego trzymania rakiety; jest czas na jakieś tam podsumowanie, nie?

Podsumowanie dotyczy jedynie wrażeń subiektywnych, które podzielę sobie na wewnętrzne i zewnętrzne. Jeśli chodzi o te pierwsze, to jestem całkiem zadowolony. Z Kultem zmierzyliśmy się w pierwszej połowie roku z nowym typem pracy, a takie przeżycie jest z pewnością rozwijające. Muzyka do teatru (beze mnie) i do filmu (ze mną) jawią mi się jako przedsięwzięcia całkiem udane. Co prawda teatralna nie ujrzała światła dziennego (bodajże bankructwo sponsora), ale filmowa – i owszem. Poza tym dokonaliśmy jako pierwsi od czasów trasy „Oh Yeah” kilkunastokrotnego przedsięwzięcia koncertowego organizowanego przez jednego organizatora i pod jednym hasłem. Raz, dwa z górą lata nie udawało się tego zrobić (nie licząc oczywiście CzeGe). I z tego powodu jestem dumny trochę.

Jeśli chodzi o te drugie, to nieprawdopodobny szał na zespół Wilki. Czegoś takiego dawno nie było. Koncerty powoli zaczynają być inwestycją, która przy umiejętnym zorganizowaniu może przynosić zyski. Już nie 3-4 zespoły gwarantują brak strat, ale spokojnie ponad 15. I pojawiają się (co prawda na razie sporadycznie) coraz to nowi ludzie, którzy umieją to robić. Ale z drugiej strony rodzi się w początku stycznia Fugazi, by po 11 miesiącach umrzeć. Przeżyłem tam parę miłych chwil (między innymi niezapomniany happening zespołu 1984) i smutno mi, Boże. Jednocześnie był to kolejny rok bezkarnego rabowania w majestacie prawa dóbr intelektualnych. Jeszcze raz przypomnę, że ukradziono mi zgodnie z tym prawem blisko miliard złotych. Sejm i senat zajmują się jednak na przemian ubliżaniem sobie, wartościami chrześcijańskimi, Anastazją, budowaniem kaplicy. Parlament zresztą podczas ubiegłego roku przekształcił się z tworu groteskowego w twór ziejący zgrozą i ohydą. Dalej poza tym nie wiadomo, czy owych sześćdziesięciu panów posłów i senatorów było czy nie było ubekami. Poza jednym żaden z nich nie odpowiedział na zarzuty wysunięte przez byłego szefa MSW. Czy wyobrażacie sobie taką sytuację na przykład w USA?

Schyłek ubiegłego roku przyniósł też kilka wydarzeń mierzonych inną skalą. Na jesieni ZChN zaatakowało Pawła Kukiza za to, iż ten obraża w swej piosence sporą grupę ludzi, mieniących się katolikami. Następnie oskarżono o to samo redaktorkę z magazynu „Luz”, w którym wyemitowano jedną ze starszych piosenek Dżemu. Potem senator Szafraniec (oczywiście ZChN) oskarżył mnie o splugawienie hymnu, przez co o obrażenie narodu polskiego. Nie będę się tu na ten temat rozpisywał, gdyż dałem mu odpowiedź w „GW” z 2 I 1993 r. Wreszcie zlikwidowano audycję „Radio Overground”, która w radiu Eska prezentowała wieczorami polską muzykę. W ostatnich dniach grudnia wreszcie sejm po cichu przywrócił do życia urząd cenzury. Jeszcze nie fizycznie, ale w formie ustawy. Być może nieco histeryzuję, ale powiem dlaczego. Moim zdaniem Boga obrazić się nie da, najwyżej można się samemu skompromitować. Człowiek natomiast ma wolną wolę. Jeśli ktoś mnie obraża, to z nim nie dyskutuję, jeśli obraża mnie jakaś książka lub film, to z niego wychodzę lub jej nie czytam. Jeśli obraża mnie muzyka, to zawsze istnieje w adapterze bądź radiu nieskomplikowany przyrząd, zwany potocznie wyłącznikiem. A poza tym każdy wkrótce odpowie przed Bogiem za swe czyny. I nie sprawa to ludzka, a boska. To wszystko może mieć znamiona czegoś innego. Totalitaryzm może powstawać na różne sposoby. Ale tu zwrócę uwagę na dwa. Sposób rewolucyjny, znany chociażby z Francji bądź Rosji, lub ewolucyjny, znany w Włoch bądź Niemiec. Ten pierwszy, jako mniej ciekawy, odłożę na później i skoncentruję się na drugim. Otóż system demokratyczny istnieje, ale jest spychany powoli na margines. I to, co ciekawe (przynajmniej na początku), w zupełnie również demokratyczny sposób. Jakaś grupa zdobywa na początku kilka miejsc w parlamencie, by potem mniej lub więcej hałaśliwą działalnością rozszerzać sferę władzy, którą posiadają. Z reguły kryzys gospodarczy sprzyja temu zjawisku, gdyż hasła, jakie rzucają, dają proste odpowiedzi na pewne podstawowe pytania i część sfrustrowanego społeczeństwa kupuje je. Niewykluczone jest wchodzenie w polityczne sojusze z innymi grupami, które z początku tych pierwszych nie doceniają, bagatelizują czy wręcz potrzebują ich do własnych celów. Na ulicach pomagaja w tym procesie grupy bojówkarskie, od których nasza grupa na początku się odcina. Tylko porównanie haseł daje możliwość stwierdzenia, że cele mają podobne. Margines władzy się rozszerza, władza ustawodawcza jest rozdrobniona w ten sposób, że nikt nie może sformować rządu, dochodzi do momentu, że można część urzędów przejąć w swoje ręce, na razie pospołu z innymi, ale do czasu. Dochodzi jakaś iskierka, jakiś pretekst – i już w szybszym procesie bierzemy całość władzy. A mając całość, można czynić wiele, a mając całość, można czynić z czasem wszystko. Najgorsze w opisanym procesie jest to, iż jest on z dnia na dzień praktycznie niezauważalny. Objąć go można całościowo dopiero z perspektywy historycznej. Ale wtedy z reguły nie na wiele to się zdaje.

Tak, być może przesadzam, ale wydarzenia końca roku dotyczą grupy ludzi, która z tych czy innych powodów jest mi bliska – i stąd moje zaniepokojenie. Ale nie chciałbym, aby za lat ileś moje dzieci spytały mnie: „Dlaczego było tylko kilka lat wolności?”. Słowem, nie chcę, aby rzeczy, które teraz mnie śmieszą, zaczęły mnie za jakiś czas smucić, a za jeszcze jakiś czas, żebym zaczął się ich bać. I tym pesymistycznym/optymistycznym akcentem kończę podsumowanie roku przeszłego.

Niepotrzebne skreślić…

POSŁUCHAJ TO DO CIEBIE – RECENZJA I

Często po koncercie podchodzą do mnie różni ludzie i dają mi kasety z nagraniami do przesłuchania. Mam takich kaset u siebie około dwudziestu. Niestety muszę przyznać, iż prawie żadna z nich nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Z wyjątkiem dwóch. Postanowiłem więc sobie, że skoro miejsce, w którym piszę, to gazeta muzyczna i różni ludzie wypisują w niej recenzje muzyczne, to też uczynię to. Na pierwszy ogień kaseta, której nie dostałem na koncercie czy po, ale w Dębkach od Wacha Konewki.

ZACIER „KONFABULACJE/SCHIZOFRENIO DODAJ MI SKRZYDŁA!”

Jest to kaseta, która zawiera dokumentację dwóch programów zespołu Zacier. Strona pod tytułem „Konfabulacje” mieści dorobek z lat 1986-87, strona „Schizofrenio…” – 1989-90. Najpierw może coś bliżej o zespole. Jest to twór jednoosobowy (ale będę niekonsekwentnie używał słowa zespół), którego spiritus movens jest niejaki Ayatollah, twórca słów, muzyki, aranżacji i wykonawca całego repertuaru, którego w trzech piosenkach wspomaga gitarzysta Dziarski. O samym Ayatollahu wiemy niewiele, poza drobną informacją, że ongiś wraz z Kubą Sienkiewiczem (oczywiście Elektryczne Gitary) tworzyli legendarny zespół Spiardl! To tyle tytułem wprowadzenia. Teraz o muzyce.

Na blisko 90-minutowy materiał składają się 23 piosenki tak niezwykle różnorodne, że mając świadomość, iż były robione w domu na bardzo prymitywnym sprzęcie, szczena mi opadła. Stronę „Konfabulacje” otwiera utwór „Rysunek”, który jest swobodną wariacją artysty na bazie muzyki popularnego niegdyś zespołu Modern Talking. Towarzyszy temu opis seksualnej orgii, przy której teksty 2 Live Crew są ponurą bajeczką dla dzieci. Następnie mamy „Ja bez Ciebie” – utwór rhythmandbluesowy, w którym autor tęskni za ukochaną i na swoje sposoby substytuuje sobie jej nieobecność. Kolejny numer to „Oda do przyrodzenia” – gdzie następuje ciekawy opis pewnych części ciała, połączony z niekłamanym zachwytem nad nimi. Próbka tekstu – „Czy to róża, czy konwalia? Nie, to moje genitalia” – a połączone jest to z muzyką będącą syntezą wczesnego Marillion ze średnim Genesis. Zresztą przestanę opisywać wszystkie utwory, bo naprawdę każdy z nich jest perełką w swoim rodzaju i skupię się na kilku będących dziełami na skalę geniuszu. „Róbrege” – najwspanialszy opis idei Rastafari na gruncie Polski, „Zaloty St. Gąsienicy” – stylizowana na totalnie roots (tu akurat nie pasuje mi słowo korzenny) przyśpiewka góralska, „Fortepian Chopina” – piosenka, której bazą jest banał fortepianowy Czajkowskiego, a która odziera postać naszego (i francuskiego) kompozytora ze wszelkiego dostojeństwa. „Ojciec! Wódka na stół!” – metalowy numer o braku alkoholu w domu. Słychać popis Dziarskiego na gitarze. „Pieśń Solidarności i Partyzantów – Dziś do Ciebie przyjść nie mogę” – w językach polskim, angielskim, rosyjskim, niemieckim, włoskim, hiszpańskim i japońskim. „Odpad atomowy” – elektroniczny punk rock o adekwatnej treści. To są najbardziej genialne z genialnych. Całą kasetę kończy „Minuta ciszy dla uczczenia wielkiej Polki – Teresy Orlowsky”, będąca godnym zwieńczeniem całego dzieła. Daję tej kasecie sześć gwiazdek na pięć możliwych. Być może nudne to, co napisałem, i niezrozumiałe, ale recenzję popełniłem pierwszy raz w życiu i trzeba o tym pamiętać. Ale cóż, od półtora roku miałem ochotę wrzeszczeć na cały głos, że jest takie zjawisko jak Zacier.

Za miesiąc recenzja kasety artysty, zwanego Kobas – „Jesteś zwykłym złodziejem!” Po czym solennie obiecuję, że tego nie będę robił, chyba że trafi się znowu coś godnego. Dobranoc.

POSŁUCHAJ TO DO CIEBIE – ŻAL

Dobry wieczór! W tym numerze miałem napisać recenzję kasety Kobasa „Jesteś zwykłym złodziejem!”, ale odłożę to na później. Nie znaczy to oczywiście, iż wiekopomne dzieło legnie gdzieś na dnie szuflady. Mówiąc „dzieło”, na myśli mam w mniejszym stopniu swoją recenzję, a w większym owąż kasetę. Co się odwlecze, to nie uciecze, jak mawiają rdzenni mieszkańcy północno-wschodnich obrzeży środkowo-południowego Uzbekistanu. Powodem tej zwłoki jest nagłe olśnienie, jakiego doznałem nocy pewnej, a olśnienie to tyczy się powrotu cenzury. Coś już chyba o tym pisałem, ale teraz chcę napisać z innego punktu widzenia. Otóż wprowadzenie zapisu o poszanowaniu w radiu i telewizji popieram z całego serca. Wreszcie skończy się kompletne bezhołowie i absolutna dowolność w tym względzie. Przecież nie do pomyślenia jest, aby w telewizji bądź na antenie radia można było mówić to, co się myśli. Żal mi jeno, że nie jesteśmy w tym względzie pionierami. Już jakiś czas temu wyprzedziły nas takie potęgi jak Arabia Saudyjska czy Iran, a tuż za nami, jak słyszę, kroczy Pakistan ze znanych mi przykładów, oczywiście wybiórczo. Cała sterta bezwartościowych i obrazoburczych programów i filmów pójdzie wreszcie na przemiał, że wspomnę tu o filmie „Krzyżacy” chociażby, gdzie napastliwie, tendencyjnie i nie dbając o poszanowanie, oszkalowano jeden z katolickich zakonów; że wspomnę o filmie „Janosik”, gdzie bezwstydnie gloryfikuje się łamanie przykazania „Nie kradnij”; czy że wspomnę o filmie „Bolek i Lolek”, gdzie złośliwie pominięto jakże ważną postać katechety obydwu bohaterów. Ale dość przykładów. Już te trzy wskazują, że idea zapisu jest mądra. Co do muzyki zaś – to nieobecność części tejże wyjdzie słuchaczom za dobre. W końcu, jak na to wskazują nakłady, i tak nikt nie chce słuchać wykonawców, którzy krążą wokół onego zapisu bądź wprost podeń podpadają. Poza tym mamy wielu specjalistów od tego typu roboty, że wspomnę chociażby o słynnej w pewnych kręgach korporacji „Gawdzik – Konopka Drums Dreams Syndicate”, a więc i techniczna strona wprowadzenia zapisu w życie jawi mi się betką. Kończąc swoje wypociny, powtórzę, iż zapis ten popieram z całego serca i myślę, że to już ostatni dzwonek, aby rozpocząć pracę nad pełną instytucjonalizacją procederu palenia książek na centralnych placach większych miast w Polsce.

POSŁUCHAJ TO DO CIEBIE – DWIE OPOWIASTKI

PIERWSZA

Wszyscy stali na korytarzu. Na dworze było bardzo gorąco, bardzo duszno. Wszyscy palili papierosy, i na korytarzu było pełno dymu. Docent mówił:

– I wiesz co robi? Byłby całkowicie usprawiedliwiony, gdyby podpisał papier, nie czytając go, ponieważ ma wiele innych spraw na głowie. Lecz wiedząc już, że w przyszłym roku zostanie zastępcą, musi zdecydować, czy oni nadają się na objęcie stanowiska po nim…

W tym momencie magister, wypuszczając kłęby dymu, przerwał:

– Ależ przesłanka, że nieświadome motywacje kompulsywne powodują jednostką w społeczeństwie, zawiera kilka twierdzeń. Twierdzenia te mają, kolego, charakter podstawowy. Więcej, są wyrażone explicite.

Pani doktor Wesensyk odparła na to, patrząc w okno:

– Wiesz co? Przecież chyba wiesz, że są dwie klasy sądów: o faktach i o stosunkach. W obu zaś istnieją sądy oczywiste. Więc aby nie wskazywać normy prawdy, trzeba posiadać jakieś jej kryteria, które pozwolą odróżnić ją od fałszu.

Student uśmiechnął się, zgasił papierosa i podniesionym głosem rzekł w twarz pani doktor:

– Ależ posłuchaj! Przeciwstawienie konkretnego istnienia i abstrakcyjnej myśli – to są główne motywy! Poznanie ma składniki subiektywne. A ja mam wątpliwości co do tego pojęcia.

Studentka, paląc już trzeciego papierosa w ciągu 15 minut, rzekła cicho:

– Sadystyczny mechanizm kompulsywny polega na uznawaniu pewnych przedmiotów za oczywiste. Umówmy się, przecież egzystencja jest zawsze koegzystencją…

– Skłania się jednostkę do konserwowania stosunków, w jakich żyje – w pół słowa wszedł jej docent – i dlatego osądy psychiczne stanowią o pojęciach.

Po kilku minutach skończyli, natomiast wieczorem upili się wódką „Bałtycką” – magister podłączył od tyłu rzygającą do kibla studentkę, a pani doktor Wesensyk obciągała w kuchni druta docentowi w rytm oklasków studenta siedzącego w koszu na śmieci.

DRUGA

Zadzwonił dzwonek. Mężczyzna w podkoszulku wstał od stołu, przy którym jadł zupę, i podszedł do drzwi. Spojrzał w wizjer i ujrzał dwie kobiety. Otworzył.

– Chciałybyśmy z panem porozmawiać na temat czasów ostatecznych – powiedziała wyższa z nich.

– Proroctwa Jehowy, które znajdujemy w Piśmie Świętym, sprawdzają się z zadziwiającą regularnością. Na przykład św. Jan w Objawieniu pisze…

– Nie, nie, nie, ja dziękuję! Nie mam czasu – odrzekł mężczyzna w podkoszulku i szybko zamknął drzwi. Wrócił do stołu, zaczął jeść przerwany obiad. Nabierał zupy z talerza, mówiąc przy tym:

– Sukinkoty… Do jakiejś roboty by się wzięli… Reagan im daje dolary, bo łażą po domach i ludziom głowy zawracają…

Do pokoju weszła chuda żona.

– Co się stało? Kto to był? – zapytała, poprawiając obrus na stole.

– To ci Jehowi.

– Że też kary na nich nie ma.

– Noo… Oni krzyża nie uznają ani papieża. Łażą po domach i głowy zawracają… Taa… Oni własną biblię se napisali, stryjek Gienek tak mówił.

– Kreczmarowa mówiła, że się zamykają po domach i plują, i biczują figurki Matki Boskiej. A potem robią orgie…

– Jakie orgie?

– No wiesz… wódkę piją, jedzą jakieś narkotyki, a potem… wiesz…

– Daj drugie danie – rzekł mężczyzna w podkoszulku, bo właśnie ukończył zupę.

– Aha, no przecież zapomniałam ci powiedzieć! – żona chwyciła się za głowę. – Przyszedł list od Romka z wojska. Masz, przeczytaj… – dała list, wzięła talerz ze stołu i poszła do kuchni.

. . .

Uwaga

Obie opowiastki napisane zostały w 1984 roku na zajęciach w Instytucie Socjologii na Karowej.

POSŁUCHAJ TO DO CIEBIE – SZACUNECZEK I ŻENADA

W ostatnich dniach spotkało mnie parę mało przyjemnych wydarzeń, o których bym chciał ci opowiedzieć w paru słowach. Stanowią one dla mnie powód do kolejnego dołowania realiami, w jakich zdaje mi się żyć. Wydarzenie pierwsze miało miejsce na obrzeżach Śląska, gdzie mieliśmy zagrać koncert. Po przyjeździe na miejsce okazało się, że aby nagłośnić sporych rozmiarów halę, organizator wystawił kilka głośników (oczywiście każdy z innej beczki), których moc przekraczała czterokrotnie moc, jakiej używam dla nagłośnienia adapteru w moim mieszkaniu o powierzchni około 60 m2. Gdy odmówiliśmy gry na czymś takim, od ludzi zebranych przed halą usłyszeliśmy szereg posądzeń o niezdrowe gwiazdorstwo, skomercjalizowanie i tak dalej.

Następny wypadek miał miejsce parę dni później w miejscowości oddalonej o ponad 500 km od mojego domu. Po dziewięciogodzinnej podróży autobusem wraz jeszcze z dwoma zespołami dotarliśmy wreszcie do celu, gdzie dowiedzieliśmy się, że właśnie dwa dni temu wycofał się jakiś sponsor, wobec tego organizatorzy nie mają ani złotóweczki. Z tego, co wiem, bo nie uczestniczyłem w rozmowach z nimi, byli bardzo zdziwieni i niezadowoleni faktem, iż nie wystąpimy. Wyobrażam sobie, co myśleli o nas ludzie, którzy przyszli jako widzowie na ów koncert – ale to się nie nadaje do druku. Oba te wydarzenia miały miejsce w tak zwanym Interiorze, trzecie natomiast – w stolicy, do której powróciliśmy po 500-kilometrowej nocnej podróży. Miał się tu odbyć koncert zorganizowany przez jakąś bliżej mi nie znaną fundację, która za cel stawia sobie m.in. walkę z piractwem. Pomijam, że jednym z wykonawców na tym koncercie był do niedawna dyrektor artystyczny firmy BRAWO, która należy do najpotężniejszych złodziei w naszym kraju – i jak się dowiaduję – do tak zwanych złodziei niereformowalnych. Znaczy to, że proceder swój chcą kontynuować i nie widzą w nim nic złego w odróżnieniu od paru innych, którzy mają i chęć, i interes w tym, aby tej działalności zaprzestać i zalegalizować się. Ale to tak na boku. Wracam do sedna. Po przybyciu na miejsce zbrodni ujrzałem i usłyszałem kilku luminarzy polskiej sceny, wrzeszczących i niemalże używających rąk, aby wyrwać sobie pieniądze, które krążyły tu i ówdzie. Jakiś misiek mieniący się reżyserem całego spektaklu na dzień dobry powiedział mi: „Co to za durnie, ta fundacja? Tyle kasy można było wyczesać od frajerów”.

Nagłaśniająca koncert ekipa jeszcze przed naszym występem gotowa była do wyjścia – i tylko dzięki mojemu stanowczemu oporowi z wielką łaską nagłośnili fortepian, który akurat tego dnia był potrzebny. Końcem tego żenującego wydarzenia przy niemal pustej sali było znalezienie przez jednego z naszych muzyków tunera do strojenia w jednej z walizek kogoś, do kogo to urządzenie nie należało. Te trzy wydarzenia ostatnich dni zmuszają mnie do krótkiej konstatacji końcowej, aczkolwiek czuję się trochę zażenowany, iż muszę tłumaczyć się z rzeczy oczywistych. I dodaję, że naprawdę czynię to po raz ostatni. To, że nie zagramy na sprzęcie do dupy, wynika z szacunku dla siebie samych, ale i przede wszystkim z szacunku dla ciebie. Nie po to wydaliśmy kupę pieniędzy ma wzmacniacze i instrumenty, nie po to ćwiczymy na próbach, aby pierwszy lepszy ignorant swoją niekompetencją niszczył to w ciągu paru chwil. A ty coraz większe pieniądze płacisz za to, by posłuchać koncertu – i ja gdybym zagrał w tym momencie, to bym ci te pieniądze po prostu ukradł. I tylko załamuje mnie informacja usłyszana z ust organizatora, że przecież trzy tygodnie temu był tu taki zespół i zagrał na tym sprzęcie, więc o co wam chodzi? Żenada. Cały świat jest jakoś tak skonstruowany, że ludzie otrzymują za swoją pracę wynagrodzenie. I myślą, że nie muszą dodawać więcej – to jest jasne. A ty, jeśli organizator wziął od ciebie kasę za bilet i nie dotrzymał czegoś, to podaj go, psa nędznego, do sądu. To stado wąsatych „niekompetentów”, pogrobowców komuny musi się wykruszyć, choć jeszcze trzyma się nieźle. I trzecia rzecz – już nigdy nie dam się wprzęgnąć w różnego rodzaju akcje pod mniej więcej szczytnymi ideami, bo nie jestem ani politykiem, ani działaczem związku zawodowego, tylko zwykłym grajkiem.

POSŁUCHAJ TO DO CIEBIE – CZERWCOWE UWAGI

Napisałem wczoraj swoją działkę na kolejny miesiąc, ale zrezygnowałem z tego, bo w sumie było to nieciekawe. Kogo obchodzi 1247. głos w sprawie rozgromienia trupy kabaretowej przez elektryka? Niechże się oni zażerają w ich sejmach i senatach – jutro też jest dzień, a życie toczy się dalej. Ogólnie gorąc okropny powrócił znowu. Wakacje za pasem, więc rzucę parę uwag luźnych, które nie mają zbyt wiele ze sobą wspólnego, a jakoś chciałoby się podzielić nimi.

UWAGA 1

Jakże można być jednocześnie narodowcem i chrześcijaninem? Dla mnie są to pojęcia tak ekstremalnie przeciwstawne, że aż cierpnie mi skóra, gdy ktoś używa ich łącznie. A tak właściwie to w historii świata było więcej wojen religijnych czy narodowych.

UWAGA 2

O płycie, a raczej taśmie demo Kobasa pt. „Jesteś zwykłym złodziejem!” już chyba nie napiszę, bo nie leżą mi tzw. recenzje. Jednak idę o zakład, że o tym wykonawcy usłyszymy w niedalekiej przyszłości, bo to po prostu geniusz! Zwrócił moją uwagę jeszcze jeden wykonawca, mieniący się Morris Generativ – i to także ciekawe zjawisko.

UWAGA 3

Jest taki dziennikarz, co kiedyś robił w muzyce, a teraz się przeniósł do publicystyki w „GW”. Miałem już z nim nigdy nie rozmawiać, ale mam to do siebie, że nie bardzo umiem odmawiać w bezpośredniej rozmowie, co zresztą wielu bezlitośnie wykorzystuje. Ten ci pismak dzwoni do mnie w niedzielę i o 23 pyta mnie, w czym widzę zalążki rodzącego się faszyzmu i jakiego wyroku oczekuję za piosenkę tytułową z mojej ostatniej płyty? Pozostawiam te arcyzawodowe zagrania bez komentarza.

UWAGA 4

Przed społecznością nowe wybory. Ja na pewno nie będę głosować, wobec tego nie będę miał rozczarowań, czego i wam życzę i co wam radzę. Jeśli jednak ktoś się zdecyduje głosować, to mam jedną radę – zobaczcie, co ci misie robili do tej pory, a nie słuchajcie tego, co obiecują. Bo będą obiecywać, że ho, ho!

UWAGA 5

Ostatnio pierwszy raz wziąłem udział w jam session. Miało to miejsce w Bytomiu – i było zajebiście. Na pewno pomogło piwo, ale granie też. Może było troszeczkę za długie, ale czasem traci się umiar.

UWAGA 6

Spektakl, w którym sojusz związku zawodowego, komunistów, dekomunizatorów i quasi-faszystów wystąpi przeciw sojuszowi broniącemu układu rządowego: Godzilla kontra Hedora. Rozwiązanie parlamentu: terror Mechagodzilli. Albo lepiej powrót.

UWAGA 7

Zagadka dla czytelników. „Wszystko w sejmie jest możliwe, przecież widać, jaki element tam się zbiera” – kto to powiedział i o jakim sejmie?

UWAGA 8

Znowu ustawa o prawie autorskim poszła w odstawkę (poszła się jebać – jakby powiedział każdy, ale tu gazeta ogólnopolska). Drodzy złodzieje – macie 4-6 miesięcy na co najmniej bezkonfliktowe kontynuowanie swojego procederu. Trzeba to opić, a jutro do roboty!

UWAGA 9

Jest „Rocky 2”. Trzeba więc napisać „Lewy czerwcowy 2”. Najgorzej, że Stallone ponoć kręci już szóstą część.

UWAGA 10

Jak usłyszałem w telewizji, prezes radiokomitetu wysłał do Rosji w ramach dni polskich czy czegoś takiego swój własny film. „Czy pan słyszy? To przechodzi ludzkie pojęcie”. Tu zacytowałem kogoś, chyba posła nawet, ale podoba mi się to sformułowanie.

UWAGA 11

Znany autor pełnych uwielbienia listów do towarzysza Gierka stwierdził obecnie, że w czasach komuny ludzie mieli utrudniony dostęp do kościoła – wręcz im to uniemożliwiano. Absurd! Toć komuna, co jak co, ale wokół kościoła chodziła na palcach i tylko z trwogą patrzyli, czy nie popełniają jakiegoś nietaktu. Chociaż gdy się niedziele miało zajęte pisaniem wymienionych listów, to i do kościoła nie było czasu iść. Za to teraz można to gorliwie nadrobić, a i zdecydować przy okazji, komu dać koncesję.

Więcej uwag nie pamiętam, za wszystkie serdecznie żałuję, a ciebie, czytelniku, proszę o wybaczenie. Zbliżają się wakacje, upał rośnie, to i takie różności do głowy przychodzą. Za miesiąc chyba mnie nie będzie.

POSŁUCHAJ TO DO CIEBIE – MOŻE COŚ ZAŚPIEWAMY? JAAAROCIN!

Piszę te słowa w godzin parę po powrocie ze stolicy polskiego rocka, jak ktoś chyba kiedyś euforycznie nazwał Jarocin. Tekst ten ukaże się jednak później, co smuci mnie nieco, bo mocno nabuzowany jestem tym, co się wydarzyło, i chciałbym, aby moje słowa ujrzały światło dzienne jak najszybciej, ale cykl wydawniczo-produkcyjny jedynego pisma rockowego jaki jest, taki jest. W takich chwilach troszkę żałuję, że nie mam czasem możliwości napisania czegoś, mając tę pewność, że tekst ukaże się w ciągu paru najbliższych dni. Ale z drugiej strony daleka jest mi chęć zostania zawodowym felietonistą, a jedyna gazeta, do której pisuję i która uznaje formę i chimeryczność mojej pisaniny, ukazuje się tak, a nie inaczej. Czyli po prostu, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

Myślę, że wszyscy usłyszeli już o tym, co się stało. W drugim dniu festiwalu na małej scenie przemoc święciła swój wielki dzień. Kilkadziesiąt osób rannych, tyły i przody zniszczone. Ludzie, którzy zarówno dziesięć lat, pięć lat, rok temu czy teraz postrzegali Jarocin jako zjawisko niepotrzebne, groźne i kwalifikujące się jedynie do likwidacji, dostali do łap potężny argument na potwierdzenie swojej opinii. Nie chcę wnikać, kto rozpoczął całą tę histeryczną historię (albo historyczną histerię), ale coś zastanawiającego jest w tym, iż w sumie nieduży festiwal (bo największy jest jeno w skali naszego kraju) staje się sceną absolutnie niekontrolowanego wzrostu agresji w ciągu bardzo krótkiego czasu. Rokrocznie na świecie odbywa się szereg podobnych imprez, niejednokrotnie o co najmniej dziesięć razy większym audytorium, i nie dzieje się na nich nic, co by stanowiło jakiekolwiek zagrożenie dla czyjejkolwiek nietykalności. I jeszcze jedno – na takich imprezach sprzedaje się chociażby piwo bez ograniczeń i wszyscy są zadowoleni. W Jarocinie trzeba chować alkohol przed ludźmi, którzy przyjeżdżają. Jestem absolutnym przeciwnikiem jakichkolwiek prohibicji, ale realizm podsuwa mi sceny totalnej destrukcji w przypadku, gdyby piwo sprzedawano w odległości stu metrów od małej sceny. Nacja nasza niestety ma to do siebie, że alkohol wywołuje w większości agresję. Załogi nawalone w piętnaście minut stają się groźne dla każdego. I myślę, że to jest jeden z powodów, dla których nasze miasta po zmroku są takie ciemne i ponure. Strach zwycięża potrzebę zabawy i poznawania nowych ludzi. Z drugiej jednak strony zawodowe security nie dopuszcza nigdy do podobnych sytuacji. Ochrona koncertów jest potrzebna, ale nie po to, by toczyć walki z wybranymi harcownikami z publiki, ale po to, aby walki takie nie miały miejsca. Pracownik ochrony, który daje się sprowokować do bijatyki, jest bandziorem, nie ochroniarzem. To jest trudna praca, którą tylko najgłupsi postrzegają jako nieustanne napierdalanie każdego, kto wstał z krzesła. Kiedyś szef ochrony, bodajże Iron Maiden, powiedział: „Ja nie uderzam, moje całe zachowanie sprowadza się do tego, żeby nikt nie uderzył”. Poza tym przy organizowaniu tu i teraz tego typu spotkań należy pamiętać, gdzie i kiedy żyjemy. Pogłębiający się kryzys powiększa obszary frustracji, a ta łatwo przeradza się w agresję. Tym większa odpowiedzialność spoczywa na ochronie i organizatorach. Tymczasem jest to rzecz, o której najmniej się pamięta.