Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Niepodległość socjalisty

Niepodległość socjalisty

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64476-30-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Niepodległość socjalisty

Wspomnienia działacza niepodległościowego, publicysty o jego barwnym życiu od wczesnych lat dzieciństwa do II wojny światowej. W wieku 19 lat Autor brał udział – jako przywódca buntowników w carskim miasteczku Kimry – w rewolucji 1905 roku. Był to jedynie jeden z wielu epizodów jego bogatej biografii. Miał w życiu wiele innych przygód… W czasie zaborów członek m.in. podziemnej organizacji „Promieniści”, Polskiej Partii Socjalistycznej, Związku Walki Czynnej, „Strzelca”. W Polsce niepodległej został posłem na Sejm, działaczem społecznym, szefem Ligi Morskiej i Rzecznej. Po II wojnie światowej wieloletni pracownik Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa i bliski współpracownik paryskiej „Kultury” i Jerzego Giedroycia.

Polecane książki

Na morzach Niemcy rzucili do walki flotylle „żywych torped” i kutrów wypełnionych materiałami wybuchowymi. W powietrzu z pierwszych sprawnych samolotów odrzutowych zorganizowali eskadry mające powstrzymać aliancką ofensywę bombową. Z kolei na lądzie elitarne, świetnie wyszk...
Przyrodnikiem może zostać każdy, kto z błyskiem w oku zafascynowany patrzy na świat jak na wielki i piękny kalejdoskop zdarzeń ofiarowany człowiekowi przez naturę. Jest to tym bardziej wyniosłe, że sam jest jego rozumnym elementem. Tematem przewodnim książki jest Niebo rozumiane w szerokim sensie pr...
Tom I trylogii „Wielki układ” Kilkuletni Michael Stern wiedzie dostatnie życie w rodzinie dyplomatów w Nullius Ager. Pewnego dnia poznaje poniewieraną, lecz niezwykle intrygującą dziewczynkę, Vaux Lothar. Gdy między jego ojczyzną, Ravenclowd, a sąsiednim Sunnysvard wybucha wojna, dzieci muszą op...
Miłosz Bernackiego – czytany hermeneutycznie – to poeta-metafizyk, pisarz tropów Nieznanego, Środkowoeuropejczyk, poeta światowy, twórca niepokorny, obciążony brzemieniem wieszczej roli, którą, sięgając dla wybawienia po topikę skromności, niesie świadomie i do końca. Przede wszystkim jest to jednak...
Możliwość rozliczania kosztów uzyskania przychodu to jedna z zalet prowadzenia działalności gospodarczej. Dzięki temu, przedsiębiorca może płacić niższy podatek. Warto zatem wiedzieć, jakie wydatki mogą zostać zaliczone do tej grupy a jakie nie. Nie wszystko można bowiem zakwalifikować jako koszt fi...
Czwarte wydanie zostało zaktualizowane i uzupełnione z uwagi na szybko postępujące zmiany w prawodawstwie. Dotyczyły one zarówno ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, jak i ustawy – Prawo własności przemysłowej. Zmiany dotyczą m.in. organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi, ko...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Adam Uziembło

Redaktorzy tomu

Agnieszka KnytKatarzyna Puchalska

Redaktor serii

Agnieszka Knyt

Opracowanie graficzne serii

Danuta Błahut-Biegańska

Skład komputerowy

Piotr Janeczek, Piotr Suwiński

© Copyright by Aniela Uziembło, 2008© Copyright by Ośrodek KARTA, 2008© Copyright by Dom Spotkań z Historią, 2008

Zrealizowano wramach Programu Operacyjnego Promocja Czytelnictwa, ogłoszonego przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Książka dofinansowana przez Województwo Mazowieckie

Ośrodek KARTAul. Narbutta 29, 02-536 Warszawatel. (48-22) 848-07-12, faks (48-22) 646-65-11e-mail:kolportaz@karta.org.plwww.karta.org.pl

Dom Spotkań z Historiąul. Karowa 20, 00-324 Warszawatel./faks (48-22) 826-51-95e-mail:dsh@dsh.waw.plwww.dsh.waw.pl

Warszawa 2008

Wydanie I

ISBN 978-83-64476-30-3

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

OD WYDAWCY

Przedstawiamy zapis fundamentalny dla obrazu Polski w XX wieku. O Niepodległości, do której idzie socjalista, spod znaku PPS. Chce kraju lewicowego, na pierwszym miejscu stawiając niezawisłość… W Rzeczpospolitej, sto lat później, takie połączenie celów dalekie jest od oczywistości.

Wspomnieniom swoim Autor nie nadał kształtu integralnego świadectwa. Zdawał relacje z kolejnych etapów życia, traktując każdy z nich jako odrębne doświadczenie. To czas złożył z tych etapów spójną drogę. Ważne, że Autor zdążył je w większości opisać przed II wojną, poza kontekstem późniejszych, często wypaczających dawną myśl, ideologii. Dzisiaj – po półwieczu naznaczonym komunistyczną propagandą, fałszującą tamtą przeszłość – z trudem można dostrzec, jak zasadnicze znaczenie dla Polski mógł mieć taki wybór: droga antykomunistycznego socjalizmu.

Polska powojenna została uformowana przez peerelowską, skrajnie konformistyczną wobec Sowietów „lewicę”, co nadało powracającej pod koniec XX stulecia polskiej niepodległości stygmat „prawicy”. Bo skoro „państwo socjalistyczne” było krajem podległym i niedemokratycznym, to jego przeciwieństwo musiało być prawicowe… Po odrzuceniu komunizmu, każdy koncept socjalistyczny staje się nad wyraz podejrzany.

Adam Uziembło był polskim socjalistą. Niepodległościowcem i państwowcem. Kimś, kto ustanawiał II Rzeczpospolitą, a kogo Polska powojenna nie uznała za swego. Jego aktywność to droga patrioty, który swój wyzwolony kraj chce postrzegać jako otwarty i przyjazny, nie zaś zamykający się przed obcymi. Szczególnie w pierwszych dekadach XX wieku widać, jak ta myśl – przy tak wielu niesprzyjających okolicznościach – potrafi go prowadzić przeciw samodzierżawiu, przeciw zaborcy, przeciw narodowej i społecznej podległości; wreszcie – przeciw ułomnemu polskiemu samostanowieniu.

Zapisana w 1932 roku wizja Polski federacyjnej jest kapitalnym dowodem nie tylko Jego przenikliwości w widzeniu naszej części Europy, ale też – społecznej mądrości.

Świadectwo to, mimo swego pierwotnego rozproszenia, ma ogromną moc obrazowania. To zasługa, bez wątpienia, pisarskiego talentu Autora, ale też niezwykłej pasji Jego córki, Anieli Uziembło, która dzieło Ojca zebrała w przedstawianą teraz całość. To dzięki tej duchowej spadkobierczyni w kilku numerach „Karty” przedstawiane były części Jego zapisów, budząc naszą pewność, że oto mamy do czynienia z dokonaniem wyjątkowo ważnego świadka tej historii – współtwórcy drogi do Niepodległej.

Jesteśmy przekonani, że czwarta pozycja w serii „Świadectwa” opisuje energię społeczną, bez której nie byłoby jednego z najpiękniejszych wymiarów odradzającej się w poprzednim stuleciu Polski. Jako kraju wolnego od niechęci wobec innych – wszystkich, którzy nas otaczają.

Grudzień 2008

Zbigniew Gluza

Z PARYŻA PRZEZ ROSJĘ DO LWOWA

Ojciec Autora Tomasz Józef Uziembło (używał zwykle drugiego imienia), syn powstańca z1831 roku, od młodości był przede wszystkim działaczem socjalistycznym – niepodległościowcem. Studiował wKijowie, Moskwie iPetersburgu. Ale właśnie dlatego, że na każdej uczelni włączał się wdziałalność nielegalną – zkażdej musiał uciekać, tropiony przez policję polityczną, sławną ochranę.

W 1878 roku przyjechał do Warszawy, by organizować wśród polskich robotników kółka socjalistyczne. Odalszych losach Józefa Uziembły opowiada jego najstarszy syn, Adam:

„W roku 1880 wKrakowie Waryński1 został aresztowany. Niebawem przybył zWarszawy Uziembło pod nazwiskiem Biesiadowski. Przyjechał właściwie po to, by przygotować iodtransportować za kordon2 partię bibuły. Ale drukarz Koziański, który tłoczył zamówione broszury, po odebraniu pieniędzy wydał Biesiadowskiego wręce policji. Ten człowiek, który przez lata całe wymykał się zsieci rosyjskich szpiegów, został jak na urągowisko złapany przez Polaków3, wskutek niecnej zdrady przedsiębiorcy Polaka.

Po kilkunastu miesiącach śledztwa rozpoczyna się wKrakowie głośny proces socjalistów polskich, pod nazwą «procesu Waryńskiego i34». […] Uziembło wniósł doń ton specjalny. Otóż gdy wszyscy inni przywódcy podnosili tylko społeczne znaczenie socjalizmu – on jeden zaznaczył, zcałą mocą, jego charakter polityczny: «Nie będziecie nas uczyć miłości ojczyzny» – wołał. Socjaliści polscy patriotyzmu uczyli się od poranionych ojców lub owdowiałych matek. Publiczność zgotowała mu za to przemówienie głośną owację.

Proces skończył się uniewinnieniem oskarżonych. Niemniej wraz zinnymi obcokrajowcami Uziembło został wydalony zgranic cesarstwa austriackiego iodstawiony do granicy szwajcarskiej.4 […]

Wpracach emigracyjnych bierze udział bardzo czynny, stając przy Bolesławie Limanowskim, niezłomnym chorążym niepodległości, zktórym też łączyć go będzie długa iwierna przyjaźń.

Choroba, której nabawił się wwięzieniu, gruźlica kości, wkrótce wyrywa go zszeregu walczących. Długie miesiące pozostaje Józef Uziembło wszpitalu, najpierw wSzwajcarii, potem wParyżu. Ostatecznie musi się poddać amputacji nogi. Wroku 1884 żeni się zKatarzyną zGołowaczowów, córką jednego znajwybitniejszych liberalnych działaczy rosyjskich.”5

Życiorysu swojej matki Adam Uziembło nie napisał. Ale wiele oniej wiemy zopowiadań jej synów. Była córką Aleksego Adrianowicza Gołowaczowa, rosyjskiego działacza liberalnego. Gołowaczowowie to był stary, możny iwpływowy ród, wywodzący się, jak mi opowiadano, od koniuszego Borysa Godunowa. WXIX wieku nie była to już rodzina bogata, ale mająca swoje miejsce wśrodowisku arystokratycznym czy – może można już powiedzieć – inteligencji rosyjskiej. Aleksy ukończył uniwersytet. Nie chciał jednak być urzędnikiem (czynownikiem), co wRosji carskiej stanowiło oprestiżu, wolał być działaczem niezależnym, publicystą. Przez pewien czas pełnił funkcję wsamorządzie terytorialnym – był marszałkiem szlachty swoich okolic. Zajmował się problemami społecznymi, między innymi był współtwórcą ustawy ouwłaszczeniu chłopów, później opracowywał projekty rozbudowy kolejnictwa wRosji.

Aleksy Gołowaczow miał syna ikilka córek; wiem otrzech. Ojednej tylko tyle, że wbrew woli rodziców wyszła za mąż za oficera nagrodzonego za tłumienie powstania wPolsce w1863 roku. Nie miała już wstępu do domu ojca. Sam wykształcony – kształcił swoje dzieci. Syn Adrian został lekarzem, najstarsza córka Maria ukończyła klasę śpiewu, apotem fortepianu Konserwatorium Petersburskiego. Najmłodsza, Jekatierina, ukończyła medycynę na uczelni dla kobiet (tzw. kursy bestużewskie) ibyła jedną zpierwszych kobiet lekarzy wRosji. Dla pogłębienia studiów wyjechała do Paryża. Itu Rosjanka wyszła za mąż za Polaka, emigranta politycznego, inwalidę.

Ich najstarszy syn, Adam, urodził się 9 października 1885 wParyżu. Dziewięć miesięcy po Jego urodzeniu, dzięki staraniom rodziny wyjechali do Rosji (Józef Uziembło otrzymał pozwolenie na pobyt tutaj, jednak co najmniej 50 wiorst od kolei ipod nadzorem policji), do majątku Gołowaczowów wguberni twerskiej – Pokrowskie. (Aniela Uziembło)

W Pokrowskim wszyscy mnie bardzo polubili, jednak nie mieszkaliśmy tam długo. Moskale kazali ojcu jechać do Niżnego Nowogrodu, gdzie przebywaliśmy, zdaje się, dwa lata. Tu urodził się mój brat Władziek, kiedy mi było trochę więcej niż półtora roku, to znaczy 3 maja 1887. WNiżnym zaczynam pamiętać siebie.

[…] Pamiętam, jak przyjeżdża dziadek idaruje mi balony, zktórymi ja wraz zMarfuszą, nianią, chodzę po mieście. […] Pamiętam na koniec, jak urodził się Stasiek, mój najmłodszy brat. Wydało mi się, że ma ogromne uszy. Jestem zabobonny izkażdego faktu lubię wysnuwać przyszłość. Otóż zdawało mi się, że zostanie on szpiegiem wojennym. […]

Wkrótce pojechaliśmy do Szarogrodu. […] Kiedy przyjechaliśmy, poprowadził nas pan Łomżyński, wraz zpapą, mamą, Adamem6 iMarfuszą, do ogrodu na wzgórzu, za którym rozciągało się pole żyta. Pamiętam doskonale, jak stamtąd patrzyliśmy na żniwa. […] Zastanawiając się, jaki wpływ miał na mnie pobyt tam, dochodzę do wniosku, że mimo młodego wieku – pewnie nieświadomie – nauczyłem się dostrzegać we włościaninie swego brata.

Przebywając przez cały czas zwłościanami, zobaczyłem, że każdy znich również jest człowiekiem. Poza tym bytność wSzarogrodzie spowodowała moją miłość do uprawy roli, która od tego czasu ciągle była mocniejsza. Pamiętam, jak całymi dniami wpatrywałem się wzieleniejącą, apotem dojrzewającą niwę. Widząc żniwiarkę, marzyłem, aby nią pojeździć. Sąsiada, który złamał nogę spadając zmłockarni, miałem za bohatera.

[8]7

Kiedy miałem osiem czy dziewięć lat, pierwszy raz ujrzałem „Robotnika”. Pamiętam, jak ojciec siedział przy biurku, trochę bokiem itrzymał wręku jakieś niepozorne kartki. Podszedłem iodcyfrowałem na głos tytuł wybity półkolem: ,,R-o-b-o-t-n-i-k”. Ojciec odłożył pismo, pociągnął mnie ku sobie ipowiedział bardzo poważnie, że oistnieniu tego papierka nikt nie powinien wiedzieć. Nikt! To musi pozostać tajemnicą. Za taki papierek można zostać wysłanym na Sybir. Iwjednej chwili zrozumiałem – nie, nie zasady socjalizmu ani program PPS – tylko fakt, mus, konieczność udziału wtajemnicy. Udział ten spadał jako przeznaczenie, obowiązek. Zaszczytny? Nie, to przyszło owiele później. […]

Tajemnica była nakazana. Ajednak… Widziałem, jak ojciec pokazywał zdumą ten świstek sąsiadowi ikuzynowi Pulikowskiemu, który piastował stanowisko naczelnika ziemskiego. Pokazywał oczywiście imemu dziadkowi. Apotem wynurzył się ów ,,Robotnik”, gdy do dziadka wodwiedziny przyjechał prezes sądu gubernialnego Raczkiewicz.8 […] Ten wysoki, bardzo przystojny pan brał do ręki egzemplarz zjakimś dziwnym wzruszeniem. Iwięcej, pokazywał go dziadek wczasie gorącego sporu jeszcze komuś innemu, wicemarszałkowi szlachty gubernialnej, Azanczewskiemu. Azanczewski, retrogard imrakobiesiec9, był nieomal przerażony.

– Ależ skąd pan to ma, ekscelencjo? – pytał zaskoczony.

Dziadek nasrożył się. Aż mu się długa, biała broda najeżyła.

– Awam kakoje dieło? [A panu co do tego?] – warknął, patrząc woczy gościa.

Tamten się zmieszał, poczerwieniał. Zaczął przepraszać… Wiele czasu upłynęło, zanim zrozumiałem treść owej sceny. Azanczewski był oczywiście znatury wrogiem wszelkiej nielegalszczyzny. Ale owo „A wam kakoje dieło?” zdawało się podsuwać mu coś wrodzaju myśli odonosie. Nie! Tego by nie popełnił!

[9]

Zbliżał się czas mojego pójścia do szkoły średniej iojciec nasz, chcąc znaleźć dla siebie jakąś posadę, zaczął coraz częściej wyjeżdżać. Jeździł do Petersburga, Moskwy ido Saratowa, gdzie mieszkał stryj Adam. Wreszcie przyszło zawiadomienie, że znalazł posadę wSamarze imamy do niego wkrótce dołączyć. Było to w1895 roku.

Wszystkich to niezmiernie ucieszyło, żaden znas nie widział nigdy większego miasta, więc zwielką niecierpliwością oczekiwaliśmy dnia wyjazdu. Wreszcie nadszedł. Po obiedzie mieliśmy jechać. Przez cały dzień biegaliśmy, planowaliśmy wycieczki, gadaliśmy, przy obiedzie mieliśmy wyborny apetyt. Gdy jednak nastała chwila pożegnania, coś mi ścisnęło serce. Pomyślałem, że opuszczam Pokrowskie, gdzie zostaje wszystko drogie, puszczam się wświat nieznany ibyć może nigdy tu nie wrócę – tak mi się zrobiło smutno, że łzy mi wytrysnęły zoczu. Kiedy żegnałem się zdziadziusiem, nie wytrzymałem igorzko zapłakałem.

Tymczasem nastała pora wyjazdu. Wsiedliśmy wszyscy do powozu, rozległ się krzyk woźnicy, uderzenie bata ipojechaliśmy do Samary.

Zima przełomu lat 1896/97 była to pierwsza zima, którą spędziłem chodząc do szkoły. Pamiętam, jak bardzo ta szkoła mnie rozczarowała. Wyobrażałem ją sobie jako rząd figli płatanych profesorom, jako piekło fagasów10. Tymczasem przez całą zimę spłatano profesorom zaledwie kilka figli, zaledwie kilka razy fagasi zostali pobici.

[…]

W drugi dzień świąt w1897 roku miał miejsce wypadek, który wywarł pewien wpływ na moje życie. Wyjeżdżałem zSamary do Saratowa. Była to pierwsza podróż, jaką miałem odbyć sam. […] Pełni najlepszych nadziei przyszliśmy na przystań ioczekiwaliśmy naparochod [parostatek]. Odprowadzała mnie cała rodzina. Wołga przedstawiała niezwykły widok. Kra jeszcze niezupełnie spłynęła, więc tu iówdzie widać było kawałki lodu, które bez względu na wielkość były podrzucane przez ogromne bałwany iciskane obrzegi promów iprzystani. Cała rzeka przypominała morze – była tak szeroka, że jej przeciwległego brzegu nie było prawie widać.

W napięciu oczekiwałem przyjścia parochodu. Wkońcu ukazał się woddali. Wyglądał jak jakaś potworna istota, pogrążona wwodzie, dobywająca ostatnich sił, aby dostać się do przystani. Buchał dymem iparą – jak coś, co walczyło zżywiołami, co pokonywało je imiało powab mocy, jakoś mimo woli pociągające. Byłem tak szczęśliwy, że nie zauważyłem nawet, jak mama powierzyła opiekę nade mną pewnemu podróżnemu [Łapkinowi], który wydał jej się godny zaufania.

Rozległ się świst izająłem swoje miejsce na parochodzie. […] Było mi bardzo wesoło. Wiatr taki straszny, że kiedy się stało na przodzie okrętu, to trzeba było chwytać się różnych przedmiotów, żeby nie zostać zwianym. Można było po prostu położyć się na wietrze ileżeć nie będąc opartym onic… tylko owiatr.

Wiatr coraz bardziej się wzmagał. Kiedy drugi raz wyszedłem na pokład, bałwany już rzucały statkiem tak, że niepodobna było stać nie trzymając się czegoś. Wróciłem więc do rupki11. Tu wiatr przedmuchiwał górne szyby ibyło zimno. Poszedłem do swojej kabiny, ale wkrótce zawołał mnie Łapkin, żebym zobaczył wielki most Syzrań–Botrczki, pod którym mieliśmy przepływać. Ledwie wyszedłem, wiatr zerwał mi zgłowy czapkę iuniósł do wody. Pobiegłem za nią zupełnie bezmyślnie, awtem coś jakby mi powiedziało: „czapka wskazuje ci drogę” – iwłaśnie wtej chwili usłyszałem na przodzie statku straszny trzask. Nie orientowałem się zupełnie, co to jest. Zobaczyłem, że ludzie zaczynają chwytać za koła ratunkowe. Zapytałem majtka, który biegł obok mnie:

– Toniemy?

– Toniemy – padła odpowiedź.

Wtedy zrozumiałem, co się stało.

W pierwszej chwili pojawiło się pytanie, jak to się stało. Oco rozbił się statek? Zapytałem biegnącego majtka, lecz jego tylko zdziwił mój spokój. Równocześnie doleciał do moich uszu wyraz „byk”12. Teraz zrozumiałem, że przód statku uderzył wjeden zmurowanych słupów podtrzymujących most. Pociecha – wiedzieć, od czego się ginie! Wtedy dopiero zacząłem się bać. Dreszcz mnie przebiegł na myśl odostaniu się do zimnej wody. Wiedziałem, że skostnieję ipójdę na dno. Cóż robić? Ginąć bez walki? Nie! Zdjąłem, nie zważając na nic, płaszcz. I… co będzie, to będzie. Raz kozie śmierć – pomyślałem iztą myślą poszedłem dorupki.

Wszyscy pasażerowie pierwszej, drugiej itrzeciej klasy zeszli się tu. […] Wszyscy modlili się klęcząc, głośno płacząc izawodząc. Żałosny, wzywający ratunku przeciągły świst statku, wycie wiatru, słowa modlitwy, płacz, narzekanie – zlały się wjakiś straszny koncert. Teraz owładnęło mną zupełne przygnębienie. Poczułem, że muszę umrzeć ztymi ludźmi, że fala nikogo nie oszczędzi.

I ujrzałem Wołgę, ana niej kawałki drewna, ludzkie ręce wzywające ratunku, bulgotanie, wir wokół, trzask łamanych desek iresztek korpusu statku, szum wody wlewającej się do jego wnętrza… Icisza… Poczułem, że wszystkim zostanie jedna pociecha – Bóg, aja nawet tego nie mam. Ogarnęła mnie straszna chęć, by klęknąć ipomodlić się razem ztymi ludźmi. Jeszcze chwila ibyłbym to uczynił, agdybym pomodlił się wtedy, to jestem głęboko przekonany, że uwierzyłbym we wszystko. Jednak otrząsnąłem się ztego uczucia. […]

Popłoch wzrastał. Kobiety chciały skakać do wody iledwie można było je utrzymać, niektórzy mężczyźni także potracili głowy. Awantura.

Na szczęście niebawem wpłynęliśmy do głębokiej zatoki. Kiedy zobaczyłem spokojne fale, poczułem, że jesteśmy ocaleni. Opanowało mnie jakieś wzruszenie, którego nie mogłem przemóc. Pobiegłem do mojej kajuty irozpłakałem się. Ja nie wiem nawet, jak to uczucie nazwać. To nie była radość zocalenia. Wtedy jeszcze za mało ceniłem życie, aby się tak ucieszyć. To prędzej był smutek…

[…] Jaki wpływ miał na mnie ten wypadek? Dał mi niesłychaną pogardę śmierci. Byłem owłos od niej izobaczyłem, że nie jest wcale taka straszna. Widziałem, że można ją zupełnie spokojnie przyjąć. Czym jest ludzkie życie? Ach, chwilką tylko!13

[8]

Katarzyna iJózef Uziembłowie wychowywali swoich trzech synów na Polaków – mówili znimi po polsku, ojciec opowiadał wiele ohistorii i kulturze Polski. Ale przecież żyli wśrodowisku rosyjskim – rodzina, znajomi, całe otoczenie mówiło po rosyjsku. Dochodziła jeszcze szkoła (dwaj starsi synowie uczyli się już w gimnazjum) – nie tylko „obca”, ale nierzadko wroga. Rodzice zdecydowali: trzeba przenieść się do Polski, która jako państwo co prawda nie istniała, ale wzaborze austriackim – wGalicji – językiem urzędowym był polski. Wybrali Lwów.

Z przenosinami wiązał się problem – sprawa obywatelstwa. Józef Uziembło wystąpił oprzyznanie obywatelstwa austriackiego całej rodzinie. Niestety, przyznano je tylko synom.

W naszym przyjeździe do Lwowa – wprost zSaratowa – było może coś zpatosu. Ojciec wyrzekł się bardzo dobrego stanowiska wRosji, aby zapewnić swym synom polskie wychowanie, polską szkołę. Była to spora ofiara. Zwarunków pełnej zamożności przeszliśmy wsytuację, która wymagała poważnych ograniczeń.

Niewiele się otym mówiło, ale byłem dumny zrodziców – dumny, że przechodzą do porządku nad sprawami materialnymi. Wiedziałem, iż byli pod tym względem podobni do dziadków. Awiedziałem też, że od Konfederacji Barskiej począwszy, poprzez Powstanie Kościuszkowskie, Legiony14, rok 1831 – idziad, ipradziad, iprapradziad stawali wpolu. Pierścień od Naczelnika Kościuszki, wraz zjego pismem do mego prapradziada, stanowił relikwię rodzinną.15 Ojciec mój był za młody, by brać udział wpowstaniu 1863 roku. Pamiętał tylko, jak uczepiony szerokiej spódnicy swej matki Bibianny śpiewał wraz zcałym tłumem wkościele św. Katarzyny wKijowie:„Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie…”.

[…]

Żandarm sprawdził paszporty. Tragarze przenieśli rzeczy do innych wagonów. Zbrudnego korytarza weszliśmy do przedziałów. Rozsiedliśmy się. Cerata licha. Popękana. Nędza. To ma być Europa? Ojciec tłumaczy, że tu nie ma tak wielkich odległości do przebycia, że pasażer wchodzi do wagonu najwyżej na kilka godzin – więc niepotrzebne są owe podnoszone miejsca sypialne. Ostatecznie może tak jest, ale rosyjskie wagony są lepsze inie klekocą tak.

Rewizja wBrodach. Jacyś dziwni półcywile wdziwacznych wysokich kaszkietach zbączkami. Ale – przemówili po polsku.

– Ta joj, ta to wszystko pana dobrodzieja?! – przetrząsają nasze walizki.

– Ato pewno kawalerowie do szkół? – rzuca jeden pytanie.

I trochę się rozjaśnia. Te nędzne Brody, te nieszczęsne domki, daszki stacyjne noszone przez żelazne drążki – to wszystko wybaczyliśmy za powitanie. Niech diabli wezmą! Ale graniczny urzędnik rozumie, że uchodzimy z„carosławia” do kraju, gdzie można po polsku gadać głośno.

I powitanie to powtarzała matka, iprzypominał je ojciec, ijuż jechaliśmy do Lwowa zjakąś inną nadzieją. Tylko że każda stacja, każda wioska przypominały nam, iż to nie raj, że opuściliśmy kraj owiele, wiele bogatszy.

Ktoś powiedział, że zDworca Głównego daleko do miasta. Że „idzie” tam przebudowa. Wygodniej wysiąść na Zamarstynowie. No ipo paru godzinach zajechaliśmy na ten Zamarstynów. Wysiedliśmy. Rozczarowanie nasze nie miało granic. Nędzna stacyjka. Lichota. Aż skrobało mnie coś… Tak było to dalekie od tego, co widziałem wSamarze, wSaratowie, wMoskwie, abodaj wKoziatynie, gdzie jedliśmy jakąś kolację czy obiad. Ojciec zwrócił mi wtedy uwagę, że ryby nie je się nożem. Tu, wtym tłumie, ijedzenie rękami byłoby dopuszczalne.

Wreszcie hotel, który nam polecono na stacji („doskonały itani”). Otóż tu ujrzeliśmy coś, czego dotąd wogóle żeśmy nie widywali. Nawet wwyobraźni nie widziałem parszywszej nory. Ojciec śmiał się:

– Wpadliśmy! No nic! Trzeba jutro znaleźć mieszkanie.

Z mieszkaniami wtedy nie było żadnych trudności ina każdej prawie kamienicy wisiała wbramie kartka zwypisanymi wolnymi lokalami.

Słowem – Europa zawiodła na całej linii. Wtej chwili żałowałem już niemal Saratowa, żałowałem całej opuszczonej „Azji”. Ta wyzierająca zkażdego kąta nędza, ten brud. Aulice! Brudne, wąskie. Kamienice odrapane, ponure.

Opowiadano mi, że we Lwowie można spotkać ludzi wpolskich strojach. Na razie nie widziałem. Chyba że za polskie można było uznać jakoweś długopołe chałaty iwyświechtane do najwyższego stopnia cylindry, spod których wyłaziły frymuśne, zakręcone przy uchu pejsy. Notabene owe pejsy też mi się nie bardzo podobały. Wyobrażałem je sobie tak, jak widywałem na różnych obrazkach – że zwisają wpostaci sznureczków czy koszyczków. Imyślałem, że owi krajowi cudzoziemcy chodzą wjarmułkach, ostatecznie wkaszkiecikach – aoni łażą sobie wcylindrach!

Wyrwaliśmy się co prędzej zhotelu. Zimowy dzień był ciepły ijasny. Nasze futerka były trochę za gorące. Kalosze dobrze chroniły nogi. Zrazu – uliczki wąskie. Idziemy coraz dalej. Aż nagle, kiedy po przebyciu wertepów jakowychś okoliliśmy rusztowania budującego się teatru – otworzyła się perspektywa Wałów Hetmańskich16. Szerokie, przestronne, wmglistym, mroźnym powietrzu, wydawały się naprawdę ogromne. Idalej – wspaniały jeździec, co wali olbrzymimi susami, druzgocząc kopytami głowy pohańców – jeździec tak dobrze znany nam zdziejów, zodsieczy wiedeńskiej, zTrylogii. Wtedy zrozumieliśmy, że jesteśmy naprawdę tam, dokąd dążyliśmy.

Niech tam Zamarstynów będzie Zamarstynowem. Żydzi? No właśnie! Tu im wolno mieszkać, wolno żyć, wolno nosić pejsy ichałaty. Niekoniecznie wiedziałem, dlaczego tak powszechnie noszą włochate cylindry. Ale… jeśli taki jest ich zwyczaj… Może wRosji ito było zakazane?

Teraz Lwów wytrzymywał porównanie nawet zMoskwą. Szeregi domów, parkanów nie ma. Napisy polskie. Ulice: Karola Ludwika iboczne – Sykstuska, Kopernika, jakaś dziwna Chorążczyzna (czort wie, co to znaczy?!); iznowu – św. Mikołaja, Akademicka. Pomnik Aleksandra Fredry? Pojęcia nie mam, kto to jest. Ojciec powiedział, że komediopisarz. Komediopisarz? Niekoniecznie wiedziałem, czy wypada, by Polak wniewoli pisał komedie. To przystoi ludziom wolnym. Ten Fredro wydał mi się figurą podejrzaną. Pewno „ugodowiec” albo inna jakaś „kanalia lojalna”.

[…]

Listy polecające wprowadziły nas wserce lwowskich stosunków. Już od razu, wtym okropnym hotelu, złożył rodzicom wizytę Jan Ludwik Popławski, niewysoki pan, zbródką wszpic strzyżoną, młody jeszcze człowiek, głęboko rozumny ipoważny. Usiłował stworzyć we Lwowie ośrodek życia kulturalnego. Uśmiał się znaszej wpadki hotelowej.

Już trzeciego dnia mieliśmy mieszkanie, zostały zakupione meble, urządzenia kuchenne, znalazła się oczywiście isłużąca. Wpierwszym mieszkaniu nie pozostaliśmy zresztą zbyt długo. Ze Snopkowskiej przenieśliśmy się na Poniatowskiego, powyżej parku Stryjskiego, potem na Pułaskiego, również wpobliżu parku.

[…]

Zygmunt Poznański pracował wówczas wOssolineum. Mieszkał zżoną Zofią isynem Niuńkiem (Izydorem) przy ulicy Zyblikiewicza, wdość obszernym, parterowym mieszkaniu. Pani Zofia miała wiele zręczności towarzyskiej iwiele grandezzy17. Spokojna, inteligentna, rozmowna. Prowadzili dom otwarty. We wtorki gromadziło się wich, powiedzmy zpewną oględnością, salonach dość duże towarzystwo. Zaraz wpierwszy wtorek po naszym urządzeniu się zaproszono nieco większe grono, by przywitać przybyłych zRosji. Nas – chłopców – również. Przyjmować nas miał syn państwa domu.

Spoglądałem na zebrane towarzystwo. Siwy zupełnie prof. Benedykt Dybowski, ojasnych, niebieskich oczach, podniósł się na widok rodziców. Pani Zofia tymczasem, na wstępie, poddała nas lekkiej lustracji. Wyraziła łaskawie radość, że płynnie mówimy po polsku, co przyprawiło mnie orumieniec. Bo niby jak? Następnie dała wyraz zadowoleniu, że czytałem Trylogię iKraszewskiego, iJeża, ipoezje!

Przy oknie stał wyprostowany, śmigły, szczupły Bronisław Szwarce (matka zdążyła mi szepnąć, że był członkiem Rządu Narodowego powstania). Aniski, zmałą bródką to Bolesław Wysłouch – właśnie ten, który wydaje pismo dla włościan18 idziennik „Kurier Lwowski”. […] Atamten krępy, omocnym zarysie twarzy, ogorzały, to Jan Kasprowicz – młody poeta, ajuż dobrze znany. Zdążyłem dotąd pochwycić parę jego wierszy. Znim szczupła blondynka opięknych, błękitnych oczach – urodzie tak subtelnej, że można się było zapatrzyć.19

Wysoka, wychudzona pani Maria Wysłouchowa – redaktorka pisma „Zorza” (dla kobiet wiejskich) – zniesłychaną serdecznością wita moją matkę. Aten pan zbrodą iczupryną wnieładzie, który tak gorąco potrząsa rękę ojca – to Jan Popławski. […]

Nie miałem czasu zastanawiać się nad tym wszystkim, gdyż Niuniek zaciągnął mnie do swojego pokoju, gdzie zebrało się towarzystwo młodzieży, liczne iciekawe. Królowała wnim Janka Popławska, jako jedyna osoba płci żeńskiej. Był ijej brat Witek, szczupły chłopaczek. Był wysoki, chudy Józek Szwarce, syn Bronisława. Całe towarzystwo było widocznie poinstruowane, by „oddziaływać” na nas – przybyszy zRosji. […]

Wychodziłem pod wrażeniem, że wtym towarzystwie tylko szczęśliwy los ustrzegł mnie przed kompromitacją. Oni tyle czytali! Tyle wiedzieli! Oni wciąż patrzą na takich ludzi – działaczy, uczonych, poetów! Trzeba będzie wiele się napracować…

Stworzyliśmy od razu kółeczko przyjaciół: Niuniek Poznański, Józek Szwarce, no inasza trójka. Do tego przymknął Mietek Gajewski. Cośmy razem robili? To co sztubacy razem robić mogą. Ale nasza obecność zaciążyła. Nasi nowi znajomi wiedzieli, żeśmy tu przyjechali wbrew wszystkim interesom materialnym, że rozbiliśmy dom wyłącznie ze względu na polskość. To zobowiązywało ich, mieszkańców Polski, do udzielenia nam pomocy.

Niuniek zresztą, rezolutny, rzutki, stanowczy iszczery, niewiele sobie ztego robił. Józek Szwarce chodził waureoli wielkiego nazwiska, wspaniałej tradycji. Wysoki jak ojciec, ale lekkomyślny ipełen blagi, ainiemałego tupetu, podjął przeszkalanie nas wduchu narodowym iczynił to wsposób zupełnie bezwzględny.

Przede wszystkim więc przeegzaminował mnie ztrójki wieszczy. Dalej szedł Sienkiewicz. Szybko jednak wycofał się ztego przedmiotu, gdy pewne wzmianki pozwoliły mu przypuścić, że wtej dziedzinie byłem nieco mocniejszy od niego. Kazał mi przestudiować Orzeszkową. Miał zbiorowe wydanie jej dzieł inie popuszczał, dowodząc, że każdy Polak… Czytałem prędzej, niż się spodziewał. Więc – zaaplikował mi cały wielki zbiór odezw wróżnych sprawach. Czego tam nie było! Istuletnia rocznica bitwy racławickiej, itakaż Konstytucji 3 Maja, isprawa zatargu zWęgrami oMorskie Oko, iżałoba narodowa, iKroże20… […]

Józek wyciągnął mnie do teatru. Wstarej budzie skarbkowskiej21 dawano właśnie Kordiana. Rzecz jasna – idziemy. Na razie dostaliśmy bilety na parterze (potem chodziło się inaczej). Kordiana grał Sosnowski. Opowiadano, że dorównywał nawet Solskiemu, którego sława dolatywała zKrakowa.

Teatr nie był mi obcy. WSamarze, wSaratowie widziałem Gogola, Tołstoja, Ostrowskiego, Dzwon zatopiony Hauptmanna iMarię Stuart Schillera. Słyszałem parę oper – znakomitego Tartakowa, Dolinę. Zapaliłem się wtedy do teatru. Sam układałem jakieś komedyjki, które odgrywaliśmy zkolegami ikoleżankami wnaszym salonie. […]

Tak, aleKordian. […] Scena więzienna, cały dialog, awreszcie moment wyprowadzenia Kordiana, kiedy stary sługa woła za nim wrozpaczy, oddana była ztaką siłą, że – aż mi się coś woczach zakręciło. Spojrzałem na Józka – płakał. Odwróciłem wzrok na jakiegoś brzuchatego sąsiada – zasłaniał chustką twarz. Pani zprzodu nie mogła powstrzymać łkania. Nie – takiej gry jeszcze nie widziałem. To było coś górującego nad wszystkimi wrażeniami, jakie miałem wRosji. Ta buda skarbkowska od pierwszej chwili pozwalała się wyzbyć kompleksu niższości, jakim mnie napawał dotąd Lwów. Kompleksu, który za wszelką cenę usiłowałem stłumić izepchnąć do podświadomości. Dużo mnie to kosztowało i– odbiło się. Odbiło się na całym rozwoju. Bo krępowało swobodę sądu, której nakładałem więzy na każdym kroku. […]

Zamieszkaliśmy tymczasem tuż koło parku Stryjskiego, na Poniatowskiego 24. Do parku można było chodzić, by kuć lekcje iczytać.

[…]

Kułem prawdopodobnie coś arcynudnego, kiedy matka weszła do pokoju.

– Jakaś demonstracja. Chodźmy zobaczyć…

Boczną ścieżką zbiegliśmy pospiesznie do parku. Już widać przed pomnikiem tłum. No, tłum jak tłum, ale zawsze spora grupa ludzi. Zbliżamy się. Jakiś młody człowiek rozdaje karteluszki. Rzucam okiem – wiersze. Aha! „Boże, coś Polskę…”, dalej – „Zdymem pożarów…” ijeszcze coś – „Boże Ojcze, Twoje dzieci płaczą, żebrzą lepszej doli…”. Łzawo, strasznie łzawo.

Na stopnie pomnika wchodzi jakiś blondyn wczamarze22. Podkręca obfitego wąsa, zdejmuje konfederatkę.

– Rodacy!…

Wiatr zwiewał słowa, nie bardzo się orientowałem, oco chodzi. Była ojczyzna, było serce, była modlitwa owolność. Czy ja wiem, czego tam nie było. Po czym kolejno odśpiewano wszystkie pieśni – po kilka zwrotek. Nawet dość zgodnie. Wreszcie ów jegomość wczamarze znów wstąpił na podwyższenie iprosił, żeby się rozejść wporządku.

– Nie zebraliśmy się po żadne awantury. Okazaliśmy nasze myśli iuczucia. Teraz się rozejść! Żadnego nieporządku!

Ktoś ztłumu zawołał:

– No pewno, przecież nie jesteśmy jakieś socjalisty!

A to co znowu?

Tłum rozchodził się. Rzuciłem jakieś pytanie matce. Była widocznie rozczarowana. Odpowiedzią jej było machnięcie ręki. Mówiła jakoś bardzo oględnie, że pochody, demonstracje, zebrania, mają zamanifestować… No… że „jeszcze nie zginęła”. Ale różne kierunki manifestują to inaczej. Trzeba przyglądać się iwybierać. Nie trzeba przede wszystkim od ludzi wymagać, aby zgadzali się na jedno. Kto urządził tę manifestację, matka nie wiedziała. Wygląda to na pustą frazeologię. Ale może… Matka zawsze wyrażała się bardzo powściągliwie oróżnych objawach polskiego ruchu, zwłaszcza wtedy, gdy nie mogła czegoś aprobować.

Po paru dniach dowiedziałem się, że będzie zgromadzenie socjalistyczne – 1 maja. Ale nie pod gołym niebem, awhali na placu powystawowym. Poszedłem tym razem sam. Jakoś przecisnąłem się do wnętrza – zatłoczone. Tłum przeważnie ubrany zeuropejska – marynarki, kołnierzyki, krawaty.23 Wprezydium tylko kilka błękitnych kurtek, ozdobionych czerwonymi szarfami. Na podium stół. Za nim pan pokaźnej tuszy, zbródką wszpic, wydłużającą okrągłe oblicze. Coś powiedział, zagajając dość gładko. Udzielił głosu Kozakiewiczowi.

Powstał. Wysoki, obfita czarna broda, ubrany wdługi czarny surdut, tak zwany anglez.

– Towarzysze – zagrzmiał potężnym głosem – rząd, ucisk, burżuazja… – my, biedni proletariusze, chcemy żyć jak ludzie. Ruch robotniczy! Świadomość, solidarność proletariacka! (Niech żyje!) Ale spisek burżuazyjny. (Hańba!) Kapitał… (Hańba! Hańba!) Szlachta wyzyskuje chłopa. (Hańba!) Ale organizacja proletariacka… (Brawo!)

Imponuje mi ta sala ici słuchacze. Jak doskonale wiedzą, gdzie ico krzyczeć. Burżuazja – to zwyczajna „hańba”. Ale Koło Polskie24 – to już pereat25 ici, co wnamiestnictwie rządzą, też pereat. Ipolska szlachta – pereat. Ale za to protest proletariatu – vivat. Iwszystko to zgodnie krzyczy stojący wdole tłum. Aci zgalerii nawet czapkami rzucają. Kozakiewiczowi coraz bardziej rozwiewa się broda, coraz mocniej macha rękami. Coraz lepiej widać spod rękawów brudne mankiety, ale sztywne iwykrochmalone.

Dobrze – szlachta pereat! Zgoda. Ale po co ciągle ten przymiotnik „polska”? Czy to polska szlachta ma być gorsza od innej? Cóż to, ona bardziej uciskała chłopów? No i… brudne mankiety – to już rzecz zupełnie zbędna. Kozakiewicz mi się nie podobał. Czego gada wciąż „my, robotnicy” – przecież nie jest żadnym robotnikiem. […]

I znowu po paru dniach – uroczysty wieczór ku pamięci Konstytucji 3 Maja. Ajakże, wgmachu „Sokoła”26. Sala odświętnie ubrana wbarwy narodowe. Orły wśród kos iszabel. Jakiś wysoki jegomość, brodaty, przebrał się wkontusz igadał ocałej martyrologii narodu polskiego. Potem była jakaś parodia sceny ze Zbójców27. Potem odegrano po amatorsku Szumi Marica – jednoaktówkę Jeża. Potem – kuplety28 ozabarwieniu antysemickim. Wstyd mi było słuchać. Ana zakończenie – wieniec pieśni polskich zhymnem narodowym na końcu. Publiczność powstała zmiejsc izaczęła klaskać. Józek Szwarce, siedzący obok, trącił mnie:

– Bij brawo! Bij brawo!

Nie chciało mi się. Jakoś nie wypadało, moim zdaniem.

[2]

Cała rodzina Uziembłów była we Lwowie razem zaledwie kilka miesięcy. Katarzyna Uziembło, obywatelka rosyjska, nie uzyskała prawa praktyki lekarskiej (władze austriackie odmówiły jej nostryfikacji dyplomu). Józef – inwalida, też bez obywatelstwa austriackiego – miał poważne kłopoty zuzyskaniem pracy zarobkowej. Zdecydowali się więc na czasowe rozstanie. Katarzyna wyjechała do Kimr, miasta wpobliżu Pokrowskiego. Podjęła pracę wmiejscowym szpitalu iprzesyłała pieniądze na utrzymanie rodziny. To pomogło Józefowi wponownym zaangażowaniu się wkonspiracyjną działalność polityczną, w„zagranicznym” ośrodku PPS.

Nadeszło lato. Razem zbraćmi kuliśmy do egzaminów wstępnych. Próbowaliśmy też powołać do życia jakieś kółko dramatyczne, które zbierało się na posiedzenia, rozglądało się za repertuarem iostatecznie podjęło próby jednoaktówki Zapolskiej WZagłębiu. Posiedzenia kończyły się zazwyczaj odprowadzaniem się po ulicach, parkach, plantach, wczasie którego raczyliśmy się wspaniałymi śliwkami, jabłkami, gruszkami. Zgniłe owoce nieraz leciały wlatarnie miejskie, nie wyrządzając im zresztą większej krzywdy. Ale parę ławek wparku Jezuickim jednak się przewróciło. Mniejsza onie. Gdyby ich wówczas nie postawiono na miejscu, mogłyby stanowić pomnik dla zaświadczenia, że patos pobytu we Lwowie nie zawsze ciążył na naszych umysłach.

Sporo znajomych się rozjechało. Trzeba było kuć coraz więcej, bo egzaminy przypadały na pierwsze dni września.

W niedzielę zazwyczaj ruszaliśmy za miasto, najczęściej do Brzuchowic, gdzie państwo Poznańscy mieli kawałek gruntu. Piasek to był, niedbale ułożone anemiczne klomby, jakichś parę drzew. Willa stała naprzeciw szerokiej przesieki leśnej izoszklonej werandy widać było tę aleję szeroką, jako gościniec porosły trawą. Willa stała samotnie, bo właściwa miejscowość leżała po drugiej stronie toru. Tam – droga wśród willi idomków – akażda willa miała jakąś nazwę, najczęściej od imienia żeńskiego. Willa państwa Poznańskich to „Zofiówka”, od imienia gospodyni […].

Drogą tą dochodziło się do sporego stawu, gdzie urządzone było kąpielisko. Wysoki, ponaddwumetrowy płot zdesek dzielił część damską od męskiej. Były wtym płocie oczywiście szpary…

[…]

Jesień. Zaczęła się szkoła. […]

Ulica Łazarza, na której zamieszkaliśmy, nie jest długa. Wychodzi na Cytadelę – rezerwuar świeżego powietrza, niby park. Wielkie place ćwiczebne, budynki koszar – wszystko osłaniały drzewa. Ulica schodziła wdół ku Kopernika, ana rogu wznosiły się koszary żandarmerii. […] Naprzeciwko była kamienica, której mieszkańcy mało nas interesowali. Jakieś „CK urzędniki”…

Okno wokno znami był sobie jeden, owąsach wymuskanych, zakręconych ku górze pod bindą29, na wzór cesarza Wilhelma II. Wysoki, szczupły – trzymał godność. Chodził po ulicy, nie patrząc na nikogo. Licho wie, jak się nazywał iczym się trudnił. Ijakoś mu się powodziło. Kupił sobie gramofon. No ipłyty.

Płyty te reprodukowały arie, jakimi popisywały się katarynki. Przede wszystkim więc Trubadura30 męczyło to gramofonisko wosobliwy sposób. Zanim rozpoczęła się aria, wydobywały się najpierw jakieś chrzęsty, rzężenia, awreszcie dopiero głos. […] Czasem Jontek wywodził Oj, Halino…31 Płyt przybywało powoli. Aż któregoś dnia zabrzmiało Gott Erhalte!32 – austriacki hymn narodowy. Melodia Haydna wcale niebrzydka, ale stanowczo zbyt państwowa. Powtórzyło się to raz idrugi.

Stasiek, który na wycieczkach szkolnych grywał na trąbce, zdecydował, że tego nie należy puszczać płazem. Ikiedy znów rozległ się hymn, skierował trąbkę przeciw gramofonowi; walnął najzwyklejszego marsza. Na drugi dzień to samo. Na trzeci – znowu. Póki śpiewa jakaś Halka czy Violetta – wszystko dobrze. Ledwie hymn – Stasiek do trąbki.

Aż pewnego dnia przychodzi do ojca list od dyrektora szkoły Lityńskiego, bardzo uprzejmy: „Jaśnie Wielmożny Panie Inżynierze, uprzejmie proszę ołaskawe przybycie…”. Okazuje się, że nasz urzędniczyna złożył skargę na obstruowanie melodii państwowej. Rozmowa odbyła się wcztery oczy. Lityński ponoć śmiał się zcałej historii, wymyślał oskarżycielowi od denuncjatorów. Ale: „Pan rozumie, panie inżynierze… No, oczywiście, nie będziemy ztego robili żadnej historii dalszej, tylko proszę bardzo… Sam nie chcę nic mówić chłopcom”.

Odtąd nasz „wizawi” mógł już bezkarnie nastawiać gramofon. Ale gdy mu wyleciała jedna szyba wmieszkaniu – zrezygnował. Kto tę szybę rozbił, nie wiem. Zdaje mi się, że była to sprawka jednego zkolegów Staśka. Ponoć zasadził się zprocą wieczorkiem iczmychnął na Cytadelę.

W każdym razie nie wiedziałem otym, gdy dyrektor zapytał mnie, niby mimochodem, czy przypadkiem któryś znas nie bawi się procą. Mogłem zcałą szczerością zaprzeczyć. Ito wystarczyło. Widocznie denuncjator próbował coś wskórać, ale prawdopodobnie przyjęcia miłego nie znalazł.

[…]

Chodziłem pilnie (poza nauką szkolną) na wykłady publiczne organizowane przez Uniwersytet Ludowy im. Adama Mickiewicza. Słuchałem wykładów Edmunda Libańskiego oekonomii iprofesora Gostkowskiego na temat „Czy będziemy latać?”. Oszołomił mnie swym wywodem, że obalonach nie ma co myśleć, że jeśli będziemy latać, to tylko na płatach, które stawiają opór powietrzu; ale do tego potrzebny jest lekki motor. Słuchałem iwykładów Felicji Nossig oekonomii, iSalomei Perlmutter opowstawaniu kapitału… Wdomu mordowałem się nad dziejami ruchu społecznego wXVIII iXIX stuleciu. […] Natłok nazwisk. […] No iMarks. Ten Marks zszeroką brodą, co napisał Manifest Komunistyczny.

[2]

Byliśmy na kopcu Unii Lubelskiej, patrzyłem stamtąd irozmyślałem. Widziałem zjednej strony wielkie miasto, kościoły, gmachy publiczne, ogrody, domy… Izapytałem mimo woli siebie… Kto to zrobił? Robotnik. Zdrugiej strony były łąki, zaorane pola, warzelnia, Dublany33. Iznowu zapytałem siebie, kto to zrobił. Robotnik. Iprzyszło mi na myśl pytanie: Kto wtych pałacach mieszka? Kto chodzi do gmachów publicznych? Czy robotnik? Izrobiło mi się bardzo, bardzo smutno, izłość mnie wzięła na tych wyzyskiwaczy izrozumiałem wtedy swoją bezsilność. Nie spodziewałem się, że mogę się tak wzruszyć.

[8]

Jeden zdygnitarzy jezuickich, ksiądz Załęski, napisał wswoim czasie dość marną broszurę Oprogramie ipieśni socjalistów polskich. Słyszałem, jak na głos czytano ją unas wdomu – rzeczywiście na wesoło. Zapadło mi wtedy wpamięć jedno: oto socjaliści prowadzą propagandę wśród młodzieży za pomocą pisma „Promień”34.

Ojciec ze względów pedagogicznych nie chciał narzucać nam żadnych poglądów. Zapytany kiedyś wprost, odpowiedział, że jest socjalistą. Dodał jednak od razu, że poglądy trzeba sobie wyrobić samemu. Zresztą iwsocjalizmie są różne kierunki. Trzeba słuchać, czytać imyśleć.

[…]

„Promienia”, októrym dowiedziałem się zbroszurki księdza Załęskiego, na razie nie mogłem znaleźć. Może po prostu jako sztubak-czwartoklasista nie bardzo umiałem szukać. Dopiero parę tygodni potem spotkałem się zjednym ze starszych kolegów – Marianem Monasterskim, którego poznałem uNiuńka Poznańskiego. Na moje pytanie oto pismo, powiedział, że je otrzymuje, zna jego redaktorów imoże mnie zaprowadzić do administracji, gdzie ija mogę je zaprenumerować. Najbliższej niedzieli rano, zaraz po kościele, spełnił obietnicę.

Tak znalazłem się w„Promieniu”. Mieścił się on wtedy przy ulicy Sapiehy, gdzieś wokolicach Politechniki. Kawalerski pokój, bez przedpokoju. Dość wąska kiszka, zoknem na podwórze. Wchodzimy. Od biurka powstał na nasze przywitanie sympatyczny młody brunecik zbródką wszpic, zmuszką, student (powaga!) – Leon Weinfeld.

Za biurkiem krzesło iłóżko. Przy ścianie, równolegle – drugie. Na pierwszym wyleguje się rozczochrany – poznaję, prelegent zUniwersytetu Ludowego – Edmund Weissberg. Był rozmemłany, długie blond włosy rozkudłane, koszula nie pierwszej czystości, właśnie jak należało – po prelegencku.

Kręcił się po pokoju jakiś piątoklasista, Solski. On jeden był nachmurzony. Dwaj starsi, wówczas studenci uniwersytetu, przyjęli mnie tak miło, że zostałem zmiejsca oczarowany wszystkim. Ta ciasnota od razu pokazała mi, że wydawnictwo to praca nie lada, pełna poświęceń.

Monasterski był tu już swój.

– Przyprowadziłem nowego prenumeratora – mówił nieco chełpliwie.

Weinfeld witał się ztą osobliwą grzecznością galicyjsko-mieszczańską, co to chce, aby ją widziano, aprzede wszystkim widział ioceniał ją sam.

– Bardzo mi przyjemnie… Zaraz… – wykonał ruch zapraszający do przywitania się zleżącym Weissbergiem.

Potem rozejrzał się, gdzie nas posadzić, ale na wszystkich krzesłach leżały stosy numerów, druki, papiery, wszystko przygotowane do ekspedycji.

– Kolega chce opłacić prenumeratę na jak długo?

„Kolega”! Ten pan zczarną bródką wbinoklach (cwikierze!) i„kolega”! Byłem zbity ztropu. Bo jakżeż? Niby „pan” mówić nie wypada wtak „rewolucyjnym” towarzystwie, aten pan – może już kilka lat uniwersytetu i– „kolega”! Przez pierwszy okres naszej znajomości to „kolega” nie chciało przejść przez moje usta.

Nie było na czym siedzieć, więc staliśmy. Cały czas biegał Solski, przenosząc zmiejsca na miejsce jakieś paczki. Weissberg leżał zrękami założonymi pod głową. Mówił najmniej, ale rzucał jakieś ważkie słowa. Wspomniał okonieczności pracy, uświadomienia. Wmałym pokoiku było coś zatmosfery walki.

Zapłaciłem prenumeratę „Promienia” na cały rok, wobec czego otrzymałem jako premię cały poprzedni rocznik.

Kiedy już się żegnałem, Solski pół-rozkazująco, pół-prosząco zapowiedział, że tu, wredakcji, odbędzie się zebranie „kółka”.

– Przyjdźcie, kolego.

– Otak, koniecznie – powtórzył ze zwykłą serdecznością Weinfeld.

Wychodziłem zuczuciem niewymownego szczęścia. Oto dane mi będzie przyłożyć rękę do… niekoniecznie wiedziałem do czego. Niekoniecznie wiedziałem, co trzeba robić. Ale ostateczny cel wysiłku to – powstanie. To było jasne. Opowstaniu mówiło się wgronie młodzieży lwowskiej dość często. Nie wyobrażaliśmy sobie, skąd wyjdzie hasło, jednak było nakazem moralnym dla wszystkich. Aosąd, że ktoś nie pójdzie do powstania, dyskwalifikował nawet wśród tych, którzy sprawami społecznymi wogóle się nie zajmowali. Taki był nastrój wśród młodzieży zupełnie niedojrzałej. Starsi patrzyli na rzecz już nieco inaczej.

[2]

Często rysowałem sobie wspaniałe obrazy polskiego powstania, wktórym ja przechodzę przez granicę, włóczę się po lasach, zbieram partię, niepokoję znią Moskala; potem miałem plany bitew. Wskutek zręcznie wygranej bitwy zdobywam działa izpartyzanta zmieniam się wdowódcę. Powstanie kończy się szczęśliwie i19-letni dyktator wjeżdża wtriumfie do Warszawy iskłada swój urząd…

[8]

Niebawem odbyło się zebranie.35 Przyszedł na nie Tadeusz Solski, przyprowadził kolegę Stapińskiego. Był Monasterski iośmioklasista Adolf Roth. Student Dobek wygłosił referat opowstaniu 1831 roku iemigracji. Było to oskarżenie pod adresem szlachty iarystokracji ozaprzepaszczenie powstania. Przyczyną upadku była nieumiejętność przyciągnięcia do niego szerokich mas, nie zdobyto się na uwłaszczenie chłopów. Aksiążę Czartoryski dążył do zagarnięcia korony… Wszystko było tu jasne, nie pozostawiało najmniejszej wątpliwości. Egoizm szlachty przyczyną zła. Alud dokonywał cudów waleczności. […]

Kilka wykładów na zebraniach kółkowych utwierdziło mnie wnastroju powstańczym.

Tymczasem „Promień” zachęcał do samokształcenia. Nie powiem, że mnie rozczarowało żądanie wzięcia udziału worganizowaniu kółek samokształceniowych. Zkoniecznością meblowania sobie głowy pogodziłem się. Niezbędność propagandy – przyjąłem zentuzjazmem. Ale myślałem, że staję bliżej jakiegoś czynu. […]

W miastach tworzyły się szkolne kółka samokształceniowe. Ich delegaci należeli do komitetów miejscowych. Obowiązywała bezwzględna konspiracja – przecież nie tylko za należenie do jakiejś organizacji, ale za samo czytanie takiego „Promienia” można było wylecieć ze szkoły.

Komitet miejscowy jakoś się złożył. Trudno mi powiedzieć, ile kółek powstało. […] Konsekwentnie przemyślanego programu nie było. Azresztą nie było ikandydatów do ich prowadzenia. Wszystko to były dopiero próby, miały one wykształcić przywódców, nad którymi czuwał niestrudzony Weinfeld.

Zacząłem rozglądać się po klasie – kogo by tu wciągnąć do kółka. Próbowałem już wcześniej gadać okółku dramatycznym zJankiem Holanem iStefanem Nowickim. Holan – wysoki, zdawałoby się mocno zbudowany, syn konduktora kolejowego – bardzo chętnie przystał. Nowicki – ocharakterystycznej, suchej twarzy, inteligentny, osoczystym barytonie – uznał sprawę za poważną.

Był unas isyn stróża kamienicznego, Stanisław Kaszczuk. Uczył się pilnie, udzielał jakichś lekcji, chodził wwytartym mundurku, który kiepsko leżał na dość niezgrabnej figurze. Strzyżony na jeża, niespokojny, miał wsobie coś zsolidności. Zwróciłem się do niego.

– Co? Kółko! Atak! To bardzo ważne. Akto do niego należy?

Wymieniłem kilku kandydatów. Przystał chętnie.

– Ale koniecznie trzeba wciągnąć do niego Stefana Słońskiego. Koniecznie.

Słoński należał do elegantów. Wcięty mundur, czarne spodnie (przepisowe do granatowego munduru były spodnie szare, ale tolerowano elegancję specjalną – czarne). Oczywiście paski oznaczające klasę były szerokie, tak że okrywały srebrnym wyłogiem cały przód kołnierza. Słoński należał do najbardziej „wyszczekanych”. Mówił autorytatywnie, wygłaszał sądy – nieodwołalne. Kiedy wspomniałem mu okółku, oświadczył od razu, że dawno otym myślał. Ale…

– Ty wiesz, co za kolegów mamy… Zupełny brak jakiegokolwiek uświadomienia. Tu bodaj na nikogo nie można liczyć. Ale to nic. Może się da zrobić.

Zaskoczyłem go, że jest już kilku kandydatów.

– Wtakim razie urządzamy zebranie iod razu poprosimy mego brata. On jest wósmej klasie gimnazjalnej. Już dawno należy do organizacji. Przyjdzie iopowie nam owszystkim. Bo przecież – nie wiem, jak ty – ale ani ja, ani reszta kolegów nie mamy żadnego doświadczenia organizacyjnego.

Ten starszy Słoński wcale mi do gustu nie przypadł. Miałem podejrzenie, że tu pachnie endecją36, bo Stefan nieraz zachwycał się nową redakcją „Słowa Polskiego”, które właśnie przeszło zrąk demokratów „galicyjskiego autoramentu”, Romanowicza iRutowskiego, wposiadanie „nafciarzy” borysławskich, wśród których rej wodzili endecy izbliżeni do nich szczepanowszczycy37. Ale trudno było protestować, zwłaszcza że wszyscy izawsze mówiliśmy obezpartyjności.

Parę dni potem postanowiliśmy się zebrać wbocznej alei parku Kilińskiego (zwano go powszechnie Stryjskim) na ławeczce, po południu. Niby na spacerze, konspiracyjnie.

Przychodzimy mniej więcej punktualnie. Rozsiedliśmy się na ławce. Słoński zapalił papierosa. Po kilku minutach przyszedł jego brat. Wyższy, już pod wąsem, blondyn, krzepki, owąsko ustawionych oczach. Zabrał głos.

– Koledzy, macie zamiar, jak słyszę, założyć kółko patriotyczne. To bardzo dobrze. Wnaszym programie szkolnym są luki. Ito poważne. Najpierw – literatura. Uczymy się jej według podręcznika Tarnowskiego – stańczyka. Historii uczą nas zgodnie zugodowymi poglądami Bobrzyńskiego. Nie uczą nic opowstaniach. To wszystko musimy uzupełnić. Ioczywiście wpracy trzeba się oprzeć oszerszą organizację, zrzeszającą całą młodzież narodową ipatriotyczną.

Ta organizacja opiera się według Słońskiego na Lidze Narodowej38, która opiekuje się Skarbem Narodowym. Młodzież akademicka pod jej egidą łączy się wCzytelni Akademickiej, stowarzyszeniu jawnym. My, młodzież szkolna, należymy znatury rzeczy do tajnej organizacji, która przybrała nazwę Orła Białego. Objęła ona już szerokie kręgi młodzieży szkolnej, posiada też zakonspirowane koła wKrólestwie iwPoznańskiem. Organem jej jest „Teka”39.

Aha… Już nas ciągnie na podwórko endeckie! Wpewnej chwili zaoponowałem. Zwróciłem uwagę, że istnieje jeszcze inne pismo młodzieży – „Promień”. Słoński się zgorszył. Zawyrokował od razu, że to jest pismo socjalistyczne, partyjne. Zaprotestowałem znowu:

– Wżadnym razie nie jest partyjne. To pismo polskiej młodzieży postępowej wogóle.

Słoński senior nie widział jednak żadnej różnicy między postępowością asocjalizmem.

– To pismo kosmopolityczne iniepatriotyczne. Najlepszym zaś dowodem jest jego stosunek do Sienkiewicza. Sienkiewicz to nasz największy pisarz, który rozsławił imię Polski za granicą, atymczasem „Promień” występuje właśnie przeciw niemu, krytykuje go. To jest coś absolutnie niepatriotycznego. To jest działalność szkodliwa…

Dałem się uwikłać wspór oSienkiewicza, podnosiłem jego ciasnotę wRodzinie Połanieckich, brak ideałów społecznych. Aż Nowicki nie wytrzymał.

– Nie rozumiem, czemu koledzy tak usiedli na tym Sienkiewiczu. Przecież tu chodzi opracę kółka samokształceniowego. OSienkiewicza będziemy się kłócili wtedy, gdy zabierzemy się już na kółku do jego twórczości. „Przecież ty chyba – tu zwrócił się do mnie – nie masz nic przeciw temu, aby iSienkiewicza przestudiować?”

Oczywiście przystałem, że inim trzeba się będzie zająć.

– Ale ikolega – zwróciłem się do Słońskiego – sądzi, że pracę nad literaturą zaczniemy raczej nie od Sienkiewicza, ale od romantyków, którzy nam dają nie tylko piękno, ale imyśl społeczną inarodową?

Teraz Słoński się zgodził. Ale zebranie się nie kleiło. Słoński już wygrał swoje atuty. Ja przy nim nie chciałem stawiać kropki nad „i”. Postanowiliśmy odbyć narady wswoim gronie izdecydować okierunku pracy.

[…] Wyczekałem ipo paru tygodniach zwołałem posiedzenie kółka usiebie. Oczywiście, po naradzie zWeinfeldem. Przedłożyłem wtedy program. Przede wszystkim mieliśmy się zapoznać zdziejami Polski; według rewolucyjnej książki Gorzyckiego Społeczna historia Polski40. Kółko nasze uzupełnił wówczas jeden Ukrainiec – Mazur, który postawił warunek, że jednocześnie będziemy słuchali referatów odziejach literatury ihistorii Rusi. […]

O powodzeniu tym zakomunikowałem oczywiście Weinfeldowi. Ucieszył się.

– To dobrze. Mamy jeszcze jedno kółko. Przystąpimy niebawem do tworzenia miejscowego komitetu. Ale, ale, czy dużo macie Żydów?

– Ani jednego.

– To bardzo dobrze. OŻydów jest najłatwiej. Ito zwielu powodów. Ale nie zawsze można na nich liczyć, bo nacjonalizm żydowski bardzo często przybiera maskę postępu. To rzecz zasadnicza. Ataktycznie – zbyt wielki odsetek Żydów odstręcza.

Byłem nieco zaskoczony. Weinfeld bynajmniej nie próbował tuszować swego pochodzenia – zanadto czuł się Polakiem. Iteraz taka dyskryminacja. Odparłem, że przecież nie będę zamykał drogi Żydom.

– Mamy nawet wkółku jednego Rusina… – dodałem.

– To bardzo dobrze. Ale zobaczycie, jak gdzieś Żydzi zmonopolizują postęp, wjakiejś klasie albo szkole, to po prostu zamkną wam drogę do szerszej roboty wśród chrześcijan.

[…]

Przed zakończeniem roku odbył się pierwszy zjazd „Promienistych”. Ale zanim do niego doszło, wnaszym życiu organizacyjnym zaszło parę znamiennych wypadków.

Po pierwsze, Ludwik Siedlecki za udział wpracy rewolucyjnej został wydalony zgranic monarchii austro-węgierskiej. Odtąd postać jego otoczył nimb bohaterstwa.

Po drugie, Kober przyniósł wieść ouroczystości odsłonięcia przed sejmem pomnika Agenora Gołuchowskiego. Gołuchowski – namiestnik cesarski, który niedawno jeszcze wywiadywał się, czy też Adam Mickiewicz nie był zanadto rewolucyjny, by dopuścić do sprowadzenia jego zwłok na Wawel! Według Kobera – da się ztego zrobić kolosalną „szopkę”. Ma być podobno spędzona cała młodzież szkolna. Temu trzeba zapobiec! Młodzież nie może dać się zagnać na tę uroczystość.

Zdecydowałem się wystąpić. Wczasie pauzy wskoczyłem na katedrę izacząłem mówić do klasy. Ledwie jednak zdołałem wypowiedzieć kilka słów, gdy jeden zsiłaczy klasowych, Mieczkowski, podskoczył izepchnął mnie uderzeniem potężnej prawicy. Skoczyłem do niego wściekły. Ten przyglądał mi się pół-szyderczo, pół-żartobliwie.

– Aty, Uziembło, miej głowę na karku! Ta co, ty chcesz, by cię wylali? Jak chcesz robić politykę, to ją rób. Ale tak nie można. Gadaj – pomogę ci. Ty fajny chłop jesteś, ale, jak Boga kocham, przecież tak nie można!

Zacząłem mu wyjaśniać. Mieczkowski przejął się sprawą. Według jego recepty gadaliśmy otym ioowym. Niebawem już cała klasa była zdecydowana oprzeć się wjakiś sposób. Trzeba było jednak dostać ściślejsze wiadomości.

Przyniósł je do szkoły iwygłosił wysoki Słoński. Wczoraj jego brat widział się zPlutyńskim. Szkół na odsłonięcie pomnika nie będzie się ściągać. Powiedział to zresztą idyrektor Lityński. Wczasie lekcji, gdy zadawał, po prostu wspomniał, że wypada to na dzień odsłonięcia pomnika Gołuchowskiego.

– No cóż, nie bójcie się, nikt was tam wysyłać nie będzie. Ani Rada Szkolna, ani dyrekcje szkół nie są takie…

– Durne – rzucił ktoś ztyłu.

Lityński uśmiechnął się.

– … jak to uważają niektórzy rewolucjoniści – dodał.

I tak nie udało się niczego zrobić. Pomnik Gołuchowskiego odsłonięto wstosunkowo niewielkim gronie. Natomiast młodzież akademicka gromadziła się poza obrębem zebranych. Igdy na dany znak opadły zasłony, uderzyła wzgodny, poważny chór: „O, cześć wam, panowie magnaci”… Było to tak niespodziewane, że nawet mówca, który już był na trybunie, sądził wpierwszej chwili, że to chór intonuje coś zgodnie zprogramem. Dopiero gdy pierwsza zwrotka przebrzmiała, powstał zamęt. Policja zaczęła wzywać do rozejścia się, usuwać… Opowiadał otym Kober, rozentuzjazmowany.

[2]

Byliśmy wKrakowie. Tyle było wrażeń zupełnie nowych, tak blisko było to, co zobaczyć uważałem za jakieś niedające się ziścić marzenie…

Wyjechaliśmy 28 czerwca wieczorem koleją. Wnocy, jak zwykle wpociągu, wcale nie spałem idziwna rzecz – nie byłem wogóle senny. Przez cały czas wyobrażałem sobie to, co mamy ujrzeć ijakoś wtedy wydawało mi się to prawie snem. Ajednak to była rzeczywistość… Kiedy dojeżdżaliśmy, wypatrywaliśmy oczy, aby dojrzeć te sławne kopce Wandy, Krakusa iKościuszki. Gdy uświadomiłem sobie, że mamy zobaczyć grób tego bohatera polskiego, zapomniałem owszystkich jego błędach iprzejęła mnie taka cześć dla niego, jak nigdy…

Spotkano nas – jak się wyrażono – „po staropolsku”, pod… austriackim orłem iczarno-żółtymi chorągwiami. Takie było pierwsze wrażenie. To było straszne upokorzenie dla mnie widzieć wprastarej stolicy polskiej te zwycięsko powiewające chorągwie isłuchać tego człowieka, który urągliwie wypowiadał pod nimi patriotyczne frazesy. Tego upokorzenia nigdy wrogowi nie zapomnę.

Poszliśmy dalej na kwatery, które były wstarych koszarach landwery41 – drugie upokorzenie. Tego dnia oglądaliśmy najpierw kościół Mariacki. Dziwne na mnie zrobił wrażenie. Oto wokoło ludzie klęczą imodlą się. Ja tu nie przyszedłem, żeby się modlić. Przyszedłem podziwiać arcydzieła sztuki. Czy mam prawo zakłócać im spokój modlitwy, czy mam prawo gorszyć tych ludzi głęboko przekonanych wprawdzie swego wierzenia? Miotały mną dwa uczucia: jedno – podziwu ichęć